środa, 27 grudnia 2017

"Polesia łzy"

Wiesław Kępiński

Polesia łzy

Poemat

2

Rozdział I

Biwak

W ciepłe lato grupa chłopców Pinę wpław już bierze,
Bo na drugiej stronie rzeki ich tam letnie leże,
Trzy szałasy,maszt z proporcem i kuchnia z kamienia.
Na tej kuchni gar miedziany badyl w zupę zmienia.

Jeden z chłopców jest kucharzem .Dyżur ma w jadalni.
Reszta poszła ,hen,za Pinę, poszukać mchu z darni.
Teraz widać,że wracają,są już w środku rzeki,
Z przodu tobół,z tyłu tobół,jak opasłe beki.

Są nareszcie już na brzegu,niosą mchu toboły,
A gdy idą do szałasów,są jakby te woły.
Objuczone,o dwu nogach,niezgrabnie ruchliwe,
Jeno twarze choć czerwone,wesołe a żywe.

A co tobie ,Stachu ,nogi iksowato chodzą?
Nie w te miejsca co potrzeba,ledwo lewą bodzą.
Takiś słaby podejrzanie,.Jesteś bez śniadania?
Stachu pędem wraz z tobołem pod maszt zaiwania.

3

Miesiąc sierpień rozpoczęli wędrówką bez celu,
Chcieli poznać kraj ojczysty i wody bez żelu
Wody czyste, nie miastowe,nie kanały Pińska,
Chcieli źródła piękna szukać i poznać ludziska.

Co nie daje im spokoju,dążą tam uparcie,
Nieraz trzeba postój zrobić,noc spędzić na warcie.
Wtedy trzeba chrust uzbierać,szukać mchu do spania,
Trzeba także swą koszulę przeznaczyć do prania.

Lecz włóczęga ich pociąga,to jest żywioł życia,
A włóczęga jest wymiarem,jest dążnością życia.
Być włóczęgą z finką z boku i laską górala,
Dążyć ciągle gdzieś w nieznane,trafić w punkt do cala.

To jest celem najważniejszym zwiadowcy i ćwika,
Toteż każdy, gdy dzień wstaje,do rzeki wnet bryka.
Pora obmyć twarz zaspaną,nie udawać lenia,
Bo codziennie życie druha,jako dzień się zmienia.

Chłopcy różnią się od siebie. Stąd też inne zdania;
Są potrzeby ducha wyższe,są i wodą lania.
Radość życia,duch młodości i pragnienie czynu,
Są potrzebą ciała młodych,aż do godzin przysnu.

4

Mchem namioty trza wymościć,bo tu nie ma pierza,
Nocką nieraz pod paznokciem masz małego zwierza.
Ale co tam mała mrówka,ona jest ruchliwa,
Więcej wszak dobrego daje zapaszek igliwia.

Trzy szałasy,pięciu chłopców i stojak do gara,
Płomień z drewna,zapach grochu i z zapachem para.
Krótkie spodnie,czapka z daszkiem,a na niej lelija,
A przy garnku młody kucharz,co chochlą wywija.

Pas ze skóry,sprzączka z brązu .Przy boku nóż fiński.
Chusta biała,no, a na niej,statki-”flota pińska.”
Każda chusta tu jest inna,znać są inne hufce,
Prezentują to chłopaki .Chusty w różnej skuwce.

Tak dobrali się listownie,dla letniej włóczęgi.
Wszyscy włosy płowe mają,Jeden nawet piegi.
Ten co piegi ma na nosie,jest dzisiaj kucharzem,
Jutro, jeśli będzie trzeba,biwaku malarzem.

Rodem z Pińska jest wodnego,gdzie flotylla biała,
Strzeże granic bardzo dzielnie,choć w istocie mała.
Kilka kutrów i ścigaczy,na nich lufy armat,
Koła białe dla topielców rzuca nieraz kamrat.

5

Pina wlewa do Prypeci swe wody leniwie.
Wody czyste i spokojne,ale w środku żywe.
Ryby to w niej nie brakuje,plusk słychać z daleka,
Gdy zaś ryba jest goniona,to w górę ucieka.

Gołym okiem tam jesiotra ujrzysz jak się czai,
Pośród gęstych wodorostów los mu łup narai.
A on paszczę swą otworzy,wessie litry wody,
Z nią ofiarę gładko połknie,bo to Piny płody.

Z wodorostów się nie ruszy,stoi nieruchomo,
Czeka nadal na okazję i chwyta łakomo.
Gdy tak patrzysz z brzegu rzeki na wodne szuwary,
To nie zawsze ujrzysz cienie,myślisz: to torf stary.

Tak z lenistwa nieraz płetwą utworzy kurzawę,
Aby z piasku rzeki stworzyć dla ofiar zastawę.
Wówczas one,chcąc ominąć nieznane ziarenka,
Płyną prosto w to miejsce,gdzie jest jego szczęka.

On łaskawie znów otwiera przepastne gardziele,
W których ginie znów ofiara,a ofiar jest wiele.
Chłopak z Pińska,Jasiek piegus,nocą łowił ryby,
Ojciec jego z drewna robił sam trójzębne dyby.

6

Chłopak świecił w toń łuczywem,tato walił widłem.
Ale nieraz też bywało łowił dużym sidłem.
Trzy pałąki owinięte siatką bez otworu,
Gdy się ryba w środku znajdzie,ujrzy błysk toporu.

Teraz Jasiek miesza bigos,woń jest czuć w oddali,
Te zapachy to aż z Pińska tu dzieci przygnali.
Ich gromadka z boku stoi,podziwia harcerzy,
Nawet burek pewny swego cicho obok leży.

Dzieci miasta cicho stoją,harcerz dla nich kanon,
Podżiwjają namiot biały,z pnia dla kwiatów wazon.
I czekają aż ukończą swe przygotowania,
Bo pod wieczór czas nadejdzie przy ogniu śpiewania.

Jasiek mówi; no chłopaki,podejść z menażkami,
I każdemu kładzie gęste mięso z zaprawami.
Posiadali wraz na ziemi,jedzą z apetytem,
No, a jeden miny robi jakoby z zachwytem.

Kęsy zjada,mlaska głośno,mówi , ale jadło!
Czy czasami razem z Jasiem z nieba nam nie spadło,
Powiedz ,Jasiu ,gdzie ty takie pobrałeś nauki?
Że z kapustą zgotowałeś smaczne mięsa sztuki?

6

Cichy chichot,rozbawienie,- jak to przy posiłku,
Znane to są rozgawory od Czwartego Pułku.
Który znany był z odwagi i męstwa srogiego,
Ale także w czas biesiady,ze śmiechu głośnego.

Tato uczy mnie drwa rąbać i kreślić rysunki,
Ale mama to mnie bierze zawsze na sprawunki.
Potem w kuchni jej pomagam,wałkiem na stolnicy,
I makaron także kroję,sałatkę z zielnicy.

Ona zupę wciąż smakuje,mówi: Jasiu, soli,
A tymczasem tatko w oknie swoją brodę goli.
A gdy humor ma wspaniały,to brzytwę wyciera,
I swym głosem bardzo dziarsko im melodię śpiewa;

„Bywaj, dziewczę zdrowe,ojczyzna mnie woła.
Jadę za kraj walczyć wśród rodaków koła,
I choć przyjdzie ścigać jak najdalej wroga,
Nigdy nie zapomnę,jak mi jesteś droga.”

W lustro ciągle bokiem zerka,uśmiecha się miło,
I pod nosem mruczy sobie: latek znów przybyło.
Gdy w miednicy twarz obmywa,ciągle coś tam gada,
A tymczasem mama ręcznik do ręki mu wkłada.

8

Tak się trochę nauczyłem przy kuchni się krzątać,
Zmywać garnki,a jak trzeba,to chusteczkę przeprać.
Nie wiem czemu lubię kuchnie,całą grzebaninę,
Może to już jest wrodzone .Czy znajdę przyczynę?

Znajdziesz ,Jasiu,może znajdziesz,w wojsku są kucharze,
Tam to, brachu, kocioł wielki,tam człek się umaże.
W taki kocioł wejdziesz cały,nim skończysz szorować,
To dzień zejdzie,a ty ciągle będziesz blachę skrobać.

Gdy skończyli swój posiłek,Jasio grzeje wodę,
By menażkom po bigosie przywrócić urodę.
Wyczyszczone już naczynia z lekkiego metalu,
Trzeba teraz je powiesić na obdartym palu.

Jest ich pięciu. Z darni robią ławę w kształcie kręgu,
Trochę z dala od ogniska,by nie być w zasięgu.
Przy namiocie maszt wkopali,ozdobny w proporce,
Na proporcach wszystko widać,jakie są ich dworce.;

Jest herb Pińska,i herb Lidy,i Białej Podlaski,
I Syrenki z krągłą tarczą,tarcza daje blaski.
Bo z tombaku jest zrobiona,wszyta cerowana,
Ta figura,tej Syrenki,nawet dzieciom znana.

9

A pod masztem Stach układa z muszli małej wzory,
Nikt nie może tam zaglądać do wieczora pory.
Tak przed zmrokiem skończył dzieło .To ptak – duma kraju,
Orzeł Biały,z muszli rzecznej,dwóch rzek na rozstaju.

Potem w kręgu dzieci siadły. Na plecach są koce,
A w oczętach w skry wpatrzonych,przedziwne są moce.
Każda para w tych płomieniach,widzi swe widziadła,
Każda inne z blasku światła marzenia tu kradła.

Te marzenia równoległe do melodii były,
Jednak bardziej fantazyjne. I fantazję kryły.
Gdy od miejsca się urwały,to dążyły w baśnie,
I wracały znów natychmiast,gdy skra w boki trzaśnie.

Zmroku tu jeszcze nie było, kiedy wszyscy zgodnie,
Najpierw cicho zaśpiewali,melodyjnie,modnie,
O ognisku ,które płonąc dziwny czar rozsiewa,
No i które każdy chętnie jak umie opiewa.

„Płonie ognisko i szumią knieje,
Drużynowy jest wśród nas.
Opowiada starodawne dzieje,
Bohaterski wskrzesza czas.

10

O rycerstwie spod kresowych stanic,
O obrońcach naszych polskich granic,
A ponad nami wiatr szumi wieje,
I dębowy huczy las.

Gdy następną pieśń śpiewano,dzieci wtórowały,
A niektóre, no to nawet i na trawie grały.
Między dłonie brały listek,brzęki było słychać,
Bardzo mocno. Za to inne poczęły tu śpiewać.

Płonie ognisko w lesie
Wiatr smętną piosnkę niesie
Przy ogniu zaś drużyna
Gawędę rozpoczyna.

Czuj,czuj,czuwaj
Czuj,czuj,czuwaj,rozlega się dokoła,
Czuj,czuj,czuwaj,najstarszy druh zawoła.”

Dzieci chrusty z pola noszą,ogień to wyzwanie!
Dla tych wszystkich, co tu siedzą kręgiem na polanie.
Dla ogniska i dla pieśni,dla druha leliji,
Oni wszyscy od tej strony,wszyscy tu przybyli.

11

Być harcerzem,grać w podchody,mundur mieć z zieleni,
Który barwą swą i płótnem,jak trawa się mieni.
A na szyi biała chusta,w oczach dal ta z bajki,
A w ognisku przyszłość cała,a na trawie grajki.

Bo wraz z iskrą mózg wskazuje drogę przez wykroty,
Co się wije pośród łanów,a z boku są płoty.
Na tej drodze widać druhów,jak w pyle drożyny,
Maszerują ciągle naprzód,mają butne miny.

Gdy tak patrzysz teraz z boku,na rumiane buzie,
No to widzisz ,że śpiewają,lecz umysł na luzie.
Tylko ciała tutaj siedzą,rozdwojenie jaźni,
Serce biegnie gdzieś daleko i szuka przyjaźni..

Kiedy chrustu dorzucono,Józek pieśń swą śpiewa,
I melodię taką piękną,z harmonijką zlewa.
Ziutek śpiewa,Stach wtóruje harmonijką w dłoni,
I dla taktu przytupuje,nieraz głowę skłoni.

„Za Niemen,hen precz!
Koń gotów i zbroja
Dziewczyno ty maja
Uściśnij,daj miecz.

12

Za Niemen,za Niemen,i po cóż za Niemen?
Nie przylgniesz tam sercem,cóż wabi za Niemen?
Czy kraj tam piękniejszy,kwiecitsza tam błoń?
Kraśniejsze dziewoje,że tak śpieszysz doń?

Nie śpieszę do dziew.
Ja śpieszę na gody,czerwone pić miody,
Żołnierską lać krew.

Chcesz godów? Zaczekaj,kochanie ty moje,
Ja gody wyprawię,nasycę,napoję.
Patrz pierś ma otwarta,więc serce me weź,
Krwi mojej się napij,mych napij się łez.

Zmrok sierpniowy ciepłem dmucha,od Prypeci strony,
Na Zachodzie poblask słońca,od chmury jest płony.
Chmury białe są od spodu,górę noc pochłania,
A wiatr lekki w różne strony do kupy nagania.

Świerk palony woń roznosi,która nozdrzom miła,
Lecz zapasów jedlin suchych,im ciągle ubywa.
Czas zakończyć ten czarowny wieczór na biwaku,
Lec na łożu z mchu zrobionym,z głową na plecaku.

13

Jurek wieczór chce zakończyć,pieśnia z kraju tego,
Choć ciepłego,sierpniowego,z natury błotnego.
Już otrzepał swoje spodnie z małego popiołu,
Usiadł znowu i zaczyna. Nie sam lecz pospołu;

„Pośród łąk,lasów i wód toni,
W ciągłej pogoni
Żyje posępny lud.

Brzęczą much roje nad bagnami,
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez wąską rzekę w bród.

Czasem ozwie się gdzieś łosia ryk,
Albo w puszczy dzikiej głuszca krzyk.
Krzyk głuszca – i znów
Cisza tak niezmącona,
Dusza śni pustką rozmarzona
Dziwny o Polesiu sen.

Polesia czar -
To dziwne knieje,moczary.
Polesia czar,
Smętny to wichrów jęk.

14

Gdy w mroczną noc
Z bagien wstają opary,
Serce me drży,dziwny ogarnia lęk…
I słyszę jak z głębi wód
Jakaś skarga się miota…
Serca prostota
Wierzy w Polesia cud.

Tam gdzie sędziwe szumią lasy,
Raz ujrzałem pełen krasy
Cudny Polesia kwiat.

Słońce jaśniejszym mi się zdało,
Wszystko w krąg nas się radowało,
Śmiał się do nas cały świat.

Próżno mi o tobie dziewczę śnić,
Próżno w żalu i tęsknocie żyć.
Nie wrócą chwile
Szczęścia niewysłowione,
Drzemią w mogile pogrzebane,
W mrokach poleskich kniej…

15

W Pinie światło jest ogniska,rybka wyskakuje,
Chce zobaczyć co na brzegu,ciepło ognia czuje,
A więc chowa się w głębiny,gdzie noc i zielicho,
I cichutko chwilę stoi by nie zbudzić licho.

Nie wie o tym,że przy brzegu,wsparty o torf czarny,
Drzemie potwór,jesiotr wielki. Los tego jest marny,
Co mu blisko paszczy wielkiej ogonkiem wywija,
Jemu toto wszystko jedno,czy ryba czy żmija.

Wessie szybko swą ofiarę,grzbiet złamie szczękami,
Nawet wody nie zaplami,nie mrugnie oczami.
Teraz wieczór więc on drzemie,spracowany wielce,
Bo z Prypeci tutaj przybył,tam biją widelce!

Już ognisko też przygasło,dzieci poszły w miasto,
Jest niedziela,mama rano zagniatała ciasto.
No a w piątek to do szkoły trzeba maszerować,
Już jest późno,po zabawie. to pora jest pospać

Na biwaku czterech drzemie,jeden przy ognisku,
Czatę trzyma. Trzy godziny,przy wtórze i pisku,
To raz żaby,to raz jeża lub skrzydła trzepotu,
Lub sztachety odrywanej przez gacha u płotu.

16

Burek nieraz też zaszczeka,ale jest w oddali,
Szczeka piesek,bo się dziwi,tam ogień się pali.
Przy nim widzi postać druha co chodzi wokoło,
Tak jak by to jemu marszu,za dnia było mało

W środę przybył do nich strażnik, pan Pioter z władz Pińska,
Chłopcy,kiedy się zwijacie? Bo wojna jest bliska.
Dzisiaj. Dobrze, Ja do wojska też zaraz wyruszam.
Chciałem rano,ale myślę wiadomość wam sprzedam.

Pogotowie w wojsku już jest,więc szybko do domu.
Do pociągu albo wozem,lub szparko do promu.
Niespokojny czas nadchodzi,ojczyzna mnie wzywa,
A co dalej z tego będzie? Może nic,- tak bywa.

No i odszedł ten pan Pioter, obowiązek spełnił,
A po drodze to coś ciągle,nieustannie w trawę pluł.
On przeczuwał jakąś groźbę, nie wiedział czy duża
Teraz szybko od biwaku,doszedł do podwórza.

Żonie z ręki wzion walizkę, poszedł w stronę stacji,
Już na dworcu w twarze patrzył, twarze swojej nacji.
Innej tutaj to nie było,same tu Polaki,
Od pradziadów w jednej kupie, i z tej samej paki.

17

Biwak z miejsca jest zwinięty,chłopcy się żegnają.
W drogię którą mają odejść,dziś dobrze ją znają.
Józek dąży do Oszmiany i wozem i bryką,
Tu czas laby jest skończony,w drodze wciąż grzmi grdyką.

Śpiewa sobie dla zachęty,dla zabicia czasu,
Nieraz jedzie przez równiny,nieraz ciemnią lasu.
Wioska jego Wensławnięta w łąkach znów koszonych,
I wśród żyta co jest w kłosach od słońca spalonych.

18

Rozdział II

Wojna nad Piną

W piątek rano biwak pusty,druhy pewnie w domu,
Spali srogo wymęczeni nie szkodząc nikomu.
Spał i Jasio w Pińsku rzecznym,nakryty kołderką,
Nic nie słyszał. W domu mama krząta się ze ścierką.

Sprząta kurze,myje garnki,kroi chlebek biały,
Na stoliku ustawione dwa kubeczki stały.
I dwie szklanki dla rodziców,takie bardzo cienkie,
Mama kawę nalewała, burzyny są lekkie.

Nagle jedna szklanka pęka,chyba od hałasu,
Bo ktoś puka w okno kuchni,od pewnego czasu.
Puka gada,mierzwi ręką potargane włosy….
Mama wpuszcza bo to sąsiad,ale sąsiad bosy,…

19

Wojna! -woła – napad w Gdańsku! Wojna? Pyta mama.
To dziś rano? Rany boskie,jaka duża plama!
Mama leje w inny kubek,nie celuje dobrze,-
I rozlewa kawę obok,-plama jakby morze.

Sąsiad widzi dziwne ruchy,czuje w tym wyrocznie,
I nie siada zaproszony,nie,teraz nie spocznie.
Bo zaczyna się coś złego od tej kawy lanej,
Przez swą kumę,zawsze mądrą ,no i nie zaspanej!

Stoi ,patrzy w czub czajnika,co nie trafia w kubki,
Chce coś mówić,lecz nie może,oczy stawia w słupki,
Jak tak można lać do kubka,to chyba są czary,
Kubki oba nie nalane,wokół pełno pary.

Więc pomyślał,dziwny to znak,takie roztrzęsienie,
I to z rana kiedy wszyscy robią se śniadanie.
A wychodząc dodał jeno,- sklepy są półpuste,
Chleba nie ma,cukru nie ma,sprzedają kapustę.

Potem wyszedł zamyślony i stanął na drodze,
Zawsze komuś to powiedział, Wtem chwycił za wodze,
I zatrzymał wóz rolnika i pyta,-słyszałeś?
A ten jeno kiwnął głową,człeku oszalałeś!?

20

Puszczaj konia,co się stało? A mów ,że do licha !
Wojna z Niemcem dziś wybuchła,0drzecze on z cicha.
Chłop osłupiał,spojrzał w dale .Twarz mu poszarzała
Bo on wiedział co to wojna. Wojna wszystko brała.

Osadnikiem tutaj siedział. Walczył o te łany.
A tu znowu żołdak idzie,żołdak rozpasany.
W okolicy wojska braki,jednak coś wiedzieli,
Poszło wszystko gdzieś za Wisłę, Aby szczęście mieli.

Świsnąć batem,ruszył na wieś,chciał kupować grace,
By kartofle wydobywać,ma na polu prace.
Widzi jednak ruch nerwowy,u każdego ziomka,
Więc niepokój każe wracać, w jego zębach słomka.

Jasio wstawaj .Czas do szkoły. Kawa już nalana,
Chłopak obmył się w miednicy. Kiełbasa nie dana,
Z mety toto zauważył,pyta mamy,czemu?
To dla ojca,on wyjechał. Dałam wszystko jemu.

Już wyjechał… Gdzie i kiedy? Jego nie ma w domu.
Biegiem pędził,by nie stracić pociągu ni promu.
Mamo czemu tobie ręka tak bezmyślnie chodzi?
No i kapeć po podłodze w kawie czarnej brodzi?

21

Mamo,czajnik stoi w koszu, W kuchni też wygasło.
A bo widzisz synku drogi,coś mnie w głowę trzasło.
Ta wiadomość taka przyszła,że straciłam nerwy,
I tak chodzę po tej kuchni,od rana bez przerwy.

Wszystko samo jakoś pęka,obraz też na ścianie,
Wisi krzywo,choć nie tknięty,jam grzała śniadanie,
Kiedy w okno Struś zapukał,wzięłam go za Hioba,
On powiedział ; wojna z Niemcem. Zbiłam szklanki oba.

Wojna mamo? Co za wojna? Czy były podstawy?
Mnie nie pytaj. Idż do szkoły. Ja pilnuję strawy.
Struś mi mówił,że są sklepy,lecz jest brak towaru,
Zaraz pójdę po sprawunki,.Sklepom brak umiaru.

Zamiast dużo dziś sprzedawać,robią to odwrotnie,
W tamtej wojnie jak pamiętam,brali aż stokrotnie.
Lecz po wojnie toto było, W handlu były ceny.
I papierków to w szufladach,prawie całe tony.

Chłopak teczkę bierze w rękę,bo gimnazjum czeka,
Szparko dąży do uczelni, Idzie a nie zwleka.
Tuż przed szkołą grupka młodzi,podniesione głosy,
U niektórych mokre buty od porannej rosy.

22

Dzwonek szkolny. Ósma rano .Każdy w ławki siada.
Ale z miejsca jakoś widać,lekcja się nie składa.
Nauczyciel coś tam mówi,w okno wciąż spogląda,
Że Ojczyzna,…że ta Polska jeszcze taka młoda!

Druga lekcja trochę lepsza, Grubas od fizyki.
Dobrze mówi i tłumaczy,palcem robi pstryki.
Ciągle pstryka dość nerwowo. Jasio liczy pstryki.
Gdy doliczył prawie setki… Diabelskie nawyki.

Mówi cicho sam do siebie. Przestał robić kreski.
Bo w zeszycie od tych kresek,to wychodzą freski.
Gdzieś tam wojna to co z tego,my tu na rubieży,
Nasza chata jest daleko,z dala wojny leży.

Nauczyciel nadal pstryka. Nie boli go ręka?
Kreda jakoś jemu pęka,jakby była miękka.
Nagle co to? Czy on płacze? Palcem w oku miesza,
Łezki ciekną prawie ciurkiem,głowę swoją zwiesza.

I przerywa tok wykładu i tak cicho rzecze;
Wojna pomór nam gotuje,ja was o tym uczę,
Obowiązek nakazuje,stać na straży Rzeczy.
Być posłusznym… Grubas zamilkł,i jak dziecko beczy.

23

Młodzież oczy stawia w słupy,cisza jest na sali.
Wszyscy milczą,a profesor papierosa pali!
Tu na lekcji .przy tablicy,przy wzorach Pascala?
To już trzecia jest zapałka. Gilze on zapala!

Tego przecież nie widzieli,czy świat krąży krzywo?
Bo profesor wyrwał kartkę z niej robi łuczywo.
Znowu gilzę swą przypala,tytoń zębem ściera,
Gdy ogląda papierosa,mówi,;o cholera!

Nikt na przerwę nie wychodzi,by nabijać guzy,
Oto w pierwszy dzień wojenny,tu Polesia widzą łzy.
Na herb Pińska fizyk patrzy,prawie deklamuje;
Wierność Tobie błotne miasto,Wierność Ci ślubuje!

Klasa wyjść jakoś nie może,trans ją tak zniewala,
Odetchnęli wszyscy z ulgą,”Wiarusa” zapala.
Gdy zaciągnął się dwa razy,za katedrę siada,
I regułki Faradaya sam do siebie gada.

Woźny budzi go z letargu. Mówi; trza do radia,
A więc wszyscy do świetlicy, radio to jest magia.
Młodzież szkolna w wielkiej ciszy,patrzy w dużą skrzynie,
Z niej to zaraz głos nieznany,jak potwór wypłynie..

24

„Mówi Polskie Radio Warszawa;nadajemy komunikat,
Wojska Niemieckie przekroczyły granice.”
Zamieszanie jest od rana .Pińsk jest w pogotowiu.
Marynarze od flotylli ryb w wodzie nie łowiu.

Wieści z frontów coraz gorsze,martwią im umysły,
Ich marzenia o udziale w dwa tygodnie prysły.
No bo nagle strzały słychać,z Mikarzewic strony,
A na polach obce wojska. Sowieckie zagony.

Marynarze ogień dali,i bronią dostępu,
Rusek także strzela gęsto. Żyd biegnie do sklepu.
I wypędza właściciela,kopie go i pluje,
Polak opór jemu stawia,słabość w ludziach czuje.

Nikt nie broni jego sklepu, Z ulic zmiotło ludzi.
Kilka Żydków się gromadzi,jeden z nich się trudzi,
Przeskakuje przez płot cudzy,zrywa georginie,
Robi bukiet i tym wita,zbrojne ruskie świnie.

Witajcie nam towarzysze! Dwieście lat czekano,
My tu żyli jak w niewoli, o życie się bano.
My nie mieli tu swobody, pany nas gnębili,
My są biedne Żydki wasze,Wszyscy w głodzie żyli.

25

Z rana dnia już następnego,wszystkie sklepy w mieście,
Wszystkie biura,są zamknięte. Wiatr przesuwa liście.
Kościół gwoźdźmi jest zabity. Władza w Żydów łapy
A kolejki? Świat nie widział! Jak rządzą kacapy.

Kanonierki bronią jeszcze,i portu i rzeki.
W stronę jezior płyną wolno. Tam robią przecieki.
Zatapiając swe okręty i giną wśród lasów,
Po nich tylko czapki w krzewach,no i kilka pasów.

Już zaginął Piotr Wróblewski,tak jak kamień w wodę,
Już zabity bosman w porcie,zepchnięto jak kłodę,
W nurty Piny. Więc popłynął w koryta Prypeci.
Tam go rybak złapał rano w swoje gęste sieci.

Nie puścili nic Polakom,nie puścili płazem.
Żydów dotąd w Pińsku było może kopa razem.
Nagle liczba ich urosła,kołchoz utworzyli,
Pełno pejsów na ulicy,- nie tutaj ci żyli.

Wejść do sklepów Polak nie ma. Głód się w ludzie mnoży,
Coraz bardziej pośród chałup,obcy pięścią grozi.
Zima z wrogiem przyszła tęga,śniegi aż do pasa,
Po tych śniegach ucieszony,młody żydziak hasa.

26

Wciąż się kręci koło domu,gdzie piekarnia była.
Okna wzrokiem sobie mierzy. Tam rodzina żyła.
Która dom ten zbudowała,postawiła piece,
Teraz żyje gdzieś na wschodzie,i obcy ją siecze.

Ale czemu młody Żydek dom ciągle ogląda?
I w kierunku gdzie jest Rejkom namiętnie spogląda?
Ludzie myślą,nic nie wiedzą,i nie przeczuwają,
Że niedługo los ich spotka,ten co go nie znają.

Młody Jasiek postanawia zapytać Mojżesza.
Czemu w okna wciąż spogląda,wzrok na tynku wiesza?
Tobie mogę to powiedzieć, mame mi mówiła,
Że chałupa tego Janka do nas się zbliżyła.

Głosowanie kartką było,lista już zrobiona.
I gdy zaraz ich wywiozą,nam będzie zgłoszona.
O czym mówisz? Ty coś chyba,żarty sobie stroisz?
I dla pucu,dla zabawy,przed frontonem stoisz.

Mojżesz jednak nagle odszedł,poszedł za kurniki,
W których ojciec jego chował kury i indyki..
Więcej Jasiek go nie widział,bo się przed nim chował.
Nie przypuszczał biedny Jasiek,co tamten gotował.

27

Jednak poszedł do swej mamy i mówi od razu.
Mamo,Mojżesz opowiada,że z ruska rozkazu,
Nas wywiozą,- a tu oni wejdą na te izby.
Mamo czy to jest możliwe? Prawdziwe to groźby?

Zamilcz synu i nikomu tego nie powtarzaj,
To co będzie,no to będzie. Na siebie uważaj.
Aby ciebie nie pobili. Już jesteś sierota,
Nigdzie nie chodź ,pilnuj swego,pilnuj dobrze płota.

Mamo powiedz czemu płaczesz?Masz jakieś złe myśli?
Na Michała Paszkiewicza do władzy donieśli.
Że przeszkadza Żydom przy drzwiach,u piekarni stawać,
Że ich pobił,nie pozwala chleba z półek zabrać.

Ustawili oni swoich na przodzie kolejki,
No i swoich przepuszczają,naszym robią bloki.
Na to mówi im pan Michał,że kolejka czeka.
Za to oni go pobili,wezwali tych z CZEKA.

Do Rejkomu go zabrali jako rozrabiacza,
Widzisz synku co się dzieje,złe do miasta wkracza.
Nie mam z czego zrobić zupy,Nie chcą mi sprzedawać.
Ni kartofla,ni buraka,ni chlorku by przeprać

28

Wiesz co mamo,ja na wioskię, z plecakiem dziś idę,
Zawsze może coś zakupie. Zlikwiduje bidę.
Ale drogą to ty nie chodź, tam liczne patrole,
Opłotkami jeno idź se, jak trzeba przez pole.

Najpierw jednak to on poszedł do Jurka do druha.
Wszystko jemu cicho mówi .Marszalenko słucha.
Potem poszli na strych domu,przy kominie siedli,
I tam cicho swe rozmowy,wśród bielizny wiedli.

Ja widziałem,mówi Jasiek,że on tu się kręci.
Na chałupę,sam powiedział, to ma duże chęci.
To jest głupie, niemożliwe, w lampie się nie mieści.
Jednak ja to usłyszałem, to przedziwne wieści.

Słuchaj Jasiu,ojca nie ma, mama jest milcząca,
Nic nie mówi i w rozmowy, wcale się nie wtrąca.
Zima sroga. Siedzi w domu, a jest nas pięcioro.
Mało wieści, a kartofli, dziwnie idzie sporo.

No ja będę patrzył w okno, zbadam też ulice,
Jeśli będę widział Mośka to ciebie oświecę.
Czujność trzeba tu zachować,. Ani słowa,sza,sza.
Nie wiadomo w jaką trąbę, sąsiad w ucho ci gra.

29

Mówisz listę już zrobili. To są jakieś brednie.
Może głuptak klepał bzdury i mówił bezwiednie.
Mamie zaraz to przekażę, że w śniegach wciąż brzęczy.
Może mylna to pogłoska, mamroty nic więcy.

Słuchaj Jurek,- a o ojcu to masz wiadomości?
Nie,nic nie ma; cisza wielka. Ni ciała ni kości.
To o moim też jest cisza. Ni kartki,ni listu,
Ni gołębia, ni podszeptu, ni wiatru poświstu.

Wojna niby zakończona,- jednak nikt nie wraca.
W mieście cudze są gazety; temat ich to praca.
Ani słowa o przeszłości,j akby nas nie było.
Jakby nigdy tutaj w Pińsku, ludów tu nie było!

Tak dość długo rozmawiali . O zmroku już zeszli
I bieliznę wysuszoną,matce Jurka znieśli.
Pędem Jasiek wracał nocą. Śnieg skrzypiał przy kroku.
Bo mróz chwytał coraz większy wraz z nadejściem zmroku.

Dzielny Jasiek wyszedł z rana, mieszok ma na plecach.
Przez ogrody w stronę wioski, szedł ścieżką po zaspach.
Wioska była nie daleko. Może cztery mile.
Mróz niewielki, słonka dużo i ostu badyle.

30

Do znajomych zaszedł ludzi, mleko pił gorące.
Opowiedział co jest w Pińsku .Struny głosu drżące.
Prosił aby dać kartofli, marchwi i cebuli,
Wszystko dostał – bo tu na wsi są Polacy czuli.

Kilku Żydów władzę wzięło. Opaski też noszą.
Nakazali precz iść mnichom . Rosję tutaj głoszą.
Mówią mało -”matka Rosja”, gęsto,że – „sowiety”.
Wszystko w ichne ręce poszło. I biją niestety.

Paszkiewicza tak w kolejce, pobili torbami,
Że siniaki ma na głowie; plamy za uszami.
Wypuścili go z karceru, szumu zakazali,
Teraz śmieją się Żydówki, wskazują palcami.

U nas chłopcze po komorach, wszędzie chodzą straże,
I szukają worka zboża. Ten żyje co wskaże,
Gdzie jest ziarno. Jeśli znajdą je w sklepie ukryte,
No to chłopy z miejsca tu są za stajnią ubite.

Powiedz mamie,niech się strzeże, niech niewiele gada.
Nie wiadomo, który sąsiad jaką mową włada.
Bo najgorszy jest ten skryty, co udaje swego.
Dzisiaj nie licz ty na pewno, nie licz ty na niego.

31

Już z plecakiem bardzo ciężkim, Jasiek w dom swój zmierza.
Wtem na ścieżce w stójce ujrzał, niedużego zwierza.
Szarak z uchem podniesionym,spogląda wciąż w boki,
No i chyba,liczy dobrze, tu Jaśkowe kroki.

Jaś się zbliżył,ten dał susa do badyla osta.
I znów stoi,nadal patrzy,czy ścieżyna prosta.
Potem zadek swój pokazał,i omyk króciutki,
Który wierzchem to był szary,a spodem bielutki.

Przydałby się on na obiad. Trza założyć wnyki.
On w nie wpadnie,bo z natury,to zając jest dziki.
Dziś wieczorem drut założę. Rano sprawdzę oczko.
Mama z resztą comber zrobi, a ja tylne udko.

Jasiek ujrzał na swej drodze, sąsiada Michała.
Jego chatka z drewna cała, to na Zgodzie stała.
Szedł a worek miał pod pachą i zakryte uszy.
I był pewien; mróz obecny, czubków mu nie ruszy.

Wracasz Jasiek – a ja idę. Kartofli chcę kupić,
Bo do garnka dla rodziny,nie ma co już łupić.
Trochę późno proszę pana. Tak ja tam znocuje,
I na sankach coś przyciągnę, jak takie zrychtuję.

32

Słuchaj Jasiek,- strzeż się Mośka! To żaden kolega.
Takich jak on Polak każdy się dzisiaj wystrzega.
Twój dom ciągle on wskazuje. Do Rejkomu chodzi.
I po cichu coś tam knuje. Uśmiechem swym zwodzi.

Mama wczoraj coś mówiła, że nas deportują,
Nie wiadomo w którą stronę. Na dwoje rachują.
Że do Niemca, że na Sybir albo też do piachu.
Te pogłoski i te szepty napędzają strachu.

Ja też trochę coś miarkuję, będzie jakaś zsyłka,
Nikt się tu nie uratuje, nie obroni tyłka.
Trzeba się nawzajem wspierać. Gdy jesteś w potrzebie.
To zapukaj w okno w kuchni. Gdy księżyc na niebie.

Poszedł w pole już pan Michał. Jasiek do chałupy.
Przyniósł soli, mąki torbę i dwa kilo krupy.
Paszkiewicza ja spotkałem, też mówił o zsyłce,
Po kartofle on tam poszedł, będzie właził w kopce.

Kazał strzec się żydowiny i być spakowanym,
Bo to pewne, że nas ześlą, w kierunku nieznanym.
Mosiek chatę wciąż ogląda, coś on tam miarkuje,
I na izby po Polakach, swój tyłek szykuje.

33

Mama jednak nic nie mówi, jakby nie słyszała,
I,przed oknem stojąc ciągle, gdzieś w pole patrzała.
Co widziała w tej przestrzeni, miraże? Majaki?
Lance długie u ułanów? Husarzy jak ptaki?

Swojskie barwy i mundury, uśmiechnięte twarze?
Brać rodzona i ojczystą? Tak. Nie. To miraże!
Pustka bieli się za szybą, śnieg skrzy i mróz ziębi,
To nie nasza zima jest, zmarzłoć już jest głębi..

Bija naszych we drzwiach sklepu. Nie chcą sprzedać chleba.
Już niedługo nam tu pożyć, za dużo potrzeba.
Brak opału,nawet soli. Półki są bez płótna,
Coś fałszywe hasła plotą, blaga to wierutna!

Rybę nawet zatrzymano, a to kraj wszak rybi.
Coś tu złego rodzi „bolsza”. Złego ani chybi.
Mama Jaśka zapatrzona, za szyby bezkresy,
Ręką ciągle coś szoruje, po dnie swojej kiesy.

Ale nic tam nie znajduje. Nie ma tam monety.
Brak jest Damy i Górala”.Tylko są „Walety”.
Co nie znaczą oni wiele, im brakuje lica,
Już sprzedana suknia damska, za koszyk owocy.

34

Czemu mamo stoisz w oknie? Czemu płaczesz cicho?
Bo,od wieści tych szalonych, serce boli,ucho.
Ja nie płaczę, ino drygam, jak ten liść mimozy,
To co pada na parapet – Polesia toto łzy.

Ciemność widzę w tej jasności, co od śniegu bije.
Chociaż szala ja nie noszę – coś chwyta za szyję.
I tak czuję , że mnie dławi i , że mam zadyszki,
Bo obawa coraz większa. Brak towaru w miskię.

Dzięki Bogu,że przyniosłeś krupy,no i sole,
Zaraz ja coś ugotuję,postawię na stole.
Znów w niewolę mi popadli .Ojca ani śladu.
Nasi milczą,władza milczy, Brakuje tu składu.

35

Rozdział III

Polesia łzy

Lump Kotowski był ścigany, przez policje kraju.
Jednak z matni się wymykał. Wiedział, że go znaju.
Na rubieżach Kresów stworzył, lotną kupę cieci,
Łapał konie, stare, młode, co łatwo podleci.

Nawet z wozu na ściernisku, wyprzęgał wałachy,
Potem śmiał się,jak to łatwo, bo głupie są Lachy.
Tabun pędził aż na Węgry i spławiał za forse,
Spłacał kumpli a sam ginął, jako biesy kuse.

Znów pojawiał się przy Pińsku, bo tam miał rodzinę.
Lecz nie wracał on do domu, jeno na melinę.
Była mała synagoga, tam miał stałe leże,
A w momentach gdy zasypiał, oddawał się wierze.

Zwoje czytał,głową kiwał, lecz i nadsłuchiwał,
Czy czasami jakiś kumpel, jego nie wykiwał.
I nie zbliża się z zwiadowcą od policji miasta!
Bo to wszystko jest możliwe, róg w mózgu wyrasta.

36

Właśnie wrócił wczoraj zmrokiem z węgierskiej granicy.
Teraz leży w swej kajucie, forsę ciągle liczy.
Tam za ścianą słychać głosy, urwana jest cisza,
A on ciuchy swoje stare, tu na gwoździe wiesza.

Inne spodnie i koszulę wypraną zakłada,
I wolniutko w inne izby, niby kot się skrada.
Razem modły głośno sprawia w ręku trzyma tore,
No i łokciem nieraz sprawdza,swe pieniądze spore.

Gdy namaca grube pliki,to otwiera usta,
Puszcza słowa świętej tory, zerka; sala pusta.
Nadal siedzi i się kiwa. Już rabin podchodzi.
Niby nic to nie chce mówić, lecz oczami wodzi.

To po spodniach,po koszuli,maca za pazuche.
Potem mówi jak do siebie – „pokoje są kruche”
Sowiet zbliża się do granic a to znaczy jedno,
Że zaleją sołdatami, Lwów, Wilno i Grodno.

Ciche przychodzą rozkazy by trzymać się sioła.
Aby gmina nasza zawsze była im gotowa.
A więc nigdzie się nie ruszaj, patrz co robi władza.
Szukaj także takich ludzi co się z nią nie zgadza.

37

Słucha tego ten Kotowski i nie bardzo wierzy,
Jemu teraz to na sercu co innego leży.
Większy tabun chce prowadzić, złapać większy ci szmal,
Zaraz prysnąć w inne kraje, za jakąś siną dal.

Lecz na razie,to się zgadza, przytakuje grzecznie,
Ani myśli czekać długo a może i wiecznie.
Jednak rabin mówi dobrze,t rzeba dać mu wiarę,
No bo wojsko się ruszyło, śpieszy się nad miarę.

Ledwo wojsko się ruszyło,gdy wieść jak grom z nieba.
Rozpoczęła się wojenka! U rabina biba.
Rabin musiał tam coś wiedzieć,bo poufnie gada,
I jak widać to nie szabas,lecz tajna narada.

Sam Kotowski siedzi w dziupli .Pod wieczór wychodzi.
Pośród tłumów na ulicach, jako sęp ten brodzi.
Podsłuchuje, wypatruje, ma swe porachunki,
Liczy w duszy mocno na to,że ruszą się tanki.

No z tej strony,tej od wschodu. Tam wszak Beria włada.
A on przecież to wiadomo – dobrze rzeczy składa.
Coś tu nie gra .Niemiec Wisłę z wojskiem swym przekracza,
No a „nasi” stoją sobie . No co to oznacza?

38

Gdy tak chodził po ryneczku, obserwował konie,
To usłyszał nagle strzały. Tam przy mostach stronie.
A więc jednak się zaczęło.Twarz mu pokraśniała,
No bo dusza jego piękna,wojny właśnie chciała.

Stanowisko z miejsca chwyta. Władze tworzy miasta.
I zamyka panów z brzuchiem . Ich fałszywe usta.
Nie wychyla zbytnio on się, zwozi złych do paki.
Co niektórym swym znajomkom to wypruwa flaki.

Raz z zachwytu się udławił – Wiozą Ankiewicza!
To przez niego coś utracił. Była to dziewica!
Wszystko jemu dobrze szło już, koleżanka z klasy.
Była prawie, że zmówiona. Nagle ambarasy.

Ten Ankiewicz przyssał ciało. Odbił mu dziewuche.
Nu,Ankiewicz,- ty zobaczysz,jakie losy kruche.
Do piwniczki,jazda ci z nim. Do tej bez otworu!
Tam w ciemności nic nie ujrzy,twarzy ni koloru.

W tej piwnicy siedzi trzech już. To on będzie czwarty.
To pasuje . No bo kwadrat będzie bardziej zwarty.
Weseli się kata serce. Obmyśla sposoby.
By namęczył się delikwent, zanim ujrzy groby.

39

Pogruchamy sobie Władzio. Nie będę odkładał.
I tak myśli ,co,j ak robić .W głowie swej układał.
Najpierw to go oskalpuje, potem brzuch otworzę
Przełknął ślinę, wstał od biurka . Chłodno dziś na dworze.

Rejkom ,który się utworzył, nakazywał jedno.
W kazamacie to do rana, ma być zawsze próżno.
Już szarówka nastawała,więc schodzi do lochu.
I wybiera pomieszczenie, gdzie najwięcej piachu.

Każe stoły dwa ustawić. Nóż o cegłę ostrzy,
A następnie to urzyna z mety głowy aż trzy.
Czwartą głowę wraz z korpusem, każe na blat składać,
Trzymać ręce,trzymać nogi . Umiał nożem władać.

Jęki Władzia są tu ważne,długo brzuch mu kroi.
Ciało Władzia dryga mocno. Co bólu się boi?
To przerwiemy to na chwile .Zaćmim papierosa.
A następnie to ukroim mu sam czubek nosa.

Papierosy to oprawcy spalili aż cztery.
Bo słyszeli ruchy stołu -sylaby,litery.
Niech on dłużej się pomęczy, nim utraci głowę,
Może w końcu mi go potniem, nawet na połowę.

40

Bogi oczy mrużą z trwogi, grzmią i piorunują.
Lecz nikogo na tym świecie, nie, nie uratują.
Dali życiu wolną rękę i wolną tez wolę.
To od ludzi to zależy, jak żyją w padole.

Nieraz – owszem, ale rzadko, za krtań łapią zbira,
Który z żywych dla zabawy, cienką skórę zdzira.
Życie nie po to tworzyli by je unicestwiać.
Mogą jednak co niektórym, dla ich dobra skrócić.

Zbójca nagle mówi głośno. Stół się już nie rusza!
Niech to diabli! Woła drugi . Przepadła katusza!
A więc głowę mu obcina, takie są nakazy.
I wynoszą cztery trupy, pakują na wozy.

Gdy mrok większy ściemni niebo i mróz zetnie ciała,
To wywiozą ich do lasu, gdzie stajenka stała.
Tam są doły pokopane w gajówce dziedzica,
Przy stajence jeszcze leży na wabik pszenica.

Ręce myje już Kotowski . Radość w sobie czuje.
Trochę może to nie wyszło, zgon mu głowę truje.
Myślał sobie,że do rana będzie kroił ćwika,
A ten jednak też miał rozum, do nieba umyka. *

Kotowski był szefem UB w Szczecinie w latach 1950 – 52
i więził tam Michała Paszkiewicza.

41

Gdy tak jednak ręce zmywał w miednicy z fajans,
To se nucił coś pod nosem, coś od kontredans.
Potem słowa już kojarzył i ją pogwizduje,
I nie wiedział, że melodia do mordu pasuje.

„ Dzwonią w mieście dzwony, oj, żałobną nutą,
A Kozaka wiodą na kaźń srogą,l utą.
Wiedzie go drużyna placem, ulicami,
Powiązali ręce dziewczyny włosami,
Pojmali go,wiodą – nie wrogi, nie katy,
Głowę jemu zdejmą – nie Turki a swaty.”

Radość w sercu mocno grzeje. Nu dałem mu bobu,
A tak ze mnie się naśmiewał od dawna, od młodu.
Teraz język mu sztywnieje,,rano będzie w piachu,
No, to żegnaj mój koleżko. No to żegnaj brachu!

Utrudzony wszedł w melinę, dosypia do rana.
Gdy się zbudził, no to poczuł, zasklepiona rana.
Jeszcze jeden mu potrzebny, co chodził w mundurze,
Co go ośmiał,t ak bez racji, przy koleżków wtórze.

Pośród śniegów wóz się toczy .Warkot słychać z dala,
Coś nierówno w środku chodzi, rozrząd mu nawala.
Gdy przejechał to na śniegu są ślady, kropelki.
Równe takie z burt kapiące, ślad nawet nie wielki.

42

Kropla padła i została .Dalej kropla druga.
Jest następna i następna, jak droga jest długa.
Śnieg od razu wszystko powie, śnieg nie ma języka.
Ale krzyczy – tędy jechał! Krople dała grdyka !

Tędy jechał wóz z zabitym. Trup nie miał już głowy.
Wóz był pełen,mknął do lasu . Chyba nie na łowy?….
Ten, kto pójdzie śladem kropli, łez Polesia tego,
No to znajdzie, pośród wielu, znajdzie tam i swego.

Co zabrany z domu nocą, nie wrócił na leże,
Pozostawił ślad na śniegu, ubity jak zwierze.
Szkoda jest kul – mówił Stalin – urzynać im łeby!
Doły kopać i masowo wrzucać ich do gleby.

Kogo rzucać? Ja się pytam. Ja duch,ja miejscowy !
Jam był z Pińska, jam tu chodził za młodu do szkoły!
Moja mama tu chodziła i dziad przed rozbiorem,
Oni domy tu stawiali, pracowali społem..

Kogo wrzucać? Obcy gadzie?! Ty jesteś tu obcy!!
Nie pamiętasz jak w dwudziestym gonili cię chłopcy?
Uciekałeś i zgubiłeś myckę z łysej głowy.
Znów odżyłeś. Wypulchniałeś i jesteś już zdrowy.

43

Nie podskakuj . Bo tu wrócą potomki zarżniętych.
Tych,co głowy urzynałeś i w piwnicach śniętych.
Oni wrócą tu na swoje. Zarzucą w łan ziarno.
Od języka poleskiego znów tu będzie gwarno.

Ale on jednak nie słucha, bo nie ma sumienia.
Zwala w doły ludzkie ciała, przy księżyca cienia.
Potem lekko wyrównuje, by nic nie sterczało,
Nieraz kopnie kogoś w żebro, by trupa bolało.

Nienawidził bowiem ich. To Lechitów plemię
Teraz patrzy na ich torsy – zginęli przeze mnie!
Tu niektórych rozpoznaje, jeno po ich stroju,
Dziwi mocno jego to, ”oni się nie boju?”

Nie jęczeli kiedy nóż rżnął, wolno im te karki.
Widać twarde to poloki i wysokiej marki.
Teraz równo ułożone, piach im leci w dysze,
„ Niech to diabli ale jakby….oddechy ich słyszę?”

To z otwartej ich tchawicy chyba głośne świsty.
Żwir wokoło od ich juchy,na zawsze plamisty.
Szybciej piasek sypać trzeba .Mozoli się hycel.
Na dziś kończyć trzeba prace .Roboty to jest cel.

44

Wyskakuje potem z dołu .Patrzy ile jeszcze,
Będzie można tu dorzucić,w ciemne jamy leśne.
O,to wejdzie jeszcze sporo .Jutro się dowiezie.
Dumny z siebie,on jest bardzo .Jeszcze dużo wlezie!

Nocą wraca więc do Pińska. I nie widzi plamek.
Z których przecież z dwóch stron drogi,jest czerwony wianek.
On nie widzi .Ludzie widzą. Różnie reagują.
Jedni dech swój zapierają,drudzy ulgę czują.

Potop – jednym jest zagładą,drugim poszerzeniem,
Rozlewiska,a więc życia dobrym nakarmieniem.
Ile dobra zostawili po sobie te padłe;
Miejsca pracy,izby czyste. Charaktery podłe!

Hej ! Ty grozo wodnej ziemi. Czy pamiętasz czyny?
Żeby tafle się zjeżyły na tafli tej Piny?
Różne były tu najazdy, byli skośnookie,
Czy to prawda,że kopali doły tak głębokie?

Nie ! Nieprawda! Po raz pierwszy jęczy coś głęboko.
Nie kracz tutaj głupia wrono i nie skrzecz też sroko.
Zamilcz za dnia choć na chwilę,przyłóż ucho ziemi.
I posłuchaj,a usłyszysz,charchot płuc w jej ciemni.

45

Nie pamięta Pina jatki. Katów było wielu.
Lecz nie bito,zarzynano,jakoby te cielu.
Owszem nieraz rzeż zajadła Pińsk ci przetrzebiła,
Ale jednak każda nacja powtórnie tu żyła.

Pino ! Piękna rzeko błotna .Rzeko wielkiej ciszy.
Powiedz głębią swojej wody,;czy w ziemi coś dyszy?
„Zakopano żywcem ludzi,bito ich kolbami.”
Woda mówi co się styka,nisko z korzonkami.

Cicha rzeko,ty słyszałaś,- ale jesteś niema.
Nie potrafisz nam przekazać,masz na tafli klema.
Drzewo widzi,kamień widzi,śnieg zmrożony widzi,
Jak to łotrzyk z życia innych,po kryjomu szydzi.

Niezgłębione twoje muły. Pełna tataraku,
Stoję z boku,patrzę w ciebie – oczekuję znaku.
Czy tą groblą ich pędzono, kłuto bagnetami?
Tam był ojciec mój kochany. Teraz nie jest z nami.

Rwie się fala na twej toni,jak i moje włosy.
Patrzę w ciebie,w migotaniu słyszę czyjeś głosy.
Może głosy,może jęki,może skowyczenie
Ciała,które jest ciągnione,już na zatracenie.

46

Rzeko mówisz ! Ja to słyszę,już rozróżniam barwy,
Widzę w głębi twej moczarkę i komara larwy.
Widzę raka co w uchwycie,trzyma biel ślimaka.
I postacie jakieś dziwne,przy nich ktoś wciąż gdaka.

Na krawędzi ich ustawia,gdzie czeluść bezdenna,
Nim się stoczą na jej spody,to miną milenia.
Ktoś próbuje się odwrócić i otwiera usta…
Prosto w jamę pięknych zębów,lufa ogniem chlusta.

Biedak rękę swą wyciąga,głaszcze moje włosy,
Potem wpada do otchłani,bez czapki i bosy.
Słyszę także słowa rwane,chyba dźwięki dwa,
Takie w szumie twojej wody,tak jakoby Da….

Mam pięć latek. Pino rzeko,pytam ja się ciebie;
Czy miraże moje senne siedzą w czarnym chlebie?
Ciągle tęsknię za swym tatem .Pytam mgieł nad wodą,
Pytam sopli co u rynny,one mnie nie zwiodą.

Z nich w dzień kapie kropla wody,w niej barwy są tęczy.
Kropla zanim spadnie w doły to długo się męczy.
Nieraz wcale nie opada,zostaje kryształem,
No a sopel to z cienkiego , to staje się wałem.

47

Wciąż grubieje od napływu,aż ciężaru pełen,
Spada w zaspę. Ginie szybko,przepada na amen.
Nieraz w twardy lód upada .Pryska kawałkami,
Co to giną rozdeptane pod ludzi stopami.

Patrzę nie raz w moje okno .Poszukuję cienia.
Znajomego. Czekam ciągle. Mama też tam patrzy.
Nie ma cienia,nie ma taty a dzień coraz krótszy,
Patrzę w wieczór,patrzę rano od kogutów pienia.

Znów w południe w sople patrzę,skupiają w sobie łzy.
Przybądź tato,obacz jeno,płaczem znowu my.
Mama tuli mnie do piersi,ciągle ma dygoty,
Wciąż po izbie się potyka,jakby o wykroty.

Wykroty są niewidzialne. Podłoga jest równa.
Mama płacze nieraz głośno,lecz nie jest wymowna.
Ty głaskałeś moje włosy….teraz ona gładzi,
I wciąż mówi; weź laleczki ,tak ona mi radzi.

Weź mnie tato na kolana,i mów mi o Jadze,
A ja za to kluskę z pyrek,do buzi ci wsadzę
Ty uśmiechniesz się szeroko,ja krzyknę do mamy,
I następne dwie kluseczki w usta ci wkładami.

48

Nie ma ciebie,więc ja patrzę w okno bez zasłony,
Nic nie widzę,jeno śniegi,z tamtej szyby strony.
Jeśli nie śpię to wciąż patrzę. Mam w oczach marzenia,
Nic nie widzę ale w oczach obraz wciąż się zmienia.

Znów się poci w słonku mocno,sopel nie okryty.
Mama stoi koło mnie,mówi; to Polesia łzy.
Potem szczotką izbę sprząta,drwa w kuchnię nakłada.
Mym patrzeniem w szybę okna,jakoby jest rada.

Kiedy znowu się zbudziłam,zbrojni stali w izbie.
Mama w ręku już trzymała,swe walizy dwie.
Kiedy mnie na ręce wzięła,potem ubierała,
No to głośno do Czekistów i ostro gadała;

Co mieszkanie wam potrzebne,wszoły u was pełno?
Ubierajtsa no się grubo,bo w dworze jest zimno.
Domy,ziemia wam potrzebna,u was jeno gruda!
Nie zamiataj swym jęzorem,Polko wraża,ruda.!

Kto też czeka na te izby,latem wybielone?
Czy czasami nie ten Mosiek w baki nie golone?
Nie tak głośno. Ty się zamkniesz,tam gdzie mróz nie puszcza,
Mam się wynieść z mojej izby,bo tego chce tłuszcza!!

49

Gadaj,gadaj,głupia babo,Gadka twa ostatnia,
Tam daleko czeka na cię,twoja dusza bratnia.
Wszystkich was tam wypędzę,gdzie koło polarne,
A tam życie bardzo krótkie,tam,życie jest marne.

Ja ci mówię,że wrócę na Polesia niwy.
Za lat dwieście. Póki Polak,będzie gdzieś tam żywy.
Ty nie wrócisz,bo z tej drogi to nie ma powrotu,
Zabierajtsa, wychodzimi za rogatki płotu.

Tam już czeka grupa cała,My was wsiech do kupy.
Ja was znaju,wam jest spieszno,do mojej chałupy!
Tak w noc ciemną to ja tato wyszłam za mamusią,
Tam czekała babcia Piotra,wraz ze swoją wnusią.*

Babcia onej coś mówiła,ona słucha pilnie,
Nie puszczała babci sukni,trzymała się śilnie.

„ Cokolwiek będzie,cokolwiek się stanie,
Czy strach i popłoch zdejmie ziemię wszędzie,
Aż świat od osi zadrży po krawędzie;
Czy mądrość święta w pokoju zasiędzie,

I pod nią ziemia ta odetchnie biedna -
A ona wszystko zgodzi i pojedna;
Cokolwiek będzie,cokolwiek się stanie,
Jedno wiem tylko; sprawiedliwość będzie.

* Nikt z tej rodziny nie wrócił.
50

Jedno wiem tylko; Polska zmartwychwstanie,
Jedno wiem tylko; na dziejach przestrzeni
Grób nasz nam w życia gmach się przepromnieni
Jedno wiem tylko krzykniemy serdecznie…. „

Przestań modlić stara kwoko,bo jęzor ukrócę
I pieskowi co tam szczeka,na pożarcie rzucę.

Maszerować na koleje,na wagony nowe !
W nich powietrze jest zmrożone ale czyste,zdrowe.
W ciepłych łożach wy leżeli no i na piernatach;
Teraz deska będzie tłukła was po pańskich gnatach.

51

Rozdział IV

Zsyłka

Jurek pościel wysuszoną w ręce mamy wkłada.
I co słyszał dziś od Jaśka,skrzętnie opowiada.
Mama jakby się zgarbiła,trwożnie w drzwi spogląda,
Potem liczy i prostuje, i suszu dogląda.

Trudno piątkę jest nakarmić,trza na wieś wyruszyć,
Jurka jutro na wieś wysłać ,lody dumy skruszyć.
Jerzy pójdziesz jutro z rana,na wioskę do kumy,
Powiedz,że my tutaj w mieście z głodu pozdychamy.

Bierz kartofle,krupy,sadło,ja ci dam bieliznę,
Ubierz serdak ten po ojcu,wszak powietrze mroźne.
I nie wdawaj się w rozmowy,język mniej na kłódkię,
Bo z rozmowy nieraz bywa,że rozmowy krótkie.

Mogą szybko cię posądzić o sianie niewiary,
W obce wojska i ich rządy. Mogą nadać kary.
Po znajomych i Polakach,masz o towar prosić,
Na ramionach a nie w rękach,,plecak też swój nosić.

52

Jutro wielki czwartek będzie a w niedzielę święta,
Po zakupy jest kolejka,za długa i kręta.
Może świeżych jaj dostaniesz,schowaj je do puszki,
A jak mąka biała będzie,to lać będę kluski.

Pani Ola pościel składa,wszystko jej jest znane,
To dziewczynek,to po mężu,a to na wymianę..
Te sukienki to są Olgi.To pannica przecie,
Grzeczne dziecko,bo gdy siada,spódnicy nie gniecie.

Mrok się zbliża i pół tarczy słonko w drzewa skrywa,
Chmurka biała postrzępiona ledwo ją zakrywa.
Inne pasma są pierzaste,równe,łukowate;
Słońcu teraz na sen święty utworzyły mate.

Każde pasmo ma kolory,każde podświetlane,
Sennym wiatrem od niechcenia,jakoby są gnane.
I gdy słońce tarczę skryło,promienie się zbiegły,
A te chmurki co czerwone,na głowę mu legły.

Tak ostatni jeszcze promień od chmurki odbity,
W ścianie izby się ukazał,plamkami,nie lity.
Chwilę złocił po tapecie,potem zgasł i basta.
Mrok z początku jest niewielki. Pokrył dachy miasta.

53

Gdy tak oczy patrzą w okno,nie widzą już ruchu,
Wróble w strzechy ogon skryły,zagrzebane w puchu.
Jemiołuszka co na drodze,bobki konia kole,
Teraz także jest ukryta,już ma pełne wole.

A więc cisza z mrokiem idzie,ruch jest zatrzymany,
A,że obce wojska w mieście,hejnał nie jest grany.
Cisza miasta jest pozorna,śniegi nic nie skryją,
Oto właśnie,wraz z księżycem,wilcy z dala wyją.

Sowa także się napręża by mysz upolować,
Gdzie jej w głowie,aby z mrokiem za belkę się chować.
Teraz właśnie się zaczyna polować na żywe!
I wraz z mrokiem zapalają oczy bardzo mściwe!

Upatrzyły już ofiarę dialektyczną mową,
I polować zaczynają,wraz z kościelną sową.
Wyruszają posterunki,by czyste pokoje
Zająć,zabrać i osadzić tu rebiaty swoje.

Wozy chłopom zabierano,koń jest niekarmiony.
Jeszcze idzie,ciągnie fure. Jest lżejszy od wrony.
Owsa kwartał już nie widział,siana nie wąchał,
Słomę żytnią jadał wczoraj. Wolno z wozem stąpa.

54

Nie wie czemu jest głodzony,spoziera na Żyda
Co to lejce w ręku trzyma .Na ulicy gruda.
Skrzepła woda,więc kopyto ucieka na boki,
O,Mój Boże! Kiedyś były ze śrutą obroki,!

Siana pełno za drabiną,pod kopytem słoma,
No a teraz ni koryta,daleko od doma.
Już pół roku nie pod dachem jeno na ulicy,
Drzemać trzeba u stóp murów obcej kamienicy.

Zamiast bata ma woźnica,kij od grabi siana,
I tym kijem moje kulsze do pracy nagania.
Gdzie te baty strzelające? Ze skóry bawołu?
Które furman w garści trzymał,gdy siedział u stołu?

A biczyska te z leszczyny,skórą haftowane,
Lub z bambusa co kolorem przez Japonkę tkane?
Nikt chomąta nie zdejmuje,jestem ciągle w drodze,
I wśród domów a nie pola całą dobę chodzę.

Coś zmieniło się wokoło,ja mam dużą głowę
Czy na wieki teraz będzie to,co przyszło nowe?
Duża głowa nie pomaga,mam ruszać i kwita,
Ale widzę tutaj plamę,wodą nie rozmyta..

55

Z tej chałupy nikt nie wyszedł,więc ichnych zabili?
Gadatliwe,nieposłuszne jakoweś to byli,…
Teraz idę do tej dużej co na wzgórku stoi,
W oknie babę jeno widać,chleb na talerz kroi.

Numer domu widzę ja dwa,sołdat kolbą wali,
Rum się robi w tej chałupie. Widać wszyscy spali.
W oknie świeczka się zapala,w drugim także błyska,
Jakoś tutaj podjechałem,chociaż droga śliska.

Pani Ola już zbudzona,sercem trwoga wali.
Patrzy w okno,; tam przy wozie latarnia się pali.
Łomot do drzwi coraz większy,pyta; Kto tam wali?
Otwierajtsa! Tu milicja! Władza nas przysłali!

Pani Ola drzwi otwiera,najpierw to mróz wpada,
Potem żołnierz w czapie z czubem. A wychodzić – gada.
Jak wychodzić?Co wychodzić – pyta pani Ola?
Tak wygląda władza ludu? To czysta niewola!

Nie rozprawiaj,nie trać czasu. Tak mówi starszyna.
Ty masz kwadrans by wychodzić .Kwadrans się zaczyna!
Nie wychodzę! Stąd pochodzę,ja tu się zrodziłam.
Ty nie pyskuj,bo bagnetem żebra ja wyginam.

56

Do podłogi cię przybiję,a rebiata w wozy,
Jeśli same tam nie pójdą to będą powrozy.
Więc wybieraj bo czas leci .Pięć minut minęło,
Każ malczykom się ubierać,by mieszok swój wzięło.

Skorej,skorej nie tu czasu,bo pajdziosz w koszuli,
Już niejedną tu tej nocy bagnetem zakłuli.
Sołdat bagnet już nadstawił,kłuć ciało zaczyna,
Więc niewiasta się odwraca i mówi do syna,

Ubierać się a piorunem .Plecak na ramiona.
Toto wszystko co przyniosłeś,do środka,wiadoma.
Olga ojca bierz walizkę,ugniataj tam kiecki,
A na wierzchu kładź zapałki,no i wszystkie świeczki.

Ja przez okno na podwórko,kołdry swe wywalę,
Potem wezmę na furmanki,,nie popuszczę wcale.
Kołdry wezmę,bo są mrozy; bez nich to zginiemy,
Dokąd biorą i co będzie,to wcale nie wiemy.

Olga dziecko jest najstarsze,w mig chwyta potrzeby,
Chociaż wcale nieświadoma nadchodzącej biedy.
Sołdat stoi z karabinem, a dwóch ściany mierzy.
Na starszynie futro nowe jak na świni leży.

57

Jerzy,co ze strychu przyniósł, to w plecak upycha,
Patrzy na piec,tam na kaflach ciasta stoi mnicha.
Wciąga spodnie i dwa swetry,buty swe sznuruje,
Pośród tego zamieszania,zapach ciasta czuje.

Czuje także,że tu można bagnetem oberwać,
Toteż lepiej nosić wszystko,aby w miejscu nie stać.
Gdy już wyszli on za węgieł budynku się udał,
Stamtąd kołdry wyrzucone,do wozu wnet zabrał.

Pani Ola szła przy wozie,Olga z drugiej strony,
Szli na dworzec kolejowy przez deptak skrócony.
Bo wagony nie na dworcu,na górce rozdzielczej,
Stały ciemne,nieruchomo,w pozycji wisielczej.

Okna czarne niby oczy, i bezzębne wrota.
W środku cisza z niepokojem w uścisku się miota.
Wóz podjechał do wagonu,”wsiadać!”,Są rozkazy.
Potem drzwi się zasunęły; ktoś westchnął dwa razy.

Zimno wszędzie,ciemno wszędzie,macać ściany nada,
A gdy ścianę ktoś namaca, z boku się układa.
Potem szeptem nawołuje; mamo ja tu leże,
Mamo brudy tu są jakieś; to brudy nieświeże.

58

W Rosji wagon niesprzątany od upadku Cara.
Od wyziewów starych desek to brzuszek nawala.
Tak żyć musy mówi mama,przestańcie narzekać,
Trzeba z Bogiem i w milczeniu do świtania czekać.

Jeszcze żyję Bogu dzięki. Jutro też Bóg będzie.
Gdzie zajedzie tam pożyje,a zajedzie wszędzie.
Kołdrą nakryć się gromadnie; a milczeć jak ryby,
Bo jak oni będą chcieli to zakują w dyby.

Pani Ola wraz podeszła do okna wagonu,
I patrzyła w ciemność nocy,nie mówiąc nikomu.
Tam,za drutem tym kolczastym,niebo roziskrzone,
Śniegu biele,drzewa suche jakby nadpalone.

Tam patrzała i płakała;- czuła;- w ciemność jedzie,
Tą nieznaną; z garścią dzieci,z oseskiem na przedzie.
I tak stała a łzy same,bez grymasu twarzy,
Przesiąkały chustki rogi,a ona je waży.

W dłoniach lekko przyciśniętych tuż do czubka brody.
I tak myśli; Jaki błąd był,gdy każdy był młody?
On oficer,ona panna,radość niepodległa,
A tu raptem wszystko pada,duma z życia legła.

59

Dziwnie życie toczy losy,oj przedziwne to są gry,
Gdy nad wszystkim się zadumasz,toczą się Polesia łzy…
Już zmoczone są rękawy,a łzy są rzęsiste,
Moczą chustę,rękawiczki palczaste,wełniste.

Same lecą coraz mocniej; za domu przedmioty,
I za męża co zaginął; za wojskowe roty.
Za przegraną tą batalie,za niewoli drogi.
W którą jedzie z dzieckiem w ręku .Gdzie wy nasze Bogi?

Ja bez izby,ja bez domu,ja bez męża przecie,
Ja mam jechać,gdzieś się tułać po szerokim świecie?
Wszystkie myśli się kołaczą,a łza ciągle kapie,
Nie sprawdziła,czy cel drogi istnieje na mapie.?

Czy nie mogłeś ty uciekać na Węgry kochany?
Gdy kraj cały przez potwory był prawie zalany?
Pamięć po nas by przynajmniej przez ciebie została,
A tak – umrę na pustkowiu,z nami nacja cała.

Jeśli jesteś dawno w piachu lub w turmie północy,
Może przy mnie,przy mym boku? To dodaj mi mocy.
Nie sprawdzone są wyroki no i przeznaczenia,
Ale ciebie mi potrzeba lub twojego cienia.

60

Bo upadnę i nie wstanę. Potem jestem zlana.
Sople wiszą mi u brody,bagnetem ja gnana.
Wyciąg rękę i pogłaskaj,lub chuchnij ciepłotę;
Zawsze byłeś taki czuły,ręce miałaś złote.

Mamo gdzie ty? A to Jerzy cicho zapytuje,
I kołderkę ponad głową,znowu wyrównuje.
Mama stoi,w okno patrzy,za którym jest czarno,
Wszyscy my tu gdzieś na końcu wyginie marnie.

Głosy słychać gdzieś na rampie,przekleństwa sołdata,
Ktoś się broni i ucieka .Strzał i znowu strata.
Potem drzwi się rozwierają i wchodzą ludziska,
A wraz z nimi miraż senny jako bańka pryska.

W tej ciemności się wdrapują,jak słychać dzieciaki,
No i toboł jest rzucany,walizy i paki.
A następnie jakieś cienie z mozołem,zdyszane,
W krtani onych jeno świsty z trudnością są grane.

Widać starcy,inwalidzi,schorowane ciała,
Stąd krtań chora na fujarce niby sobie grała.
Było tego tuzin osób,może mendla sięga,
Bo tu cieni nic nie widać,a w ludziach jest trwoga.

61

Nikt nie pyta póki ciemno,na czworakach chodzą,
Potem tyłem się cofają gdy w deski ubodzą..
A następnie kupę tworzą,plecami do środka,
Z przodu ziąb im kurczy nosy,w plecach gorąc słodka.

I tak trwają nieruchomo jak ziemniak w popiele,
Póki ranek ich nie zgoni, Wówczas mówią wiele.
Ja Szpitalna, A ja Sucha,a ja tam Portowa;
Z Krajowskiego,ja tu wcześniej,na śmierć jam gotowa.

Każdy trwogą jest przejęty,krzyż na piersi kreśli,
Jeden mówi,- my to wiemy kiedy oni weszli
Nikt się tutaj na tej ziemi nie ocali żywy,
Ani dzieciak,ani rolnik,ani dziadek siwy.*

Więc pochwalmy naszą ziemię modlitwą pokory,
Każdy szepcze,słychać nawet,że robi to chory;
„Zdrowaś Maryjo,łaskiś pełna,Pan z Tobą,
Błogosławionaś Ty między niewiastami…”

Ten szept cichy,jako powiew,…chwytają wagony.
I od tendra po końcowe pociągu tam strony.

Szept ten słychać już w barakach,gdzie sołdaty chlają,
Zgodnie zaraz z karabinem,ku torom zmierzają.

Przeczytaj,”Poemat Pedagogiczny” .Makarenko
oraz „Cichy Don „ Szołochowa.

62
Czy ktoś słyszał ruskie zdanie, ; a nie było – ty bladż!
Albo inne,które słychać,- jobana ich mać!
Wagon już jest rozsuwany; mauczaj sobaka!
Chory głośniej charczy swoje .Kula dla świstaka.

Już za nogi jest chwycony,rzucony na rampę,
Już po piersi jemu skacze,z ust wyciska ropę.
Nu ja tobie dam modlitwę,wyje w głos Czekista,
A choremu coraz mocniej,krew ustami tryska.

„ Święta Maryjo,Matko Boża,módl się za nami
Grzesznymi,teraz i w godzinę śmierci naszej….
Zdrowaś Maryjo,łaskiś peł… owoc żywota… go,
Śmierci naszej….ej, ej…

Drzwi wagonów już otwarte. Słychać groźby,strzały.
Kilku ludzi wyrzucono,wśród nich chłopiec mały.
Pada rozkaz,- z a r y g l o w a ć ,Maszyna świszcze
Tak to podróż bez powrotu z Pińska się kolebie.

Mroźny dzionek się zaczyna .Widać ludzkie kształty
Kocem chustą otulone .Nos w górę zadarty.
Bo wyziewy od podłogi przez dziurę są wiane,
U tych ludzi w tym wagonie,w życiu nie zaznane.

63

Gdy już twarze było widać,każdy się rozgląda,
Harcerz Jerzy widzi Ziutka Burczaka od Zgoda.
Więc odchodzą obaj na bok i mówią jak było,
Gdy sołdaty się zjawiły,i brali ich siłą.

Coraz głośniej jest w wagonie,rozmowa się toczy,
Każdy śmiało mówi swoje,śmiało patrzy w oczy.
Zapoznali się na nowo. W Pińsku się mijali.
Ale prawdę mówiąc,no to,wcale się nie znali.

Owszem nieraz się widzieli,czy w sklepie,czy w szkole,
Ale każdy kręcił swoje,w Polesia padole.
Teraz nagle są w wagonie. Niektórzy w potrzebie,
I tak patrzą jak to zrobić,i patrzą na siebie.

Trzeba kocem się zasłonić ! Koc ktoś musi trzymać!
Robić kupę zaraz trzeba,nie ma co ukrywać.
Z dziury wieje aż podnosi,te tyłki do góry,
A smród krąży po wagonie .Panie mają fory.

Ludzi było w środku sporo ,ciągle ktoś korzystał,
A najgorzej to miał ten co,płótno ciągle trzymał.
Tak upłynął pierwszy dzionek i noc się zbliżała.
Pani Ola wszystkich w środku,na nowo poznała.

64

Z wypowiedzi i z obycia,ludzie to kształceni.
Do usługi bardzo chętni,a nie kupa leni.
A więc tacy przeszkadzają w formowaniu prawa,
Trza ich zetrzeć, Na ich miejsce,wpłynie nowa nawa.

Spanie było znów grupowe,ranek drugi świta.
Czy nam dadzą coś do picia? Mówi w głos kobita.
Trochę grubsza,z trojgiem dzieci,Dzieciom trza herbaty.
O,napoją was żuliki,! Knut i duże baty!

Toto mówi trochę cicho,szczupła dama w czerni.
Ze swą matką jedzie teraz .Dadzą ale z cierni.
Może śniegu dadzą wam też,jeno pociąg stanie,
Ja ich znaju,to parobki,oczywiście dranie!

Pociąg pędzi czwarty dzionek,więc lizano ściany,
Pociąg pędzi pogwizduje,jak przez czarta gnany.
Ruch w wagonie jest niewielki,słabość ludzi morzy,
Każdy myśli,że mu tu duch,sopel w usta włoży.

Gdy już piąty ranek nastał,gwizd uszy świdruje,
Lecz nie wszyscy słyszą jego,prawie nikt nie pluje.
Pociąg stanął. Woła ktoś tam, kipiatok w maszynu!
Wrota zaraz rozsuwają,- „ruszym za godzinu”.

65

Dwie osoby mogą schodzić,z wiadrem ale żywo,
No a jakże u was tu dziś,Charaszo? Aż dziwo!
Prędko ruszać do maszynu,woda charaszyja,
Ruszym znowu gdy narzucim do tendera drywa.

Jednak cztery dni bez wody ma tu swoje skutki,
Bo nie każdy się porusza i zimny calutki.
Zawołano więc sołdata,by zbadał niebogie,
Ale on tam nic nie badał,złapał ją za nogie.

Zepchnął na dół,poszedł dalej jakby nic nie było,
Jemu to tam nic do tego czy to jeszcze żyło.
A starszyna się zapytał,; wszyscy usunięci?
I dał hasło do odjazdu .Para osie kręci.

Po tygodniu znowu postój,znowu wyciąganie,
Ludzie patrzą na sołdatów.Ale to są dranie!
Tak gałęzie się wyrzuca z wozu z drabinami,
Tak też zrobią już niedługo,tak zrobią i z nami.

Mamo,Jaśka ja widziałem,jest w trzecim wagonie,
Jego matka w kucki,o tam,przy zaspie,na stronie.
Jasiek jeno zrobił cześć mi,bo sołdat stał z boku, *
Który blisko torów chodził,o półtora kroku.

nikt nie wrócił z tej rodziny.

66

Mamo,wiadro wody mamy,dla wagonu mało,
Więc pobiegnę jeszcze znowu. Więcej by się zdało.
Ludzie w butle wodę brali i w kubki z fajansu,
Pili ukrop niby nektar,co nie miało sensu.

Lecz o sens się nikt nie pyta,gdy pragnienie dusi,
A żołądek jest skurczony i pić płyny musi.
Jerzy znów wiadro przynosi,po następne bieży,
Patrzy a tu przy wagonie,dziecko jakieś leży.

Tam w wagonie jest Ankiewicz,Dankę w ręku trzyma,
Mała za szyję ją łapie,aż ręka się wrzyna.
Oni byli od Kościuszki,gdzie są piękne gmachy,
Tak mówiono swego czasu, Bogate tam Lachy.

Jest Przybylska w siedem dzieci,i Bryk ze synami.
Jest i młódka nieznajoma ze swymi dziadkami.
Gdy powracał po raz trzeci,trupów więcej leży,
Obok klepki rozrzucone,po rozbitej dzieży.

Zamrożone ciała w stepie,do wiosny zostały,
Z wiosną,górą czarne ptaki z radością krakały.
Bo już widzą,bo już czują,jeszcze brak odwagi,
Jedna sprytna dziobem kole i nabiera wagi.

67

Na następnym też przystanku w stepie Kazachstanu,
Wyrzucono nowe trupy. One tam zostaną.
Aż motyka geologa,odkopie ich czaszki,
Lecz to będzie za lat tysiąc,gdy staną niesnaski.

Pani Ola w Barataju noclegi dostała,
Lecz pomimo ciągłej pracy,bardziej tu się bała.
Obcy język,obcy ludzie,brak domów i drzewa.
A głód dzieci,do wysiłku,od rana zagrzewa.

W dołach ziemnych tu się żyje,jako te borsuki,
Brak bochenków,jeno kromki,liczone na sztuki.
Dzieci poszły do roboty. Jerzy jest w cegielni
W siole małym,Kukczetówki,od nałogów stroni.

Stary dziadek ten od młódki,już po pracy było,
Do lepianek się rozeszło,to co w siole żyło.
Woła Jurka,słuchaj chłopcze,życia już nie wiele,
Choć nauczę ciebie wiersza,nawinę ci szpule.

Tam gdzie ściana ciepła była,obaj przykucnęli,
Najpierw dziadek to dwa razy recytował cicho,
By po ścianach z ciepłym wiatrem,nie nosiło echo.
Tak naukę w jedną stronę,zgodnie rozpoczęli.

68

„ Kto ty jesteś?
Polak mały.
Jaki znak twój?
Orzeł biały.
Gdzie ty mieszkasz?
Między swemi.
W jakim kraju?
W polskiej ziemi.

Czym ta ziemia?
Mą ojczyzną.
Czym zdobyta?
Krwią i blizną.
Czy ją kochasz?
Kocham szczerze.
A w co wierzysz?
W Polskę wierzę.
Czym ty dla niej?
Wdzięczne dziecię.
Coś jej winien?
Oddać życie.

Dziadek piszczel se uszkodził,zawadził o haki.
Nikt go tutaj nie ratował,leków były braki.
Noga bardziej mu czerniała od łydki do uda,
Nie doczekał tutaj wiosny,gdy ginęła gruda.

69

Gdy już wiedział,że tą żyłą,krew do serca zmierza,
Wyrko swoje se wymościł,spuścił z jaska pierza.
Kazał wołać małe dzieci. Gdy Jerzyka ujrzał,
To nakazał wsiem milczenie,cicho swoje gadał;

„ Ja napoję
Usta twoje
Dźwiękiem i potęgą,
Czoło przyozdobię
Jasności wstęgą

I matki miłością
Obudzę w tobie
Wszystko,co ludzie na ziemi,anieli w niebie
Nazwali pięknością -

By ojciec twój
O synku mój
Kochał ciebie,- „

Język nie chciał dalej mówić,a źrenice bladły,
A więc dzieci klękły w koło,odprawiały modły.
Tylko Jerzy jeszcze ustał,w tej postawie druha,
Widać było swoje mówi,wiersz ustami rucha.

70

Z wiosną jeszcze zmian nie było,kostucha działała.
Tam w tych stepach,bez drzew,krzewów,plony swe zbierała.
Ale w lipcu coś w niej drgnęło,skręciło jej głowę,
Bo śmiertelność naglę spadła,i to o połowę.

Nowa wojna krzepi serca,wróg zgina swe grzbiety,
I uwalnia to co żyło,uwalnia kobiety.
Nikt nie mówi; „ni kagda już,”swobody jest więcej,
Zatrzymano sforę piesków,przed grupą zajęcy.

Zatrzymano,założono im mocne kagańce,
Nu Polaki prosim my was,na wojenne tańce.
German czołgiem w Moskwę wali,tratuje kołchozy.
Można teraz trzymać kurki i czerniawe kozy.

71

Rozdział V

Okupacja bolszewicka

Kiedy z wioski już pan Michał z kartoflami wracał,
Odpoczywał,no bo ciężko,worki ręką macał.
Czy też pyra nie twardnieje,nie chwycą jej mrozy?
To dość długo jechać będzie, Szlag trafił powozy.!

Chłopom wozy zabierano na kołchozu cele,
Starych kilka ocalało na wiosce,nie wiele.
A więc z desek sanie zrobił i ciąga po śniegu,
To,że kupił,i że dostał,to dziękuje Bogu.

Po południu już do Pińska przez opłotki wjechał,
Ledwo kilka ulic minął,Grześ do niego machał.
Podszedł blisko i po cichu nowinę zwiastuje,
Nocą dużo rodzin wzięli,w mieście się gotuje.

No a moja? Nie wiem tego. Straże są po placach.
Nocą no to ja słyszałem,płacze i lamenty,
Co to będzie mój Michale ! Zgroza,Boże święty !
Ktoś tu listy ludzi tworzy i wali po plecach.

72

Lepiej odsuń się ode mnie jeśli ja parszywy,
To zabiorą mnie na kolej,ty zostaniesz żywy.
Znów pan Michał za postronki ciągnie swoje jadło,
I w kierunku Zgody jedzie,Myśli,czy też padło?

Tamtej nocy na rodzinę,nieszczęście wywozu.
Coraz prędzej pragnie ciągnąć ,szarpie nić powozu.
A gdy drewniak ujrzał z dala,spojrzał na kominy.
W oczach płomień się zapalił,chociaż nos miał siny.

Chyba siedzą,w piecach palą,i strawę gotują.
To ciekawe co też oni,co po przejściach czują?
Wjechał w bramkię pod sam ganek,w okno kuchni zerka,
W szybie dziura,a na dziurze wisi biała ścierka.

Drzwi otworzył i do sieni,dwa worki ustawia,
Żonę swoją do pomocy,na migi namawia..
Co się stało pyta cicho? Szyba jest wybita!
Ktoś kamieniem rano rzucił,mówi mu kobita.

Ja na ganek zrazu wyszłam ale pusto było.
Jeno tam za tym kurnikiem,psisko strasznie wyło.
Poczekałam,popatrzyłam,weszłam do chałupy,
Co mam patrzeć,albo badać jakie były stopy?

73

Gdy już worki ustawili to do kuchni weszli,
Lecz od razu wraz z koszykiem,trochę pyrek nieśli.
Ja oskrobie to do garnka,i wnet zagotuje,
Zobaczymy jak to latoś,w kopcu on zimuje.

Ja odpocznę mówi Michał. Jutro pójdę prosto.
Do Wróblewskiej,no i trochę też,obejdę miasto.
Jaśka wczoraj ja spotkałem,spytałem się jego,
Czy czasami nie napotkał po drodze coś złego.

Był z plecakiem,uśmiechnięty i wracał z towarem,
No a idąc to widziałem jak bawił się śniegiem.
Teraz najpierw to coś zjemy,Na wsi jest nerwowo.
I tam także każdy na wsi baczy na swe słowo.

Konie to już im zabrano,wozy sprawne także,
Zboże wszystko,i z rewizją,ze śmiechem a jakże.
Wiosnę chyba powitają jak kolektyw sprawny,
Wszystko padnie .Przede wszystkim to porządek dawny.

Po posiłku wyszedł Michał by języka chwycić,
Kiedy minął Ogrodową musiał wodę spuścić.
To też stanął przy sztachetach,i patrzy w obejście,
Cisza była,komin zimny,Nie palą po poście?

74

Dzisiaj to jest Wielki Piątek,wielkie gotowanie,
Co to nie ma tu nikogo,urządzili spanie?
Kiedy skończył to zobaczył kobiecinę w chuście,
Więc zapytał; a Wróblewskich to nie ma? Ich znacie?

Znałam,pewnie,to sąsiady,nocą ich zabrali.
Mówię panu,że oboje to mocno płakali.
Sołdat został i pilnuje,wszedł teraz do sieni,
Za godzinę przyjdzie inny,na warcie go zmieni.

Lepiej tutaj się nie kręcić,to miejsce skażone,
Najpierw męża gdzieś schowali,teraz wzięli źone.
Dom jest pusty,ładny domek,jest podmurowany,
A co z nimi? Los ich dla nas,wcale nie jest znany.

Na budynkach znał się Michał,był wszakże tynkarzem,
Zimą takich robót nie ma,może być malarzem.
O tym,że był oficerem,mało i kto wiedział.
Gdyby Rejkom to wyniuchał,to dawno by siedział.

To dziękuję za ta słowa,do widzenia pani,
Nie ma siły jak na razie,na tych podłych drani.
No i poszedł dalej sobie pan Michał zmartwiony,
Bo cynk dostał o sąsiadach,z jednej tylko strony.

75

W stronę portu się kieruje,tam na małym wzgórku,
Zawsze widział harcerzyków,na ichnym podwórku.
To ulica Krajowskiego,Do portu zamierza,
Ale lewym okiem zerka,a z czujnością zwierza.

Lecz nie musiał iść w podwórza,spojrzał czy są dymy.
Obejrzał się naokoło,wszędzie pełne domy.
Biały dymek się ulatniał z każdego komina,
Jeno tutaj,to jak widać,mróz już szybę trzyma.

Chwilę postał tu pan Michał,poszedł w stronę portu,
Ruskie wojsko się kręciło,pięcie dał znak zwrotu.
I zapukał do chałupy co z przeciwka stała,
Wyszła jakaś stara baba lecz mówić nie chciała.

Chłopiec młody to zza sukni,jeno mu powiedział;
Wojska w nocy dużo było,jeden w siodle siedział.
Marszalenków wygarnęli,Jerzyka dwóch biło,
No a reszta to nie powiem,tobołki nosiło.

A o której mogło być to? Nie powiem tego.
No bo w domu no to nie ma,zegara żadnego.
Podziękował już pan Michał. Minął plac Wigury,
Poszedł potem Ogińskiego pod gimnazjum mury.

76

Lekcji jednak już nie było,place były puste.
A na placu widać było,szmaty brudne,tłuste.
Tutaj chyba ich zgoniono,przed drogą na stacje,
Tak pomału to wywiozą całą polską nacje.

Tu zawrócił i do domu postanowił wracać,
By za długo dziś nie krążyć,i powodów nie dać.
Że on bada co się dzieje,że go to ciekawi,
Jeśli ktoś to zauważy to mu Sybir sprawi.

Po namyśle zaś obliczył,pięćset rodzin poszło.
Na zatratę w drugiej turze,do czego to doszło!
W domu usiadł i rozmyśla,co robić do licha?
Nasza nacja jest stłamszona i ze strachu cicha.

Za broń chwycić? Tu pan Michał popada w zadumę,
Proce robić i bić szyby? Ma z roweru gumę….
Dla pętaków to jest dobre,tutaj chyba trzeba….
Oj,człowieku,wariactwo! Ty masz chyba joba.

Znów zamyśla się pan Michał,; Broń by się znalazła…
Zawinięta w lesie leży,omotana w giezło.
Cały wieczór tęgo myślał i nocka też zeszła,
Już nad ranem myśl wojskowa,do czynu urosła.

77

To już w maju po południu odwiedził jednego.
A dzień dobry,jak wam leci?Dzień dobry kolego.
Z Grzesiem w kąty izby poszli,omawiają ruchy,
Obaj sprawni bo wojskowi i od dziecka zuchy.

Niebezpieczne to zajęcie bo nie ma oparcia,
Pluton ludzi lub kompania potrzebują wsparcia.
Gdy nie będzie tu ludności,naszej nacji starej,
To wykończą partyzantów,i co będzie dalej?

To już poszły dwa transporty,kwiat nasz i ostoja.
Po co błąkać się po bagnach,gdy nie będzie roja?
Może jutro lub za miesiąc,będzie zsyłka ludzi,
Kto tą resztę,tak do czynu,no kto ją obudzi?

Ty opowiedz jak to było,tam w tej Szepietówce?
Po złożeniu broni całej,byłem przy złotówce.
Lecz nie mogłem się oddalać,Mongoł trzymał straże.
I uważał,że niewolnik to też siły wraże.

Nic zakupić nam nie dali,trzymali o głodzie,
Więc do buntu jeńców doszło .Znasz ducha w narodzie.
Połamali strażom bronie,podnieśli krzyk wielki,
Co się dzieje? Gdzie jest strawa?Trzymają nas wilki?

78

A najgłośniej wśród nas krzyczał,Bakota z Ropczyca,
Czemu chleba nie daiecie? Mać wasza wilczyca?
Chceta śmierci a głodowej? A strelaj parszywy!
Dalej chłopy głos podnosić. Polak nie lękliwy!

No bo jutro lub pojutrze,wezmą nas tu nożem,
Trzeba głośno z nimi tutaj,Głośno póki moźem.
Sześć tysięcy się podniosło,ruszyło do przodu,
Ruski jakby zmiękli trochę,nie mieli odwodu.

Musisz wiedzieć,że jedzenia,już dwa dni nie dali,
Kiszki wszystkim prawie głośno,marsza głodu grali.
Oni nas do samochodów,chcą nas do Kijowa,
Ja tak myślę,trza uciekać,z głodu boli głowa.

Zapytałem ja Bakote, pryskami we dwoje?
A on chętnie kiwnął głową,nawet i we troje.
Potem jednak przy nim stanął Rusek z karabinem,
Lecz plecami był on do mnie,Mocno śmierdział winem.

Okazja się natrafiła gdy Kijowa droga,
Była kręta. Więc wezwałem do pomocy Boga.
Wyskoczyłem z samochodu w gęste zagajniki,
Uciekając to słuchałem czy chodzą silniki.

79

Warkot nadal było słychać,a więc nie stanęli.
Uciekając widzę z dala,chałupa się bieli.
Ominąłem jednak ja ją,wróciłem do traktu,
Brzegiem drogi szedłem teraz,kulejąc z upadku.

Pieszych to ja się nie bałem,jeno samochodu,
Ale tego tam nie było tylko dużo smrodu.
Wróciłem do Szepietówki ,łatwo przejść tam było.
Bo granice przekraczało to,co wokół żyło.

Wiele tam zauważyłem Graniczna mieścina.
Co zdziwiło mnie najbardziej,;biedny źydowina!
Z nim rodzina bardzo liczna,była tego setka.
Ja się pytam .Czemu z Rosji? To tylko rozwietka.

Tak powiedział,no i wskazał na drogę z Kijowa,
Ja tam patrzę,nowa kupa,a za nią znów nowa.
Me zdziwienie w oczach widział,My to starowiercy.
Tak zakończył ze mną gadkię .Niech to diabli wszelcy!

Handel,szmugiel,i kradzieże,kwitło jako chwasty,
Wszędzie jednak to rej wodził,Żyd stary brzuchasty.
Wszystko można było kupić a wszystko kradzione.
Ja tak myślę sprzedawali nawet cudzą źone.

80

Ja pieczywo kupowałem,pieniądz nasz był w kursie.
Gdy się pytał ktoś skąd jestem,pukałem po nosie.
I mówiłem,że jest lepiej nie wąchać za wiele,
Aby pręgi znów nie nosić na plecach,na ciele.

Kwirce bokiem zostawiłem,tam składano bronie,
Gdzie,co,my tam zakopali nie powiem i żonie.
Z Kwirców poszli jako jeńcy aż do Szepietówki.
Tam,mówiłem nic nie jadłem,lecz miano gotówki.

Do Równego się dostałem .Tam byłem na stacji.
Pomagałem przy wagonach,za resztki kolacji.
Ładowano węgiel,szczapy, i beczki z lepikiem,
I do Rosji wywożono,wcale nie cichaczem.

W Równym byłem tam kilka dni,Ruszyłem do Pińska.
Ukrywałem się jak zbieg ci,prysła duma męska.
W trzy tygodnie od ucieczki,byłem już u żony,
Teściu kiedy mnie zobaczył,to był przerażony.

Śniegi pierwsze już bielały i przymrozki cięły.
A ja szedłem bez chałatu,płaszcz mój biedni wzięli
By ominąć błota pińskie,i mosty na Pinie,
Szedłem bagnem od południa,tak jak dzikie świnie.

81

Gdy zobaczył jak ja wszedł już,ruszył do kredensu,
Bochen chleba podał zaraz,rwać nie było sensu.
Ja nie mogłem opanować głodu w własnym domu,
I zgryzałem pajdy chleba,nie mówiąc nikomu..

Jak ugryzłem,teściu patrzy,nalewa mi mleka,
Bo przypuszczał,że ja wracam od bardzo daleka.
Podał kubek tak bez słowa,i nie każe siadać,
Bo on wiedział,że głodnemu tak jest lepiej jadać.

Pół bochenka kiedy zjadłem,usiadłem zmęczony,
Wówczas przyszła senność wielka a byłem skończony.
Ległem sobie na kanapie,teściu kocem kryje,
I umilkło wszystko w domu,bo zięć jego żyje,!

Czy ktoś się tam uratował,z transportu mojego?
Może kiedyś się dowiemy .Wpadlim w ręce złego.
W Szepietówce gdy w niewoli już byłem u Ruska,
Napadali na nas Żydy,to prawda jest gorzka.

Zrywali nasze pagony,pluli i kopali.
Bolszewiki odpędzili. To kamień rzucali.
Co za podłe to są ludzie,czy chcą się wykazać?
Bez powodu naszych o tak,jako ,bydło swe lać.

82

Na kolegę ci napadli,tam Żyda zabito,
Gdy z jednego zrywał mundur,w gwiazdkach widział złoto.
Lecz pomówmy lepiej teraz,jakie możliwości,
Są tu w Pińsku,by ochronić cało nasze kości.

Możliwości to są wielkie,mówi Grzesiek cicho,
Tylko wtedy gdy nie chwyci mowy obce ucho.
Wielka skrytość,kryptonimy,tajność poufała,
I na krzywdy gdy nadejdą,twardość jak ta skała!

Konspiracje,partyzanty,dryl i w zębach kłódka.
Bez gorzały,okowity,ciała co ma młódka.
Wszak pokusy wszystko zdradzą,zawiodą na szafot,
W chwili kiedy do wojaczki,potrzebny jest taki,…młot.

I to taki co uderzy w kowadło bez lęku,
Taki skryty by umarły nie dał światu dzwięku.
Tym systemem,tą metodą,jaką ma okupant,
Zdobędziemy ,jak Atlante,,zdobył kiedyś ci Grant.

Nam przysięgę trzeba złożyć! Według jakiej modły?
No to pomyśl,ja się zgodzę,może Roty strofy?
Między nami może też być i słowo honoru,
Zabarwione ojcowizną,i flagi koloru.

83

Zamyślili się na chwilę,szukając wersetu,
Co by zgodnie przytaknęli,jako swemu bratu.
Znam ja taką starą strofę,Michał rzecze cicho,
Może byś ty ją zatwierdził,,tak wpadła mi w ucho.

„Święta miłości kochanej Ojczyzny,
Czują ją tylko umysły poczciwe!
Dla ciebie zjadłe smakują trucizny,
Dla ciebie więzy,pęta niezelżywe.”

Zgoda mówi Grzesiek na to,stańmy pod statułą,
Zgodnie,głośno to powiemy,jako wolę swoją.
I stanęli przy ramieniu,werset powtórzyli,
I od teraz to jednością,nową,swoją byli.

Uścisnęli się serdecznie,wierność scałowali,
Jak dwa druhy nowej fali,choć się dawno znali.
Nowe nurty wszak nastały,wyzwoliły moce,
Co nieznane dotąd były a biły jak goce.

Na werbunek zgoda obu będzie przemyślana,
By osoba jakaś skrajna nie była wciągana.
By czasami jednej z nich to,dwóch nie kapowało,
Wszak śmieszności z tego są to,a pożytku mało.

84

Zatwierdzili wnet szczegóły,już gotowa zmowa.
I do kuchni weśli razem,tam gotowa strawa.
Ciepła zupa ma zapachy przecieru ogórka,
No a kolor chyba taki ma dzika wiewiórka.

Gdy pan Michał wracał doma,rozmyślał zadanie,
Czy w szeregi tajnej służby,wielu Polan stanie.
Jak to zrobić aby zdrada nie zakwitła w kole?
Aby także tej idei nie zagryzły mole.

Przysięga jest przed Marszałkiem,święta zatem sprawa.
W razie wpadki to wiadomo,żadna w sądzie ława.
Jeno w czapę się dostanie,piasek do ukrycia,
Taki tutaj będzie wtedy,koniec mego życia.

Był na placu,czystym kiedyś Żwirki i Wigury,
Teraz śmieci pełno było,gazet to aż góry.
Wszystkie w nowym tu języku,co kaleczył serce,
To co widział teraz wokół,to bolało wielce.

Nikt nie sprząta,nie zamiata a to wiosna mija,
Tak wygląda,że ulica to chyba niczyja.
Na podwórkach śmieci kupa,nikogo nie razi?
Co się dzieje?Gdzie jest miasto? Dreptać trzeba w mazi.

85

Coś nowego wschód nagania. Tu będzie zaraza!
Będą szczury bardzo szybko,nie zabraknie płaza.
Komu o tym trza powiedzieć?Lub zwrócić uwagę.
Kiedyś o kolejkię poszło,miałem plecy nagie.

Podarto mi wnet koszule i obito głowę,
Rany boskie,co to będzie? Czyżby życie nowe?
Jeden koń co ciągnął brykę,to w chomącie upadł,
Oni myślą,że to z tego nie ma żadnych utrat.

Dla nich konik nic nie znaczy,obcy,to tak samo.
Ile wokół przecież sierot,słychać jeno mamo.
Nikt nie woła;tata idzie! Lub ojciec obroni.
Teraz hultaj bez rodziców,wróble z głodu goni.

Obserwuje Michał ludzi,wiosna na tym schodzi,
Swoją drogą każdy chodzi,wzrok na boki wodzi.
Na ulicy nikt nie gada,nie ma rozbawienia,
Jakby każdy już przeczuwał,groźbę dla istnienia.

Trzeba tworzyć ruch oporu,postanawia w duszy,
Wolno dążyć do obrony,kropla skałę kruszy.
Może skruszyć te sowiety,Francja już się zbroi!
To myślenie Michałowi trochę serce koi.

86

Lecz nim doszedł do chałupy,ujrzał gwar i głosy,
Ktoś za głowę wciąż się trzyma,mają w kwinte nosy.
Więc podchodzi bliżej Michał,pyta co się stało?
Niemiec Francję już obrabia,jemu wojny mało!

Drgnęło serce u Michała,zatliła iskierka,
Lecz nim doszedł do chałupy,zgasła iskra wszelka.
No bo radio bolszewickie,w oknie magistratu,
Woła głośno; Francja pada! Krzyczą do wiwatu!

Ale radość u Moskala,no a to ciekawe,
Widać już mają na oku jakąś grubszą sprawę.
Smutek w sercu ma pan Michał,nie traci nadziei,
Bo żołnierzem młodym był ci, Coś tam Francuz sklei.

I na razie wszedł do domu,aby zebrać myśli,
Położył się na kanapie. Niech Gloria się przyśni!
Wierzył w siłę,w moc Paryża,w zapasy koloni.
Hitler straci i utopi swoje siły w toni.

Do roboty co dzień chodził,nie wdawał się w gadki,
Po robocie szedł do domu i mył babie statki.
Po czym kładł się na kanapie,on jakby nigdy nic.
Ale w środku w nim szumiało,bo tam zwyciężał Fryc.

87

Przystopować trza zapędy,przycichnąć i czekać.
Kiedyś nadarzy się chwila, nie będziemy zwlekać.
Ale teraz krok do tyłu,nie wychylać czoła,
No bo grozą wieją wschody,wieje dookoła.

Sowiet chwali sojusznika i swój ucisk zwiększa,
Jeńców zwalnia już do Rzeszy,sprowadza parchnięta.
Ci oddają duszę władzy,całują czerwonych,
A czerwoni władzę szybko w ręce niegolonych.

„ W mściwą dłoń
Chwyćmy broń,
Zniknie moc tyrana.
Bij,śpiewaj o wolności,
A przy nas wygrana.”

Teraz jednak sam ją nucił idąc do „Czesława”,
Bo gorąco się robiło ,narodowa sprawa.
Paryż upadł! Jęk zawodu w sercu zapulsował,
Toteż z marszem do kolegi dziarsko maszerował.

Gdy spojrzeli sobie w oczy,nic to,powiedzieli.
Jeszcze mieczem ich Archanioł,swym ognistym zdzieli.
Nie zbroili swojej armi, zgnuśnieli do cala,
Nic dziwnego,że czołg Hansa,Paryż im rozwala.

88

Uzgodnili swój werbunek,wymienili hasła.
I rozeszli się do domów,kiedy światłość gasła.
Wolno idąc on rozmyślał nad intencją strofy,
Rozmyślania mu przerwały jakieś ciche gwizdy.

Spojrzał bystro po parkanach,po oknach i bramach,
I pomyślał,że to może być na niego zamach.
Ale gdzie tam,to przy furtce,stoi Janek z placu,
Teraz woła jego ręką,gesty -”choć tu znaczy”.

A słyszałeś ty Michale,Paryż w ręku Niemca!
Hitler pętle coraz mocniej,na szyi zakręca.
Coś tam niby to czytałem,ale nie słyszałem,
Słuchaj Michał ja mam radio,gałkę ja skręcałem.

Ty masz radio? A no i tak,nie zdałem do władzy.
Jeśli kiedyś ja to zrobię,to będziemy nadzy.
Dobrze,dobrze,mówi Michał,a co tam Angliki?
Mówią głośno,że nie wejdą do Hitlera kliki.

Jeśli nie masz nic przeciwko,to przyjdę posłuchać,
Mam rodzinę więc uważam,ruski lubią niuchać.
Kiedy można śmiało przyjść tu?Zawsze po fajrancie.
Mówię tobie,posłuchamy a będzie galancie.

89

Nazajutrz więc po robocie poszedł do „Czesława”.
Raportuje jaka wczoraj spotkała go sprawa.
Co tu robić? W jaką paszcze można się wpakować?
Jaka korzyść lub przysługa,na co tam rachować?

Gdy tam wejdziesz ja obstawię rogatki Klasztornej,
Będziemy ruchy obserwować,nie brak młodzi szkolnej.
Zawsze będziesz pod nadzorem u niego w chałupie.
Oni myślą,nie wiadomo,My także nie głupie.

Lipiec miał się ku końcowi z talią kart w kieszeni,
Idzie Michał na „tysiąca”,przez zęby szepleni;
Jeśli będzie jakaś wpadka,twa chałupa spłonie.
Gdzie zaś idzie nie powiedział nawet swojej żonie.

A dzień dobry panie Janie. Dzień dobry Michale,
Wejdź do izby,żona poszła z pościelą na magle.
Ja tu przyszedł aby pograć,coś tam niecoś w karty,
Całkiem mądrze mówi Jano,siadaj w fotel starty.

To pogramy do wieczora,karty gęsto tasuj,
Dużo może i chodakiem,w podłogię hałasuj.
Ja nastawię Londyn szybko,o szesnastej będzie,
No to słuchaj,ja melduję,meldunek żołędzie.

90

Zatrzymany jest tas karty,nieruchome twarze,
Tylko ręka pana Jana,coś na blacie marze.
Znieruchomiał i pan Michał,bo oto od roku,
Wiadomości słuchał pierwsze .Chciał tego obroku.

Nie mogę tak długo zostać,bo to po godzinie,
Ale ciekaw był ogromnie,widać to po minie.
Może pan ich dziś posłuchać? No co panie Janku?
Zapytanie to postawił gdy byli na ganku.

Nie za bardzo .Żona będzie. Radio mam w ukryciu,
Tak jest lepiej,bo tak dłużej zostaniem przy życiu.
Zrozumiałem mówi Michał,ja przyjdę w niedziele,
Gdy twa żona swoje chwasty w ogródeczku piele.

To Sikorski jest w Londynie,opuścił Paryż
Jakie siły uratował na Albionu niż?
A więc armia tam istnieje,opór Polska stawia,
Tu u rusków nic nie widać zza ogona pawia.

Tą wiadomość trza przekazać,”Cześkowi” piorunem,
Nie ma jednak możliwości,trza zaczekać z szumem.
W sierpniu jest z nim umówiony,tam na Pułaskiego,
Gdzie gazety się sprzedaje,z świata „szerokiego”.

91

Rozdział VI

Ważenie sił

Tak kwartały mu mijały w walce o kęs chleba,
To co przeżył wśród czerwieni,to opisać trzeba.
Żył wciąż wiecznie zastraszony,czekał na swą kolej,
Bo do garnka nic nie było,kartofel i olej.

Jest ubóstwo w pięknym Pińsku,towar wydzielany,
Jak to gorzko na to patrzeć,system to nie znany.
W tym ubóstwie tylko praca daje zapomnienie,
Więc pan Michał kielnią macha,ma w oczach zdziwienie.

Owszem chodzi słuchać radia,waży co to będzie,
Bo przeciwnik jak na razie góruje a wszędzie.
Dyplomaci tam w Londynie,wszystkiego są pewni,
Ale mało to ich wzrusza jak tu żyją krewni.

Sowiet szydzi se z Anglika,wtóruje Germanom,
Nic sowietom nie zagraża,żywym ani domom.
Ścisła unia jest na linii częste popijawy,
Wciąż granice przekraczają,jakieś ludzkie zjawy.

92

Są gęsiego przepuszczani,nawet i tysiące,
Tak to zgodnie tryby chodzą o brzegi swe trące.
Nowy nakaz się ukazał,dla maszyn do szycia,
Aby zdawać do urzędu,no bo będą bicia.

Będą sądy a wojenne,kto nie da maszyny,
Sekretary z całą mocą będą wciskać winy.
Termin także ustalono,a na koniec grudnia.
Wówczas bowiem nikt nie schowa,zamarznięta studnia.

Już po nowym roku było gdy zgoniono wielu.,
Znów wciśnięto do wagonów,wygnanych z pościeli.
Rok czterdziesty no i pierwszy,na początku mroczny,
Wykazywał,że wciąż ginie,tu świadek naoczny.

Kto pomagał przy wysyłce,kapował lub gonił,
Teraz nagle od wszech ludzi,już od rana stronił.
Nagle zginął tak bez słuchu jakby kamień w wodę,
Taką ruski wprowadzali u swej władzy modę..

Kolejarze,zawiadowcy,nawet i szynowy,
Gdzieś zaginął,patrzysz rano,z młotkiem chodzi nowy.
Ludzie widzą,nic nie mówią,w mózgu tworzą wnioski,
I tak myślą co tu robić? Uciekać na wioski?

93

I tak nadszedł czerwiec ciepły,niósł zapachy siana,
Gwarno było w wielkim mieście od samego rana.
Na ulicach są spędzeni,”ochotnicy” pracy
Co to zaraz pójdą w łąki z grabiami bez gracy.

Będą siano kołchozowe,grabić i układać
A kapusie wśród nich liczni,ich umysły badać.
Wszystkie ludzie umysłowe to są w pierwszych rzędach,
By ich widzieć trochę lepiej,są o różnych trendach.

Niebezpiecznie w socjalizmie czytać im gazety.
I pomału ich wyrywać jak łobuz sztachety.
Teraz z rana stoją cicho,na wymarsz czekają,
Przyjdzie przecież sam komisar,którego nie znają.

Jednak postój się przedłuża,zwierzchność nie nadchodzi,
Po dziesiątej a więc późno kapuś w tłumie brodzi.
Podsłuchuje,wypytuje,kto ma na granicy,
Swoich krewnych lub znajomych,na środek ulicy.!

Kilka osób się zgłosiło,zabrano ich w boki,
I zabito strzałem w głowę , potem szybkie kroki.
Słychać biegi Ktoś ucieka. Samochód na gazie.
Nie wyrobił tu zakrętu,bo wjechał na mazie.

94

Wszyscy z niego wyskoczyli i biegiem na mosty,
Tak zniknęli z Pińska miasta , uciążliwe chwasty.
Grupy ludzi się rozeszły,brak jest dyscypliny.
Ktoś pogroził zmykającym,ktoś co bardzo mściwy.

Był to Michał,kombinezon na nim granatowy,
Przy nim stanął dzielny Grzesio robotnik portowy.
Do wieczora miasto żyło w dziwnej niepewności,
I dopiero tak pod wieczór gruchnęły wiadomości.

Na Atenę! Nowa wojna między kolegami!
Ja tak czuję mówi „Czesiek”,źle to będzie z nami.
Żaden wróg tu nie jest dobry,bo każdy z nich obcy,
Jeno towar wciąż wywożą,a każdy z nich bobcy.

W kilka dni po tej pogłosce,są wozy pancerne,
Najpierw stały na rogatkach,gdzie są krzewy zielne.
Nim wjechały do śródmieścia,huknęli z armaty,
Na ten hałas zbiegły Żydy,jakby byli braty.

Do nóg padli tym z swastyką,buty całowali,
Lament wielki i szloch wielki,but w objęcia brali.
Niemcy stali nieruchomo,zerkali na okna,
Czy czasami gdzieś gwintówka nie strzeli swawolna.

95

Żydów wnet wyprowadzono do Lasów Kożlackich,
Nikt nie wrócił już do miasta,zgładzono tam myckich.
Lecz Polakom nie oddano wcale władzy miasta,
Oto patrzaj biedny Lachu,nowy wróg wyrasta.!

Ukraińcy są u steru i tworzą policje,
A ci mają bardzo górne,niezdrowe ambicje.
Na ich czele jest Kuryłow. To mieszkaniec Pińska.
Co to w chórze kiedyś śpiewał,smakosz księdza wińska.

Wieś swobody odzyskała,zniesiono kołchozy,
I do lasu można było po gałązki brzozy.
Więc zaczęto sprzątać brudy,prawie,że dwuletnie,
Przy okazji na weselach bawiono się świetnie.

Nikt nie odczuł okupacji,i tak by też było,
Gdyby ryja w lud nie wsadził, Hitlera,Kuryło.
On podpuścił gestapowca: Polaki się zbroju!
Abyś pomarł ty z rodziną ukraiński gnoju!

Zakładników roztrzelono,też w Lasach Kożlackich,
A to stało się ciężarem,w życiach międzyludzkich.
Już pan Michał wraz z „Czesiuniem”gromadzą swe siły.
Które będą zdrajców miasta tak na odlew biły.

96

A jesienią bardzo wczesną,w rok czterdziesty drugi,
Kurier przybył ze stolicy i sprzedaje ługi.
Do Michała się przyczepił,bada możliwości,
I otwarcie mówi w oczy,można stracić kości.

A kapitan Wania” to jest,trochę zamiejscowy,
Ale równy to chłopina,jak mleko od krowy.
Dyspozycje on wydaje .On Armia Krajowa!
On też prosto z mostu mówi,Polska wstanie nowa.

Już pan Michał jest setnikiem,ciche ma nakazy,
By klawiszem w ciupie być tu,badać niemcołazy.
No i nie jest budowlańcem,a strażnikiem piekła,
I w ten sposób nieraz Niemcom ofiara uciekła.

97

Rozdział VII

Powrót „Jedliny”

A czy wiesz co to zwiastuny?Czy je zauważasz?
Ty co głodny ciągle jesteś,co nigdy nie gadasz?
Czy widziałeś kwiat leszczyny,gdy sadź na gałązce?
Albo biały kwiat na śniegu,na zmarzniętej łące?

Czy słyszałeś klucz żurawi? Skrzydłem tną powietrze,
Tuli uszy wtedy szkapa,ptak się o nią otrze.
Oto właśnie są zwiastuny,zmiany co się zbliża,
Każdy mądry i przezorny loty swe obniża.

Jak zrozumieć co jest zwiastun?Czy to kształty chmury?
Albo wiatry silne,zmienne,dym z komina bury?
Co to barwę swoją zmienia gdy się pali guma,
No a może u gitary pękająca struna.

Człowiek co ma słabe serce wierzy w przepowiednie,
Inny za to realista,odpowie; to brednie.
Są też tacy co to żyją z głupot wymawianych,
O nadludzkich siłach w niebie,w księgach zapisanych.

98

Zwiastun pierwszy w Pińsku był to,były to ulotki.
Kukurużnik w nocy leciał,i obsypał płotki.
Drugi zwiastun po kwartale,cicha kanonada,
Każdy co się ruska boi,już walizę składa.

Przed tym był on tu niedługo,wyrezał połowę,
Jeśli teraz znowu przyjdzie,pola będą gołe.
Trzeci zwiastun,to bezczelność w oczach parobczaków,
Co to w okna zaglądają,z poza gęstych krzaków.

Pan „Jedlina” miał stu ludzi,,kompania to cała,
Do wojaczki z wojskiem Niemca ochota to brała.
Nieraz nocką ciemną brali ciężkie dynamity,
Wysadzali towarowe,był nieraz zabity.

Ten co zginął na Polesiu,w niebo szedł z ochotą,
Bo pozostał w swojej ziemi,ze szlachtą gołotą.
Ci co pociąg towarowy miną wysadzili,
Gorycz w sercu wielką mieli,no bo przecież żyli.

Żyli przecie,choć walczyli i to ich gniewało,
Czyżby kulek świstujących było aż tak mało?
Inna armia już się zbliża,gorsza od zarazy,
Nic na polu nie zostanie,gdy przejdzie dwa razy.

99

Stąd zmartwienie u „Jedliny”,troska w oczach siedzi,
A on czeka na rozkazy i w domu się biedzi.
Wsypa była,Niemiec więzi kapitana w celi,
Nocą ciemną jego z łóżka jak kurczaka wzięli.

To ostatni zwiastun tego,gdy kapuś kapuje,
Bo on zmiany wielkie widzi,pod świadomie czuje.
Do Jedliny kurier z Brześcia,tajemnie przybywa,
Cicho wszystko mu tłumaczy. Kończy; czas ubywa!

Był to Hołub,żołnierz tajny,sekcja utajona,
On Jedlinie rozkaz przywiózł,wciąga go do grona.
Niech pan jutro szkic więzienia,tajnie przygotuje,
Szkic i owszem będzie gotów .Niemiec wrót pilnuje.

Dam ja wszystkie pomieszczenia i kto w nich przebywa.
Niech pan także tam zaznaczy,kto alarmy zrywa.
Wszystko będzie. Uzbrojenie,będą telefony,
No i odsiecz,gdyby była,z jakiej przyjdzie strony.

Uzgadniają swe kontakty i pan Hołub znika.
Kiedy przyjdzie po te szkice?To świerszcza muzyka.
Nie minęły i trzy doby,Jedlina szept słyszy:
Najpierw myślał,że to piski są ulicznej myszy.

100

Więc przystanął przed witryną,w szybie szuka cienia,
Szyba zdradza co jest z tyłu,i obraz swój zmienia.
No a z tyłu ktoś w kufajce,skręta sobie ślini,
A następnie prosi ognia,draskię winną czyni.

To pan Hołub!Pyta cicho,czy plany zdziełane?
Mam przy sobie w atramencie,chyba nie zalane.
I z rękawa podaniówkę,na cztery złożoną,
Wciska w rękę przybyszowi,dłonią odwróconą

Już za ogień gość dziękuje i za węgłem znika,
Już w powietrzu się rozpłynął,a buty miał z łyka.
Znów minęły cztery doby,Jedlina w kolejce,
Patrzy a tu za nim stoi ktoś w czarnej kufajce.

I ukradkiem jemu wciska papierek do ręki,
Szepce cicho,to zwolnienie,bo mogą być sęki.
Od lekarza na trzy dzionki,uszkodzone palce,
Pan nie może z nami bywać,i brać udział w walce.

Bo widzicie ten Jedlina,był strażnikiem paki.
I był wtyczką od podziemia,na specjalne znaki.
Takie znaki to rozkazy. Partyzanty w pace!
Tutaj trzeba ich ratować,bez względu na płace.

101

Jeśli trzeba życie oddać,dają bez wahania,
Lecz Jedlina ważna wtyczka. Papier go osłania.
I nie będzie brał udziału,jest z akcji zwolniony,
On w chałupie siedzi dziś,i to nie golony.

Tutaj skrzywił się Jedlina,rozkaz uszanuje,
Więc zwolnienie oddał w biurze,palce bandażuje.
W domu nic nie może robić,jęczy nockę całą,
Atramentem po paznokciach,zęby ściera siłą.

Tu oszukać trzeba dzieci, i oszukać żonę,
Tak oszukać siebie w lustrze,.Baki nie golone.
Na ulicy się dowiedział,Rozbito więzienie!
A kto tego mógł dokonać? Duchy albo cienie.

Wszystkie więźnie uszli w pole. Trzech Niemców nie żyje.
W pole uszedł Hołub dzielny,głowę swoją kryje.
Gryps zostawił dla Jedliny,przez zaufanego,
„Masz za Wisłę jutro jecha支egnaj mój kolego”

Cynk wyraźny .Groźna chwila. Trzeba bez rozgłosu.
Żonę zabrać,dzieci skupić,by uniknąć stosu.
Gdzieś daleko dudnią działa,to są nie przelewki,
Więc pan Michał dom zostawia,prosiąt pełne chlewki.

102

Rozdział VIII

O s t a n i e c

Tam gdzie powiat jest Oszmiana,gdzieWensławnięta,
Tam to Ziutka już popędza,lewa,prawa pięta.
Po biwaku tam nad Piną zdąża w domu strony,
Widzi z lewa,widzi z prawa,ludzie tną już plony.

Białe chustki kobiet mnogich,mężczyzn prawie nagich,
Co machają stalą kosy o kosiskach długich.
On też pragnie się przyłączyć,do rzędu żniwiarzy,
Ma już dosyć wypoczynków,łąk i małej plaży.

Teraz właśnie niedaleko jego wieś już leży,
Toteż wzrokiem do chałupy odległość swą mierzy.
Jeszcze kładka na Pokrzywce,potem rżyska trochę
Z dala widzi już swą mamę i sąsiadkę Zoche.

Ujrzał właśnie chłopca żniwiarz,,jak zmierza do wioski,
Więc go woła,rozpytuje,czy pędzi do miski?
Bo jeżeli chciałby kosić,z dwa pokosy z lewa,
No to proszę i do kubka barszczu mu nalewa.

103

Ziutek zwala swoją bluzę i koszulę w kratę,
Bierze kosę od sąsiada .Łany tu bogate.
I już idzie swym pokosem,na trzy zgarnia ruchy,
A Zosieńka się uśmiecha,dodaje otuchy.

Po czym ona z niewiastami powrósła kręciła,
I śpiewała pieśń prastarą,jakoby coś śniła.
Żeńcy wtórem z nią śpiewali,rytmy nadawali,
Kosy brzękiem o źdźbło żyta,melodie grali.

„Ty pójdziesz górą,ty pójdziesz górą,
A ja doliną;
Ty zakwitniesz różą,ty zakwitniesz różą
A ja kaliną.

Ty pójdziesz drogą,ty pójdziesz drogą,
A ja łozami
Ty się zmyjesz wodą,ty się zmyjesz wodą
Ja moimi łzami.

Ty jesteś panną,ty jesteś panną
Przy wielkim dworze,
A ja będę księdzem,a ja będę księdzem
W białym klasztorze.”

104

A gdy pieśń się zakończyła,wszyscy zamilczeli,
I z zacięciem długie łany,krokiem szybszym cieli.
Pokos kładł im się garściami,zapach szedł od runi,
Oni naprzód parli ciągle,jak prerią bizny.

Żyto prawie jest na chłopa,widać kapelusze,
Lecz są także źdźbła ubogie bo cierpiały susze.
Latoś mnogo słonka było,dla dzieci wspaniale,
Ale ponoć w górach Tatrach to wyschnięte hale.

Chłop zacięty jest do kosy,boczek był w południe,
To też krzepa jest w ramionach,a łan ciągle chudnie.
Jeszcze jeden pokos nazad,żeńców jest dziesięciu,
A łan pada cięty kosą,no po takim rżnięciu?

Ukończyli swoje dzieło,patrzą na niewiasty,
Jak to zgrabnie podbierają,choć na rękach krosty.
Bo ich ręce podniszczone,od rżyska ostrości,
Nieraz paluch jest przecięty aż do samej kości.

Te niewiasty są na łożne ciągłego schylania,
I ciężkiego snopa żyta na kolana brania.
Co niektóra to snop skręci,że cięższy od ciała,
I z roboty swojej nieraz to sama się śmiała.

105

Ziutka mama już nadeszła,bierze bluzę syna,
Wzięła plecak z menażkami,i wracać zaczyna.
Mamo czekaj,niech dokończę ten pokos do miedzy,
Bo jak rzucę to już teraz,co na to sąsiedzi.

Ale mama poszła doma,bez słowa i cicho.
Chłopak rąbie swoją kosą,myśli,co za licho?
Gdy dokończył swą robotę do chałupy bieży,
Patrzy mama już z calówką materiały mierzy.

Kawał sukna jest na stole,mama z mydłem w ręku,
Już rysuje wzory portek,nie brak mamie wdzięku.
Jeno jakoś nic nie mówi i nawet nie wita.
Jakby jego tu nie było,jest pustka i kwita.

Mamo powiedz co się stało?Mamo mów że wreście.
Nie ma synu tutaj wojska,i nie ma go w mieście.
Wszystko poszło na Pomorze,jest w sercu obawa,
Że wybuchnie lada dzień już,jakaś grubsza sprawa.

Tamtą wojnę ja pamiętam,to głód i zniszczenie,
Może także dojść do tego,że zniszczą nasienie.
No a po tym to wiadomo,na ziemi calizna,
Czy tu było kiedyś życie,to nikt się nie wyzna.

106

Jest w czajniku ukrop świeży,zalej se herbaty,
Mamo pustka jakaś w domu,co to nie ma taty?
Tato poszedł dzisiaj rano,z torbą na wezwanie,
Pocałował i powiedział;będzie tęgie pranie!

Jemu zawsze oręż w głowie,od potrzeby barskiej,
Ty mój synu inne myśli,w swojej głowie,że mniej.
Mamo,oręż męska sprawa,tato przecież wróci,
I kartofle wykopane do piwnicy wrzuci.

No a Janek to co robi? Nie słychać,nie widać.
Należałoby do koryt krowom wody nalać.
Zastępowy jego wezwał,jest na zbiórce w lesie,
Mówił wróci przed wieczorem,i grzybów naniesie.

Mamo pójdę skoro świty,do kosy na pole,
Do powrósła to ja mamo,jednak Zoche wole.
Teraz pójdę się wykąpać,biwak był udany,
Obeznałem teren Pińska,teren to nieznany.

Kanonierką też pływałem,tam są cekaemy,
Gdy się strzela w dal do rzeki,to się robią piany.
Idź się wykąp,harcerzyku,i nie mów o broni,
Kto chce wiedzę zgłębić w życiu,to od tego stroni.

107

Cichy wieczór nastał na wsi. Żeńcy pomęczeni.
Legli w sianie po posiłku,i wnet są uśpieni.
Rano kogut wioskę budzi i krzyk kierownika,
Co ochronkę wsi prowadził,w pędzie jego bryka.

Gdzie jest mama?Pyta Ziutka. Mama krowy doi.
A gdzie Janek? Janek z rana w stawie konie poi.
Wojna chłopcze dziś wybuchła,radio larum daje,
To pożoga idzie wielka,padną wielkie kraje!

Ten kierownik szlachcic stary,miał w domu kryształek
Który w rurce z celifanu,podpierał go wałek.
Tym wałeczkiem,kręcił nieraz i słuchał muzyki,
Teraz woła,że w słuchawkach,wojenne są krzyki

Już od radia pędzi w gumna,do obory wpada,
Choć nie widzi jeszcze Szaćki,głośno swoje gada.
Pani Szaćko,jest pożoga,kraj Niemiec zalewa,
Nie zostanie w Polsce nic już,ni słoma ni plewa.

Trzeba zamknąć dziś ochronkię,ja do broni muszę,
Biorę mieszok na ramiona,i ja stary ruszę.
Niech no sołtys to zarządzi,do widzenia pani,
I już poszedł,już pojechał,zwiastun wielkiej zmiany.

108

Słońce ledwo wychodziło zza czubków tam lasu,
A od rana w małej wiosce jest dużo hałasu.
Tęgie chłopy te od kosy,patrzą w wojny stronę,
Poklepują swe kosiska,mruczą,no jebane!

A podejdźta jeno blisko,jak ten kłos padnieta!
Bo zachciewa wam się teraz,szerokiego świata.
I młoteczkiem tłuką kose,a im się wydaje,
Że każdego co nadejdzie,kosą w dzwona kraje.

Brzęk klepania wciąż się wzmaga,jakoby głos burzy,
Kosa,wszystkim jest wiadomo,do ścinania służy.
Wychowawca wpoił w ludy,historię Kościuszki,
Co to kosą ciął kacapów,sołdatów batiuszki.

Każdy klepie,sprawdza ostrze,myśli,;na drugiego!
Bo ten pierwszy padnie ci sam gdy zobaczy jego.
Z kosą długą co łeb ścina,albo całe dłonie
Za kosiarzem,sukman mnogo,aż bielą się błonie.

Bo nikt tutaj to nie widział koła na oponie,
Samochodu nie usłyszał,w tej kresowej stronie.
Nikt tez nigdy tu nie widział,czołga co dom wali,
Ni nie macał jego lufy,co jest z twardej stali.

109

Kawaleria Nowogródzka często polem gnała,
Szable w słońcu się błyszczały,krzykiem – hurra,grzmiała.
Wypasione konie były,czyste jak łza w oku,
Po ćwiczeniach rżały jeno czekając obroku.

Gdy ułani w szóstkę koni,przez wioskę jechali,
To na płotach dzieci byli,chustką im machali.
Barwa piękna ich mundurów wabiła dzieciaki,
Co skrzeczały na swych płotach,niby chyże szpaki.

Taką siłę żeniec widzi,w szabli i swej kosie,
Pewni tego,że ułani,stratują jak łosie,
Łany całe. Gdy do rui przychodzi ochota,
Zdepczą wszystko i stratują,nawet słupki płota.

Teraz klepią stal zawzięcie,plują,popijają,
Nieraz głośno któryś zaklnie,,bo losu nie znają.
Wszyscy rzędem już stanęli,i w pole ruszyli,
Każdym cięciem,to nie źdźbło. Jeno Niemca bili.

Czy ktoś widział na kryształek,okno świata tego?
Niech nie myśli,że to szatan lub kopyto Złego.
To radyjko,szczyt techniki,więź z mocą eteru,
Co łapało na słuchawki,Moskwę,Londyn,Peru.

110

Bez baterii i bez prądu,na czorta dynamo!
Majstrowałeś i kręciłeś,głos czysty jak rano.
W uszy wpadał informował,lub melodią bawił,
Trzeba wiedzieć,w tamtych czasach niejednego zbawił.

Oto mówi ten z ochronki,;Niemiec pod Warszawą!
Łaźnie sprawił armii „Kraków” i to łaźnie krwawą.
Potem zamilkł pan z ochronki,szlachcic to był stary,
Ktoś splądrował mu mieszkanie,potłukł wszystkie gary.

No a jego zdusił szalem,zrujnował mieszkanie,
Tak skończyło się w słuchawkach,świata tego granie.
Też tej nocy gdy on zduszon,wojska ruskie weszły,
Mity wszystkie o ułanach,niby szklanki prysły.

To Mongoły w czapach z czubem,i gwiazdą czerwieni,
Tyle tego w lasach stoi,aż burym się mieni.
Jermak sąsiad się ogłasza,komisarzem wioski,
Zbiera kule,nosi ruskom,zbiera nawet łuski.

Na rękawie ma opaskę,z płótna czerwonego,
Które wyciął nożycami,z sztandaru polskiego.
Resztę flagi to podeptał,nie znosił białego,
Bo tak mówiąc między nami, nie mył ciała swego.

111

Zaraz wskazał bolszewikom bogate baraki,
Szopy,chlewnie i obory,woła; to kułaki!
Politruk popatrzył na to,jutro to podzieli.
No a na to parobczaki,- Właśnie tego chcieli.

Z rana każdy przyszedł wcześniej i wybiera krowy,
Każdy lepszą wyprowadza,do bójki gotowy.
Już nadjeżdża komisar,na koniu sołtysa,
Swoją ręką daje znaki,gil mu z nosa zwisa.

Stop! Zawołał. To nie tako. Woła gospodynie.
Wybierajtsa wy chadziajko, jedną krowę, świnie.
Matka Ziutka wraz wskazała,krasule i lochę,
Lecz nie płacze,ino wargi jej drygają trochę.

Resztę ludzie rozebrali,każdy coś tam złapał,
Krów aż osiem,świni setka,wielki u nich zapał.
Konie to wszystkie zabrali dla dobra kołchozu,
Lecz z nich żaden nie chciał zabrać,żadnego nawozu.

Jeno tylko co gotowe,co żywe i ciężkie,
Teraz czuli,że pożyją,życie stoczą męskie.
Nowa władza wszystko daje,ale nie za dużo,
A za kilka dni dostali,do kupy awizo.

112

Kolektywy mają tworzyć,wkłady swoje dawać.
A od jutra w kartoflisku,łęty ręką zrywać.
Wszystkie zboże do ochronki na podłogę sypać,
Trójki tego dopilnują,opornych to karać.

Ziutek widzi,że to wcale,że to nie przelewki,
Bo w gromadach przy opłotkach słychać różne śpiewki.
O wysyłce,o zesłaniu,lub o zaginięciu,
Zwiewa szybko aż do Mińska,woła ratuj ciociu.

W Mińsku nigdzie też nie chodzi i gardzi siwuchą,
No bo widzi ,że se stworzył dolę bardzo kruchą.
Jeśli wskaże go znajomy,to prepał z kretesem,
Jedno wiedział trza się związać tylko z dużym miastem.

Stawiał piece i był zdunem,sypiał na kwaterach,
Często włóczył się po mieście i łaził po torach.
Gdy ktoś pytał skąd pochodzi? No ja od folwarku.
Co to teraz już przejęto .Ja chodziłem w worku.

Teraz to ja się dorobił przy stawianiu piecą,
Moja matka biedna była,nie miała swej kiecy.
No a ojca ty nie znajesz?Nie nigdy nie widział.
Tak mówiono na pastwisku,na fujarce gwizdał.

113

Kiedy przełom w wojnie powstał,wrócił do wsi swojej,
Spustoszenie było duże,nie chodziła kolej.
Wnet do wioski wóz pancerny na kołach dojechał,
I oficer ,graf niemiecki,tak się tam odezwał;

Bądźcie z tego tu szczęśliwi,że my przyjechali,
Z bolszewików to niewoli my wolność wam dali.
Z tego szczęścia wybierajcie sołtysa nowego,
Bo nie wróci tutaj rusek,on uciekł do swego.

Tu uśmiechnął się wesoło,jakby swego pewien,
I pojechał w stal okuty,był kwaśny jak rzewień.
Janek brat to był najstarszy,Ziutka wciąga w Aka,
Ziutek na to jak na lato,i z radości skaka.

Był łącznikiem,a Łachutka to trzymał kwaterę,
Zbierał dane,znaki,cyfry,fałszywą literę.
Ziutek łącznik no to nieraz,dążył,hen,daleko,
I nie jeden kurier zginął,z piachu też miał wieko.

Raz z rozkazem w trójkę poszli,pośród pól uprawnych,
Wodę pili z rowów polnych,przy mostkach zastawnych.
Jakąś wioskę było widać,nagle z boku krzyki,-
Ręce w górę! Nic nie mówić!Wiążą ich na styki.

114

Napastników było sześciu,obrzezane Żydki,
Przywiązanych do chojaka,już biorą na spytki.
Skąd pochodzą? Dokąd idą?Czy mają moniaki?
Niech tu mówią samą prawdę,bo będą siniaki.

Co mam mówić rzecze Ziutek, szukamy zajęcia,
U rolnika przy obejściu, jesteśmy do wzięcia.
Pracy w mieście to brakuje,ale w polu zawsze,
My robocze ludzie przecie,patrz na ręce nasze.

Dwóch zostało przy akowcach,czterech wioskę bierze,
Napadają na chałupy,a krzyczą jak zwierze.
Chcą żywności,chcą pieniędzy,i nieraz cielaka,
Nie pogardzą tym co znajda,ni do kiszki flaka.

To klasyczne jest w tych stronach,to „bombardowanko”
Bo u żydków w ich kieszeniach,od dawna jest manko.
Lecz tym razem w wiosce byli chłopaki z oporu,
Kiedy krzyki usłyszeli,chcą bronić honoru.

Strzały słychać,kulki gwiżdżą,pukają o ściany,
To chłopaki wioski bronią,chłopaki z Oszmiany.
Tych dwóch co to pilnowali,Ziutka związanego,
Z karabinem lecą w strzały,aby bronić swego.

115

Ziutek zębem gryzie pęta,inni wspomagają,
Gdy już ręce uwolnili no to dyla dalą.
W gęste trawy,kartofliska i bruzdy głębokie,
Potem wpław w ubraniu lichym, przez torfiastą rzekię.

Na kwaterę do Łachutki,tam się też udali,
I raporty z zajścia tego dokumentnie zdali.
Szybkie nadeszły rozkazy,szyfrem zapisane,
Aby nagle w drogę ruszać,i w rzeczy nieznane.

W majątek Korwaleniczki,dążą zuchy polne,
To chłopaki z bronią w ręku,do wojaczki zdolne.
Tam brygada się montuje,zwana też, – dziesiątka.
Przyszła masa jej plutonów,kompletna,calutka.

Ziutek nagan nowy dostał,z belgijskiej fabryki,
Ludzie! Jak on się radował. aż robił fikołki.
Teraz to już był żołnierzem,choć lat brakowało,
Ale brano także takich,bo wojaków mało.

Przetrzebieni tam Polacy ,przez ruska i Żyda,
Ale także i niemiecka niszczyła ich gnida.
Nieobecni na Syberii zamienieni w lody,
Lub w Katyniu koło Mińska. Tam zginęły rody.

116

Część też poszła do baera na niewolę zdani,
Przez faszystę często w mordę dla zabawy lani.
Niedobitki do brygady jak do słońca poszli,
To też byli tam młokosy,i byli dorośli.

„Ciemny” idzie już w szeregu,,kolumna jest długa,
Z kalinowego patyka laskę sobie struga.
Na niej kratki już wycina,zawiesza proporzec,,
Droga długa jest,przed nimi,na niej można polec.

Cel to Wilno! Dwie brygady szturmują to miasto,
Partyzanty z marszu idą na Germana ostro.
Porubanek to lotnisko,przez Szackie zdobyte,
A na lasce kalinowej „Wilno” jest wyryte.

Radość miasta była wielka ale krótkotrwała,
Niezadługo inna armia do miasta wkraczała.
Już akowcom dają w czapę .Reszta do więzienia,
Tak to dola kresowiaka,jak doba się zmienia.

Ziutek popadł w tarapaty,na zesłanie idzie,
Już w pociągu chłopiec siedzi,o głodzie i bidzie.
W Omsku ma pierwszy przystanek. Potem rzeczny statek.
Ob to rzeka,w trzy tygodnie,bez przepierki gatek.

117

SA-LE-CHARDU ,to jest obóz jego przeznaczenia,
To jest miejsce do mrożenia,życia i istnienia.
Ciemność nieba śnieg rozjaśnia,odwilży tam braki,
Ci co wejdą w tamte mroki,za życia to wraki.

Tutaj nie ma żadnej drogi,i nie ma też ziemi,
Jeno lody,jeno śniegi,żyjesz jakby w ciemni .
Rzeka nigdy nie odmarza,woda płynie spodem,
Nikt tu nigdy też nie zbadał,co płynie pod lodem.

Jest równina lub pagórki,wszystko zawsze białe,
Wśród tych śniegów nieraz ujrzysz,krzaczki liche małe.
Pala z tego nie ustrugasz,więc drzewa brakuje,
Jadasz zimną rybę twardą,brzuch resztę zgotuje.

Morze Karskie jest widoczne,kiedy słonko w plecy,
To gdy patrzysz,no to widzisz,biel wielkiej pustyni.
A w tej bieli jeno iskry,promień słońca czyni,
Na tej bieli już od wieków,nie ma żadnej cieczy.

W Sa-la-chardu nie ma wieży,jest mała fabryczka,
Domków kilka i ulica podobna do smyczka.
Jeśli węgla nie dowiozą to siedzisz w zimnicy,
Cisza wówczas niby w grobie w całej okolicy.

118

Remontował ja tam wozy,niby samochody
Robił ja tam jak niewolnik,byłem bardzo młody,
A robota była w kółko,jedna i ta sama,
No i chleba zawsze porcja,więcej ani grama.

Gdym tu jechał to był etap w czarnym mieście Omsku,
Wszystko tam jest budowane,niechlujnie po rusku.
Tam ulice nawet krzywe,a na rowach kładki,
Gdy potrzeba no to na nich ,ściągają swe gatki.

W Sa la Charde brak jest rowów,brak jest także płotów,
Każdy walił gdzie przykucnął i gdy był już gotów.
Lecz zapachów to nijakich,zimą tu nie było,
Ni komarów,ni robaczków, wszystko w biel się skryło.

W innym świecie,w dni czerwcowe,aromaty siana.
Albo gleba pachnie ziemią,gdy z rana jest zlana.
W dni lipcowe kiedy miedzą,idziesz pośród łanów,
Zachwyt gardło tobie chwyta,od pyłku tumanów.

A jesienią w czas wykopków,gdy palą się łęty,
Czujesz dymek miły bracie,upalone pręty.
Na tych prętach ziemniak czarny,sadzą osmolony,
W pyle żaru,już na miękko,dobrze przypalony.

119

Tu nie ujrzysz,nie zobaczysz,ani nie poczujesz,
Ognia z bajki. Na lodowcu żyły se wyprujesz.
Ni zapachu,aromatu,dymu nad polami,
Ani krówek się pasących pomiędzy miedzami.

Był też inny jeszcze obóz,dwa etapy dali,
Do którego to zsyłano,co nazwisk nie mieli.
Każdy dostał jeno numer,taki obozowy,
Ja się jakoś uchowałem,bo ja byłem nowy.

Nazywano Chał Mi Riu ,karcer,dożywocie,
Ten co w etap tam tyź poszedł,szedł na do robocie.
Skałę twardą młotem tłukł ci,aż upadł i cisza,
Echo bicia jego serca w powietrzu zawisa.

W tej martwocie pozostanie stuk i jego gnaty,
Otulone swą kufajką na której są łaty.
Pamięć o nich to w nas siedzi,bo my ich żegnali,
My milczący,gdy ich gnano,w szeregu my stali.

Pozostałem ja w fabryce remontować wozy,
Ominęły mnie karcerów śmiertelne powrozy.
Stamtąd nigdy nikt nie wrócił,takie były słuchy,
Ja tu jednak ocalałem,dobre miałem duchy.

120

W dziesięć lat po mym zesłaniu,dostałem swobody,
I tak mogłem po Syberii zmieniać nawet grody.
Chciano ze mnie ruska zrobić,ciągle namawiano,
Lecz w dalekiej pięknej Polsce,było moje wiano.

Wiano wolne i swobodne,to wiano sarmaty,
Wiano wspólnie budowali pobite me braty.
W pięćdziesiątym ósmym roku,ja do kraju wrócił,
A gdy linie ja przekroczył, to tak sobie nucił;

„Ty pójdziesz górą,ty pójdziesz górą
A ja doliną
Ty zakwitniesz różą,ty zakwitniesz różą
A ja kaliną.”

A tą różą to zakwitła Polska ma kochana,
Gdy ja stanął na jej części,padłem na kolana.
Ślubowałem ja w brygadzie,tego dotrzymuje,
I każdego dzisiaj ranka jej ziemię całuje.

Miałem kiedyś ja znajomą ,przemiłą rodzinę,
Może kiedyś ja do nieba swym statkiem zawinę.
To zapytam jak zginęli,jak był cios zadany,
A rodzina to Orlickich .Dzierżyła Kuszlany.

121

W Mińsku tęgo byłem bity,lecz się wylizałem,
Chociaż prawie trzy tygodnie bez ducha leżałem.
Rzekę Wilię na trzech balach,musiałem przepływać,
W własnej ziemi,głowę hardą,przed wrogiem ukrywać.

W Ostrobramskim czynie miałem,też moje udziały,
Medal nawet szykowano nie doszło do sprawy.
Czołg spaliłem,za co druhy rękę mi podali,
I życzyli setkę latek,jakby los mój znali.

Ja na pieszo kilometrów to sześćset przeszedłem,
Do obozu na katorgę. Zimne miesiąc jadłem.
Jadłem w Rosji chleb razowy,czarniejszy od torfu,
Niepodobny był do bułki ni świętego tortu.

Wydeptano nasze plemnie i ziemię zabrano,
A w Oszmianie nasze chaty już nie malowano.
Ziutek ostał. Wokół niego z Kresów liczne wdowy,
On to przeżył. On jest ciągle. Ostaniec kresowy!

Jest historią kresów pięknych, i Kresów zieleni.
Zawsze mówi,że historia kiedyś to się zmieni.
I zaświadczy,że on wyrósł na Oszmiany glebie,
Gdzie się żyło z pieśnią w ustach,i dostatnim chlebie.

122

Rozdział IX

P o w r o t y

Był w cegielni chłopiec Jerzy,gdy nadeszły wieści,
Takie dziwne i radosne,w głowie się nie mieści.
Będą wracać do swej Polski,lecz na inne ziemie,
Ponoć tam przed wielu laty żyło Lachów plemnie.

A więc jutro będzie wyjazd,oni już gotowi,
Na tą trasę do Ojczyzny,wszyscy jakoś zdrowi.
Nic nikomu nie dolega,czują się jak trzeba,
Nie zmartwieni są tym nawet,że brakuje chleba.

Na tę drogę bardzo długą nie mają prowiantu,
Są bezsilni,jak krzyżowcy we kraju Lewantu.
I nie mają już tobołów,waliz ni pakunków,
W butle z korkiem nabierają,dużą ilość trunków.

Bo wiedzieli co to woda,znali obyczaje,
Nie wierzyli teraz temu co im wolność daje.
Tak szykując się do drogi na pociąg czekali,
Serce im zabiło mocniej,Komin dymem wali!

123

A więc jedzie,słychać dycha,piszczą już hamulce,
Chociaż wagon znów bydlęcy,czują,że są w dwójce.
Z każdym dniem trasy ubywa,Tam gdzieś są granice,
I w ostatnią noc przed Brześciem ,zapalają świecę.

Przekroczyli już granice, dziwi ich tu wszystko,
Ludzie jakieś uśmiechnięte,a płacze matczysko.
Jerzy słuchaj,idź po sklepach,proś o kromkię chleba,
Powiedz ile nas tu jest,wiele nam nie trzeba.

Jerzy poszedł .Długo chodzi. Widzi sklep,”Piekarnia”,
I przez szybę sklepowego,co monety zgarnia.
Chłopiec monet żadnych nie ma,głód popycha plecy,
Wchodzi w środek bojaźliwie,; Ja wracam z Sowiety!

Nie mam dziengów a rodzina,ona taka liczna,
Chociaż bułkę tą kręconą, ona taka śliczna!
Z Rosji wracasz? Z Kazachstanu,my to Sybiraki,
My nie znamy białych bułek,my jedli widłaki.

Jędrek , daj no worek tutaj,a pełen pieczywa,
Podrzuć chłopcu go na plecy,niech mięśni nie zrywa.
Gdy był Jerzy na ulicy , płonęła mu dusza,
Czuł,że w oczach tyk nieznany łzami jego rusza.

124

Ledwo znalazł się na ziemi narodu własnego,
A już widzi inne cechy,plemienia swojego.
Polsko piękna! Tak nas witasz .Jakaś sprawiedliwa!
A mówili w Rosji nam tak,że ty już nieżywa.

„Nikagda Polszy nie budiet.”Ładowano w głowy,
A tu patrzaj tak bez pytań pomóc jest gotowy.
Worek chleba darmo dali,na plecy włożyli,
Poklepali po ramieniu,brawa ręką bili.

Moi ludzie,skąd wy wiecie,jak ja żyłem w Rosji?
Skąd wy wiecie,że przez lata nie widziałem hostii?
Skąd wy wiecie,że ja z Pińska tylko sam wróciłem?
Wielu w Sybir wyjechało. Nie ja ich tam biłem.

Dola moja wyprzedziła pociągi z północy,
Klęska naszych na Syberii niby kamień z procy,
Przyleciała lotem ptaka,uprzedziła ziomków,
I dlatego są bochenki,nie kroją tu kromek.

Mama która widzi syna z worem na ramionach,
Pyta co ty nosisz chłopcze? Byłeś po patronach?
Byłem mamo u piekarza,głodu widzę koniec,
Zobacz jeno jaki w worku ja niosę gościniec!

125

Mamo,czemu płaczesz ciągle,worek chleba przecie,
Mamo,czy ty moczysz glebę już na całym świecie?
Siły srogie już przeniosły granice na Bugi,
Ale sprawdzę,my pojedziemy,jaki kraj jest długi?

Czemu mamo tu za Bugiem,czemu właśnie,ach ty,!
Robisz szlochy,ciągle płaczesz, i Poleskie lejesz łzy?
Patrzaj stoją puste domy,to nie są ziemianki.
Zamiast kubków z drewna,gliny,zakupimy szklanki!

Stargard Szczeciński 2003r

Spis treści

Biwak 2

Wojna nad Piną 16

Polesia łzy 33

Zsyłka 49

Okupacja bolszewicka 70

Ważenie sił 90

Powrót Jedliny 95

Ostaniec 100

Powroty 120



Brak komentarzy
Napisane w kategorii "Polesia łzy"


poemat pt.”Polesia łzy”
12
MAJ
Wiesław Kępiński

Polesia łzy

Poemat

2

Rozdział I

Biwak

W ciepłe lato grupa chłopców Pinę wpław już bierze,
Bo na drugiej stronie rzeki ich tam letnie leże,
Trzy szałasy,maszt z proporcem i kuchnia z kamienia.
Na tej kuchni gar miedziany badyl w zupę zmienia.

Jeden z chłopców jest kucharzem .Dyżur ma w jadalni.
Reszta poszła ,hen,za Pinę, poszukać mchu z darni.
Teraz widać,że wracają,są już w środku rzeki,
Z przodu tobół,z tyłu tobół,jak opasłe beki.

Są nareszcie już na brzegu,niosą mchu toboły,
A gdy idą do szałasów,są jakby te woły.
Objuczone,o dwu nogach,niezgrabnie ruchliwe,
Jeno twarze choć czerwone,wesołe a żywe.

A co tobie ,Stachu ,nogi iksowato chodzą?
Nie w te miejsca co potrzeba,ledwo lewą bodzą.
Takiś słaby podejrzanie,.Jesteś bez śniadania?
Stachu pędem wraz z tobołem pod maszt zaiwania.

3

Miesiąc sierpień rozpoczęli wędrówką bez celu,
Chcieli poznać kraj ojczysty i wody bez żelu
Wody czyste, nie miastowe,nie kanały Pińska,
Chcieli źródła piękna szukać i poznać ludziska.

Co nie daje im spokoju,dążą tam uparcie,
Nieraz trzeba postój zrobić,noc spędzić na warcie.
Wtedy trzeba chrust uzbierać,szukać mchu do spania,
Trzeba także swą koszulę przeznaczyć do prania.

Lecz włóczęga ich pociąga,to jest żywioł życia,
A włóczęga jest wymiarem,jest dążnością życia.
Być włóczęgą z finką z boku i laską górala,
Dążyć ciągle gdzieś w nieznane,trafić w punkt do cala.

To jest celem najważniejszym zwiadowcy i ćwika,
Toteż każdy, gdy dzień wstaje,do rzeki wnet bryka.
Pora obmyć twarz zaspaną,nie udawać lenia,
Bo codziennie życie druha,jako dzień się zmienia.

Chłopcy różnią się od siebie. Stąd też inne zdania;
Są potrzeby ducha wyższe,są i wodą lania.
Radość życia,duch młodości i pragnienie czynu,
Są potrzebą ciała młodych,aż do godzin przysnu.

4

Mchem namioty trza wymościć,bo tu nie ma pierza,
Nocką nieraz pod paznokciem masz małego zwierza.
Ale co tam mała mrówka,ona jest ruchliwa,
Więcej wszak dobrego daje zapaszek igliwia.

Trzy szałasy,pięciu chłopców i stojak do gara,
Płomień z drewna,zapach grochu i z zapachem para.
Krótkie spodnie,czapka z daszkiem,a na niej lelija,
A przy garnku młody kucharz,co chochlą wywija.

Pas ze skóry,sprzączka z brązu .Przy boku nóż fiński.
Chusta biała,no, a na niej,statki-”flota pińska.”
Każda chusta tu jest inna,znać są inne hufce,
Prezentują to chłopaki .Chusty w różnej skuwce.

Tak dobrali się listownie,dla letniej włóczęgi.
Wszyscy włosy płowe mają,Jeden nawet piegi.
Ten co piegi ma na nosie,jest dzisiaj kucharzem,
Jutro, jeśli będzie trzeba,biwaku malarzem.

Rodem z Pińska jest wodnego,gdzie flotylla biała,
Strzeże granic bardzo dzielnie,choć w istocie mała.
Kilka kutrów i ścigaczy,na nich lufy armat,
Koła białe dla topielców rzuca nieraz kamrat.

5

Pina wlewa do Prypeci swe wody leniwie.
Wody czyste i spokojne,ale w środku żywe.
Ryby to w niej nie brakuje,plusk słychać z daleka,
Gdy zaś ryba jest goniona,to w górę ucieka.

Gołym okiem tam jesiotra ujrzysz jak się czai,
Pośród gęstych wodorostów los mu łup narai.
A on paszczę swą otworzy,wessie litry wody,
Z nią ofiarę gładko połknie,bo to Piny płody.

Z wodorostów się nie ruszy,stoi nieruchomo,
Czeka nadal na okazję i chwyta łakomo.
Gdy tak patrzysz z brzegu rzeki na wodne szuwary,
To nie zawsze ujrzysz cienie,myślisz: to torf stary.

Tak z lenistwa nieraz płetwą utworzy kurzawę,
Aby z piasku rzeki stworzyć dla ofiar zastawę.
Wówczas one,chcąc ominąć nieznane ziarenka,
Płyną prosto w to miejsce,gdzie jest jego szczęka.

On łaskawie znów otwiera przepastne gardziele,
W których ginie znów ofiara,a ofiar jest wiele.
Chłopak z Pińska,Jasiek piegus,nocą łowił ryby,
Ojciec jego z drewna robił sam trójzębne dyby.

6

Chłopak świecił w toń łuczywem,tato walił widłem.
Ale nieraz też bywało łowił dużym sidłem.
Trzy pałąki owinięte siatką bez otworu,
Gdy się ryba w środku znajdzie,ujrzy błysk toporu.

Teraz Jasiek miesza bigos,woń jest czuć w oddali,
Te zapachy to aż z Pińska tu dzieci przygnali.
Ich gromadka z boku stoi,podziwia harcerzy,
Nawet burek pewny swego cicho obok leży.

Dzieci miasta cicho stoją,harcerz dla nich kanon,
Podżiwjają namiot biały,z pnia dla kwiatów wazon.
I czekają aż ukończą swe przygotowania,
Bo pod wieczór czas nadejdzie przy ogniu śpiewania.

Jasiek mówi; no chłopaki,podejść z menażkami,
I każdemu kładzie gęste mięso z zaprawami.
Posiadali wraz na ziemi,jedzą z apetytem,
No, a jeden miny robi jakoby z zachwytem.

Kęsy zjada,mlaska głośno,mówi , ale jadło!
Czy czasami razem z Jasiem z nieba nam nie spadło,
Powiedz ,Jasiu ,gdzie ty takie pobrałeś nauki?
Że z kapustą zgotowałeś smaczne mięsa sztuki?

6

Cichy chichot,rozbawienie,- jak to przy posiłku,
Znane to są rozgawory od Czwartego Pułku.
Który znany był z odwagi i męstwa srogiego,
Ale także w czas biesiady,ze śmiechu głośnego.

Tato uczy mnie drwa rąbać i kreślić rysunki,
Ale mama to mnie bierze zawsze na sprawunki.
Potem w kuchni jej pomagam,wałkiem na stolnicy,
I makaron także kroję,sałatkę z zielnicy.

Ona zupę wciąż smakuje,mówi: Jasiu, soli,
A tymczasem tatko w oknie swoją brodę goli.
A gdy humor ma wspaniały,to brzytwę wyciera,
I swym głosem bardzo dziarsko im melodię śpiewa;

„Bywaj, dziewczę zdrowe,ojczyzna mnie woła.
Jadę za kraj walczyć wśród rodaków koła,
I choć przyjdzie ścigać jak najdalej wroga,
Nigdy nie zapomnę,jak mi jesteś droga.”

W lustro ciągle bokiem zerka,uśmiecha się miło,
I pod nosem mruczy sobie: latek znów przybyło.
Gdy w miednicy twarz obmywa,ciągle coś tam gada,
A tymczasem mama ręcznik do ręki mu wkłada.

8

Tak się trochę nauczyłem przy kuchni się krzątać,
Zmywać garnki,a jak trzeba,to chusteczkę przeprać.
Nie wiem czemu lubię kuchnie,całą grzebaninę,
Może to już jest wrodzone .Czy znajdę przyczynę?

Znajdziesz ,Jasiu,może znajdziesz,w wojsku są kucharze,
Tam to, brachu, kocioł wielki,tam człek się umaże.
W taki kocioł wejdziesz cały,nim skończysz szorować,
To dzień zejdzie,a ty ciągle będziesz blachę skrobać.

Gdy skończyli swój posiłek,Jasio grzeje wodę,
By menażkom po bigosie przywrócić urodę.
Wyczyszczone już naczynia z lekkiego metalu,
Trzeba teraz je powiesić na obdartym palu.

Jest ich pięciu. Z darni robią ławę w kształcie kręgu,
Trochę z dala od ogniska,by nie być w zasięgu.
Przy namiocie maszt wkopali,ozdobny w proporce,
Na proporcach wszystko widać,jakie są ich dworce.;

Jest herb Pińska,i herb Lidy,i Białej Podlaski,
I Syrenki z krągłą tarczą,tarcza daje blaski.
Bo z tombaku jest zrobiona,wszyta cerowana,
Ta figura,tej Syrenki,nawet dzieciom znana.

9

A pod masztem Stach układa z muszli małej wzory,
Nikt nie może tam zaglądać do wieczora pory.
Tak przed zmrokiem skończył dzieło .To ptak – duma kraju,
Orzeł Biały,z muszli rzecznej,dwóch rzek na rozstaju.

Potem w kręgu dzieci siadły. Na plecach są koce,
A w oczętach w skry wpatrzonych,przedziwne są moce.
Każda para w tych płomieniach,widzi swe widziadła,
Każda inne z blasku światła marzenia tu kradła.

Te marzenia równoległe do melodii były,
Jednak bardziej fantazyjne. I fantazję kryły.
Gdy od miejsca się urwały,to dążyły w baśnie,
I wracały znów natychmiast,gdy skra w boki trzaśnie.

Zmroku tu jeszcze nie było, kiedy wszyscy zgodnie,
Najpierw cicho zaśpiewali,melodyjnie,modnie,
O ognisku ,które płonąc dziwny czar rozsiewa,
No i które każdy chętnie jak umie opiewa.

„Płonie ognisko i szumią knieje,
Drużynowy jest wśród nas.
Opowiada starodawne dzieje,
Bohaterski wskrzesza czas.

10

O rycerstwie spod kresowych stanic,
O obrońcach naszych polskich granic,
A ponad nami wiatr szumi wieje,
I dębowy huczy las.

Gdy następną pieśń śpiewano,dzieci wtórowały,
A niektóre, no to nawet i na trawie grały.
Między dłonie brały listek,brzęki było słychać,
Bardzo mocno. Za to inne poczęły tu śpiewać.

Płonie ognisko w lesie
Wiatr smętną piosnkę niesie
Przy ogniu zaś drużyna
Gawędę rozpoczyna.

Czuj,czuj,czuwaj
Czuj,czuj,czuwaj,rozlega się dokoła,
Czuj,czuj,czuwaj,najstarszy druh zawoła.”

Dzieci chrusty z pola noszą,ogień to wyzwanie!
Dla tych wszystkich, co tu siedzą kręgiem na polanie.
Dla ogniska i dla pieśni,dla druha leliji,
Oni wszyscy od tej strony,wszyscy tu przybyli.

11

Być harcerzem,grać w podchody,mundur mieć z zieleni,
Który barwą swą i płótnem,jak trawa się mieni.
A na szyi biała chusta,w oczach dal ta z bajki,
A w ognisku przyszłość cała,a na trawie grajki.

Bo wraz z iskrą mózg wskazuje drogę przez wykroty,
Co się wije pośród łanów,a z boku są płoty.
Na tej drodze widać druhów,jak w pyle drożyny,
Maszerują ciągle naprzód,mają butne miny.

Gdy tak patrzysz teraz z boku,na rumiane buzie,
No to widzisz ,że śpiewają,lecz umysł na luzie.
Tylko ciała tutaj siedzą,rozdwojenie jaźni,
Serce biegnie gdzieś daleko i szuka przyjaźni..

Kiedy chrustu dorzucono,Józek pieśń swą śpiewa,
I melodię taką piękną,z harmonijką zlewa.
Ziutek śpiewa,Stach wtóruje harmonijką w dłoni,
I dla taktu przytupuje,nieraz głowę skłoni.

„Za Niemen,hen precz!
Koń gotów i zbroja
Dziewczyno ty maja
Uściśnij,daj miecz.

12

Za Niemen,za Niemen,i po cóż za Niemen?
Nie przylgniesz tam sercem,cóż wabi za Niemen?
Czy kraj tam piękniejszy,kwiecitsza tam błoń?
Kraśniejsze dziewoje,że tak śpieszysz doń?

Nie śpieszę do dziew.
Ja śpieszę na gody,czerwone pić miody,
Żołnierską lać krew.

Chcesz godów? Zaczekaj,kochanie ty moje,
Ja gody wyprawię,nasycę,napoję.
Patrz pierś ma otwarta,więc serce me weź,
Krwi mojej się napij,mych napij się łez.

Zmrok sierpniowy ciepłem dmucha,od Prypeci strony,
Na Zachodzie poblask słońca,od chmury jest płony.
Chmury białe są od spodu,górę noc pochłania,
A wiatr lekki w różne strony do kupy nagania.

Świerk palony woń roznosi,która nozdrzom miła,
Lecz zapasów jedlin suchych,im ciągle ubywa.
Czas zakończyć ten czarowny wieczór na biwaku,
Lec na łożu z mchu zrobionym,z głową na plecaku.

13

Jurek wieczór chce zakończyć,pieśnia z kraju tego,
Choć ciepłego,sierpniowego,z natury błotnego.
Już otrzepał swoje spodnie z małego popiołu,
Usiadł znowu i zaczyna. Nie sam lecz pospołu;

„Pośród łąk,lasów i wód toni,
W ciągłej pogoni
Żyje posępny lud.

Brzęczą much roje nad bagnami,
Skrzypi jadący wóz czasami
Poprzez wąską rzekę w bród.

Czasem ozwie się gdzieś łosia ryk,
Albo w puszczy dzikiej głuszca krzyk.
Krzyk głuszca – i znów
Cisza tak niezmącona,
Dusza śni pustką rozmarzona
Dziwny o Polesiu sen.

Polesia czar -
To dziwne knieje,moczary.
Polesia czar,
Smętny to wichrów jęk.

14

Gdy w mroczną noc
Z bagien wstają opary,
Serce me drży,dziwny ogarnia lęk…
I słyszę jak z głębi wód
Jakaś skarga się miota…
Serca prostota
Wierzy w Polesia cud.

Tam gdzie sędziwe szumią lasy,
Raz ujrzałem pełen krasy
Cudny Polesia kwiat.

Słońce jaśniejszym mi się zdało,
Wszystko w krąg nas się radowało,
Śmiał się do nas cały świat.

Próżno mi o tobie dziewczę śnić,
Próżno w żalu i tęsknocie żyć.
Nie wrócą chwile
Szczęścia niewysłowione,
Drzemią w mogile pogrzebane,
W mrokach poleskich kniej…

15

W Pinie światło jest ogniska,rybka wyskakuje,
Chce zobaczyć co na brzegu,ciepło ognia czuje,
A więc chowa się w głębiny,gdzie noc i zielicho,
I cichutko chwilę stoi by nie zbudzić licho.

Nie wie o tym,że przy brzegu,wsparty o torf czarny,
Drzemie potwór,jesiotr wielki. Los tego jest marny,
Co mu blisko paszczy wielkiej ogonkiem wywija,
Jemu toto wszystko jedno,czy ryba czy żmija.

Wessie szybko swą ofiarę,grzbiet złamie szczękami,
Nawet wody nie zaplami,nie mrugnie oczami.
Teraz wieczór więc on drzemie,spracowany wielce,
Bo z Prypeci tutaj przybył,tam biją widelce!

Już ognisko też przygasło,dzieci poszły w miasto,
Jest niedziela,mama rano zagniatała ciasto.
No a w piątek to do szkoły trzeba maszerować,
Już jest późno,po zabawie. to pora jest pospać

Na biwaku czterech drzemie,jeden przy ognisku,
Czatę trzyma. Trzy godziny,przy wtórze i pisku,
To raz żaby,to raz jeża lub skrzydła trzepotu,
Lub sztachety odrywanej przez gacha u płotu.

16

Burek nieraz też zaszczeka,ale jest w oddali,
Szczeka piesek,bo się dziwi,tam ogień się pali.
Przy nim widzi postać druha co chodzi wokoło,
Tak jak by to jemu marszu,za dnia było mało

W środę przybył do nich strażnik, pan Pioter z władz Pińska,
Chłopcy,kiedy się zwijacie? Bo wojna jest bliska.
Dzisiaj. Dobrze, Ja do wojska też zaraz wyruszam.
Chciałem rano,ale myślę wiadomość wam sprzedam.

Pogotowie w wojsku już jest,więc szybko do domu.
Do pociągu albo wozem,lub szparko do promu.
Niespokojny czas nadchodzi,ojczyzna mnie wzywa,
A co dalej z tego będzie? Może nic,- tak bywa.

No i odszedł ten pan Pioter, obowiązek spełnił,
A po drodze to coś ciągle,nieustannie w trawę pluł.
On przeczuwał jakąś groźbę, nie wiedział czy duża
Teraz szybko od biwaku,doszedł do podwórza.

Żonie z ręki wzion walizkę, poszedł w stronę stacji,
Już na dworcu w twarze patrzył, twarze swojej nacji.
Innej tutaj to nie było,same tu Polaki,
Od pradziadów w jednej kupie, i z tej samej paki.

17

Biwak z miejsca jest zwinięty,chłopcy się żegnają.
W drogię którą mają odejść,dziś dobrze ją znają.
Józek dąży do Oszmiany i wozem i bryką,
Tu czas laby jest skończony,w drodze wciąż grzmi grdyką.

Śpiewa sobie dla zachęty,dla zabicia czasu,
Nieraz jedzie przez równiny,nieraz ciemnią lasu.
Wioska jego Wensławnięta w łąkach znów koszonych,
I wśród żyta co jest w kłosach od słońca spalonych.

18

Rozdział II

Wojna nad Piną

W piątek rano biwak pusty,druhy pewnie w domu,
Spali srogo wymęczeni nie szkodząc nikomu.
Spał i Jasio w Pińsku rzecznym,nakryty kołderką,
Nic nie słyszał. W domu mama krząta się ze ścierką.

Sprząta kurze,myje garnki,kroi chlebek biały,
Na stoliku ustawione dwa kubeczki stały.
I dwie szklanki dla rodziców,takie bardzo cienkie,
Mama kawę nalewała, burzyny są lekkie.

Nagle jedna szklanka pęka,chyba od hałasu,
Bo ktoś puka w okno kuchni,od pewnego czasu.
Puka gada,mierzwi ręką potargane włosy….
Mama wpuszcza bo to sąsiad,ale sąsiad bosy,…

19

Wojna! -woła – napad w Gdańsku! Wojna? Pyta mama.
To dziś rano? Rany boskie,jaka duża plama!
Mama leje w inny kubek,nie celuje dobrze,-
I rozlewa kawę obok,-plama jakby morze.

Sąsiad widzi dziwne ruchy,czuje w tym wyrocznie,
I nie siada zaproszony,nie,teraz nie spocznie.
Bo zaczyna się coś złego od tej kawy lanej,
Przez swą kumę,zawsze mądrą ,no i nie zaspanej!

Stoi ,patrzy w czub czajnika,co nie trafia w kubki,
Chce coś mówić,lecz nie może,oczy stawia w słupki,
Jak tak można lać do kubka,to chyba są czary,
Kubki oba nie nalane,wokół pełno pary.

Więc pomyślał,dziwny to znak,takie roztrzęsienie,
I to z rana kiedy wszyscy robią se śniadanie.
A wychodząc dodał jeno,- sklepy są półpuste,
Chleba nie ma,cukru nie ma,sprzedają kapustę.

Potem wyszedł zamyślony i stanął na drodze,
Zawsze komuś to powiedział, Wtem chwycił za wodze,
I zatrzymał wóz rolnika i pyta,-słyszałeś?
A ten jeno kiwnął głową,człeku oszalałeś!?

20

Puszczaj konia,co się stało? A mów ,że do licha !
Wojna z Niemcem dziś wybuchła,0drzecze on z cicha.
Chłop osłupiał,spojrzał w dale .Twarz mu poszarzała
Bo on wiedział co to wojna. Wojna wszystko brała.

Osadnikiem tutaj siedział. Walczył o te łany.
A tu znowu żołdak idzie,żołdak rozpasany.
W okolicy wojska braki,jednak coś wiedzieli,
Poszło wszystko gdzieś za Wisłę, Aby szczęście mieli.

Świsnąć batem,ruszył na wieś,chciał kupować grace,
By kartofle wydobywać,ma na polu prace.
Widzi jednak ruch nerwowy,u każdego ziomka,
Więc niepokój każe wracać, w jego zębach słomka.

Jasio wstawaj .Czas do szkoły. Kawa już nalana,
Chłopak obmył się w miednicy. Kiełbasa nie dana,
Z mety toto zauważył,pyta mamy,czemu?
To dla ojca,on wyjechał. Dałam wszystko jemu.

Już wyjechał… Gdzie i kiedy? Jego nie ma w domu.
Biegiem pędził,by nie stracić pociągu ni promu.
Mamo czemu tobie ręka tak bezmyślnie chodzi?
No i kapeć po podłodze w kawie czarnej brodzi?

21

Mamo,czajnik stoi w koszu, W kuchni też wygasło.
A bo widzisz synku drogi,coś mnie w głowę trzasło.
Ta wiadomość taka przyszła,że straciłam nerwy,
I tak chodzę po tej kuchni,od rana bez przerwy.

Wszystko samo jakoś pęka,obraz też na ścianie,
Wisi krzywo,choć nie tknięty,jam grzała śniadanie,
Kiedy w okno Struś zapukał,wzięłam go za Hioba,
On powiedział ; wojna z Niemcem. Zbiłam szklanki oba.

Wojna mamo? Co za wojna? Czy były podstawy?
Mnie nie pytaj. Idż do szkoły. Ja pilnuję strawy.
Struś mi mówił,że są sklepy,lecz jest brak towaru,
Zaraz pójdę po sprawunki,.Sklepom brak umiaru.

Zamiast dużo dziś sprzedawać,robią to odwrotnie,
W tamtej wojnie jak pamiętam,brali aż stokrotnie.
Lecz po wojnie toto było, W handlu były ceny.
I papierków to w szufladach,prawie całe tony.

Chłopak teczkę bierze w rękę,bo gimnazjum czeka,
Szparko dąży do uczelni, Idzie a nie zwleka.
Tuż przed szkołą grupka młodzi,podniesione głosy,
U niektórych mokre buty od porannej rosy.

22

Dzwonek szkolny. Ósma rano .Każdy w ławki siada.
Ale z miejsca jakoś widać,lekcja się nie składa.
Nauczyciel coś tam mówi,w okno wciąż spogląda,
Że Ojczyzna,…że ta Polska jeszcze taka młoda!

Druga lekcja trochę lepsza, Grubas od fizyki.
Dobrze mówi i tłumaczy,palcem robi pstryki.
Ciągle pstryka dość nerwowo. Jasio liczy pstryki.
Gdy doliczył prawie setki… Diabelskie nawyki.

Mówi cicho sam do siebie. Przestał robić kreski.
Bo w zeszycie od tych kresek,to wychodzą freski.
Gdzieś tam wojna to co z tego,my tu na rubieży,
Nasza chata jest daleko,z dala wojny leży.

Nauczyciel nadal pstryka. Nie boli go ręka?
Kreda jakoś jemu pęka,jakby była miękka.
Nagle co to? Czy on płacze? Palcem w oku miesza,
Łezki ciekną prawie ciurkiem,głowę swoją zwiesza.

I przerywa tok wykładu i tak cicho rzecze;
Wojna pomór nam gotuje,ja was o tym uczę,
Obowiązek nakazuje,stać na straży Rzeczy.
Być posłusznym… Grubas zamilkł,i jak dziecko beczy.

23

Młodzież oczy stawia w słupy,cisza jest na sali.
Wszyscy milczą,a profesor papierosa pali!
Tu na lekcji .przy tablicy,przy wzorach Pascala?
To już trzecia jest zapałka. Gilze on zapala!

Tego przecież nie widzieli,czy świat krąży krzywo?
Bo profesor wyrwał kartkę z niej robi łuczywo.
Znowu gilzę swą przypala,tytoń zębem ściera,
Gdy ogląda papierosa,mówi,;o cholera!

Nikt na przerwę nie wychodzi,by nabijać guzy,
Oto w pierwszy dzień wojenny,tu Polesia widzą łzy.
Na herb Pińska fizyk patrzy,prawie deklamuje;
Wierność Tobie błotne miasto,Wierność Ci ślubuje!

Klasa wyjść jakoś nie może,trans ją tak zniewala,
Odetchnęli wszyscy z ulgą,”Wiarusa” zapala.
Gdy zaciągnął się dwa razy,za katedrę siada,
I regułki Faradaya sam do siebie gada.

Woźny budzi go z letargu. Mówi; trza do radia,
A więc wszyscy do świetlicy, radio to jest magia.
Młodzież szkolna w wielkiej ciszy,patrzy w dużą skrzynie,
Z niej to zaraz głos nieznany,jak potwór wypłynie..

24

„Mówi Polskie Radio Warszawa;nadajemy komunikat,
Wojska Niemieckie przekroczyły granice.”
Zamieszanie jest od rana .Pińsk jest w pogotowiu.
Marynarze od flotylli ryb w wodzie nie łowiu.

Wieści z frontów coraz gorsze,martwią im umysły,
Ich marzenia o udziale w dwa tygodnie prysły.
No bo nagle strzały słychać,z Mikarzewic strony,
A na polach obce wojska. Sowieckie zagony.

Marynarze ogień dali,i bronią dostępu,
Rusek także strzela gęsto. Żyd biegnie do sklepu.
I wypędza właściciela,kopie go i pluje,
Polak opór jemu stawia,słabość w ludziach czuje.

Nikt nie broni jego sklepu, Z ulic zmiotło ludzi.
Kilka Żydków się gromadzi,jeden z nich się trudzi,
Przeskakuje przez płot cudzy,zrywa georginie,
Robi bukiet i tym wita,zbrojne ruskie świnie.

Witajcie nam towarzysze! Dwieście lat czekano,
My tu żyli jak w niewoli, o życie się bano.
My nie mieli tu swobody, pany nas gnębili,
My są biedne Żydki wasze,Wszyscy w głodzie żyli.

25

Z rana dnia już następnego,wszystkie sklepy w mieście,
Wszystkie biura,są zamknięte. Wiatr przesuwa liście.
Kościół gwoźdźmi jest zabity. Władza w Żydów łapy
A kolejki? Świat nie widział! Jak rządzą kacapy.

Kanonierki bronią jeszcze,i portu i rzeki.
W stronę jezior płyną wolno. Tam robią przecieki.
Zatapiając swe okręty i giną wśród lasów,
Po nich tylko czapki w krzewach,no i kilka pasów.

Już zaginął Piotr Wróblewski,tak jak kamień w wodę,
Już zabity bosman w porcie,zepchnięto jak kłodę,
W nurty Piny. Więc popłynął w koryta Prypeci.
Tam go rybak złapał rano w swoje gęste sieci.

Nie puścili nic Polakom,nie puścili płazem.
Żydów dotąd w Pińsku było może kopa razem.
Nagle liczba ich urosła,kołchoz utworzyli,
Pełno pejsów na ulicy,- nie tutaj ci żyli.

Wejść do sklepów Polak nie ma. Głód się w ludzie mnoży,
Coraz bardziej pośród chałup,obcy pięścią grozi.
Zima z wrogiem przyszła tęga,śniegi aż do pasa,
Po tych śniegach ucieszony,młody żydziak hasa.

26

Wciąż się kręci koło domu,gdzie piekarnia była.
Okna wzrokiem sobie mierzy. Tam rodzina żyła.
Która dom ten zbudowała,postawiła piece,
Teraz żyje gdzieś na wschodzie,i obcy ją siecze.

Ale czemu młody Żydek dom ciągle ogląda?
I w kierunku gdzie jest Rejkom namiętnie spogląda?
Ludzie myślą,nic nie wiedzą,i nie przeczuwają,
Że niedługo los ich spotka,ten co go nie znają.

Młody Jasiek postanawia zapytać Mojżesza.
Czemu w okna wciąż spogląda,wzrok na tynku wiesza?
Tobie mogę to powiedzieć, mame mi mówiła,
Że chałupa tego Janka do nas się zbliżyła.

Głosowanie kartką było,lista już zrobiona.
I gdy zaraz ich wywiozą,nam będzie zgłoszona.
O czym mówisz? Ty coś chyba,żarty sobie stroisz?
I dla pucu,dla zabawy,przed frontonem stoisz.

Mojżesz jednak nagle odszedł,poszedł za kurniki,
W których ojciec jego chował kury i indyki..
Więcej Jasiek go nie widział,bo się przed nim chował.
Nie przypuszczał biedny Jasiek,co tamten gotował.

27

Jednak poszedł do swej mamy i mówi od razu.
Mamo,Mojżesz opowiada,że z ruska rozkazu,
Nas wywiozą,- a tu oni wejdą na te izby.
Mamo czy to jest możliwe? Prawdziwe to groźby?

Zamilcz synu i nikomu tego nie powtarzaj,
To co będzie,no to będzie. Na siebie uważaj.
Aby ciebie nie pobili. Już jesteś sierota,
Nigdzie nie chodź ,pilnuj swego,pilnuj dobrze płota.

Mamo powiedz czemu płaczesz?Masz jakieś złe myśli?
Na Michała Paszkiewicza do władzy donieśli.
Że przeszkadza Żydom przy drzwiach,u piekarni stawać,
Że ich pobił,nie pozwala chleba z półek zabrać.

Ustawili oni swoich na przodzie kolejki,
No i swoich przepuszczają,naszym robią bloki.
Na to mówi im pan Michał,że kolejka czeka.
Za to oni go pobili,wezwali tych z CZEKA.

Do Rejkomu go zabrali jako rozrabiacza,
Widzisz synku co się dzieje,złe do miasta wkracza.
Nie mam z czego zrobić zupy,Nie chcą mi sprzedawać.
Ni kartofla,ni buraka,ni chlorku by przeprać

28

Wiesz co mamo,ja na wioskię, z plecakiem dziś idę,
Zawsze może coś zakupie. Zlikwiduje bidę.
Ale drogą to ty nie chodź, tam liczne patrole,
Opłotkami jeno idź se, jak trzeba przez pole.

Najpierw jednak to on poszedł do Jurka do druha.
Wszystko jemu cicho mówi .Marszalenko słucha.
Potem poszli na strych domu,przy kominie siedli,
I tam cicho swe rozmowy,wśród bielizny wiedli.

Ja widziałem,mówi Jasiek,że on tu się kręci.
Na chałupę,sam powiedział, to ma duże chęci.
To jest głupie, niemożliwe, w lampie się nie mieści.
Jednak ja to usłyszałem, to przedziwne wieści.

Słuchaj Jasiu,ojca nie ma, mama jest milcząca,
Nic nie mówi i w rozmowy, wcale się nie wtrąca.
Zima sroga. Siedzi w domu, a jest nas pięcioro.
Mało wieści, a kartofli, dziwnie idzie sporo.

No ja będę patrzył w okno, zbadam też ulice,
Jeśli będę widział Mośka to ciebie oświecę.
Czujność trzeba tu zachować,. Ani słowa,sza,sza.
Nie wiadomo w jaką trąbę, sąsiad w ucho ci gra.

29

Mówisz listę już zrobili. To są jakieś brednie.
Może głuptak klepał bzdury i mówił bezwiednie.
Mamie zaraz to przekażę, że w śniegach wciąż brzęczy.
Może mylna to pogłoska, mamroty nic więcy.

Słuchaj Jurek,- a o ojcu to masz wiadomości?
Nie,nic nie ma; cisza wielka. Ni ciała ni kości.
To o moim też jest cisza. Ni kartki,ni listu,
Ni gołębia, ni podszeptu, ni wiatru poświstu.

Wojna niby zakończona,- jednak nikt nie wraca.
W mieście cudze są gazety; temat ich to praca.
Ani słowa o przeszłości,j akby nas nie było.
Jakby nigdy tutaj w Pińsku, ludów tu nie było!

Tak dość długo rozmawiali . O zmroku już zeszli
I bieliznę wysuszoną,matce Jurka znieśli.
Pędem Jasiek wracał nocą. Śnieg skrzypiał przy kroku.
Bo mróz chwytał coraz większy wraz z nadejściem zmroku.

Dzielny Jasiek wyszedł z rana, mieszok ma na plecach.
Przez ogrody w stronę wioski, szedł ścieżką po zaspach.
Wioska była nie daleko. Może cztery mile.
Mróz niewielki, słonka dużo i ostu badyle.

30

Do znajomych zaszedł ludzi, mleko pił gorące.
Opowiedział co jest w Pińsku .Struny głosu drżące.
Prosił aby dać kartofli, marchwi i cebuli,
Wszystko dostał – bo tu na wsi są Polacy czuli.

Kilku Żydów władzę wzięło. Opaski też noszą.
Nakazali precz iść mnichom . Rosję tutaj głoszą.
Mówią mało -”matka Rosja”, gęsto,że – „sowiety”.
Wszystko w ichne ręce poszło. I biją niestety.

Paszkiewicza tak w kolejce, pobili torbami,
Że siniaki ma na głowie; plamy za uszami.
Wypuścili go z karceru, szumu zakazali,
Teraz śmieją się Żydówki, wskazują palcami.

U nas chłopcze po komorach, wszędzie chodzą straże,
I szukają worka zboża. Ten żyje co wskaże,
Gdzie jest ziarno. Jeśli znajdą je w sklepie ukryte,
No to chłopy z miejsca tu są za stajnią ubite.

Powiedz mamie,niech się strzeże, niech niewiele gada.
Nie wiadomo, który sąsiad jaką mową włada.
Bo najgorszy jest ten skryty, co udaje swego.
Dzisiaj nie licz ty na pewno, nie licz ty na niego.

31

Już z plecakiem bardzo ciężkim, Jasiek w dom swój zmierza.
Wtem na ścieżce w stójce ujrzał, niedużego zwierza.
Szarak z uchem podniesionym,spogląda wciąż w boki,
No i chyba,liczy dobrze, tu Jaśkowe kroki.

Jaś się zbliżył,ten dał susa do badyla osta.
I znów stoi,nadal patrzy,czy ścieżyna prosta.
Potem zadek swój pokazał,i omyk króciutki,
Który wierzchem to był szary,a spodem bielutki.

Przydałby się on na obiad. Trza założyć wnyki.
On w nie wpadnie,bo z natury,to zając jest dziki.
Dziś wieczorem drut założę. Rano sprawdzę oczko.
Mama z resztą comber zrobi, a ja tylne udko.

Jasiek ujrzał na swej drodze, sąsiada Michała.
Jego chatka z drewna cała, to na Zgodzie stała.
Szedł a worek miał pod pachą i zakryte uszy.
I był pewien; mróz obecny, czubków mu nie ruszy.

Wracasz Jasiek – a ja idę. Kartofli chcę kupić,
Bo do garnka dla rodziny,nie ma co już łupić.
Trochę późno proszę pana. Tak ja tam znocuje,
I na sankach coś przyciągnę, jak takie zrychtuję.

32

Słuchaj Jasiek,- strzeż się Mośka! To żaden kolega.
Takich jak on Polak każdy się dzisiaj wystrzega.
Twój dom ciągle on wskazuje. Do Rejkomu chodzi.
I po cichu coś tam knuje. Uśmiechem swym zwodzi.

Mama wczoraj coś mówiła, że nas deportują,
Nie wiadomo w którą stronę. Na dwoje rachują.
Że do Niemca, że na Sybir albo też do piachu.
Te pogłoski i te szepty napędzają strachu.

Ja też trochę coś miarkuję, będzie jakaś zsyłka,
Nikt się tu nie uratuje, nie obroni tyłka.
Trzeba się nawzajem wspierać. Gdy jesteś w potrzebie.
To zapukaj w okno w kuchni. Gdy księżyc na niebie.

Poszedł w pole już pan Michał. Jasiek do chałupy.
Przyniósł soli, mąki torbę i dwa kilo krupy.
Paszkiewicza ja spotkałem, też mówił o zsyłce,
Po kartofle on tam poszedł, będzie właził w kopce.

Kazał strzec się żydowiny i być spakowanym,
Bo to pewne, że nas ześlą, w kierunku nieznanym.
Mosiek chatę wciąż ogląda, coś on tam miarkuje,
I na izby po Polakach, swój tyłek szykuje.

33

Mama jednak nic nie mówi, jakby nie słyszała,
I,przed oknem stojąc ciągle, gdzieś w pole patrzała.
Co widziała w tej przestrzeni, miraże? Majaki?
Lance długie u ułanów? Husarzy jak ptaki?

Swojskie barwy i mundury, uśmiechnięte twarze?
Brać rodzona i ojczystą? Tak. Nie. To miraże!
Pustka bieli się za szybą, śnieg skrzy i mróz ziębi,
To nie nasza zima jest, zmarzłoć już jest głębi..

Bija naszych we drzwiach sklepu. Nie chcą sprzedać chleba.
Już niedługo nam tu pożyć, za dużo potrzeba.
Brak opału,nawet soli. Półki są bez płótna,
Coś fałszywe hasła plotą, blaga to wierutna!

Rybę nawet zatrzymano, a to kraj wszak rybi.
Coś tu złego rodzi „bolsza”. Złego ani chybi.
Mama Jaśka zapatrzona, za szyby bezkresy,
Ręką ciągle coś szoruje, po dnie swojej kiesy.

Ale nic tam nie znajduje. Nie ma tam monety.
Brak jest Damy i Górala”.Tylko są „Walety”.
Co nie znaczą oni wiele, im brakuje lica,
Już sprzedana suknia damska, za koszyk owocy.

34

Czemu mamo stoisz w oknie? Czemu płaczesz cicho?
Bo,od wieści tych szalonych, serce boli,ucho.
Ja nie płaczę, ino drygam, jak ten liść mimozy,
To co pada na parapet – Polesia toto łzy.

Ciemność widzę w tej jasności, co od śniegu bije.
Chociaż szala ja nie noszę – coś chwyta za szyję.
I tak czuję , że mnie dławi i , że mam zadyszki,
Bo obawa coraz większa. Brak towaru w miskię.

Dzięki Bogu,że przyniosłeś krupy,no i sole,
Zaraz ja coś ugotuję,postawię na stole.
Znów w niewolę mi popadli .Ojca ani śladu.
Nasi milczą,władza milczy, Brakuje tu składu.

35

Rozdział III

Polesia łzy

Lump Kotowski był ścigany, przez policje kraju.
Jednak z matni się wymykał. Wiedział, że go znaju.
Na rubieżach Kresów stworzył, lotną kupę cieci,
Łapał konie, stare, młode, co łatwo podleci.

Nawet z wozu na ściernisku, wyprzęgał wałachy,
Potem śmiał się,jak to łatwo, bo głupie są Lachy.
Tabun pędził aż na Węgry i spławiał za forse,
Spłacał kumpli a sam ginął, jako biesy kuse.

Znów pojawiał się przy Pińsku, bo tam miał rodzinę.
Lecz nie wracał on do domu, jeno na melinę.
Była mała synagoga, tam miał stałe leże,
A w momentach gdy zasypiał, oddawał się wierze.

Zwoje czytał,głową kiwał, lecz i nadsłuchiwał,
Czy czasami jakiś kumpel, jego nie wykiwał.
I nie zbliża się z zwiadowcą od policji miasta!
Bo to wszystko jest możliwe, róg w mózgu wyrasta.

36

Właśnie wrócił wczoraj zmrokiem z węgierskiej granicy.
Teraz leży w swej kajucie, forsę ciągle liczy.
Tam za ścianą słychać głosy, urwana jest cisza,
A on ciuchy swoje stare, tu na gwoździe wiesza.

Inne spodnie i koszulę wypraną zakłada,
I wolniutko w inne izby, niby kot się skrada.
Razem modły głośno sprawia w ręku trzyma tore,
No i łokciem nieraz sprawdza,swe pieniądze spore.

Gdy namaca grube pliki,to otwiera usta,
Puszcza słowa świętej tory, zerka; sala pusta.
Nadal siedzi i się kiwa. Już rabin podchodzi.
Niby nic to nie chce mówić, lecz oczami wodzi.

To po spodniach,po koszuli,maca za pazuche.
Potem mówi jak do siebie – „pokoje są kruche”
Sowiet zbliża się do granic a to znaczy jedno,
Że zaleją sołdatami, Lwów, Wilno i Grodno.

Ciche przychodzą rozkazy by trzymać się sioła.
Aby gmina nasza zawsze była im gotowa.
A więc nigdzie się nie ruszaj, patrz co robi władza.
Szukaj także takich ludzi co się z nią nie zgadza.

37

Słucha tego ten Kotowski i nie bardzo wierzy,
Jemu teraz to na sercu co innego leży.
Większy tabun chce prowadzić, złapać większy ci szmal,
Zaraz prysnąć w inne kraje, za jakąś siną dal.

Lecz na razie,to się zgadza, przytakuje grzecznie,
Ani myśli czekać długo a może i wiecznie.
Jednak rabin mówi dobrze,t rzeba dać mu wiarę,
No bo wojsko się ruszyło, śpieszy się nad miarę.

Ledwo wojsko się ruszyło,gdy wieść jak grom z nieba.
Rozpoczęła się wojenka! U rabina biba.
Rabin musiał tam coś wiedzieć,bo poufnie gada,
I jak widać to nie szabas,lecz tajna narada.

Sam Kotowski siedzi w dziupli .Pod wieczór wychodzi.
Pośród tłumów na ulicach, jako sęp ten brodzi.
Podsłuchuje, wypatruje, ma swe porachunki,
Liczy w duszy mocno na to,że ruszą się tanki.

No z tej strony,tej od wschodu. Tam wszak Beria włada.
A on przecież to wiadomo – dobrze rzeczy składa.
Coś tu nie gra .Niemiec Wisłę z wojskiem swym przekracza,
No a „nasi” stoją sobie . No co to oznacza?

38

Gdy tak chodził po ryneczku, obserwował konie,
To usłyszał nagle strzały. Tam przy mostach stronie.
A więc jednak się zaczęło.Twarz mu pokraśniała,
No bo dusza jego piękna,wojny właśnie chciała.

Stanowisko z miejsca chwyta. Władze tworzy miasta.
I zamyka panów z brzuchiem . Ich fałszywe usta.
Nie wychyla zbytnio on się, zwozi złych do paki.
Co niektórym swym znajomkom to wypruwa flaki.

Raz z zachwytu się udławił – Wiozą Ankiewicza!
To przez niego coś utracił. Była to dziewica!
Wszystko jemu dobrze szło już, koleżanka z klasy.
Była prawie, że zmówiona. Nagle ambarasy.

Ten Ankiewicz przyssał ciało. Odbił mu dziewuche.
Nu,Ankiewicz,- ty zobaczysz,jakie losy kruche.
Do piwniczki,jazda ci z nim. Do tej bez otworu!
Tam w ciemności nic nie ujrzy,twarzy ni koloru.

W tej piwnicy siedzi trzech już. To on będzie czwarty.
To pasuje . No bo kwadrat będzie bardziej zwarty.
Weseli się kata serce. Obmyśla sposoby.
By namęczył się delikwent, zanim ujrzy groby.

39

Pogruchamy sobie Władzio. Nie będę odkładał.
I tak myśli ,co,j ak robić .W głowie swej układał.
Najpierw to go oskalpuje, potem brzuch otworzę
Przełknął ślinę, wstał od biurka . Chłodno dziś na dworze.

Rejkom ,który się utworzył, nakazywał jedno.
W kazamacie to do rana, ma być zawsze próżno.
Już szarówka nastawała,więc schodzi do lochu.
I wybiera pomieszczenie, gdzie najwięcej piachu.

Każe stoły dwa ustawić. Nóż o cegłę ostrzy,
A następnie to urzyna z mety głowy aż trzy.
Czwartą głowę wraz z korpusem, każe na blat składać,
Trzymać ręce,trzymać nogi . Umiał nożem władać.

Jęki Władzia są tu ważne,długo brzuch mu kroi.
Ciało Władzia dryga mocno. Co bólu się boi?
To przerwiemy to na chwile .Zaćmim papierosa.
A następnie to ukroim mu sam czubek nosa.

Papierosy to oprawcy spalili aż cztery.
Bo słyszeli ruchy stołu -sylaby,litery.
Niech on dłużej się pomęczy, nim utraci głowę,
Może w końcu mi go potniem, nawet na połowę.

40

Bogi oczy mrużą z trwogi, grzmią i piorunują.
Lecz nikogo na tym świecie, nie, nie uratują.
Dali życiu wolną rękę i wolną tez wolę.
To od ludzi to zależy, jak żyją w padole.

Nieraz – owszem, ale rzadko, za krtań łapią zbira,
Który z żywych dla zabawy, cienką skórę zdzira.
Życie nie po to tworzyli by je unicestwiać.
Mogą jednak co niektórym, dla ich dobra skrócić.

Zbójca nagle mówi głośno. Stół się już nie rusza!
Niech to diabli! Woła drugi . Przepadła katusza!
A więc głowę mu obcina, takie są nakazy.
I wynoszą cztery trupy, pakują na wozy.

Gdy mrok większy ściemni niebo i mróz zetnie ciała,
To wywiozą ich do lasu, gdzie stajenka stała.
Tam są doły pokopane w gajówce dziedzica,
Przy stajence jeszcze leży na wabik pszenica.

Ręce myje już Kotowski . Radość w sobie czuje.
Trochę może to nie wyszło, zgon mu głowę truje.
Myślał sobie,że do rana będzie kroił ćwika,
A ten jednak też miał rozum, do nieba umyka. *

Kotowski był szefem UB w Szczecinie w latach 1950 – 52
i więził tam Michała Paszkiewicza.

41

Gdy tak jednak ręce zmywał w miednicy z fajans,
To se nucił coś pod nosem, coś od kontredans.
Potem słowa już kojarzył i ją pogwizduje,
I nie wiedział, że melodia do mordu pasuje.

„ Dzwonią w mieście dzwony, oj, żałobną nutą,
A Kozaka wiodą na kaźń srogą,l utą.
Wiedzie go drużyna placem, ulicami,
Powiązali ręce dziewczyny włosami,
Pojmali go,wiodą – nie wrogi, nie katy,
Głowę jemu zdejmą – nie Turki a swaty.”

Radość w sercu mocno grzeje. Nu dałem mu bobu,
A tak ze mnie się naśmiewał od dawna, od młodu.
Teraz język mu sztywnieje,,rano będzie w piachu,
No, to żegnaj mój koleżko. No to żegnaj brachu!

Utrudzony wszedł w melinę, dosypia do rana.
Gdy się zbudził, no to poczuł, zasklepiona rana.
Jeszcze jeden mu potrzebny, co chodził w mundurze,
Co go ośmiał,t ak bez racji, przy koleżków wtórze.

Pośród śniegów wóz się toczy .Warkot słychać z dala,
Coś nierówno w środku chodzi, rozrząd mu nawala.
Gdy przejechał to na śniegu są ślady, kropelki.
Równe takie z burt kapiące, ślad nawet nie wielki.

42

Kropla padła i została .Dalej kropla druga.
Jest następna i następna, jak droga jest długa.
Śnieg od razu wszystko powie, śnieg nie ma języka.
Ale krzyczy – tędy jechał! Krople dała grdyka !

Tędy jechał wóz z zabitym. Trup nie miał już głowy.
Wóz był pełen,mknął do lasu . Chyba nie na łowy?….
Ten, kto pójdzie śladem kropli, łez Polesia tego,
No to znajdzie, pośród wielu, znajdzie tam i swego.

Co zabrany z domu nocą, nie wrócił na leże,
Pozostawił ślad na śniegu, ubity jak zwierze.
Szkoda jest kul – mówił Stalin – urzynać im łeby!
Doły kopać i masowo wrzucać ich do gleby.

Kogo rzucać? Ja się pytam. Ja duch,ja miejscowy !
Jam był z Pińska, jam tu chodził za młodu do szkoły!
Moja mama tu chodziła i dziad przed rozbiorem,
Oni domy tu stawiali, pracowali społem..

Kogo wrzucać? Obcy gadzie?! Ty jesteś tu obcy!!
Nie pamiętasz jak w dwudziestym gonili cię chłopcy?
Uciekałeś i zgubiłeś myckę z łysej głowy.
Znów odżyłeś. Wypulchniałeś i jesteś już zdrowy.

43

Nie podskakuj . Bo tu wrócą potomki zarżniętych.
Tych,co głowy urzynałeś i w piwnicach śniętych.
Oni wrócą tu na swoje. Zarzucą w łan ziarno.
Od języka poleskiego znów tu będzie gwarno.

Ale on jednak nie słucha, bo nie ma sumienia.
Zwala w doły ludzkie ciała, przy księżyca cienia.
Potem lekko wyrównuje, by nic nie sterczało,
Nieraz kopnie kogoś w żebro, by trupa bolało.

Nienawidził bowiem ich. To Lechitów plemię
Teraz patrzy na ich torsy – zginęli przeze mnie!
Tu niektórych rozpoznaje, jeno po ich stroju,
Dziwi mocno jego to, ”oni się nie boju?”

Nie jęczeli kiedy nóż rżnął, wolno im te karki.
Widać twarde to poloki i wysokiej marki.
Teraz równo ułożone, piach im leci w dysze,
„ Niech to diabli ale jakby….oddechy ich słyszę?”

To z otwartej ich tchawicy chyba głośne świsty.
Żwir wokoło od ich juchy,na zawsze plamisty.
Szybciej piasek sypać trzeba .Mozoli się hycel.
Na dziś kończyć trzeba prace .Roboty to jest cel.

44

Wyskakuje potem z dołu .Patrzy ile jeszcze,
Będzie można tu dorzucić,w ciemne jamy leśne.
O,to wejdzie jeszcze sporo .Jutro się dowiezie.
Dumny z siebie,on jest bardzo .Jeszcze dużo wlezie!

Nocą wraca więc do Pińska. I nie widzi plamek.
Z których przecież z dwóch stron drogi,jest czerwony wianek.
On nie widzi .Ludzie widzą. Różnie reagują.
Jedni dech swój zapierają,drudzy ulgę czują.

Potop – jednym jest zagładą,drugim poszerzeniem,
Rozlewiska,a więc życia dobrym nakarmieniem.
Ile dobra zostawili po sobie te padłe;
Miejsca pracy,izby czyste. Charaktery podłe!

Hej ! Ty grozo wodnej ziemi. Czy pamiętasz czyny?
Żeby tafle się zjeżyły na tafli tej Piny?
Różne były tu najazdy, byli skośnookie,
Czy to prawda,że kopali doły tak głębokie?

Nie ! Nieprawda! Po raz pierwszy jęczy coś głęboko.
Nie kracz tutaj głupia wrono i nie skrzecz też sroko.
Zamilcz za dnia choć na chwilę,przyłóż ucho ziemi.
I posłuchaj,a usłyszysz,charchot płuc w jej ciemni.

45

Nie pamięta Pina jatki. Katów było wielu.
Lecz nie bito,zarzynano,jakoby te cielu.
Owszem nieraz rzeż zajadła Pińsk ci przetrzebiła,
Ale jednak każda nacja powtórnie tu żyła.

Pino ! Piękna rzeko błotna .Rzeko wielkiej ciszy.
Powiedz głębią swojej wody,;czy w ziemi coś dyszy?
„Zakopano żywcem ludzi,bito ich kolbami.”
Woda mówi co się styka,nisko z korzonkami.

Cicha rzeko,ty słyszałaś,- ale jesteś niema.
Nie potrafisz nam przekazać,masz na tafli klema.
Drzewo widzi,kamień widzi,śnieg zmrożony widzi,
Jak to łotrzyk z życia innych,po kryjomu szydzi.

Niezgłębione twoje muły. Pełna tataraku,
Stoję z boku,patrzę w ciebie – oczekuję znaku.
Czy tą groblą ich pędzono, kłuto bagnetami?
Tam był ojciec mój kochany. Teraz nie jest z nami.

Rwie się fala na twej toni,jak i moje włosy.
Patrzę w ciebie,w migotaniu słyszę czyjeś głosy.
Może głosy,może jęki,może skowyczenie
Ciała,które jest ciągnione,już na zatracenie.

46

Rzeko mówisz ! Ja to słyszę,już rozróżniam barwy,
Widzę w głębi twej moczarkę i komara larwy.
Widzę raka co w uchwycie,trzyma biel ślimaka.
I postacie jakieś dziwne,przy nich ktoś wciąż gdaka.

Na krawędzi ich ustawia,gdzie czeluść bezdenna,
Nim się stoczą na jej spody,to miną milenia.
Ktoś próbuje się odwrócić i otwiera usta…
Prosto w jamę pięknych zębów,lufa ogniem chlusta.

Biedak rękę swą wyciąga,głaszcze moje włosy,
Potem wpada do otchłani,bez czapki i bosy.
Słyszę także słowa rwane,chyba dźwięki dwa,
Takie w szumie twojej wody,tak jakoby Da….

Mam pięć latek. Pino rzeko,pytam ja się ciebie;
Czy miraże moje senne siedzą w czarnym chlebie?
Ciągle tęsknię za swym tatem .Pytam mgieł nad wodą,
Pytam sopli co u rynny,one mnie nie zwiodą.

Z nich w dzień kapie kropla wody,w niej barwy są tęczy.
Kropla zanim spadnie w doły to długo się męczy.
Nieraz wcale nie opada,zostaje kryształem,
No a sopel to z cienkiego , to staje się wałem.

47

Wciąż grubieje od napływu,aż ciężaru pełen,
Spada w zaspę. Ginie szybko,przepada na amen.
Nieraz w twardy lód upada .Pryska kawałkami,
Co to giną rozdeptane pod ludzi stopami.

Patrzę nie raz w moje okno .Poszukuję cienia.
Znajomego. Czekam ciągle. Mama też tam patrzy.
Nie ma cienia,nie ma taty a dzień coraz krótszy,
Patrzę w wieczór,patrzę rano od kogutów pienia.

Znów w południe w sople patrzę,skupiają w sobie łzy.
Przybądź tato,obacz jeno,płaczem znowu my.
Mama tuli mnie do piersi,ciągle ma dygoty,
Wciąż po izbie się potyka,jakby o wykroty.

Wykroty są niewidzialne. Podłoga jest równa.
Mama płacze nieraz głośno,lecz nie jest wymowna.
Ty głaskałeś moje włosy….teraz ona gładzi,
I wciąż mówi; weź laleczki ,tak ona mi radzi.

Weź mnie tato na kolana,i mów mi o Jadze,
A ja za to kluskę z pyrek,do buzi ci wsadzę
Ty uśmiechniesz się szeroko,ja krzyknę do mamy,
I następne dwie kluseczki w usta ci wkładami.

48

Nie ma ciebie,więc ja patrzę w okno bez zasłony,
Nic nie widzę,jeno śniegi,z tamtej szyby strony.
Jeśli nie śpię to wciąż patrzę. Mam w oczach marzenia,
Nic nie widzę ale w oczach obraz wciąż się zmienia.

Znów się poci w słonku mocno,sopel nie okryty.
Mama stoi koło mnie,mówi; to Polesia łzy.
Potem szczotką izbę sprząta,drwa w kuchnię nakłada.
Mym patrzeniem w szybę okna,jakoby jest rada.

Kiedy znowu się zbudziłam,zbrojni stali w izbie.
Mama w ręku już trzymała,swe walizy dwie.
Kiedy mnie na ręce wzięła,potem ubierała,
No to głośno do Czekistów i ostro gadała;

Co mieszkanie wam potrzebne,wszoły u was pełno?
Ubierajtsa no się grubo,bo w dworze jest zimno.
Domy,ziemia wam potrzebna,u was jeno gruda!
Nie zamiataj swym jęzorem,Polko wraża,ruda.!

Kto też czeka na te izby,latem wybielone?
Czy czasami nie ten Mosiek w baki nie golone?
Nie tak głośno. Ty się zamkniesz,tam gdzie mróz nie puszcza,
Mam się wynieść z mojej izby,bo tego chce tłuszcza!!

49

Gadaj,gadaj,głupia babo,Gadka twa ostatnia,
Tam daleko czeka na cię,twoja dusza bratnia.
Wszystkich was tam wypędzę,gdzie koło polarne,
A tam życie bardzo krótkie,tam,życie jest marne.

Ja ci mówię,że wrócę na Polesia niwy.
Za lat dwieście. Póki Polak,będzie gdzieś tam żywy.
Ty nie wrócisz,bo z tej drogi to nie ma powrotu,
Zabierajtsa, wychodzimi za rogatki płotu.

Tam już czeka grupa cała,My was wsiech do kupy.
Ja was znaju,wam jest spieszno,do mojej chałupy!
Tak w noc ciemną to ja tato wyszłam za mamusią,
Tam czekała babcia Piotra,wraz ze swoją wnusią.*

Babcia onej coś mówiła,ona słucha pilnie,
Nie puszczała babci sukni,trzymała się śilnie.

„ Cokolwiek będzie,cokolwiek się stanie,
Czy strach i popłoch zdejmie ziemię wszędzie,
Aż świat od osi zadrży po krawędzie;
Czy mądrość święta w pokoju zasiędzie,

I pod nią ziemia ta odetchnie biedna -
A ona wszystko zgodzi i pojedna;
Cokolwiek będzie,cokolwiek się stanie,
Jedno wiem tylko; sprawiedliwość będzie.

* Nikt z tej rodziny nie wrócił.
50

Jedno wiem tylko; Polska zmartwychwstanie,
Jedno wiem tylko; na dziejach przestrzeni
Grób nasz nam w życia gmach się przepromnieni
Jedno wiem tylko krzykniemy serdecznie…. „

Przestań modlić stara kwoko,bo jęzor ukrócę
I pieskowi co tam szczeka,na pożarcie rzucę.

Maszerować na koleje,na wagony nowe !
W nich powietrze jest zmrożone ale czyste,zdrowe.
W ciepłych łożach wy leżeli no i na piernatach;
Teraz deska będzie tłukła was po pańskich gnatach.

51

Rozdział IV

Zsyłka

Jurek pościel wysuszoną w ręce mamy wkłada.
I co słyszał dziś od Jaśka,skrzętnie opowiada.
Mama jakby się zgarbiła,trwożnie w drzwi spogląda,
Potem liczy i prostuje, i suszu dogląda.

Trudno piątkę jest nakarmić,trza na wieś wyruszyć,
Jurka jutro na wieś wysłać ,lody dumy skruszyć.
Jerzy pójdziesz jutro z rana,na wioskę do kumy,
Powiedz,że my tutaj w mieście z głodu pozdychamy.

Bierz kartofle,krupy,sadło,ja ci dam bieliznę,
Ubierz serdak ten po ojcu,wszak powietrze mroźne.
I nie wdawaj się w rozmowy,język mniej na kłódkię,
Bo z rozmowy nieraz bywa,że rozmowy krótkie.

Mogą szybko cię posądzić o sianie niewiary,
W obce wojska i ich rządy. Mogą nadać kary.
Po znajomych i Polakach,masz o towar prosić,
Na ramionach a nie w rękach,,plecak też swój nosić.

52

Jutro wielki czwartek będzie a w niedzielę święta,
Po zakupy jest kolejka,za długa i kręta.
Może świeżych jaj dostaniesz,schowaj je do puszki,
A jak mąka biała będzie,to lać będę kluski.

Pani Ola pościel składa,wszystko jej jest znane,
To dziewczynek,to po mężu,a to na wymianę..
Te sukienki to są Olgi.To pannica przecie,
Grzeczne dziecko,bo gdy siada,spódnicy nie gniecie.

Mrok się zbliża i pół tarczy słonko w drzewa skrywa,
Chmurka biała postrzępiona ledwo ją zakrywa.
Inne pasma są pierzaste,równe,łukowate;
Słońcu teraz na sen święty utworzyły mate.

Każde pasmo ma kolory,każde podświetlane,
Sennym wiatrem od niechcenia,jakoby są gnane.
I gdy słońce tarczę skryło,promienie się zbiegły,
A te chmurki co czerwone,na głowę mu legły.

Tak ostatni jeszcze promień od chmurki odbity,
W ścianie izby się ukazał,plamkami,nie lity.
Chwilę złocił po tapecie,potem zgasł i basta.
Mrok z początku jest niewielki. Pokrył dachy miasta.

53

Gdy tak oczy patrzą w okno,nie widzą już ruchu,
Wróble w strzechy ogon skryły,zagrzebane w puchu.
Jemiołuszka co na drodze,bobki konia kole,
Teraz także jest ukryta,już ma pełne wole.

A więc cisza z mrokiem idzie,ruch jest zatrzymany,
A,że obce wojska w mieście,hejnał nie jest grany.
Cisza miasta jest pozorna,śniegi nic nie skryją,
Oto właśnie,wraz z księżycem,wilcy z dala wyją.

Sowa także się napręża by mysz upolować,
Gdzie jej w głowie,aby z mrokiem za belkę się chować.
Teraz właśnie się zaczyna polować na żywe!
I wraz z mrokiem zapalają oczy bardzo mściwe!

Upatrzyły już ofiarę dialektyczną mową,
I polować zaczynają,wraz z kościelną sową.
Wyruszają posterunki,by czyste pokoje
Zająć,zabrać i osadzić tu rebiaty swoje.

Wozy chłopom zabierano,koń jest niekarmiony.
Jeszcze idzie,ciągnie fure. Jest lżejszy od wrony.
Owsa kwartał już nie widział,siana nie wąchał,
Słomę żytnią jadał wczoraj. Wolno z wozem stąpa.

54

Nie wie czemu jest głodzony,spoziera na Żyda
Co to lejce w ręku trzyma .Na ulicy gruda.
Skrzepła woda,więc kopyto ucieka na boki,
O,Mój Boże! Kiedyś były ze śrutą obroki,!

Siana pełno za drabiną,pod kopytem słoma,
No a teraz ni koryta,daleko od doma.
Już pół roku nie pod dachem jeno na ulicy,
Drzemać trzeba u stóp murów obcej kamienicy.

Zamiast bata ma woźnica,kij od grabi siana,
I tym kijem moje kulsze do pracy nagania.
Gdzie te baty strzelające? Ze skóry bawołu?
Które furman w garści trzymał,gdy siedział u stołu?

A biczyska te z leszczyny,skórą haftowane,
Lub z bambusa co kolorem przez Japonkę tkane?
Nikt chomąta nie zdejmuje,jestem ciągle w drodze,
I wśród domów a nie pola całą dobę chodzę.

Coś zmieniło się wokoło,ja mam dużą głowę
Czy na wieki teraz będzie to,co przyszło nowe?
Duża głowa nie pomaga,mam ruszać i kwita,
Ale widzę tutaj plamę,wodą nie rozmyta..

55

Z tej chałupy nikt nie wyszedł,więc ichnych zabili?
Gadatliwe,nieposłuszne jakoweś to byli,…
Teraz idę do tej dużej co na wzgórku stoi,
W oknie babę jeno widać,chleb na talerz kroi.

Numer domu widzę ja dwa,sołdat kolbą wali,
Rum się robi w tej chałupie. Widać wszyscy spali.
W oknie świeczka się zapala,w drugim także błyska,
Jakoś tutaj podjechałem,chociaż droga śliska.

Pani Ola już zbudzona,sercem trwoga wali.
Patrzy w okno,; tam przy wozie latarnia się pali.
Łomot do drzwi coraz większy,pyta; Kto tam wali?
Otwierajtsa! Tu milicja! Władza nas przysłali!

Pani Ola drzwi otwiera,najpierw to mróz wpada,
Potem żołnierz w czapie z czubem. A wychodzić – gada.
Jak wychodzić?Co wychodzić – pyta pani Ola?
Tak wygląda władza ludu? To czysta niewola!

Nie rozprawiaj,nie trać czasu. Tak mówi starszyna.
Ty masz kwadrans by wychodzić .Kwadrans się zaczyna!
Nie wychodzę! Stąd pochodzę,ja tu się zrodziłam.
Ty nie pyskuj,bo bagnetem żebra ja wyginam.

56

Do podłogi cię przybiję,a rebiata w wozy,
Jeśli same tam nie pójdą to będą powrozy.
Więc wybieraj bo czas leci .Pięć minut minęło,
Każ malczykom się ubierać,by mieszok swój wzięło.

Skorej,skorej nie tu czasu,bo pajdziosz w koszuli,
Już niejedną tu tej nocy bagnetem zakłuli.
Sołdat bagnet już nadstawił,kłuć ciało zaczyna,
Więc niewiasta się odwraca i mówi do syna,

Ubierać się a piorunem .Plecak na ramiona.
Toto wszystko co przyniosłeś,do środka,wiadoma.
Olga ojca bierz walizkę,ugniataj tam kiecki,
A na wierzchu kładź zapałki,no i wszystkie świeczki.

Ja przez okno na podwórko,kołdry swe wywalę,
Potem wezmę na furmanki,,nie popuszczę wcale.
Kołdry wezmę,bo są mrozy; bez nich to zginiemy,
Dokąd biorą i co będzie,to wcale nie wiemy.

Olga dziecko jest najstarsze,w mig chwyta potrzeby,
Chociaż wcale nieświadoma nadchodzącej biedy.
Sołdat stoi z karabinem, a dwóch ściany mierzy.
Na starszynie futro nowe jak na świni leży.

57

Jerzy,co ze strychu przyniósł, to w plecak upycha,
Patrzy na piec,tam na kaflach ciasta stoi mnicha.
Wciąga spodnie i dwa swetry,buty swe sznuruje,
Pośród tego zamieszania,zapach ciasta czuje.

Czuje także,że tu można bagnetem oberwać,
Toteż lepiej nosić wszystko,aby w miejscu nie stać.
Gdy już wyszli on za węgieł budynku się udał,
Stamtąd kołdry wyrzucone,do wozu wnet zabrał.

Pani Ola szła przy wozie,Olga z drugiej strony,
Szli na dworzec kolejowy przez deptak skrócony.
Bo wagony nie na dworcu,na górce rozdzielczej,
Stały ciemne,nieruchomo,w pozycji wisielczej.

Okna czarne niby oczy, i bezzębne wrota.
W środku cisza z niepokojem w uścisku się miota.
Wóz podjechał do wagonu,”wsiadać!”,Są rozkazy.
Potem drzwi się zasunęły; ktoś westchnął dwa razy.

Zimno wszędzie,ciemno wszędzie,macać ściany nada,
A gdy ścianę ktoś namaca, z boku się układa.
Potem szeptem nawołuje; mamo ja tu leże,
Mamo brudy tu są jakieś; to brudy nieświeże.

58

W Rosji wagon niesprzątany od upadku Cara.
Od wyziewów starych desek to brzuszek nawala.
Tak żyć musy mówi mama,przestańcie narzekać,
Trzeba z Bogiem i w milczeniu do świtania czekać.

Jeszcze żyję Bogu dzięki. Jutro też Bóg będzie.
Gdzie zajedzie tam pożyje,a zajedzie wszędzie.
Kołdrą nakryć się gromadnie; a milczeć jak ryby,
Bo jak oni będą chcieli to zakują w dyby.

Pani Ola wraz podeszła do okna wagonu,
I patrzyła w ciemność nocy,nie mówiąc nikomu.
Tam,za drutem tym kolczastym,niebo roziskrzone,
Śniegu biele,drzewa suche jakby nadpalone.

Tam patrzała i płakała;- czuła;- w ciemność jedzie,
Tą nieznaną; z garścią dzieci,z oseskiem na przedzie.
I tak stała a łzy same,bez grymasu twarzy,
Przesiąkały chustki rogi,a ona je waży.

W dłoniach lekko przyciśniętych tuż do czubka brody.
I tak myśli; Jaki błąd był,gdy każdy był młody?
On oficer,ona panna,radość niepodległa,
A tu raptem wszystko pada,duma z życia legła.

59

Dziwnie życie toczy losy,oj przedziwne to są gry,
Gdy nad wszystkim się zadumasz,toczą się Polesia łzy…
Już zmoczone są rękawy,a łzy są rzęsiste,
Moczą chustę,rękawiczki palczaste,wełniste.

Same lecą coraz mocniej; za domu przedmioty,
I za męża co zaginął; za wojskowe roty.
Za przegraną tą batalie,za niewoli drogi.
W którą jedzie z dzieckiem w ręku .Gdzie wy nasze Bogi?

Ja bez izby,ja bez domu,ja bez męża przecie,
Ja mam jechać,gdzieś się tułać po szerokim świecie?
Wszystkie myśli się kołaczą,a łza ciągle kapie,
Nie sprawdziła,czy cel drogi istnieje na mapie.?

Czy nie mogłeś ty uciekać na Węgry kochany?
Gdy kraj cały przez potwory był prawie zalany?
Pamięć po nas by przynajmniej przez ciebie została,
A tak – umrę na pustkowiu,z nami nacja cała.

Jeśli jesteś dawno w piachu lub w turmie północy,
Może przy mnie,przy mym boku? To dodaj mi mocy.
Nie sprawdzone są wyroki no i przeznaczenia,
Ale ciebie mi potrzeba lub twojego cienia.

60

Bo upadnę i nie wstanę. Potem jestem zlana.
Sople wiszą mi u brody,bagnetem ja gnana.
Wyciąg rękę i pogłaskaj,lub chuchnij ciepłotę;
Zawsze byłeś taki czuły,ręce miałaś złote.

Mamo gdzie ty? A to Jerzy cicho zapytuje,
I kołderkę ponad głową,znowu wyrównuje.
Mama stoi,w okno patrzy,za którym jest czarno,
Wszyscy my tu gdzieś na końcu wyginie marnie.

Głosy słychać gdzieś na rampie,przekleństwa sołdata,
Ktoś się broni i ucieka .Strzał i znowu strata.
Potem drzwi się rozwierają i wchodzą ludziska,
A wraz z nimi miraż senny jako bańka pryska.

W tej ciemności się wdrapują,jak słychać dzieciaki,
No i toboł jest rzucany,walizy i paki.
A następnie jakieś cienie z mozołem,zdyszane,
W krtani onych jeno świsty z trudnością są grane.

Widać starcy,inwalidzi,schorowane ciała,
Stąd krtań chora na fujarce niby sobie grała.
Było tego tuzin osób,może mendla sięga,
Bo tu cieni nic nie widać,a w ludziach jest trwoga.

61

Nikt nie pyta póki ciemno,na czworakach chodzą,
Potem tyłem się cofają gdy w deski ubodzą..
A następnie kupę tworzą,plecami do środka,
Z przodu ziąb im kurczy nosy,w plecach gorąc słodka.

I tak trwają nieruchomo jak ziemniak w popiele,
Póki ranek ich nie zgoni, Wówczas mówią wiele.
Ja Szpitalna, A ja Sucha,a ja tam Portowa;
Z Krajowskiego,ja tu wcześniej,na śmierć jam gotowa.

Każdy trwogą jest przejęty,krzyż na piersi kreśli,
Jeden mówi,- my to wiemy kiedy oni weszli
Nikt się tutaj na tej ziemi nie ocali żywy,
Ani dzieciak,ani rolnik,ani dziadek siwy.*

Więc pochwalmy naszą ziemię modlitwą pokory,
Każdy szepcze,słychać nawet,że robi to chory;
„Zdrowaś Maryjo,łaskiś pełna,Pan z Tobą,
Błogosławionaś Ty między niewiastami…”

Ten szept cichy,jako powiew,…chwytają wagony.
I od tendra po końcowe pociągu tam strony.

Szept ten słychać już w barakach,gdzie sołdaty chlają,
Zgodnie zaraz z karabinem,ku torom zmierzają.

Przeczytaj,”Poemat Pedagogiczny” .Makarenko
oraz „Cichy Don „ Szołochowa.

62
Czy ktoś słyszał ruskie zdanie, ; a nie było – ty bladż!
Albo inne,które słychać,- jobana ich mać!
Wagon już jest rozsuwany; mauczaj sobaka!
Chory głośniej charczy swoje .Kula dla świstaka.

Już za nogi jest chwycony,rzucony na rampę,
Już po piersi jemu skacze,z ust wyciska ropę.
Nu ja tobie dam modlitwę,wyje w głos Czekista,
A choremu coraz mocniej,krew ustami tryska.

„ Święta Maryjo,Matko Boża,módl się za nami
Grzesznymi,teraz i w godzinę śmierci naszej….
Zdrowaś Maryjo,łaskiś peł… owoc żywota… go,
Śmierci naszej….ej, ej…

Drzwi wagonów już otwarte. Słychać groźby,strzały.
Kilku ludzi wyrzucono,wśród nich chłopiec mały.
Pada rozkaz,- z a r y g l o w a ć ,Maszyna świszcze
Tak to podróż bez powrotu z Pińska się kolebie.

Mroźny dzionek się zaczyna .Widać ludzkie kształty
Kocem chustą otulone .Nos w górę zadarty.
Bo wyziewy od podłogi przez dziurę są wiane,
U tych ludzi w tym wagonie,w życiu nie zaznane.

63

Gdy już twarze było widać,każdy się rozgląda,
Harcerz Jerzy widzi Ziutka Burczaka od Zgoda.
Więc odchodzą obaj na bok i mówią jak było,
Gdy sołdaty się zjawiły,i brali ich siłą.

Coraz głośniej jest w wagonie,rozmowa się toczy,
Każdy śmiało mówi swoje,śmiało patrzy w oczy.
Zapoznali się na nowo. W Pińsku się mijali.
Ale prawdę mówiąc,no to,wcale się nie znali.

Owszem nieraz się widzieli,czy w sklepie,czy w szkole,
Ale każdy kręcił swoje,w Polesia padole.
Teraz nagle są w wagonie. Niektórzy w potrzebie,
I tak patrzą jak to zrobić,i patrzą na siebie.

Trzeba kocem się zasłonić ! Koc ktoś musi trzymać!
Robić kupę zaraz trzeba,nie ma co ukrywać.
Z dziury wieje aż podnosi,te tyłki do góry,
A smród krąży po wagonie .Panie mają fory.

Ludzi było w środku sporo ,ciągle ktoś korzystał,
A najgorzej to miał ten co,płótno ciągle trzymał.
Tak upłynął pierwszy dzionek i noc się zbliżała.
Pani Ola wszystkich w środku,na nowo poznała.

64

Z wypowiedzi i z obycia,ludzie to kształceni.
Do usługi bardzo chętni,a nie kupa leni.
A więc tacy przeszkadzają w formowaniu prawa,
Trza ich zetrzeć, Na ich miejsce,wpłynie nowa nawa.

Spanie było znów grupowe,ranek drugi świta.
Czy nam dadzą coś do picia? Mówi w głos kobita.
Trochę grubsza,z trojgiem dzieci,Dzieciom trza herbaty.
O,napoją was żuliki,! Knut i duże baty!

Toto mówi trochę cicho,szczupła dama w czerni.
Ze swą matką jedzie teraz .Dadzą ale z cierni.
Może śniegu dadzą wam też,jeno pociąg stanie,
Ja ich znaju,to parobki,oczywiście dranie!

Pociąg pędzi czwarty dzionek,więc lizano ściany,
Pociąg pędzi pogwizduje,jak przez czarta gnany.
Ruch w wagonie jest niewielki,słabość ludzi morzy,
Każdy myśli,że mu tu duch,sopel w usta włoży.

Gdy już piąty ranek nastał,gwizd uszy świdruje,
Lecz nie wszyscy słyszą jego,prawie nikt nie pluje.
Pociąg stanął. Woła ktoś tam, kipiatok w maszynu!
Wrota zaraz rozsuwają,- „ruszym za godzinu”.

65

Dwie osoby mogą schodzić,z wiadrem ale żywo,
No a jakże u was tu dziś,Charaszo? Aż dziwo!
Prędko ruszać do maszynu,woda charaszyja,
Ruszym znowu gdy narzucim do tendera drywa.

Jednak cztery dni bez wody ma tu swoje skutki,
Bo nie każdy się porusza i zimny calutki.
Zawołano więc sołdata,by zbadał niebogie,
Ale on tam nic nie badał,złapał ją za nogie.

Zepchnął na dół,poszedł dalej jakby nic nie było,
Jemu to tam nic do tego czy to jeszcze żyło.
A starszyna się zapytał,; wszyscy usunięci?
I dał hasło do odjazdu .Para osie kręci.

Po tygodniu znowu postój,znowu wyciąganie,
Ludzie patrzą na sołdatów.Ale to są dranie!
Tak gałęzie się wyrzuca z wozu z drabinami,
Tak też zrobią już niedługo,tak zrobią i z nami.

Mamo,Jaśka ja widziałem,jest w trzecim wagonie,
Jego matka w kucki,o tam,przy zaspie,na stronie.
Jasiek jeno zrobił cześć mi,bo sołdat stał z boku, *
Który blisko torów chodził,o półtora kroku.

nikt nie wrócił z tej rodziny.

66

Mamo,wiadro wody mamy,dla wagonu mało,
Więc pobiegnę jeszcze znowu. Więcej by się zdało.
Ludzie w butle wodę brali i w kubki z fajansu,
Pili ukrop niby nektar,co nie miało sensu.

Lecz o sens się nikt nie pyta,gdy pragnienie dusi,
A żołądek jest skurczony i pić płyny musi.
Jerzy znów wiadro przynosi,po następne bieży,
Patrzy a tu przy wagonie,dziecko jakieś leży.

Tam w wagonie jest Ankiewicz,Dankę w ręku trzyma,
Mała za szyję ją łapie,aż ręka się wrzyna.
Oni byli od Kościuszki,gdzie są piękne gmachy,
Tak mówiono swego czasu, Bogate tam Lachy.

Jest Przybylska w siedem dzieci,i Bryk ze synami.
Jest i młódka nieznajoma ze swymi dziadkami.
Gdy powracał po raz trzeci,trupów więcej leży,
Obok klepki rozrzucone,po rozbitej dzieży.

Zamrożone ciała w stepie,do wiosny zostały,
Z wiosną,górą czarne ptaki z radością krakały.
Bo już widzą,bo już czują,jeszcze brak odwagi,
Jedna sprytna dziobem kole i nabiera wagi.

67

Na następnym też przystanku w stepie Kazachstanu,
Wyrzucono nowe trupy. One tam zostaną.
Aż motyka geologa,odkopie ich czaszki,
Lecz to będzie za lat tysiąc,gdy staną niesnaski.

Pani Ola w Barataju noclegi dostała,
Lecz pomimo ciągłej pracy,bardziej tu się bała.
Obcy język,obcy ludzie,brak domów i drzewa.
A głód dzieci,do wysiłku,od rana zagrzewa.

W dołach ziemnych tu się żyje,jako te borsuki,
Brak bochenków,jeno kromki,liczone na sztuki.
Dzieci poszły do roboty. Jerzy jest w cegielni
W siole małym,Kukczetówki,od nałogów stroni.

Stary dziadek ten od młódki,już po pracy było,
Do lepianek się rozeszło,to co w siole żyło.
Woła Jurka,słuchaj chłopcze,życia już nie wiele,
Choć nauczę ciebie wiersza,nawinę ci szpule.

Tam gdzie ściana ciepła była,obaj przykucnęli,
Najpierw dziadek to dwa razy recytował cicho,
By po ścianach z ciepłym wiatrem,nie nosiło echo.
Tak naukę w jedną stronę,zgodnie rozpoczęli.

68

„ Kto ty jesteś?
Polak mały.
Jaki znak twój?
Orzeł biały.
Gdzie ty mieszkasz?
Między swemi.
W jakim kraju?
W polskiej ziemi.

Czym ta ziemia?
Mą ojczyzną.
Czym zdobyta?
Krwią i blizną.
Czy ją kochasz?
Kocham szczerze.
A w co wierzysz?
W Polskę wierzę.
Czym ty dla niej?
Wdzięczne dziecię.
Coś jej winien?
Oddać życie.

Dziadek piszczel se uszkodził,zawadził o haki.
Nikt go tutaj nie ratował,leków były braki.
Noga bardziej mu czerniała od łydki do uda,
Nie doczekał tutaj wiosny,gdy ginęła gruda.

69

Gdy już wiedział,że tą żyłą,krew do serca zmierza,
Wyrko swoje se wymościł,spuścił z jaska pierza.
Kazał wołać małe dzieci. Gdy Jerzyka ujrzał,
To nakazał wsiem milczenie,cicho swoje gadał;

„ Ja napoję
Usta twoje
Dźwiękiem i potęgą,
Czoło przyozdobię
Jasności wstęgą

I matki miłością
Obudzę w tobie
Wszystko,co ludzie na ziemi,anieli w niebie
Nazwali pięknością -

By ojciec twój
O synku mój
Kochał ciebie,- „

Język nie chciał dalej mówić,a źrenice bladły,
A więc dzieci klękły w koło,odprawiały modły.
Tylko Jerzy jeszcze ustał,w tej postawie druha,
Widać było swoje mówi,wiersz ustami rucha.

70

Z wiosną jeszcze zmian nie było,kostucha działała.
Tam w tych stepach,bez drzew,krzewów,plony swe zbierała.
Ale w lipcu coś w niej drgnęło,skręciło jej głowę,
Bo śmiertelność naglę spadła,i to o połowę.

Nowa wojna krzepi serca,wróg zgina swe grzbiety,
I uwalnia to co żyło,uwalnia kobiety.
Nikt nie mówi; „ni kagda już,”swobody jest więcej,
Zatrzymano sforę piesków,przed grupą zajęcy.

Zatrzymano,założono im mocne kagańce,
Nu Polaki prosim my was,na wojenne tańce.
German czołgiem w Moskwę wali,tratuje kołchozy.
Można teraz trzymać kurki i czerniawe kozy.

71

Rozdział V

Okupacja bolszewicka

Kiedy z wioski już pan Michał z kartoflami wracał,
Odpoczywał,no bo ciężko,worki ręką macał.
Czy też pyra nie twardnieje,nie chwycą jej mrozy?
To dość długo jechać będzie, Szlag trafił powozy.!

Chłopom wozy zabierano na kołchozu cele,
Starych kilka ocalało na wiosce,nie wiele.
A więc z desek sanie zrobił i ciąga po śniegu,
To,że kupił,i że dostał,to dziękuje Bogu.

Po południu już do Pińska przez opłotki wjechał,
Ledwo kilka ulic minął,Grześ do niego machał.
Podszedł blisko i po cichu nowinę zwiastuje,
Nocą dużo rodzin wzięli,w mieście się gotuje.

No a moja? Nie wiem tego. Straże są po placach.
Nocą no to ja słyszałem,płacze i lamenty,
Co to będzie mój Michale ! Zgroza,Boże święty !
Ktoś tu listy ludzi tworzy i wali po plecach.

72

Lepiej odsuń się ode mnie jeśli ja parszywy,
To zabiorą mnie na kolej,ty zostaniesz żywy.
Znów pan Michał za postronki ciągnie swoje jadło,
I w kierunku Zgody jedzie,Myśli,czy też padło?

Tamtej nocy na rodzinę,nieszczęście wywozu.
Coraz prędzej pragnie ciągnąć ,szarpie nić powozu.
A gdy drewniak ujrzał z dala,spojrzał na kominy.
W oczach płomień się zapalił,chociaż nos miał siny.

Chyba siedzą,w piecach palą,i strawę gotują.
To ciekawe co też oni,co po przejściach czują?
Wjechał w bramkię pod sam ganek,w okno kuchni zerka,
W szybie dziura,a na dziurze wisi biała ścierka.

Drzwi otworzył i do sieni,dwa worki ustawia,
Żonę swoją do pomocy,na migi namawia..
Co się stało pyta cicho? Szyba jest wybita!
Ktoś kamieniem rano rzucił,mówi mu kobita.

Ja na ganek zrazu wyszłam ale pusto było.
Jeno tam za tym kurnikiem,psisko strasznie wyło.
Poczekałam,popatrzyłam,weszłam do chałupy,
Co mam patrzeć,albo badać jakie były stopy?

73

Gdy już worki ustawili to do kuchni weszli,
Lecz od razu wraz z koszykiem,trochę pyrek nieśli.
Ja oskrobie to do garnka,i wnet zagotuje,
Zobaczymy jak to latoś,w kopcu on zimuje.

Ja odpocznę mówi Michał. Jutro pójdę prosto.
Do Wróblewskiej,no i trochę też,obejdę miasto.
Jaśka wczoraj ja spotkałem,spytałem się jego,
Czy czasami nie napotkał po drodze coś złego.

Był z plecakiem,uśmiechnięty i wracał z towarem,
No a idąc to widziałem jak bawił się śniegiem.
Teraz najpierw to coś zjemy,Na wsi jest nerwowo.
I tam także każdy na wsi baczy na swe słowo.

Konie to już im zabrano,wozy sprawne także,
Zboże wszystko,i z rewizją,ze śmiechem a jakże.
Wiosnę chyba powitają jak kolektyw sprawny,
Wszystko padnie .Przede wszystkim to porządek dawny.

Po posiłku wyszedł Michał by języka chwycić,
Kiedy minął Ogrodową musiał wodę spuścić.
To też stanął przy sztachetach,i patrzy w obejście,
Cisza była,komin zimny,Nie palą po poście?

74

Dzisiaj to jest Wielki Piątek,wielkie gotowanie,
Co to nie ma tu nikogo,urządzili spanie?
Kiedy skończył to zobaczył kobiecinę w chuście,
Więc zapytał; a Wróblewskich to nie ma? Ich znacie?

Znałam,pewnie,to sąsiady,nocą ich zabrali.
Mówię panu,że oboje to mocno płakali.
Sołdat został i pilnuje,wszedł teraz do sieni,
Za godzinę przyjdzie inny,na warcie go zmieni.

Lepiej tutaj się nie kręcić,to miejsce skażone,
Najpierw męża gdzieś schowali,teraz wzięli źone.
Dom jest pusty,ładny domek,jest podmurowany,
A co z nimi? Los ich dla nas,wcale nie jest znany.

Na budynkach znał się Michał,był wszakże tynkarzem,
Zimą takich robót nie ma,może być malarzem.
O tym,że był oficerem,mało i kto wiedział.
Gdyby Rejkom to wyniuchał,to dawno by siedział.

To dziękuję za ta słowa,do widzenia pani,
Nie ma siły jak na razie,na tych podłych drani.
No i poszedł dalej sobie pan Michał zmartwiony,
Bo cynk dostał o sąsiadach,z jednej tylko strony.

75

W stronę portu się kieruje,tam na małym wzgórku,
Zawsze widział harcerzyków,na ichnym podwórku.
To ulica Krajowskiego,Do portu zamierza,
Ale lewym okiem zerka,a z czujnością zwierza.

Lecz nie musiał iść w podwórza,spojrzał czy są dymy.
Obejrzał się naokoło,wszędzie pełne domy.
Biały dymek się ulatniał z każdego komina,
Jeno tutaj,to jak widać,mróz już szybę trzyma.

Chwilę postał tu pan Michał,poszedł w stronę portu,
Ruskie wojsko się kręciło,pięcie dał znak zwrotu.
I zapukał do chałupy co z przeciwka stała,
Wyszła jakaś stara baba lecz mówić nie chciała.

Chłopiec młody to zza sukni,jeno mu powiedział;
Wojska w nocy dużo było,jeden w siodle siedział.
Marszalenków wygarnęli,Jerzyka dwóch biło,
No a reszta to nie powiem,tobołki nosiło.

A o której mogło być to? Nie powiem tego.
No bo w domu no to nie ma,zegara żadnego.
Podziękował już pan Michał. Minął plac Wigury,
Poszedł potem Ogińskiego pod gimnazjum mury.

76

Lekcji jednak już nie było,place były puste.
A na placu widać było,szmaty brudne,tłuste.
Tutaj chyba ich zgoniono,przed drogą na stacje,
Tak pomału to wywiozą całą polską nacje.

Tu zawrócił i do domu postanowił wracać,
By za długo dziś nie krążyć,i powodów nie dać.
Że on bada co się dzieje,że go to ciekawi,
Jeśli ktoś to zauważy to mu Sybir sprawi.

Po namyśle zaś obliczył,pięćset rodzin poszło.
Na zatratę w drugiej turze,do czego to doszło!
W domu usiadł i rozmyśla,co robić do licha?
Nasza nacja jest stłamszona i ze strachu cicha.

Za broń chwycić? Tu pan Michał popada w zadumę,
Proce robić i bić szyby? Ma z roweru gumę….
Dla pętaków to jest dobre,tutaj chyba trzeba….
Oj,człowieku,wariactwo! Ty masz chyba joba.

Znów zamyśla się pan Michał,; Broń by się znalazła…
Zawinięta w lesie leży,omotana w giezło.
Cały wieczór tęgo myślał i nocka też zeszła,
Już nad ranem myśl wojskowa,do czynu urosła.

77

To już w maju po południu odwiedził jednego.
A dzień dobry,jak wam leci?Dzień dobry kolego.
Z Grzesiem w kąty izby poszli,omawiają ruchy,
Obaj sprawni bo wojskowi i od dziecka zuchy.

Niebezpieczne to zajęcie bo nie ma oparcia,
Pluton ludzi lub kompania potrzebują wsparcia.
Gdy nie będzie tu ludności,naszej nacji starej,
To wykończą partyzantów,i co będzie dalej?

To już poszły dwa transporty,kwiat nasz i ostoja.
Po co błąkać się po bagnach,gdy nie będzie roja?
Może jutro lub za miesiąc,będzie zsyłka ludzi,
Kto tą resztę,tak do czynu,no kto ją obudzi?

Ty opowiedz jak to było,tam w tej Szepietówce?
Po złożeniu broni całej,byłem przy złotówce.
Lecz nie mogłem się oddalać,Mongoł trzymał straże.
I uważał,że niewolnik to też siły wraże.

Nic zakupić nam nie dali,trzymali o głodzie,
Więc do buntu jeńców doszło .Znasz ducha w narodzie.
Połamali strażom bronie,podnieśli krzyk wielki,
Co się dzieje? Gdzie jest strawa?Trzymają nas wilki?

78

A najgłośniej wśród nas krzyczał,Bakota z Ropczyca,
Czemu chleba nie daiecie? Mać wasza wilczyca?
Chceta śmierci a głodowej? A strelaj parszywy!
Dalej chłopy głos podnosić. Polak nie lękliwy!

No bo jutro lub pojutrze,wezmą nas tu nożem,
Trzeba głośno z nimi tutaj,Głośno póki moźem.
Sześć tysięcy się podniosło,ruszyło do przodu,
Ruski jakby zmiękli trochę,nie mieli odwodu.

Musisz wiedzieć,że jedzenia,już dwa dni nie dali,
Kiszki wszystkim prawie głośno,marsza głodu grali.
Oni nas do samochodów,chcą nas do Kijowa,
Ja tak myślę,trza uciekać,z głodu boli głowa.

Zapytałem ja Bakote, pryskami we dwoje?
A on chętnie kiwnął głową,nawet i we troje.
Potem jednak przy nim stanął Rusek z karabinem,
Lecz plecami był on do mnie,Mocno śmierdział winem.

Okazja się natrafiła gdy Kijowa droga,
Była kręta. Więc wezwałem do pomocy Boga.
Wyskoczyłem z samochodu w gęste zagajniki,
Uciekając to słuchałem czy chodzą silniki.

79

Warkot nadal było słychać,a więc nie stanęli.
Uciekając widzę z dala,chałupa się bieli.
Ominąłem jednak ja ją,wróciłem do traktu,
Brzegiem drogi szedłem teraz,kulejąc z upadku.

Pieszych to ja się nie bałem,jeno samochodu,
Ale tego tam nie było tylko dużo smrodu.
Wróciłem do Szepietówki ,łatwo przejść tam było.
Bo granice przekraczało to,co wokół żyło.

Wiele tam zauważyłem Graniczna mieścina.
Co zdziwiło mnie najbardziej,;biedny źydowina!
Z nim rodzina bardzo liczna,była tego setka.
Ja się pytam .Czemu z Rosji? To tylko rozwietka.

Tak powiedział,no i wskazał na drogę z Kijowa,
Ja tam patrzę,nowa kupa,a za nią znów nowa.
Me zdziwienie w oczach widział,My to starowiercy.
Tak zakończył ze mną gadkię .Niech to diabli wszelcy!

Handel,szmugiel,i kradzieże,kwitło jako chwasty,
Wszędzie jednak to rej wodził,Żyd stary brzuchasty.
Wszystko można było kupić a wszystko kradzione.
Ja tak myślę sprzedawali nawet cudzą źone.

80

Ja pieczywo kupowałem,pieniądz nasz był w kursie.
Gdy się pytał ktoś skąd jestem,pukałem po nosie.
I mówiłem,że jest lepiej nie wąchać za wiele,
Aby pręgi znów nie nosić na plecach,na ciele.

Kwirce bokiem zostawiłem,tam składano bronie,
Gdzie,co,my tam zakopali nie powiem i żonie.
Z Kwirców poszli jako jeńcy aż do Szepietówki.
Tam,mówiłem nic nie jadłem,lecz miano gotówki.

Do Równego się dostałem .Tam byłem na stacji.
Pomagałem przy wagonach,za resztki kolacji.
Ładowano węgiel,szczapy, i beczki z lepikiem,
I do Rosji wywożono,wcale nie cichaczem.

W Równym byłem tam kilka dni,Ruszyłem do Pińska.
Ukrywałem się jak zbieg ci,prysła duma męska.
W trzy tygodnie od ucieczki,byłem już u żony,
Teściu kiedy mnie zobaczył,to był przerażony.

Śniegi pierwsze już bielały i przymrozki cięły.
A ja szedłem bez chałatu,płaszcz mój biedni wzięli
By ominąć błota pińskie,i mosty na Pinie,
Szedłem bagnem od południa,tak jak dzikie świnie.

81

Gdy zobaczył jak ja wszedł już,ruszył do kredensu,
Bochen chleba podał zaraz,rwać nie było sensu.
Ja nie mogłem opanować głodu w własnym domu,
I zgryzałem pajdy chleba,nie mówiąc nikomu..

Jak ugryzłem,teściu patrzy,nalewa mi mleka,
Bo przypuszczał,że ja wracam od bardzo daleka.
Podał kubek tak bez słowa,i nie każe siadać,
Bo on wiedział,że głodnemu tak jest lepiej jadać.

Pół bochenka kiedy zjadłem,usiadłem zmęczony,
Wówczas przyszła senność wielka a byłem skończony.
Ległem sobie na kanapie,teściu kocem kryje,
I umilkło wszystko w domu,bo zięć jego żyje,!

Czy ktoś się tam uratował,z transportu mojego?
Może kiedyś się dowiemy .Wpadlim w ręce złego.
W Szepietówce gdy w niewoli już byłem u Ruska,
Napadali na nas Żydy,to prawda jest gorzka.

Zrywali nasze pagony,pluli i kopali.
Bolszewiki odpędzili. To kamień rzucali.
Co za podłe to są ludzie,czy chcą się wykazać?
Bez powodu naszych o tak,jako ,bydło swe lać.

82

Na kolegę ci napadli,tam Żyda zabito,
Gdy z jednego zrywał mundur,w gwiazdkach widział złoto.
Lecz pomówmy lepiej teraz,jakie możliwości,
Są tu w Pińsku,by ochronić cało nasze kości.

Możliwości to są wielkie,mówi Grzesiek cicho,
Tylko wtedy gdy nie chwyci mowy obce ucho.
Wielka skrytość,kryptonimy,tajność poufała,
I na krzywdy gdy nadejdą,twardość jak ta skała!

Konspiracje,partyzanty,dryl i w zębach kłódka.
Bez gorzały,okowity,ciała co ma młódka.
Wszak pokusy wszystko zdradzą,zawiodą na szafot,
W chwili kiedy do wojaczki,potrzebny jest taki,…młot.

I to taki co uderzy w kowadło bez lęku,
Taki skryty by umarły nie dał światu dzwięku.
Tym systemem,tą metodą,jaką ma okupant,
Zdobędziemy ,jak Atlante,,zdobył kiedyś ci Grant.

Nam przysięgę trzeba złożyć! Według jakiej modły?
No to pomyśl,ja się zgodzę,może Roty strofy?
Między nami może też być i słowo honoru,
Zabarwione ojcowizną,i flagi koloru.

83

Zamyślili się na chwilę,szukając wersetu,
Co by zgodnie przytaknęli,jako swemu bratu.
Znam ja taką starą strofę,Michał rzecze cicho,
Może byś ty ją zatwierdził,,tak wpadła mi w ucho.

„Święta miłości kochanej Ojczyzny,
Czują ją tylko umysły poczciwe!
Dla ciebie zjadłe smakują trucizny,
Dla ciebie więzy,pęta niezelżywe.”

Zgoda mówi Grzesiek na to,stańmy pod statułą,
Zgodnie,głośno to powiemy,jako wolę swoją.
I stanęli przy ramieniu,werset powtórzyli,
I od teraz to jednością,nową,swoją byli.

Uścisnęli się serdecznie,wierność scałowali,
Jak dwa druhy nowej fali,choć się dawno znali.
Nowe nurty wszak nastały,wyzwoliły moce,
Co nieznane dotąd były a biły jak goce.

Na werbunek zgoda obu będzie przemyślana,
By osoba jakaś skrajna nie była wciągana.
By czasami jednej z nich to,dwóch nie kapowało,
Wszak śmieszności z tego są to,a pożytku mało.

84

Zatwierdzili wnet szczegóły,już gotowa zmowa.
I do kuchni weśli razem,tam gotowa strawa.
Ciepła zupa ma zapachy przecieru ogórka,
No a kolor chyba taki ma dzika wiewiórka.

Gdy pan Michał wracał doma,rozmyślał zadanie,
Czy w szeregi tajnej służby,wielu Polan stanie.
Jak to zrobić aby zdrada nie zakwitła w kole?
Aby także tej idei nie zagryzły mole.

Przysięga jest przed Marszałkiem,święta zatem sprawa.
W razie wpadki to wiadomo,żadna w sądzie ława.
Jeno w czapę się dostanie,piasek do ukrycia,
Taki tutaj będzie wtedy,koniec mego życia.

Był na placu,czystym kiedyś Żwirki i Wigury,
Teraz śmieci pełno było,gazet to aż góry.
Wszystkie w nowym tu języku,co kaleczył serce,
To co widział teraz wokół,to bolało wielce.

Nikt nie sprząta,nie zamiata a to wiosna mija,
Tak wygląda,że ulica to chyba niczyja.
Na podwórkach śmieci kupa,nikogo nie razi?
Co się dzieje?Gdzie jest miasto? Dreptać trzeba w mazi.

85

Coś nowego wschód nagania. Tu będzie zaraza!
Będą szczury bardzo szybko,nie zabraknie płaza.
Komu o tym trza powiedzieć?Lub zwrócić uwagę.
Kiedyś o kolejkię poszło,miałem plecy nagie.

Podarto mi wnet koszule i obito głowę,
Rany boskie,co to będzie? Czyżby życie nowe?
Jeden koń co ciągnął brykę,to w chomącie upadł,
Oni myślą,że to z tego nie ma żadnych utrat.

Dla nich konik nic nie znaczy,obcy,to tak samo.
Ile wokół przecież sierot,słychać jeno mamo.
Nikt nie woła;tata idzie! Lub ojciec obroni.
Teraz hultaj bez rodziców,wróble z głodu goni.

Obserwuje Michał ludzi,wiosna na tym schodzi,
Swoją drogą każdy chodzi,wzrok na boki wodzi.
Na ulicy nikt nie gada,nie ma rozbawienia,
Jakby każdy już przeczuwał,groźbę dla istnienia.

Trzeba tworzyć ruch oporu,postanawia w duszy,
Wolno dążyć do obrony,kropla skałę kruszy.
Może skruszyć te sowiety,Francja już się zbroi!
To myślenie Michałowi trochę serce koi.

86

Lecz nim doszedł do chałupy,ujrzał gwar i głosy,
Ktoś za głowę wciąż się trzyma,mają w kwinte nosy.
Więc podchodzi bliżej Michał,pyta co się stało?
Niemiec Francję już obrabia,jemu wojny mało!

Drgnęło serce u Michała,zatliła iskierka,
Lecz nim doszedł do chałupy,zgasła iskra wszelka.
No bo radio bolszewickie,w oknie magistratu,
Woła głośno; Francja pada! Krzyczą do wiwatu!

Ale radość u Moskala,no a to ciekawe,
Widać już mają na oku jakąś grubszą sprawę.
Smutek w sercu ma pan Michał,nie traci nadziei,
Bo żołnierzem młodym był ci, Coś tam Francuz sklei.

I na razie wszedł do domu,aby zebrać myśli,
Położył się na kanapie. Niech Gloria się przyśni!
Wierzył w siłę,w moc Paryża,w zapasy koloni.
Hitler straci i utopi swoje siły w toni.

Do roboty co dzień chodził,nie wdawał się w gadki,
Po robocie szedł do domu i mył babie statki.
Po czym kładł się na kanapie,on jakby nigdy nic.
Ale w środku w nim szumiało,bo tam zwyciężał Fryc.

87

Przystopować trza zapędy,przycichnąć i czekać.
Kiedyś nadarzy się chwila, nie będziemy zwlekać.
Ale teraz krok do tyłu,nie wychylać czoła,
No bo grozą wieją wschody,wieje dookoła.

Sowiet chwali sojusznika i swój ucisk zwiększa,
Jeńców zwalnia już do Rzeszy,sprowadza parchnięta.
Ci oddają duszę władzy,całują czerwonych,
A czerwoni władzę szybko w ręce niegolonych.

„ W mściwą dłoń
Chwyćmy broń,
Zniknie moc tyrana.
Bij,śpiewaj o wolności,
A przy nas wygrana.”

Teraz jednak sam ją nucił idąc do „Czesława”,
Bo gorąco się robiło ,narodowa sprawa.
Paryż upadł! Jęk zawodu w sercu zapulsował,
Toteż z marszem do kolegi dziarsko maszerował.

Gdy spojrzeli sobie w oczy,nic to,powiedzieli.
Jeszcze mieczem ich Archanioł,swym ognistym zdzieli.
Nie zbroili swojej armi, zgnuśnieli do cala,
Nic dziwnego,że czołg Hansa,Paryż im rozwala.

88

Uzgodnili swój werbunek,wymienili hasła.
I rozeszli się do domów,kiedy światłość gasła.
Wolno idąc on rozmyślał nad intencją strofy,
Rozmyślania mu przerwały jakieś ciche gwizdy.

Spojrzał bystro po parkanach,po oknach i bramach,
I pomyślał,że to może być na niego zamach.
Ale gdzie tam,to przy furtce,stoi Janek z placu,
Teraz woła jego ręką,gesty -”choć tu znaczy”.

A słyszałeś ty Michale,Paryż w ręku Niemca!
Hitler pętle coraz mocniej,na szyi zakręca.
Coś tam niby to czytałem,ale nie słyszałem,
Słuchaj Michał ja mam radio,gałkę ja skręcałem.

Ty masz radio? A no i tak,nie zdałem do władzy.
Jeśli kiedyś ja to zrobię,to będziemy nadzy.
Dobrze,dobrze,mówi Michał,a co tam Angliki?
Mówią głośno,że nie wejdą do Hitlera kliki.

Jeśli nie masz nic przeciwko,to przyjdę posłuchać,
Mam rodzinę więc uważam,ruski lubią niuchać.
Kiedy można śmiało przyjść tu?Zawsze po fajrancie.
Mówię tobie,posłuchamy a będzie galancie.

89

Nazajutrz więc po robocie poszedł do „Czesława”.
Raportuje jaka wczoraj spotkała go sprawa.
Co tu robić? W jaką paszcze można się wpakować?
Jaka korzyść lub przysługa,na co tam rachować?

Gdy tam wejdziesz ja obstawię rogatki Klasztornej,
Będziemy ruchy obserwować,nie brak młodzi szkolnej.
Zawsze będziesz pod nadzorem u niego w chałupie.
Oni myślą,nie wiadomo,My także nie głupie.

Lipiec miał się ku końcowi z talią kart w kieszeni,
Idzie Michał na „tysiąca”,przez zęby szepleni;
Jeśli będzie jakaś wpadka,twa chałupa spłonie.
Gdzie zaś idzie nie powiedział nawet swojej żonie.

A dzień dobry panie Janie. Dzień dobry Michale,
Wejdź do izby,żona poszła z pościelą na magle.
Ja tu przyszedł aby pograć,coś tam niecoś w karty,
Całkiem mądrze mówi Jano,siadaj w fotel starty.

To pogramy do wieczora,karty gęsto tasuj,
Dużo może i chodakiem,w podłogię hałasuj.
Ja nastawię Londyn szybko,o szesnastej będzie,
No to słuchaj,ja melduję,meldunek żołędzie.

90

Zatrzymany jest tas karty,nieruchome twarze,
Tylko ręka pana Jana,coś na blacie marze.
Znieruchomiał i pan Michał,bo oto od roku,
Wiadomości słuchał pierwsze .Chciał tego obroku.

Nie mogę tak długo zostać,bo to po godzinie,
Ale ciekaw był ogromnie,widać to po minie.
Może pan ich dziś posłuchać? No co panie Janku?
Zapytanie to postawił gdy byli na ganku.

Nie za bardzo .Żona będzie. Radio mam w ukryciu,
Tak jest lepiej,bo tak dłużej zostaniem przy życiu.
Zrozumiałem mówi Michał,ja przyjdę w niedziele,
Gdy twa żona swoje chwasty w ogródeczku piele.

To Sikorski jest w Londynie,opuścił Paryż
Jakie siły uratował na Albionu niż?
A więc armia tam istnieje,opór Polska stawia,
Tu u rusków nic nie widać zza ogona pawia.

Tą wiadomość trza przekazać,”Cześkowi” piorunem,
Nie ma jednak możliwości,trza zaczekać z szumem.
W sierpniu jest z nim umówiony,tam na Pułaskiego,
Gdzie gazety się sprzedaje,z świata „szerokiego”.

91

Rozdział VI

Ważenie sił

Tak kwartały mu mijały w walce o kęs chleba,
To co przeżył wśród czerwieni,to opisać trzeba.
Żył wciąż wiecznie zastraszony,czekał na swą kolej,
Bo do garnka nic nie było,kartofel i olej.

Jest ubóstwo w pięknym Pińsku,towar wydzielany,
Jak to gorzko na to patrzeć,system to nie znany.
W tym ubóstwie tylko praca daje zapomnienie,
Więc pan Michał kielnią macha,ma w oczach zdziwienie.

Owszem chodzi słuchać radia,waży co to będzie,
Bo przeciwnik jak na razie góruje a wszędzie.
Dyplomaci tam w Londynie,wszystkiego są pewni,
Ale mało to ich wzrusza jak tu żyją krewni.

Sowiet szydzi se z Anglika,wtóruje Germanom,
Nic sowietom nie zagraża,żywym ani domom.
Ścisła unia jest na linii częste popijawy,
Wciąż granice przekraczają,jakieś ludzkie zjawy.

92

Są gęsiego przepuszczani,nawet i tysiące,
Tak to zgodnie tryby chodzą o brzegi swe trące.
Nowy nakaz się ukazał,dla maszyn do szycia,
Aby zdawać do urzędu,no bo będą bicia.

Będą sądy a wojenne,kto nie da maszyny,
Sekretary z całą mocą będą wciskać winy.
Termin także ustalono,a na koniec grudnia.
Wówczas bowiem nikt nie schowa,zamarznięta studnia.

Już po nowym roku było gdy zgoniono wielu.,
Znów wciśnięto do wagonów,wygnanych z pościeli.
Rok czterdziesty no i pierwszy,na początku mroczny,
Wykazywał,że wciąż ginie,tu świadek naoczny.

Kto pomagał przy wysyłce,kapował lub gonił,
Teraz nagle od wszech ludzi,już od rana stronił.
Nagle zginął tak bez słuchu jakby kamień w wodę,
Taką ruski wprowadzali u swej władzy modę..

Kolejarze,zawiadowcy,nawet i szynowy,
Gdzieś zaginął,patrzysz rano,z młotkiem chodzi nowy.
Ludzie widzą,nic nie mówią,w mózgu tworzą wnioski,
I tak myślą co tu robić? Uciekać na wioski?

93

I tak nadszedł czerwiec ciepły,niósł zapachy siana,
Gwarno było w wielkim mieście od samego rana.
Na ulicach są spędzeni,”ochotnicy” pracy
Co to zaraz pójdą w łąki z grabiami bez gracy.

Będą siano kołchozowe,grabić i układać
A kapusie wśród nich liczni,ich umysły badać.
Wszystkie ludzie umysłowe to są w pierwszych rzędach,
By ich widzieć trochę lepiej,są o różnych trendach.

Niebezpiecznie w socjalizmie czytać im gazety.
I pomału ich wyrywać jak łobuz sztachety.
Teraz z rana stoją cicho,na wymarsz czekają,
Przyjdzie przecież sam komisar,którego nie znają.

Jednak postój się przedłuża,zwierzchność nie nadchodzi,
Po dziesiątej a więc późno kapuś w tłumie brodzi.
Podsłuchuje,wypytuje,kto ma na granicy,
Swoich krewnych lub znajomych,na środek ulicy.!

Kilka osób się zgłosiło,zabrano ich w boki,
I zabito strzałem w głowę , potem szybkie kroki.
Słychać biegi Ktoś ucieka. Samochód na gazie.
Nie wyrobił tu zakrętu,bo wjechał na mazie.

94

Wszyscy z niego wyskoczyli i biegiem na mosty,
Tak zniknęli z Pińska miasta , uciążliwe chwasty.
Grupy ludzi się rozeszły,brak jest dyscypliny.
Ktoś pogroził zmykającym,ktoś co bardzo mściwy.

Był to Michał,kombinezon na nim granatowy,
Przy nim stanął dzielny Grzesio robotnik portowy.
Do wieczora miasto żyło w dziwnej niepewności,
I dopiero tak pod wieczór gruchnęły wiadomości.

Na Atenę! Nowa wojna między kolegami!
Ja tak czuję mówi „Czesiek”,źle to będzie z nami.
Żaden wróg tu nie jest dobry,bo każdy z nich obcy,
Jeno towar wciąż wywożą,a każdy z nich bobcy.

W kilka dni po tej pogłosce,są wozy pancerne,
Najpierw stały na rogatkach,gdzie są krzewy zielne.
Nim wjechały do śródmieścia,huknęli z armaty,
Na ten hałas zbiegły Żydy,jakby byli braty.

Do nóg padli tym z swastyką,buty całowali,
Lament wielki i szloch wielki,but w objęcia brali.
Niemcy stali nieruchomo,zerkali na okna,
Czy czasami gdzieś gwintówka nie strzeli swawolna.

95

Żydów wnet wyprowadzono do Lasów Kożlackich,
Nikt nie wrócił już do miasta,zgładzono tam myckich.
Lecz Polakom nie oddano wcale władzy miasta,
Oto patrzaj biedny Lachu,nowy wróg wyrasta.!

Ukraińcy są u steru i tworzą policje,
A ci mają bardzo górne,niezdrowe ambicje.
Na ich czele jest Kuryłow. To mieszkaniec Pińska.
Co to w chórze kiedyś śpiewał,smakosz księdza wińska.

Wieś swobody odzyskała,zniesiono kołchozy,
I do lasu można było po gałązki brzozy.
Więc zaczęto sprzątać brudy,prawie,że dwuletnie,
Przy okazji na weselach bawiono się świetnie.

Nikt nie odczuł okupacji,i tak by też było,
Gdyby ryja w lud nie wsadził, Hitlera,Kuryło.
On podpuścił gestapowca: Polaki się zbroju!
Abyś pomarł ty z rodziną ukraiński gnoju!

Zakładników roztrzelono,też w Lasach Kożlackich,
A to stało się ciężarem,w życiach międzyludzkich.
Już pan Michał wraz z „Czesiuniem”gromadzą swe siły.
Które będą zdrajców miasta tak na odlew biły.

96

A jesienią bardzo wczesną,w rok czterdziesty drugi,
Kurier przybył ze stolicy i sprzedaje ługi.
Do Michała się przyczepił,bada możliwości,
I otwarcie mówi w oczy,można stracić kości.

A kapitan Wania” to jest,trochę zamiejscowy,
Ale równy to chłopina,jak mleko od krowy.
Dyspozycje on wydaje .On Armia Krajowa!
On też prosto z mostu mówi,Polska wstanie nowa.

Już pan Michał jest setnikiem,ciche ma nakazy,
By klawiszem w ciupie być tu,badać niemcołazy.
No i nie jest budowlańcem,a strażnikiem piekła,
I w ten sposób nieraz Niemcom ofiara uciekła.

97

Rozdział VII

Powrót „Jedliny”

A czy wiesz co to zwiastuny?Czy je zauważasz?
Ty co głodny ciągle jesteś,co nigdy nie gadasz?
Czy widziałeś kwiat leszczyny,gdy sadź na gałązce?
Albo biały kwiat na śniegu,na zmarzniętej łące?

Czy słyszałeś klucz żurawi? Skrzydłem tną powietrze,
Tuli uszy wtedy szkapa,ptak się o nią otrze.
Oto właśnie są zwiastuny,zmiany co się zbliża,
Każdy mądry i przezorny loty swe obniża.

Jak zrozumieć co jest zwiastun?Czy to kształty chmury?
Albo wiatry silne,zmienne,dym z komina bury?
Co to barwę swoją zmienia gdy się pali guma,
No a może u gitary pękająca struna.

Człowiek co ma słabe serce wierzy w przepowiednie,
Inny za to realista,odpowie; to brednie.
Są też tacy co to żyją z głupot wymawianych,
O nadludzkich siłach w niebie,w księgach zapisanych.

98

Zwiastun pierwszy w Pińsku był to,były to ulotki.
Kukurużnik w nocy leciał,i obsypał płotki.
Drugi zwiastun po kwartale,cicha kanonada,
Każdy co się ruska boi,już walizę składa.

Przed tym był on tu niedługo,wyrezał połowę,
Jeśli teraz znowu przyjdzie,pola będą gołe.
Trzeci zwiastun,to bezczelność w oczach parobczaków,
Co to w okna zaglądają,z poza gęstych krzaków.

Pan „Jedlina” miał stu ludzi,,kompania to cała,
Do wojaczki z wojskiem Niemca ochota to brała.
Nieraz nocką ciemną brali ciężkie dynamity,
Wysadzali towarowe,był nieraz zabity.

Ten co zginął na Polesiu,w niebo szedł z ochotą,
Bo pozostał w swojej ziemi,ze szlachtą gołotą.
Ci co pociąg towarowy miną wysadzili,
Gorycz w sercu wielką mieli,no bo przecież żyli.

Żyli przecie,choć walczyli i to ich gniewało,
Czyżby kulek świstujących było aż tak mało?
Inna armia już się zbliża,gorsza od zarazy,
Nic na polu nie zostanie,gdy przejdzie dwa razy.

99

Stąd zmartwienie u „Jedliny”,troska w oczach siedzi,
A on czeka na rozkazy i w domu się biedzi.
Wsypa była,Niemiec więzi kapitana w celi,
Nocą ciemną jego z łóżka jak kurczaka wzięli.

To ostatni zwiastun tego,gdy kapuś kapuje,
Bo on zmiany wielkie widzi,pod świadomie czuje.
Do Jedliny kurier z Brześcia,tajemnie przybywa,
Cicho wszystko mu tłumaczy. Kończy; czas ubywa!

Był to Hołub,żołnierz tajny,sekcja utajona,
On Jedlinie rozkaz przywiózł,wciąga go do grona.
Niech pan jutro szkic więzienia,tajnie przygotuje,
Szkic i owszem będzie gotów .Niemiec wrót pilnuje.

Dam ja wszystkie pomieszczenia i kto w nich przebywa.
Niech pan także tam zaznaczy,kto alarmy zrywa.
Wszystko będzie. Uzbrojenie,będą telefony,
No i odsiecz,gdyby była,z jakiej przyjdzie strony.

Uzgadniają swe kontakty i pan Hołub znika.
Kiedy przyjdzie po te szkice?To świerszcza muzyka.
Nie minęły i trzy doby,Jedlina szept słyszy:
Najpierw myślał,że to piski są ulicznej myszy.

100

Więc przystanął przed witryną,w szybie szuka cienia,
Szyba zdradza co jest z tyłu,i obraz swój zmienia.
No a z tyłu ktoś w kufajce,skręta sobie ślini,
A następnie prosi ognia,draskię winną czyni.

To pan Hołub!Pyta cicho,czy plany zdziełane?
Mam przy sobie w atramencie,chyba nie zalane.
I z rękawa podaniówkę,na cztery złożoną,
Wciska w rękę przybyszowi,dłonią odwróconą

Już za ogień gość dziękuje i za węgłem znika,
Już w powietrzu się rozpłynął,a buty miał z łyka.
Znów minęły cztery doby,Jedlina w kolejce,
Patrzy a tu za nim stoi ktoś w czarnej kufajce.

I ukradkiem jemu wciska papierek do ręki,
Szepce cicho,to zwolnienie,bo mogą być sęki.
Od lekarza na trzy dzionki,uszkodzone palce,
Pan nie może z nami bywać,i brać udział w walce.

Bo widzicie ten Jedlina,był strażnikiem paki.
I był wtyczką od podziemia,na specjalne znaki.
Takie znaki to rozkazy. Partyzanty w pace!
Tutaj trzeba ich ratować,bez względu na płace.

101

Jeśli trzeba życie oddać,dają bez wahania,
Lecz Jedlina ważna wtyczka. Papier go osłania.
I nie będzie brał udziału,jest z akcji zwolniony,
On w chałupie siedzi dziś,i to nie golony.

Tutaj skrzywił się Jedlina,rozkaz uszanuje,
Więc zwolnienie oddał w biurze,palce bandażuje.
W domu nic nie może robić,jęczy nockę całą,
Atramentem po paznokciach,zęby ściera siłą.

Tu oszukać trzeba dzieci, i oszukać żonę,
Tak oszukać siebie w lustrze,.Baki nie golone.
Na ulicy się dowiedział,Rozbito więzienie!
A kto tego mógł dokonać? Duchy albo cienie.

Wszystkie więźnie uszli w pole. Trzech Niemców nie żyje.
W pole uszedł Hołub dzielny,głowę swoją kryje.
Gryps zostawił dla Jedliny,przez zaufanego,
„Masz za Wisłę jutro jecha支egnaj mój kolego”

Cynk wyraźny .Groźna chwila. Trzeba bez rozgłosu.
Żonę zabrać,dzieci skupić,by uniknąć stosu.
Gdzieś daleko dudnią działa,to są nie przelewki,
Więc pan Michał dom zostawia,prosiąt pełne chlewki.

102

Rozdział VIII

O s t a n i e c

Tam gdzie powiat jest Oszmiana,gdzieWensławnięta,
Tam to Ziutka już popędza,lewa,prawa pięta.
Po biwaku tam nad Piną zdąża w domu strony,
Widzi z lewa,widzi z prawa,ludzie tną już plony.

Białe chustki kobiet mnogich,mężczyzn prawie nagich,
Co machają stalą kosy o kosiskach długich.
On też pragnie się przyłączyć,do rzędu żniwiarzy,
Ma już dosyć wypoczynków,łąk i małej plaży.

Teraz właśnie niedaleko jego wieś już leży,
Toteż wzrokiem do chałupy odległość swą mierzy.
Jeszcze kładka na Pokrzywce,potem rżyska trochę
Z dala widzi już swą mamę i sąsiadkę Zoche.

Ujrzał właśnie chłopca żniwiarz,,jak zmierza do wioski,
Więc go woła,rozpytuje,czy pędzi do miski?
Bo jeżeli chciałby kosić,z dwa pokosy z lewa,
No to proszę i do kubka barszczu mu nalewa.

103

Ziutek zwala swoją bluzę i koszulę w kratę,
Bierze kosę od sąsiada .Łany tu bogate.
I już idzie swym pokosem,na trzy zgarnia ruchy,
A Zosieńka się uśmiecha,dodaje otuchy.

Po czym ona z niewiastami powrósła kręciła,
I śpiewała pieśń prastarą,jakoby coś śniła.
Żeńcy wtórem z nią śpiewali,rytmy nadawali,
Kosy brzękiem o źdźbło żyta,melodie grali.

„Ty pójdziesz górą,ty pójdziesz górą,
A ja doliną;
Ty zakwitniesz różą,ty zakwitniesz różą
A ja kaliną.

Ty pójdziesz drogą,ty pójdziesz drogą,
A ja łozami
Ty się zmyjesz wodą,ty się zmyjesz wodą
Ja moimi łzami.

Ty jesteś panną,ty jesteś panną
Przy wielkim dworze,
A ja będę księdzem,a ja będę księdzem
W białym klasztorze.”

104

A gdy pieśń się zakończyła,wszyscy zamilczeli,
I z zacięciem długie łany,krokiem szybszym cieli.
Pokos kładł im się garściami,zapach szedł od runi,
Oni naprzód parli ciągle,jak prerią bizny.

Żyto prawie jest na chłopa,widać kapelusze,
Lecz są także źdźbła ubogie bo cierpiały susze.
Latoś mnogo słonka było,dla dzieci wspaniale,
Ale ponoć w górach Tatrach to wyschnięte hale.

Chłop zacięty jest do kosy,boczek był w południe,
To też krzepa jest w ramionach,a łan ciągle chudnie.
Jeszcze jeden pokos nazad,żeńców jest dziesięciu,
A łan pada cięty kosą,no po takim rżnięciu?

Ukończyli swoje dzieło,patrzą na niewiasty,
Jak to zgrabnie podbierają,choć na rękach krosty.
Bo ich ręce podniszczone,od rżyska ostrości,
Nieraz paluch jest przecięty aż do samej kości.

Te niewiasty są na łożne ciągłego schylania,
I ciężkiego snopa żyta na kolana brania.
Co niektóra to snop skręci,że cięższy od ciała,
I z roboty swojej nieraz to sama się śmiała.

105

Ziutka mama już nadeszła,bierze bluzę syna,
Wzięła plecak z menażkami,i wracać zaczyna.
Mamo czekaj,niech dokończę ten pokos do miedzy,
Bo jak rzucę to już teraz,co na to sąsiedzi.

Ale mama poszła doma,bez słowa i cicho.
Chłopak rąbie swoją kosą,myśli,co za licho?
Gdy dokończył swą robotę do chałupy bieży,
Patrzy mama już z calówką materiały mierzy.

Kawał sukna jest na stole,mama z mydłem w ręku,
Już rysuje wzory portek,nie brak mamie wdzięku.
Jeno jakoś nic nie mówi i nawet nie wita.
Jakby jego tu nie było,jest pustka i kwita.

Mamo powiedz co się stało?Mamo mów że wreście.
Nie ma synu tutaj wojska,i nie ma go w mieście.
Wszystko poszło na Pomorze,jest w sercu obawa,
Że wybuchnie lada dzień już,jakaś grubsza sprawa.

Tamtą wojnę ja pamiętam,to głód i zniszczenie,
Może także dojść do tego,że zniszczą nasienie.
No a po tym to wiadomo,na ziemi calizna,
Czy tu było kiedyś życie,to nikt się nie wyzna.

106

Jest w czajniku ukrop świeży,zalej se herbaty,
Mamo pustka jakaś w domu,co to nie ma taty?
Tato poszedł dzisiaj rano,z torbą na wezwanie,
Pocałował i powiedział;będzie tęgie pranie!

Jemu zawsze oręż w głowie,od potrzeby barskiej,
Ty mój synu inne myśli,w swojej głowie,że mniej.
Mamo,oręż męska sprawa,tato przecież wróci,
I kartofle wykopane do piwnicy wrzuci.

No a Janek to co robi? Nie słychać,nie widać.
Należałoby do koryt krowom wody nalać.
Zastępowy jego wezwał,jest na zbiórce w lesie,
Mówił wróci przed wieczorem,i grzybów naniesie.

Mamo pójdę skoro świty,do kosy na pole,
Do powrósła to ja mamo,jednak Zoche wole.
Teraz pójdę się wykąpać,biwak był udany,
Obeznałem teren Pińska,teren to nieznany.

Kanonierką też pływałem,tam są cekaemy,
Gdy się strzela w dal do rzeki,to się robią piany.
Idź się wykąp,harcerzyku,i nie mów o broni,
Kto chce wiedzę zgłębić w życiu,to od tego stroni.

107

Cichy wieczór nastał na wsi. Żeńcy pomęczeni.
Legli w sianie po posiłku,i wnet są uśpieni.
Rano kogut wioskę budzi i krzyk kierownika,
Co ochronkę wsi prowadził,w pędzie jego bryka.

Gdzie jest mama?Pyta Ziutka. Mama krowy doi.
A gdzie Janek? Janek z rana w stawie konie poi.
Wojna chłopcze dziś wybuchła,radio larum daje,
To pożoga idzie wielka,padną wielkie kraje!

Ten kierownik szlachcic stary,miał w domu kryształek
Który w rurce z celifanu,podpierał go wałek.
Tym wałeczkiem,kręcił nieraz i słuchał muzyki,
Teraz woła,że w słuchawkach,wojenne są krzyki

Już od radia pędzi w gumna,do obory wpada,
Choć nie widzi jeszcze Szaćki,głośno swoje gada.
Pani Szaćko,jest pożoga,kraj Niemiec zalewa,
Nie zostanie w Polsce nic już,ni słoma ni plewa.

Trzeba zamknąć dziś ochronkię,ja do broni muszę,
Biorę mieszok na ramiona,i ja stary ruszę.
Niech no sołtys to zarządzi,do widzenia pani,
I już poszedł,już pojechał,zwiastun wielkiej zmiany.

108

Słońce ledwo wychodziło zza czubków tam lasu,
A od rana w małej wiosce jest dużo hałasu.
Tęgie chłopy te od kosy,patrzą w wojny stronę,
Poklepują swe kosiska,mruczą,no jebane!

A podejdźta jeno blisko,jak ten kłos padnieta!
Bo zachciewa wam się teraz,szerokiego świata.
I młoteczkiem tłuką kose,a im się wydaje,
Że każdego co nadejdzie,kosą w dzwona kraje.

Brzęk klepania wciąż się wzmaga,jakoby głos burzy,
Kosa,wszystkim jest wiadomo,do ścinania służy.
Wychowawca wpoił w ludy,historię Kościuszki,
Co to kosą ciął kacapów,sołdatów batiuszki.

Każdy klepie,sprawdza ostrze,myśli,;na drugiego!
Bo ten pierwszy padnie ci sam gdy zobaczy jego.
Z kosą długą co łeb ścina,albo całe dłonie
Za kosiarzem,sukman mnogo,aż bielą się błonie.

Bo nikt tutaj to nie widział koła na oponie,
Samochodu nie usłyszał,w tej kresowej stronie.
Nikt tez nigdy tu nie widział,czołga co dom wali,
Ni nie macał jego lufy,co jest z twardej stali.

109

Kawaleria Nowogródzka często polem gnała,
Szable w słońcu się błyszczały,krzykiem – hurra,grzmiała.
Wypasione konie były,czyste jak łza w oku,
Po ćwiczeniach rżały jeno czekając obroku.

Gdy ułani w szóstkę koni,przez wioskę jechali,
To na płotach dzieci byli,chustką im machali.
Barwa piękna ich mundurów wabiła dzieciaki,
Co skrzeczały na swych płotach,niby chyże szpaki.

Taką siłę żeniec widzi,w szabli i swej kosie,
Pewni tego,że ułani,stratują jak łosie,
Łany całe. Gdy do rui przychodzi ochota,
Zdepczą wszystko i stratują,nawet słupki płota.

Teraz klepią stal zawzięcie,plują,popijają,
Nieraz głośno któryś zaklnie,,bo losu nie znają.
Wszyscy rzędem już stanęli,i w pole ruszyli,
Każdym cięciem,to nie źdźbło. Jeno Niemca bili.

Czy ktoś widział na kryształek,okno świata tego?
Niech nie myśli,że to szatan lub kopyto Złego.
To radyjko,szczyt techniki,więź z mocą eteru,
Co łapało na słuchawki,Moskwę,Londyn,Peru.

110

Bez baterii i bez prądu,na czorta dynamo!
Majstrowałeś i kręciłeś,głos czysty jak rano.
W uszy wpadał informował,lub melodią bawił,
Trzeba wiedzieć,w tamtych czasach niejednego zbawił.

Oto mówi ten z ochronki,;Niemiec pod Warszawą!
Łaźnie sprawił armii „Kraków” i to łaźnie krwawą.
Potem zamilkł pan z ochronki,szlachcic to był stary,
Ktoś splądrował mu mieszkanie,potłukł wszystkie gary.

No a jego zdusił szalem,zrujnował mieszkanie,
Tak skończyło się w słuchawkach,świata tego granie.
Też tej nocy gdy on zduszon,wojska ruskie weszły,
Mity wszystkie o ułanach,niby szklanki prysły.

To Mongoły w czapach z czubem,i gwiazdą czerwieni,
Tyle tego w lasach stoi,aż burym się mieni.
Jermak sąsiad się ogłasza,komisarzem wioski,
Zbiera kule,nosi ruskom,zbiera nawet łuski.

Na rękawie ma opaskę,z płótna czerwonego,
Które wyciął nożycami,z sztandaru polskiego.
Resztę flagi to podeptał,nie znosił białego,
Bo tak mówiąc między nami, nie mył ciała swego.

111

Zaraz wskazał bolszewikom bogate baraki,
Szopy,chlewnie i obory,woła; to kułaki!
Politruk popatrzył na to,jutro to podzieli.
No a na to parobczaki,- Właśnie tego chcieli.

Z rana każdy przyszedł wcześniej i wybiera krowy,
Każdy lepszą wyprowadza,do bójki gotowy.
Już nadjeżdża komisar,na koniu sołtysa,
Swoją ręką daje znaki,gil mu z nosa zwisa.

Stop! Zawołał. To nie tako. Woła gospodynie.
Wybierajtsa wy chadziajko, jedną krowę, świnie.
Matka Ziutka wraz wskazała,krasule i lochę,
Lecz nie płacze,ino wargi jej drygają trochę.

Resztę ludzie rozebrali,każdy coś tam złapał,
Krów aż osiem,świni setka,wielki u nich zapał.
Konie to wszystkie zabrali dla dobra kołchozu,
Lecz z nich żaden nie chciał zabrać,żadnego nawozu.

Jeno tylko co gotowe,co żywe i ciężkie,
Teraz czuli,że pożyją,życie stoczą męskie.
Nowa władza wszystko daje,ale nie za dużo,
A za kilka dni dostali,do kupy awizo.

112

Kolektywy mają tworzyć,wkłady swoje dawać.
A od jutra w kartoflisku,łęty ręką zrywać.
Wszystkie zboże do ochronki na podłogę sypać,
Trójki tego dopilnują,opornych to karać.

Ziutek widzi,że to wcale,że to nie przelewki,
Bo w gromadach przy opłotkach słychać różne śpiewki.
O wysyłce,o zesłaniu,lub o zaginięciu,
Zwiewa szybko aż do Mińska,woła ratuj ciociu.

W Mińsku nigdzie też nie chodzi i gardzi siwuchą,
No bo widzi ,że se stworzył dolę bardzo kruchą.
Jeśli wskaże go znajomy,to prepał z kretesem,
Jedno wiedział trza się związać tylko z dużym miastem.

Stawiał piece i był zdunem,sypiał na kwaterach,
Często włóczył się po mieście i łaził po torach.
Gdy ktoś pytał skąd pochodzi? No ja od folwarku.
Co to teraz już przejęto .Ja chodziłem w worku.

Teraz to ja się dorobił przy stawianiu piecą,
Moja matka biedna była,nie miała swej kiecy.
No a ojca ty nie znajesz?Nie nigdy nie widział.
Tak mówiono na pastwisku,na fujarce gwizdał.

113

Kiedy przełom w wojnie powstał,wrócił do wsi swojej,
Spustoszenie było duże,nie chodziła kolej.
Wnet do wioski wóz pancerny na kołach dojechał,
I oficer ,graf niemiecki,tak się tam odezwał;

Bądźcie z tego tu szczęśliwi,że my przyjechali,
Z bolszewików to niewoli my wolność wam dali.
Z tego szczęścia wybierajcie sołtysa nowego,
Bo nie wróci tutaj rusek,on uciekł do swego.

Tu uśmiechnął się wesoło,jakby swego pewien,
I pojechał w stal okuty,był kwaśny jak rzewień.
Janek brat to był najstarszy,Ziutka wciąga w Aka,
Ziutek na to jak na lato,i z radości skaka.

Był łącznikiem,a Łachutka to trzymał kwaterę,
Zbierał dane,znaki,cyfry,fałszywą literę.
Ziutek łącznik no to nieraz,dążył,hen,daleko,
I nie jeden kurier zginął,z piachu też miał wieko.

Raz z rozkazem w trójkę poszli,pośród pól uprawnych,
Wodę pili z rowów polnych,przy mostkach zastawnych.
Jakąś wioskę było widać,nagle z boku krzyki,-
Ręce w górę! Nic nie mówić!Wiążą ich na styki.

114

Napastników było sześciu,obrzezane Żydki,
Przywiązanych do chojaka,już biorą na spytki.
Skąd pochodzą? Dokąd idą?Czy mają moniaki?
Niech tu mówią samą prawdę,bo będą siniaki.

Co mam mówić rzecze Ziutek, szukamy zajęcia,
U rolnika przy obejściu, jesteśmy do wzięcia.
Pracy w mieście to brakuje,ale w polu zawsze,
My robocze ludzie przecie,patrz na ręce nasze.

Dwóch zostało przy akowcach,czterech wioskę bierze,
Napadają na chałupy,a krzyczą jak zwierze.
Chcą żywności,chcą pieniędzy,i nieraz cielaka,
Nie pogardzą tym co znajda,ni do kiszki flaka.

To klasyczne jest w tych stronach,to „bombardowanko”
Bo u żydków w ich kieszeniach,od dawna jest manko.
Lecz tym razem w wiosce byli chłopaki z oporu,
Kiedy krzyki usłyszeli,chcą bronić honoru.

Strzały słychać,kulki gwiżdżą,pukają o ściany,
To chłopaki wioski bronią,chłopaki z Oszmiany.
Tych dwóch co to pilnowali,Ziutka związanego,
Z karabinem lecą w strzały,aby bronić swego.

115

Ziutek zębem gryzie pęta,inni wspomagają,
Gdy już ręce uwolnili no to dyla dalą.
W gęste trawy,kartofliska i bruzdy głębokie,
Potem wpław w ubraniu lichym, przez torfiastą rzekię.

Na kwaterę do Łachutki,tam się też udali,
I raporty z zajścia tego dokumentnie zdali.
Szybkie nadeszły rozkazy,szyfrem zapisane,
Aby nagle w drogę ruszać,i w rzeczy nieznane.

W majątek Korwaleniczki,dążą zuchy polne,
To chłopaki z bronią w ręku,do wojaczki zdolne.
Tam brygada się montuje,zwana też, – dziesiątka.
Przyszła masa jej plutonów,kompletna,calutka.

Ziutek nagan nowy dostał,z belgijskiej fabryki,
Ludzie! Jak on się radował. aż robił fikołki.
Teraz to już był żołnierzem,choć lat brakowało,
Ale brano także takich,bo wojaków mało.

Przetrzebieni tam Polacy ,przez ruska i Żyda,
Ale także i niemiecka niszczyła ich gnida.
Nieobecni na Syberii zamienieni w lody,
Lub w Katyniu koło Mińska. Tam zginęły rody.

116

Część też poszła do baera na niewolę zdani,
Przez faszystę często w mordę dla zabawy lani.
Niedobitki do brygady jak do słońca poszli,
To też byli tam młokosy,i byli dorośli.

„Ciemny” idzie już w szeregu,,kolumna jest długa,
Z kalinowego patyka laskę sobie struga.
Na niej kratki już wycina,zawiesza proporzec,,
Droga długa jest,przed nimi,na niej można polec.

Cel to Wilno! Dwie brygady szturmują to miasto,
Partyzanty z marszu idą na Germana ostro.
Porubanek to lotnisko,przez Szackie zdobyte,
A na lasce kalinowej „Wilno” jest wyryte.

Radość miasta była wielka ale krótkotrwała,
Niezadługo inna armia do miasta wkraczała.
Już akowcom dają w czapę .Reszta do więzienia,
Tak to dola kresowiaka,jak doba się zmienia.

Ziutek popadł w tarapaty,na zesłanie idzie,
Już w pociągu chłopiec siedzi,o głodzie i bidzie.
W Omsku ma pierwszy przystanek. Potem rzeczny statek.
Ob to rzeka,w trzy tygodnie,bez przepierki gatek.

117

SA-LE-CHARDU ,to jest obóz jego przeznaczenia,
To jest miejsce do mrożenia,życia i istnienia.
Ciemność nieba śnieg rozjaśnia,odwilży tam braki,
Ci co wejdą w tamte mroki,za życia to wraki.

Tutaj nie ma żadnej drogi,i nie ma też ziemi,
Jeno lody,jeno śniegi,żyjesz jakby w ciemni .
Rzeka nigdy nie odmarza,woda płynie spodem,
Nikt tu nigdy też nie zbadał,co płynie pod lodem.

Jest równina lub pagórki,wszystko zawsze białe,
Wśród tych śniegów nieraz ujrzysz,krzaczki liche małe.
Pala z tego nie ustrugasz,więc drzewa brakuje,
Jadasz zimną rybę twardą,brzuch resztę zgotuje.

Morze Karskie jest widoczne,kiedy słonko w plecy,
To gdy patrzysz,no to widzisz,biel wielkiej pustyni.
A w tej bieli jeno iskry,promień słońca czyni,
Na tej bieli już od wieków,nie ma żadnej cieczy.

W Sa-la-chardu nie ma wieży,jest mała fabryczka,
Domków kilka i ulica podobna do smyczka.
Jeśli węgla nie dowiozą to siedzisz w zimnicy,
Cisza wówczas niby w grobie w całej okolicy.

118

Remontował ja tam wozy,niby samochody
Robił ja tam jak niewolnik,byłem bardzo młody,
A robota była w kółko,jedna i ta sama,
No i chleba zawsze porcja,więcej ani grama.

Gdym tu jechał to był etap w czarnym mieście Omsku,
Wszystko tam jest budowane,niechlujnie po rusku.
Tam ulice nawet krzywe,a na rowach kładki,
Gdy potrzeba no to na nich ,ściągają swe gatki.

W Sa la Charde brak jest rowów,brak jest także płotów,
Każdy walił gdzie przykucnął i gdy był już gotów.
Lecz zapachów to nijakich,zimą tu nie było,
Ni komarów,ni robaczków, wszystko w biel się skryło.

W innym świecie,w dni czerwcowe,aromaty siana.
Albo gleba pachnie ziemią,gdy z rana jest zlana.
W dni lipcowe kiedy miedzą,idziesz pośród łanów,
Zachwyt gardło tobie chwyta,od pyłku tumanów.

A jesienią w czas wykopków,gdy palą się łęty,
Czujesz dymek miły bracie,upalone pręty.
Na tych prętach ziemniak czarny,sadzą osmolony,
W pyle żaru,już na miękko,dobrze przypalony.

119

Tu nie ujrzysz,nie zobaczysz,ani nie poczujesz,
Ognia z bajki. Na lodowcu żyły se wyprujesz.
Ni zapachu,aromatu,dymu nad polami,
Ani krówek się pasących pomiędzy miedzami.

Był też inny jeszcze obóz,dwa etapy dali,
Do którego to zsyłano,co nazwisk nie mieli.
Każdy dostał jeno numer,taki obozowy,
Ja się jakoś uchowałem,bo ja byłem nowy.

Nazywano Chał Mi Riu ,karcer,dożywocie,
Ten co w etap tam tyź poszedł,szedł na do robocie.
Skałę twardą młotem tłukł ci,aż upadł i cisza,
Echo bicia jego serca w powietrzu zawisa.

W tej martwocie pozostanie stuk i jego gnaty,
Otulone swą kufajką na której są łaty.
Pamięć o nich to w nas siedzi,bo my ich żegnali,
My milczący,gdy ich gnano,w szeregu my stali.

Pozostałem ja w fabryce remontować wozy,
Ominęły mnie karcerów śmiertelne powrozy.
Stamtąd nigdy nikt nie wrócił,takie były słuchy,
Ja tu jednak ocalałem,dobre miałem duchy.

120

W dziesięć lat po mym zesłaniu,dostałem swobody,
I tak mogłem po Syberii zmieniać nawet grody.
Chciano ze mnie ruska zrobić,ciągle namawiano,
Lecz w dalekiej pięknej Polsce,było moje wiano.

Wiano wolne i swobodne,to wiano sarmaty,
Wiano wspólnie budowali pobite me braty.
W pięćdziesiątym ósmym roku,ja do kraju wrócił,
A gdy linie ja przekroczył, to tak sobie nucił;

„Ty pójdziesz górą,ty pójdziesz górą
A ja doliną
Ty zakwitniesz różą,ty zakwitniesz różą
A ja kaliną.”

A tą różą to zakwitła Polska ma kochana,
Gdy ja stanął na jej części,padłem na kolana.
Ślubowałem ja w brygadzie,tego dotrzymuje,
I każdego dzisiaj ranka jej ziemię całuje.

Miałem kiedyś ja znajomą ,przemiłą rodzinę,
Może kiedyś ja do nieba swym statkiem zawinę.
To zapytam jak zginęli,jak był cios zadany,
A rodzina to Orlickich .Dzierżyła Kuszlany.

121

W Mińsku tęgo byłem bity,lecz się wylizałem,
Chociaż prawie trzy tygodnie bez ducha leżałem.
Rzekę Wilię na trzech balach,musiałem przepływać,
W własnej ziemi,głowę hardą,przed wrogiem ukrywać.

W Ostrobramskim czynie miałem,też moje udziały,
Medal nawet szykowano nie doszło do sprawy.
Czołg spaliłem,za co druhy rękę mi podali,
I życzyli setkę latek,jakby los mój znali.

Ja na pieszo kilometrów to sześćset przeszedłem,
Do obozu na katorgę. Zimne miesiąc jadłem.
Jadłem w Rosji chleb razowy,czarniejszy od torfu,
Niepodobny był do bułki ni świętego tortu.

Wydeptano nasze plemnie i ziemię zabrano,
A w Oszmianie nasze chaty już nie malowano.
Ziutek ostał. Wokół niego z Kresów liczne wdowy,
On to przeżył. On jest ciągle. Ostaniec kresowy!

Jest historią kresów pięknych, i Kresów zieleni.
Zawsze mówi,że historia kiedyś to się zmieni.
I zaświadczy,że on wyrósł na Oszmiany glebie,
Gdzie się żyło z pieśnią w ustach,i dostatnim chlebie.

122

Rozdział IX

P o w r o t y

Był w cegielni chłopiec Jerzy,gdy nadeszły wieści,
Takie dziwne i radosne,w głowie się nie mieści.
Będą wracać do swej Polski,lecz na inne ziemie,
Ponoć tam przed wielu laty żyło Lachów plemnie.

A więc jutro będzie wyjazd,oni już gotowi,
Na tą trasę do Ojczyzny,wszyscy jakoś zdrowi.
Nic nikomu nie dolega,czują się jak trzeba,
Nie zmartwieni są tym nawet,że brakuje chleba.

Na tę drogę bardzo długą nie mają prowiantu,
Są bezsilni,jak krzyżowcy we kraju Lewantu.
I nie mają już tobołów,waliz ni pakunków,
W butle z korkiem nabierają,dużą ilość trunków.

Bo wiedzieli co to woda,znali obyczaje,
Nie wierzyli teraz temu co im wolność daje.
Tak szykując się do drogi na pociąg czekali,
Serce im zabiło mocniej,Komin dymem wali!

123

A więc jedzie,słychać dycha,piszczą już hamulce,
Chociaż wagon znów bydlęcy,czują,że są w dwójce.
Z każdym dniem trasy ubywa,Tam gdzieś są granice,
I w ostatnią noc przed Brześciem ,zapalają świecę.

Przekroczyli już granice, dziwi ich tu wszystko,
Ludzie jakieś uśmiechnięte,a płacze matczysko.
Jerzy słuchaj,idź po sklepach,proś o kromkię chleba,
Powiedz ile nas tu jest,wiele nam nie trzeba.

Jerzy poszedł .Długo chodzi. Widzi sklep,”Piekarnia”,
I przez szybę sklepowego,co monety zgarnia.
Chłopiec monet żadnych nie ma,głód popycha plecy,
Wchodzi w środek bojaźliwie,; Ja wracam z Sowiety!

Nie mam dziengów a rodzina,ona taka liczna,
Chociaż bułkę tą kręconą, ona taka śliczna!
Z Rosji wracasz? Z Kazachstanu,my to Sybiraki,
My nie znamy białych bułek,my jedli widłaki.

Jędrek , daj no worek tutaj,a pełen pieczywa,
Podrzuć chłopcu go na plecy,niech mięśni nie zrywa.
Gdy był Jerzy na ulicy , płonęła mu dusza,
Czuł,że w oczach tyk nieznany łzami jego rusza.

124

Ledwo znalazł się na ziemi narodu własnego,
A już widzi inne cechy,plemienia swojego.
Polsko piękna! Tak nas witasz .Jakaś sprawiedliwa!
A mówili w Rosji nam tak,że ty już nieżywa.

„Nikagda Polszy nie budiet.”Ładowano w głowy,
A tu patrzaj tak bez pytań pomóc jest gotowy.
Worek chleba darmo dali,na plecy włożyli,
Poklepali po ramieniu,brawa ręką bili.

Moi ludzie,skąd wy wiecie,jak ja żyłem w Rosji?
Skąd wy wiecie,że przez lata nie widziałem hostii?
Skąd wy wiecie,że ja z Pińska tylko sam wróciłem?
Wielu w Sybir wyjechało. Nie ja ich tam biłem.

Dola moja wyprzedziła pociągi z północy,
Klęska naszych na Syberii niby kamień z procy,
Przyleciała lotem ptaka,uprzedziła ziomków,
I dlatego są bochenki,nie kroją tu kromek.

Mama która widzi syna z worem na ramionach,
Pyta co ty nosisz chłopcze? Byłeś po patronach?
Byłem mamo u piekarza,głodu widzę koniec,
Zobacz jeno jaki w worku ja niosę gościniec!

125

Mamo,czemu płaczesz ciągle,worek chleba przecie,
Mamo,czy ty moczysz glebę już na całym świecie?
Siły srogie już przeniosły granice na Bugi,
Ale sprawdzę,my pojedziemy,jaki kraj jest długi?

Czemu mamo tu za Bugiem,czemu właśnie,ach ty,!
Robisz szlochy,ciągle płaczesz, i Poleskie lejesz łzy?
Patrzaj stoją puste domy,to nie są ziemianki.
Zamiast kubków z drewna,gliny,zakupimy szklanki!

Stargard Szczeciński 2003r

Spis treści

Biwak 2

Wojna nad Piną 16

Polesia łzy 33

Zsyłka 49

Okupacja bolszewicka 70

Ważenie sił 90

Powrót Jedliny 95

Ostaniec 100

Powroty 120

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz