środa, 27 grudnia 2017

”Życie kręte jak Seret”

Wiesław Kępiński

Życie kręte jak Seret

Poemat

Rozdział I

Wędrówka na odpust

Roza róża na Podolu wabiła swym pąsem,
Nikt z nią równać się nie myślał. Nawet lilia z wąsem.
To też w sierpniu bujnie kwitła i bawiła oczy,
W sierpniu chętnie chciała rosy, bo rosa ją moczy.

Wówczas lżej było w upale przetrwać zenit słońca,
No bo latoś ,to bezchmurnie , tak było do końca.
Róża tutaj na Podolu, pośród chatek z gliny,
Należała do szlacheckiej, kozackiej rodziny.

Toż z pogardą spoglądała tu na kwiatów masy,
Co i nieraz ładne były, ale z gorszej rasy.
Taki krzew po pani Julii to od słońca strony,
Bujnie krzewił się samotnie, nie patrząc w zagony.

No bo takich tu nie było, były ogródeczki,
Krzew był gnojem obrzucany na okres zimeczki.
A na Górnej rósł Wygnance, dzielnicy Czortkowa,
Pod oknami każda pani różne kwiaty chowa.

Kwiaty tutaj były ładne jako też i żyta,
Dzisiaj ścięte w mendlach stały. Stawiała kobita.
Chłopską rzeczą było kosą powalić to w kępki,
No a babską, to powiązać, snop wesprzeć o pępki.

Dwojgiem rąk dźwigać do kopki, tam wyrównać knowie,
A snop kłosem, że ugiętym na stukot odpowie.
Kłos jak paluch ten środkowy, tucznym ziarnem bawi,
W takt klekotu ustawiony, w takt klucza żurawi.

Sierpień był na ukończeniu, snopy schły na wietrze,
Latoś ciepło im służyło. Wszak ciepłe powietrze.
W taki wieczór dość pogodny z Wygnanki, gdzie cisza,
W podróż pieszą dwóch chłopaków na odpust wyrusza.

Jeden Bolek od Zielskiego, smukły a wysoki,
Drugi to był od Kryńskiego.Ten grubsze miał boki.
Dwaj koledzy z szkolnej ławy, jako te pielgrzymy,
Poszli razem. Hen daleko, tam gdzie kraniec siny.

To pięćdziesiąt kilometrów. Na Podolu fraszka,
O tym każdy wie tu dobrze, ten co tutaj mieszka.
Tak to było już od wieków, tak w dwudziestolecie.
Bo nie było bryczek, karet. Były gdzieś na świecie.

Bolek, Bogdan ,więc ruszyli jakoś o szarówce,
Bez waluty, no bo grosze , były przy złotówce.
A ruszyli do Zarwańca, tam gdzie rzeka Strypa,
Bystrym nurtem , czystą wodą , w zakole umyka.

To macocha mu nie dała do pełnej złotówki,
W domu to było na chleby,w marzeniach parówki.
Ale co tam chłopakowi. Na odpust rzecz święta.
Wielu idzie aż od Lipy, miedzą, która kręta.

Sławny odpust na Podolu. Grzech nie stanąć w tłumie.
Który kroczy , który śpiewa, swojsko, tak jak umie.
Bolek idzie po raz pierwszy. Odpustniki nocą,
W pojedynkę lub parami, kilometry chodzą.

Weszli w pola, w polną drogę, ubitą kopytem,
Udeptaną ludzką stopą, a wyjdą z niej świtem.
Dla rezonu, dla ochoty, zaśpiewali sobie,
W prawą stronę były cienie, ich sylwetki obie.

Słonko grzało już połową, nie było też chmurki,
A u butów to latały dość zadługie sznurki.
Krok marszowy ,bo to „strzelcy”. Białe zęby błyszczą.
Gdy we dwoje tak śpiewają, gardła sobie niszczą.

„Czerwony pas, za pasem broń
I topór, co błyska z dala,
Wesoła myśl, swobodna dłoń –
To strój, to życie górala!

Tam szum Prutu, Czeremoszu,
Hucułom przygrywa,
A ochocza kołomyjka do tańca porywa.
Dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie!
Gdy go losy w doły rzucą, wnet z tęsknoty ginie.”

Po drodze to są ruczaje,strumyki i strugi.
Po wypiciu garścią wody, znów krok ich jest długi.
Wszystko w bród tu się przechodzi, ni kładki ni mostku,
Woda stopy nie zapiecze, chyba, że masz krostku.

Ale Derkacz cię zrobiła, Bolek co ty na to?
Wiesz, że serce to mi płacze. Tam u niej bogato!
Może znajdę gdzieś panienkę, Czortków duże miasto.
Rynek pełen też młodzieży, co wcina wciąż ciasto.

Wiesz co ,Bogdan, co nam trzeba, ? A chodzić na tany!
Do remizy? Czyś ty zdurniał, chodzić tak ubrany?
Rzeczywiście, chłopcy przecie, nie mieli ubrania,
Z marynarką i krawatem. Boso? Cześć zabrania.!

Ale możem iść do „Strzelca”,tam młodzież też hula!
Lecz potrzebna jest tam biała,a czysta koszula.
To wypierzem, wyprasujem, nagrzeje się duszę,
Wiesz co Bolek, jak wrócimy, ja na bale ruszę.

Obaj chłopcy rówieśnicy, lecz Bolek nieśmiały,
Chęci to on miał ogromne, i to na zabawy!
Już też w myśli kalkulował jak też się wystroi,
Podczas chęci w nim rosnącej, wciąż czegoś się boi.

Hania Derkacz go unika. Niech wabi melodia.
Może pójdziem, spytam ojca, zobaczym jak będzie.
Lecz na razie polna droga ich na Buczacz wiedzie.
Zaśpiewamiy, Bogdan sobie, zastąpimy radia.

Chwilę myśli każdy sobie, a co by tu zapiać?
Coś z głośnika od kawiarni? Tam to umią zagrać,
Bolek pierwszy coś przypomniał, skojarzył to z Hanią,
Teraz chłopcy ,no to jego, za rozstanie ganią.

„Uciekła mi przepióreczka w proso,
A ja za nią nieboraczek boso,
Trzeba by się pani matki spytać,
Czy pozwoli przepióreczkę schwytać.”
Bogdan jednak coś innego chce w czerń nocy rzucić,
I na razie sam pod nosem, już zaczyna nucić.
Chce zaczekać aż ten skończy, ustalić tonacje,
A następnie swą piosenkę, solo, to on zacznie.

Bolek tylko jedną zwrotkę pamięta z radyja,
Już ukończył i patykiem dla ruchu wywija.
Cięcie wiatru w ciszy nocnej, …no Bogdan zaczyna,
Śpiewa głośno, jak by tam gdzieś słuchała dziewczyna;

„Koło młyna jaworzyna
Zacwyta katyna
Nauczyła sia w sadu spaty
Mołoda diwczyna.

Nauczyła sia w sadu spaty
Pani z jaworzyny,
Bo zhotiła pohulaty
Z chłopciami strylcamy.

Wije witer, wije bujnyj,
Koszka sia kokocze
Kłycze maty weczorżaty
Tysz donia Ne chocze.

Weczerżaj sy muju mamciu
Szczos sy nawaryła,
Bo meni wże mołodenki
Wiczera Ne myła.”

Wiesz co ,Bogdan, ? Tak mi szkoda Hani, Hani miłej.
Kogoś chyba lepszy spotkał odemnie przywilej.
Ale co tam, to już mija, jutro będzie tyż dzień,
Za mną ona już nie idzie, za mną tylko mój cień.

Obejrzał się chłopaczysko, cień był od księżyca,
W tej poświacie widać było blade Bogda lica.
Słuchaj, Bogdan ,znasz ty gwiazdy? Te najbardziej celne?
Bo nie bardzo ja znajduję, są jakoby mylne.

Nie są mylne, one stałe. Znam ja Niedzwiedzice.
O tę małą , co na dyszlu w lampie trzyma świce.
Jest największa, najjaśniejsza, jest na czubku dyszla,
Świci ci tak, jak otwarta taka płaska muszla.

O, patrz tam,taki czworobok i trzy gwiazdy z przodu,
A tam, zobacz wóz jest większy, widzisz tą podwodu?
Ta, ja widzę, to wóz duży. Te dwa wozy znaju.
Ale inne ani trochu, one wciąż migaju.

Przystanęli chłopcy sobie, za nimi dwa cienie.
To od Luny. Są słabiutkie.Słychać kura pienie.
To już Buczacz. Po północy i to na półmetku,
Widać konie ,co rżą sobie, na małym poletku.

„Nicz taka Hospodu nisiaczna Zoriana
Wydno Chocz hotkie zbyraj.
Wyjaty kochana pracew zmarhanajo
Chocz na chwytnu u haj
Ty nie la kasja Hołubko syżaja
Szczo nohy zmoczysz w rosu
Ja tebie serdelko na swoich Ruchenkach
Aż do chatyny zaneszu.”

Gdy minęli Buczacz stary, z legend wielu znany,
To przysiedli chwilę sobie. Szli jako duch gnany.
Teraz będzie Dobropole i do Zawartnicy,
Czy godzina jest już jakaś? Tej tu nikt nie zliczy.

Już powstali i już idą, by senność odgonić,
Trzeba gadać, trzeba śpiewać, trzeba się obronić.
Bolek chłopak jak ten narcyz, smukły i wysoki,
Śpiewa głośno i taneczne wykonuje kroki.

„Rano rancem Marusieńka ide woda drat,
A za neju Kozaczko wede konia napo wat.
Prosiw,prosiw wedereczko,ona jemu Ne dała
Wdasuwaw jej kałyteczku, ona jemu Ne dała.

Znaju, znaju diwczynenko, czym ja tobie obraziw,
Szczo ja wczora i z weczera krasnu tebe polubył.

W Dobropolu świt się bielił, skręcili na lewo.
Z chłodu krok swój wydłużyli. Stanęli gdzie drzewo.
Po czym znów na trakt wrócili.Senność się zapadła,
Szli wciąż sami.Pustka w koło. Już świt nie dla diabła.

„ I szu myt i hudyt, dribnyj doszczyk pada.
A chtoż mene mołodeńku do domenku poweda?
Widozwawsio kozak na sołodkij medu
Hulaj, hulaj czarnobywa, do dom ja tia powodu.”

Bród przez strumyk przeszli boso.W marszu dzień witali.
A gdy w plecy już ich grzało, to znów zaśpiewali.
To pięćdziesiąt kilometrów.Jako noc za nimi,
A przed nimi widać ludzi, co idą parami.

Gdy w bród wchodzisz, no to czujesz małe otoczaki,
Nie kaleczą palców stopy, bo to nie graniaki.
Ni w Serecie, ani w Strypie, nie kaleczysz nogi.
Chyba jeno w Dniestrze wartkim, znajdziesz graniak srogi.

Już po wyjściu z wody,każdy obuwa trzewiki,
I krok chwyta, podrygując do taktu muzyki.
Chociaż onej tu nie słychać, jest przytupywanie,
A i nieraz rąk wznoszenie, i głośne klaskanie.

„ Zielony mosteczek ugina się,
Trawka przy nim rośnie, co się kosi,
Gdybym ja ten mostek arendował
Tobym ja mosteczek wyrychtował

„Czerwone i białe róże sadził,
A ciebie dziewczyno odprowadził.”

Jakiś dwoje też śpiewało, ci szli od północy.
Gryżli jabłka, a kieszenie pełne od owocy.
Ludzi traktem przybywało, były i kolasy,
Które świerku były pełne.Przetrzebili lasy.

Na kolasach zaś dziewczęta sprawiały stroiki.
Kozak stary domrę szarpał dla skocznej muzyki.
Były kanki pełne mleka, z blachy lutowane,
I na kijach chorągiewki nikomu nieznane.

Wszystko to szło lub jechało w stronę Zarwanicy,
Aż z Podola głębokiego i gór okolicy.
A na plecach mieli worki, rzeźbione figurki,
Worki duże na pół chłopa, a w tych workach dziurki.

Cała bieda ta od Zbrucza, od Dniestru bystrego,
Ciągła w centrum odpustowe, nawet na gołego.
Spodnie były bez nogawek, trepy albo boso,
A że, był to już poranek, umyj nogi roso!

Widać,że z trasy schodzili, gdzie murawa gęsta,
Szurali stopą jak mogli, wykrzywiali usta.
Chłód od rosy nieprzyjemny, aleć zmywał stopy.
Wzrok ich chwytał w łąkach ciche, wysuszone kopy.

Utrudzone ciało chciało, legnąć tam na chwilę,
Lecz obawa, że to inni ich wyprzedzą w mile,
Odradzała tego czynu. Nie dać się wyprzedzić!
Bo na rynku tuż przed cerkwią nie będzie gdzie siedzieć.

Bolek, Bogdan po raz pierwszy są w takim pochodzie,
Porównują to co widzą, do kry w zimnej wodzie.
Która płynie coraz gęściej, aż gdzieś zator zrobi,
Stanie, spiętrzy i figury barwą słońca zdobi.

Widać cerkiew Zarwanicy, tłum przyśpieszył kroku,
Jako coś, co z pola wraca, wraca do obroku.
Cisza większa i skupienie,co odpust da latoś?
Czy się sprzeda? Czy zarobi? Czy się spotka kogoś?

Od rodziny, od znajomych, jakiegoś krewniaka.
Od lat dawnych tych wojennych, druha lub wojaka.
Jakie ważne to spotkanie,lat przecie pół kopa,
Młodzik kiedyś i wesołek a teraz chłop w chłopa.

Każdy z ludzi tu idących ma wielkie marzenia,
Że się sprawdzi to, co myśli, sprawdzą się dążenia.
Raz do roku taki odpust, związany jest z cudem,
Od świętego ,który pragnął zawładnąć tym ludem.

Chaty widać. Są już blisko, chaty takie niskie.
Przy nich baba wodę leje na szeroką miskę.
A w tej wodzie po kolei myje się rodzina,
No, a ojciec taką czynność ,to pierwszy zaczyna.

Chat jest wiele, wszystkie z gliny, wśród nich buda z wieżą.
Pod tą cerkiew na plac wielki wszyscy zgodnie bieżą.
Bolek, Bogdan, okiem mierzą tłumy i stragany,
Chcą to obejść i popatrzeć, ten tłum uwikłany.

Dla naszego Bolesława, dobrowolna droga,
Tak odległa od rodziny. Zabawna, nie trwoga.
Być raz w życiu na odpuście, na Podolu sławnym,
Tu się spotkać z obyczajem, lat kilkuset,dawnym.

Na gorąco tu są dania, herbata z czajnika,
Pośród kramów nieraz cielę samowolnie bryka.
Wiadra wody kolorowej, z cytryną w talarki,
A za kramem pośród płócien zakochane parki.

Obwarzanki, ciasta z makiem,chleby krągłe, długie.
Są klekotki, czarowniki szerzące obłudę.
Gwizdków wiela z grochem w środku,fujarki z leszczyny,
A przy stołach dla zachęty, młodziutkie dziewczyny.

Bolek stanął raz przy kramie, gdzie pieczywa stosy,
Zauważył najpierw jasne u dziewczęcia kosy.
Potem buzię jej młodziutką, białych ząbków perły,
Poczuł nagle słabość w nogach,puściły mu nerwy.

Stał jak kołek, ten samotny, po płocie w ruinie.
Coś w nim nagle nawaliło, widać to po minie.
Już się wpatrzył w jej oczęta , jako w dwa modraki,
Stał i patrzył. Potem odszedł jak na wyraj ptaki.

Kluczył długo wśród straganów, z płachty albo deski,
W oczach jednak miał on widok o barwie;- niebieski.
Takie oczy właśnie miała blondynka z pieczywem,
Postanowił on tam wrócić, porozmawiać z żywem.

Wszystko wokół było żywe, ludzie, kolor, rzeczy,
Były konie jak mustangi i jagnię, co beczy.
Żywe były tu bębenki, piszczałki i gwizdy,
Małe dzieci i podrostki i nie brak siwizny.

Grosza nie miał on w kieszeni, by zrobić sprawunki,
Ale podszedł do straganu, do ślicznej dziewczynki.
I zagadał dość nieśmiało. Czy nie będzie wolna?
By na spacer z nim się udać, tam gdzie Strypa Dolna?

Dziewczynka się uśmiechnęła rzędem swych korali.
Może. Owszem.O, już widzę, szwagierka w oddali.
Jak on przyjdzie. to zastąpi mnie tu u stragana,
Samowolnie ja nie mogę, bo będzie nagana.

Przyszedł szwagier i zluzował Genię modrooką,
Która poszła z chłopcem razem nad wodę głęboką.
Tam nad brzegiem siedząc wspólnie i wpatrzeni w nurty,
Otwierali tam przed sobą czyste serca furty.

Gdy wracali już na rynek, dłonie ich splecione,
Przystanęli przed Chrystusem, wpatrzeni w koronę.
Co na skroni swoim kolcem krople krwi cisnęła.
Tak tu stojąc,uścisk dłoni od Bolka przyjęła.

Uśmiechnięte miała oczy, Bolka to wzruszyło.
Ale wstydził się to mówić, tyle ludzi było.
Pośród rzeszy tu pielgrzymów , Bogdan się odnalazł,
Cała trójka wnet w procesję, Bogdan pierwszy tam wlazł.

W tej procesji tuzin popów, chorągwi bez liku,
Mnogie tłumy poszły ciasno,człek przy człeku w styku.
Pieśni były tu rusińskie, do cerkwi dążono.
W tłumie nacje były różne i różnie mówiono.

Lecz nie było jednej nacji, w tłoku brak jest Żydów.
Są Rusini i Słowaki, Tatary bez brodów.
Są Polacy i Ormiany i Ruski zza Zbrucza.
Potajemnie rzekę przeszli.Głód im tu dokucza.

Nic nie mają prócz koszuli i łaty na portkach,
A niektórzy w przerobionych na ubrania workach.
Wszyscy pieśni głośno pieją i znak krzyża czynią,
Czasy ciężkie i złych ludzi za biedę swą winią.

W środku cerkwi pośród figur, rżniętych z drzewa lipy,
Stał Bolesław, lecz nie patrzył na piękne sufity.
On nie widział nic chorągwi, pełne świętych mężów,
Co świat wzięli dobrym słowem, bez żadnych orężów.

W tłoku wielkim się opierał o ramię swej Geni,
I rozmyślał, co takiego, wśród życia się zmieni?
Był gotowy on na wszystko, nawet by tu zostać,
I podziwiać, obejmować, gładką Geni postać.

Patrzył na nią w jej profile.Len miała w oczętach.
Czuł jej ramię,ale nie czuł depczą mu po piętach!.
Śpiew rozsadzał mury cerkwi, a dzwonki dźwięczały,
On czuł jeno, że przytulił się do Geni cały.

Ona także urzeczona figurą chłopaka,
W górę w niego spoglądała, w górę jak na ptaka.
To los zdarzył, w dzień świąteczny tych dwojga spotkanie,
Dziś to słyszą jeno śpiewy, obce im jest łkanie.

Los szczęśliwy dał tym dwojga jeden dzień radości.
Zawsze któreś mile wspomni.Tak było w młodości.
Wyszli z cerkwi i chodzili długo po uliczkach,
Które bruków nie widziały, jeno baby w kieckach.

Pszczółka, co się przybłąkała i krążyła w koło,
To na skrzydłach wygrywała wierszyk im wesoło.
Wierszyk do nich to pasował i do otoczenia,
Gdzie to strzechy było widać i olej z siemienia.

„ Jadą, jadą dzieci drogą
Siostrzyczka i brat,
I nadziwić się nie mogą
Jaki piękny świat.

Tu się kryje biała chata
Pod słomiany dach
Przy niej wierzba rosochata
A w konopiach…. Strach.

Od łąk mokrych bocian leci
Żabkę w dziobie ma
Bociuś! Bociuś! Krzyczą dzieci,
A on; – Kla… Kla! Kla…!”

Genia znała tę piosenkę.Genia była Polką.
W domku małym się trudniła i strawą i orką.
Z tej tu ziemi pochodziła, co ma widnokręgi,
Tam ginące,tam gdzieś w dali, gdzie Dniestru są łęgi.

Pszczółki ci nie odganiała,nie bała się żądła,
I na widok nawet roju jej dusza nie więdła.
Barć trzymali w swoim sadzie, tatko się tam krzątał,
I na ramce nitki cienkie dla swych pszczółek plątał.

Ona ten świat od piosenki przypisała dobie,
Która trwała razem z chłopcem. Dłonie zwarli obie.
I patrzyli tak na siebie, długo a w milczeniu,
Krąg powstawał w piasku drogi, po ich własnym cieniu.

Len falował w oczach panny i jej lat szesnaście.
Łzy też stojąc uroniła, mnogie, jakby kiście.
Potem cicho powiedziała, swe słowa niewieście;
Ja nie byłam jeszcze nigdy, ja nie byłam w mieście.

Nie widziałam ja tramwaju, ani autobusu,
Próbowałam konia stępa, próbowałam kłusu.
Nie znam lampy ja gazowej i nie znam żarówki.
Wiedz kim jestem.Ze stanicy.Sprzedaję borówki.

Bolek nie rzekł ani słowa, no bo był nieśmiały,
A charakter miał cnotliwy. To był chłopiec prawy.
Patrzyli więc sobie w oczy , czytali w nich baśnie,
I oboje już wiedzieli, iskierka nie zgaśnie.

Tak by stali całkiem długo, gdyby nie kolasy,
Co zjechały dosyć licznie, a w nich są grubasy.
Wszyscy szli do chaty popa.Wita ich popadia.
Z okna chaty głos dochodzi,ode skrzyni radia.

Zajeżdżają nadal bryki, podwody i konni.
Wodze wiążą do parkanu,a wszyscy są wonni.
Zapach „Chanel,” i lawendy, wnet odstrasza pszczołę,
No, bo wiatry się zrywają, gdy odgarną połę

Bolesław, to poczuł lęki na widok bogaczy,
Nie rozumiał tego zjazdu, ani co on znaczy.
Genia rzekł: to Rusini.Niektórych z widzenia,
Znam ja dobrze.Oni mają tu chyba szkolenia.!

Tu u popa? Tak coś bąknął ojciec do szwagierka.
I zapytał jego cicho, czy ostra siekierka?
Co to znaczy? Nie wiem tego, bo szeptali sobie,
A ja z siostrą, jedną gąskę, to skubalim obie.

To znak czasu! Co to znaczy? Pyta się Bolesław.
To, że zmiany wielkie idą.Choć pójdziem na ubaw.
Wedle szkoły gra orkiestra. Nie słyszysz muzyki?
Pójdę chętnie, aby z tobą.Pójdę na kozaki.

Kozaków to tam nie grają, grają tam szlagiery,
Co to w radiu są nowiną, co piszą papiery.
To gazety tutaj macie? A są, w jednym sklepie,
O, a popatrz w tamtą stronę każdy się telepie.

Poszli razem w stronę szkoły. Tam, gdzie przy boisku,
Grajki stali i na bębnach walili do pisku.
Fletów trojga,pary skrzypiec, no i mandoliny.
Grali szlagier taki z radia. Tańczyły dziewczyny.

Kupiec śpiewał dosyć ładnie, coś od chóru „Dana”
Ta melodia na Wygnance, to też była znana.
Bolek z Genią poszli w tany. Wszystko pasowało,
Do jej oczu, bo melodię o oczach śpiewało;

„Wszystko twoje błękitne oczy,
Raz spojrzeć i zakochać się.
Ja jedno wiem, że zakochałem się.
To śmieszne,raz jeden spojrzeć i zakochać się.”

Są w piosence tej jej oczy, akurat błękitne,
Patrząc w one,teraz w tańcu, ja czuję, że kwitnę.
Czy to czary? Czy to złudy? A może miraże?
Czuję, myślał,że znalazłem, o czym dawno marzę.

A skąd jesteś? pyta Genia? A jestem z Czortkowa.
O, mój Boże! Tak daleko! Niech cię Bóg uchowa!
A czy mogę kartkę wysłać? Geniu, mogę kartkę?
Tak, tak ,napisz. Zmieniam ruchy,nowe takty wartkie.

Kiedy byli blisko siebie i chcieli być zawsze,
Nadszedł Bogdan.Czas na nocleg. Czemu nie łaskawsze?
Jest to życie, jest ta doba, okazja odpustu?
Zrywać nici nawiązane. Ach, do czortów dwustu!

Grano tango od Milonga. Dłonie uścisnęli.
Tak patrzyli, tak zamilkli, krótko siebie mieli.
A ja kartkę wnet napiszę, napiszę do ciebie,
Nawet wówczas, kiedy będę ja przypadkiem w niebie!

Ja zobaczę, może wrócę,jeszcze przed śniegami,
Ona stała nieruchomo,wrosła w grunt nogami.
Napisz Bolciu,chociaż kartkę, możesz pisać listy,
Ja przeczytam, będę czekać. Bo to list kwiecisty!

Tak rozstali się po dzionku.Dla nich to dzień z bajki.
O Kopciuszku, o buciku, o Bremie ,skąd grajki.
O stoliku i o śnieżce, karocy w trzy konie,
I o słońcu, co akurat drga w ostatnim skłonie.

Świtem w pochód wyruszyli, do miasta Czortkowa.
Chłopiec myślał o dziewczynie, czy dziś wstała zdrowa?
Bo tak długo w tanach była. O, poranek świeży!
Trochę im się wydawało, że okiem źle mierzy!

Co niektóry ,co ich mija, wasągiem lub bryką,
No to nieraz pokazuje twarz swą gniewną, dziką.
Słuchaj Bogdan, nie uważasz, że ślepca ich parzą?
Czy czasami jakieś myśli w łepetynach ważą?

Tak coś dziko podpatrują, wielkie mi kozaki.
Jednak w twarzach tych złośliwych, złe ja widzę znaki.
I tak doszli do Buczacza. Tu są niepokoje.
Więc pytają, o co chodzi? Zdrętwieli we dwoje!

Toć od rana wojna z Niemcem! A skądże wracacie?
My z odpustu, do dnia wyszli. A nowiny macie.!
Wojna? Jezu! Chodźmy szybciej, na wieczór dojdziemy.
Aby czasem się nie zetrzeć z kozakami tymi.

Rozdział II

Wybuch wojny w 39r

Bolek spał aż do południa. Ciężko wstał z posłania.
Zrobił kilka kroków ledwo, poczuł, że się słania.
Wyszedł na dwór, zmył się wodą, ręką zgrabił włosy.
I popędził w Sobieskiego, gdzie w okienkach stosy.

Listów, kartek, paczek wiele. To poczta miejscowa.
Kupił kartkę i dwa znaczki. Spisana połowa.
Kartkę wrzucił wnet do skrzynki i wrócił do domu.
Głodny wrócił on z odpustu. Nadeszła oskoma.

Na jedzenie. Przejrzał garnki. Fasola na sucho.
Nałożył se pełną michę, aż trzęsie się ucho.
Od jedzenia. A jadł długo. Obiad gotowany.
Gdy już skończył, w progu stanął tatko ukochany.

Wiesz co Boleś, ja nagrałem ci kopalnie soli.
Jeśli chciałbyś tak daleko….Zjadłeś se do woli?
Tak,ja zjadłem aż za czterech,..Ja chcę do roboty.
Chętnie pójdę do kopalni, mam tu gonić koty!

Ja dziewczynę zapoznałem. Już kartka jest w drodze.
Gdy odpowiedź ja otrzymam, to na jednej nodze,
List wypuszczę kolorowy.Czy masz coś przeciwko?
Nie,nie synku, ja rad jestem. To jest twoje żniwko.

Lecz od razu napisz pannie, gdy złapiesz robotę,
Że w kopalni. Przeprowadzka. Czy znajdzie ochotę?
Aby z tobą w obce strony. Trzeba mówić prawdę.
Lepiej wówczas życie płynie.Lepiej trafić w modę.

Tak też zrobię. List napiszę ja do niej z kopalni.
Od macochy ona z domu. Wspólnie będziem wolni.
Może mi się coś ułoży. Dziewczyna aniołem.
Tylko ja z nią. Tylko razem. Chcemy my być społem.

Widzisz szkoła się zaczęła. Boleś,pomóż małym,
By do szkoły razem poszły z ekwipunkiem całym.
Dobrze tato, odprowadzę.To są twoje dzieci,
A z robotą kiedy pewność? Może tydzień zleci.

Ale będzie. Druh mój z wojska. Bylim pod Tyrolem.
Tam, po górach w wielkim śniegu a nie żadnym polem.
Tam się skrobiesz, drapiesz skałę i zjeżdżasz na dupie,
A zza góry, to armatką Włoch do ciebie łupie.

On obiecał, że coś będzie. Sól to jest w potrzebie.
Gdybyś złapał tą robotę, to o dobrym chlebie,
Dom wyżywisz i swą Genię. Tam robota płatna.
No i stała, aż do grobu. To posada świetna.

Tato,powiedz, gdzie ten Tyrol? W Alpach synu, góry.
Zimą bylim tam na froncie. Walczylim o chmury.
Które były pod stopami, mogłeś po nich pływać,
Ale tylko samoloty można ręką zrywać.

To puch taki jakby para, albo jakby i mgła.
Gdy nadejdzie, nic nie widzisz, z chłodu dźwięczą ci kła.
Nacierpielim się w tych górach. Tam człowiek jest zerem.
Ponad chmurą ,to wierzchołek jest żołnierzom sterem.

Dzisiaj znowu wojnę mamy. Oj, to zła nowina.
Mętlik będzie. W mętnej wodzie sum pochwyci lina.
Wczoraj ,gdy wojna wybuchła, zwiała cała Rada.
A kierownik z elektrowni różne brednie gada.

Tato, dzięki. Teraz muszę ja iść do Bogdana,
Bo ciekawe ,co on robi? Może wstał już z rana.
Bo kolega to mój dobry. Tato ,ja gotowy,
Gdyby trzeba z miejsca jadę. Nie pilnuję krowy.

Wojna trwała drugi dzień już. Bolek po południu,
Poszedł w chatę do Bogdana, spotkał go u studni.
Mieli iść dziś do wagonów,rozładować miały,
Które wózki elektrowni, wszystko w bramę brały.

Elektrownia przy Słonecznej. Praca jest dorywcza.
Mało tego, ona ciężka i bardzo kurząca.
Jednak chętnych nie brakuje. Biją się w kolejce.
I majstrowi liżą stopy, co tu trzyma lejce.

To od niego tu zależy, kto przestąpi szlaban.
Nieraz ludzie to i słusznie podejmują raban.
Są nepoty, są pupilki i są też rasowe.
No, a nieraz, no to jaką, ktoś ma jakąś głowę.

Poszli razem. Umówieni byli na godzinę.
Majster ,kiedy ich zobaczył, miał nietęgą minę.
Brak wagonów,bo nie doszły, weźta za łopaty,
I odrzućcie bryły węgla,tam od tamtej kraty.

O dwudziestej w portierni lista do zapłaty.
No ,a teraz już odchodzę. Róbcie jak me braty.
A rzetelnie, aże czysto, a poprawek zero!
Abym kiedyś nie zasyczał,- Leniwa cholero!

Tak każdemu majster gadał.Majster był lubiany.
No ,i przez to każdy mówił, przyłóż go do rany.
W brudnych murach, tam dudniło żelazowe serce.
Jasność z niego wielka w mieście, radowała wielce.

Razem z nimi Zawadowski wkręcił się w kolejkę.
Stefan zgrabny, co brał wszystko, byle nie kopiejkę.
On na grosze to był łasy, dla dziewcząt. A panie!
To chodziły sznurem za nim, jako w puszczy łanie.

Majster Ruszczyc trzymał słowo. W portierni kasa.
Ciemno było, gdy zbrudzeni szli gdzie dla nich forsa.
Tu pięć złotych była dniówka. Dla biednych majątek.
Gdyby co dzień praca była! Nie,dziś to wyjątek.

Bo niedziela była płatna sto procent do góry!
Gwiazdy niebo rozświecały. Gdzieś odeszły chmury.
Cisza wielka.Słychać szumy turbin i pomp wiele.
Elektrownia tak dudniła,ona węgiel miele.

W poniedziałek ojciec mówi;- Niemiec chce do Lwowa!
Mój ty, Boże. To niewola idzie do nas nowa.
Czortków odczuł jakiś zamęt. Niepokój ulicy.
Sobieskiego bowiem pełna. Tam jadą diablicy!

Kolasy są wypełnione. Wożnica z batogiem,
Leje konie wymęczone, bo zwiewa przed wrogiem.
Limuzyny dają sygnał prawie nieustanny.
Przy paniczku,zrazu widać,siedzą wolne panny.

No, a w czwartek już jest zator.Warszawa się broni!
U bram miasta Hitler stoi i swe wojska goni.
Z armat wali na Warszawę.Rzuca z góry bomby.
Słychać straszne tam wybuchy. Jerychońskie trąby!

Tu ulica Sobieskiego, za ciasna na ciżbę.
Są i tanki które gniotą,tą nadmierną liczbę.
Wojsko także już się cofa.Maczek tu przewodzi.
Mówi głośno na ulicy;- Polska się odrodzi!

Bogdan cynk od Bolka dostał, nadeszły wagony!
Wzięli z sobą i Stefana,wyciągnęli z toni.
Zadłużony był po uszy.Wszystko na kobietki.
Taki był ten Rusin prawy.Żywot pędził lekki.

Majster Ruszczyc ,człowiek starszy, dziś był małomówny.
Niemiec Stryj bowiem oblega, a to odwód główny!
Teraz Niemiec może zalać Podole do Zbrucza.
Ale Stefan tę możliwość to z miejsca odrzuca.

Tu są tanki te od Maczka, stoją za rogatką.
Naliczyłem ich pięćdziesiąt. Zgniotą Niemca gładko.
Ruszczyc ruszył ramionami. Może i tak będzie.
Lecz z Czortkowa jedna droga na Rumunię wiedzie.

Po trzy złote dziś dostali. Elektrownia dudni.
Nieustannie. Co jej wojna.Czortków nie wyludni.
Swoich mieszkań, swoich domów, ulic oświetlonych.
I nie zgładzi swych Rusinów,Żydów niegolonych.

Wszystko będzie tak jak było.Będą inne władze.
Elektrownia spąsowiała. Czy ja im nie kadzę?
Właśnie mija dwa tygodnie,od wybuchu gwałtu,
Ja wciąż palę węgiel czarny, mnie nie trzeba glejtu.

Brat Tadeusz,to brat Bolka,on w samo południe,
Widzi w polu jakieś cienie, ruchy, chyba złudne.
Czyżby wołki z okólnika, czyżby się wyrwały!?
I przez pola jako dziki w stronę miasta gnały?

Czy to łęty wiatr tak tulga? Więcej jest tłumoków!
O, tam także się ruszają z Hadynkowca boków.
Chłopiec patrzy, nie rozumie.To są chyba ludzie?!
Nie po drogach, jeno polem? Biegną w takim trudzie?!

Chłopiec zbiegł do centrum miasta. Idą bolszewiki!!
Cisza nagle w nim zapadła.Ustały wsze krzyki.
Oczy to się powiększyły,dech zaparło w piersi.
W konie!! Echo powtórzyło! Uszli co zwinniejsi.

Sądny dzień nastał w Czortkowie.Zdrada zęby szczerzy.
Oto już na bruku suchym policjant tam leży.
Chociaż Rusków jeszcze nie ma, władze mają Żydzi.
A co oni w mieście robią,no to każdy widzi.

Założyli se opaski, czerwone szerokie.
Otoczyli miasto strażą, swych biorą na tłokę.
Szturm robią w górne koszary,tęgo wojsko bili.
To ciekawe,za co Żydzi, za co tak się mścili?

Bili tęgo,zabijali. Jeden wycwaniony,
Uciął rękę z pierścionkami,zanosi do żony.
Beniamin, mówi mu żona, a po co te palce?
Jak ty jemu to obciąłeś? Uciąłem mu w walce!

Gdy żołnierzy już wybili,poszli na cywili.
W bólu marli ,co niektórzy,a jak z bólu wyli.
Ruszczyca to żywcem w piece,na węgle wepchnęli,
Bo od dawna to pretensję za pracę,to mieli.

Sztorch go związał,zakneblował i głową do pieca.
Pogrzebaczem Sztorch go wpychał.Człek płonął jak świeca.
Drzwiczki boczne zamknął ręką,otrzepał swe spodnie.
Nu ,ja myślę,nu majsterku.Tobie tam wygodnie.

Ty mi pracy przy wagonach. Ty mi jej nie dałeś.
Zawsze innych, a z ochotą do szufli ty brałeś.
Ty nie lubił,oj ty Żydków! Ty ich nienawidzil.
A przy piwie. Oj,ty głośno,oj,ty sobie szydził.

Pierwszy burmistrz Michałowski zabrany cichaczem,
Już go nigdy nie widziano.Ni zimą ni latem.
Wraz z nim wzięto urzędników, a to wszystko nocą.
Jak z kurników. I w piwnicach ciasno wszystkich tłoczą.

Ruszczyc nigdy nie najmował starozakonnego,
I nie lubił, gdy też taki,mówił mu kolego.
Za to chłopa w płomień wielki,wśród śmiechu rzucili.
Ale najpierw katowali i po nerkach bili.

Sądny dzień był dla stłoczonych, zbiegów ode Lwowa.
Dla tych biednych, no to życie, wszczęło się od nowa.
Wszyscy mają się meldować.Kto nie ma meldunku?
Ci ,co weszli w gmach Urzędu nie mają ratunku.

Nikt z powrotem się nie wrócił.Jako kamień w wodę.
Tak za progiem tam ginęli. Ludzie starsze , młode.
Zajermajer rządzi Radą. Beniamin ma imię
Ten godności od Chruszczowa na papierze przyjmie.

W ciągu kilku dni następnych.Co się dalej działo?
Prawdę mówiąc, to tygodnia na mówienie mało.
Opróżniono wnet klasztory.Był Dominikanów.
Józefinek i Szarytek.Tych wycięto.Dzieci panów.

Piotr Seneńki nauczyciel,razem z całym ciałem.
Na Syberię z rodziną,no i wnukiem małym.
Nikt nie uszedł, co maturę,albo i dyplomy,
Miał za sobą.Zaginęli. Pozostały domy.

Jak ty maślisz,ty historio? A dla kogo domy?
Dla zwycięzcy. A z nich wielu, oj,miało oskomy.
Setki wozów,samochodów i worów bagaży,
Z ulic miasta to „straż” zbiera. Inny się nie waży.

Jeden język teraz głośny. Komendy,rozkazy.
Nie po Rusku,nie Rusińsku. Niech Lach się nie waży!
Wszystkie są plenipotencje i to nie chwilowe.
Dla tych, co to w Biblii mają zapisaną mowę.

Wszystko było po ich myśli. Spadła manna z nieba.
Mieli władzę ,mieli łupy,…ale czyja gleba?
Są walizy,ciężkie torby,straż i karabiny.
Jednak nie ma…właśnie Biblii.Rabin Marksa wini.

Euforia w dwa miesiące ta jawna przygasa.
Bo to mięsa w sklepach nie ma. A gdzie jest kiełbasa?
Co niektórzy z mądrych Żydów,wolno się cofają.
Jakoś inne trochę zdanie o komunie mają.

Wszystko jest, lecz Biblii nie ma.A więc nie ma Żydów!
Podobne my teraz wszyscy do tych zwykłych gnidów.
Lęk we wnętrzu wielu błądzi. Czy my za daleko?
Nie wmieszani w nowość życia? Robim dla Alego?

Jeśli Żydy już bez Biblii żywot pędzić będą,
To zostaną zaś Araby! Nosy Żydom więdną.
Cicho,cicho,po cichutku.Szepty nie przy wódku,
Jednak ci, co tak szeptali, nie znają jej skutku.

Gdy listopad już się kończył,światło wyłączali.
Żadnych też większych wolności nikomu nie dali.
Śnieg,to ciszę wielką stworzył. Nic się nie ruszało.
Ni gazety,ani listu.Ni radio nie grało.

Myślałbyś, że to martwota,ale w izbach duszno,
Od gadania , co to będzie, to za szybą huczno.
Wiele dzieci, mało węgla i spiżarnie puste,
Mnożą strachy i obawy o pokarmy tłuste.

Martwota była do wiosny i do spływu lodu.
Gdy drogi się udrożniły, prykaz przyszedł z grodu.
Na wsie wioski.Aby zboże zdać do magazynu!
Pomruk jeden słychać cichy; – czekaj ,taki synu!

Ten, co pomruk taki wydał, nie znał bolszewika.
Za Zbrucz nigdy nie kursował.Co z tego wynika?
Wojsko wioskę otoczyło.Ładować na wozy!
Bo inaczej będą kary. A nawet i kozy.

Uciśniony lud Podola czuje, to zagłada!
I o swojej biedzie wiosną coraz głośniej gada.
W maju ,kiedy jest przednówek, a karmy brakuje,
Lud Podola, ten Rusiński jawnie się buntuje.

Brak jest zboża już w komorze.Kluski nie robione.
No, a bydło? No, a konie? Bez owsa zgnojone!
Bunt Rusinów! To jest fraszka dla wytrawnych graczy.
Oj,nie wiedzą, nieuczeni, co to dalej znaczy.

Zbrodzień czekał dwa tygodnie, aż bunty się wzmogą,
Wówczas wszedł a całkiem jawnie, swą wojskową nogą.
Wszystkich w Sybir, całe wioski. No, te zbuntowane.
Po miesiącu, cisza była i w cerkwi nie grane.

Przyszli nowi osadnicy nagrodzeni łupem,
I tam było charaszowo, choć śmierdziało trupem.
Tak skończyły się zatargi.Ucichły na długo.
Po Podolu wieczorami szept kręcił się smugą.

Tu dotychczas to Lach cierpiał.Jego tu trzebiono.
Deportacja była liczna. Oj,Lachiw goniono.
Już Ostrowski,ten Antoni,za nim Granat Jerzy,
Gdzieś po śniegach według Leny, na piechotę bieży.

Koloniści, co za króla Jana Kazimierza,
Ziemię tutaj uprawiali, na nich ziemia świeża.
W pień wybito całe wioski z rozkazu Stalina.
Który pierś swą z medalami do przodu wypina.

Bito onych po stodołach, duszono w piwnicach.
Łotrom wcale nie pociekła kropelka po licach.
Sklep muzyczny Kwiatkowskiego,to mienie rządowe.
No, a chleba w sklepie dają już tylko połowę.

Taka była pierwsza wiosna pod rządami Rady.
Żyło tu się dobrze takim ,co weszli w układy.
Co milicję utworzyli, bili nocą w okna,
Co wołali całkiem głośno, że komuna piękna!

Bolek listu nie otrzymał.Takie nie chodziły.
Cudem jakimś się dowiedział, że jej wioskę zbiły,
Jakieś grupy Ukraińskie,co zbiegły w Karpaty.
Narobiły odpust owcom, bardzo wielkie straty.

Genia jest zamordowana.Lepianka spalona.
Że z rodziny ,to została tylko ojca żona.
Bo akurat w kopcu była, snopem się zakryła,
Ona jedna spośród wielu ten napad przeżyła.

Bolek cicho se zapłakał,liczył na tą Genię.
Liczył na nią,na jej życie. Nie na żadne mienie.
Tak nocami o niej marzył. O jej małej dłoni.
A tu patrzaj,ot nowina. Śmierć tu z kosą goni.

Kolejarz rozmawiał z popem,co siedział w wagonie.
Były ich tam cała kopa, co w gnojówce tonie.
Wagon chyba to na Sybir,stał na stacji tydzień.
Bez żywności i napoju,ktoś z nich padał co dzień.

Drzwi jednak nie otwierano.Smród to odór prawie.
Coś brzydkiego widać było, na torach,na trawie.
Tyle Bolek się dowiedział, że coś w Zawartnicy?
Co tam jednak? Jak to było. Tonie w tajemnicy.

Tą wiadomość Tadek przyniósł.On kręcił w kolei.
Nieraz nawet kursy robił.On tam wciąż się klei.
Mówił;,chcę być kolejarzem,poszukuję stażu,
A o pracy na kolei młodzi wiecznie marzą.

Dziś nie wolno było krążyć pomiędzy miastami.
Bez rozkazu pisemnego,nawet i gminami.
Nie było też żadnej poczty ani telefonu,
Tylko pociąg jeszcze chodził bez wiedzy Rejkomu.

Bolek z ojcem był ślusarzem,chodził na roboty.
Naprawiali zamki,klamki,metalowe płoty.
Bramy ciężkie a żelazne,zawiasy,sprężyny.
Robiąc wszystko, to miał w oczach obraz tej dziewczyny.

I ten obraz to był wszędzie,gdy kuł przecinakiem,
I wieczorem, gdy się żegnał prostym krzyża znakiem.
Tu za wiele było klęski,pobici żołnierze,
Myślał o nich i o dłoni ,gdy mówił pacierze.

Nie pogodził się z przegraną. Myślał więc o chwale!
Która z triumfem tu powróci i wciągnie na pale.
Ta dziewczyna Polką była,była mu pisana.
Te jej oczy,te jej rączki. Chociaż mało znana.

Z nią potęgę chciał utworzyć,co to ponad stany,
Się wydźwignie. Dom zbuduje. Bo to kraj kochany.
Młotkiem wali w przecinaki. Tak,nie była w mieście.
On chciał w miasto ją zaprosić,w swym szlachetnym geście.

Tato ,pyta swego ojca,Tato kto ma racje?
Szanuj ,synu ,swe wartości.Szanuj swoją nacje.
Zło tu nigdy nie zwycięży. Mordy to zła klęska.
Prawda kiedyś z tego wyjdzie ,a prawda zwycięska.

Chłopiec był uduchowiony. Dziś jestem pod batem.
Ale przyjdzie kiedyś dzionek. Może przyjdzie latem?
Rok czterdziesty ,no i pierwszy,wiosną żółcił łąki,
Kwiat się rzucił już na śliwy. Przyszedł czas rozłąki.

Kwiecień był na ukończeniu,już poza połową,
Gdy otrzymał on karteczkę,że historię nową,
Swą zaczyna w ruskim wojsku.To jest powołanie.
A więc legnął w swoim wyrku na ostatnie spanie.

Ostre sny go nawiedziły,ostre i bolesne,
Śniły mu się też obrazy, tak jakby przedwczesne.
Że już w wojsku jest ogromnym,gdzie żelazne miecze,
No ,a wokół to są łąki,wszędzie żółte kwiecie.

On na koniu z masą jazdy depcze świeże trawy,
Koń mu nieraz się potyka,bo koń jest kulawy.
Ale jednak już forsuje Strypę,tam dziewczyna,
Właśnie obiad już skończyła i tańczyć zaczyna;

„ Bolesławie,Bolesławie,ty przesławny książę panie,
Ziemi swojej musisz bronić wprost niezmordowanie.
Sam nie sypiasz i nam także snu nie dasz ni chwili.
Ani we dnie,ani w nocy ni w rannej godzinie.”

Gdy się zbudził to powiedział,;jeszcze jam nie książę!
Co ty mówisz,pyta Tadek? Ku historii ciążę.
Umył lico i się stawił w komendzie wojskowej,
By rozpocząć przemierzanie swej ulicy nowej.

Młody człowiek a swobodny,tu wpada w obcęgi.
Od pobudki do capstrzyka otrzymuje cięgi.
Język także już nie Polski,no i nie Rusiński.
Ktoś po cichu tak przez zęby wymamrotał,świński.

Za to jutro go nie było,przepadł jak kamfora.
Rekrut jeno myślał o tym, kiedy nocki pora.
W Czegujewie stoją z pułkiem.To jest pułk piechoty.
Chwili nie ma odpoczynku,ciągle do roboty.

Bolek tutaj ma kolegę,ten ze szkolnej ławy.
To druh dobry i znajomek. To chłopak jest klawy.
Był też jeszcze jeden kumpel. To Władek Goncarek,
Co ze Lwowa on był rodem.Co mówił. chce marek.

Tak on forsę tu określał.Złotego lub rubla.
Miał gazety pokrojone,brał on je do kibla.
Zżył się z nimi. Bo to swojskie,byli Polakami.
Dwa miesiące trud dzielili,jakby za kratkami.

Jednak w czerwcu po wybuchu tutaj wojny drugiej.
To nadano broń żołnierzom.By do wojny świętej.
Ale tylko narodowej,bano się Rusinów,
Zamieniono ich w żołnierzy,tu białych murzynów.

I wysłano na wojenkę.Pociągiem odkrytym,
Nazywało ich dowództwo Niemca,…już zabitym.
A więc jadą,a tu nalot pięciu samolotów,
Nisko lecą, a kołami dotykają płotów.

Wagony się już spiętrzyły.Władek chwyta Bolka,
Skaczem w rowy,bo nas zmiażdży dwukołowa rolka!
Leżą w rowie i czekają,czy będzie komenda?
Na maszynu! Pada rozkaz,niech się nikt nie szwenda.

Zbiórka szybko,przed wagonem.Sprawdzić swoje stany.
Bolek z Władkiem już w szeregu.Sprzęt nie jest tu brany.
Stoją z gołą ręką jeno,brak broni,mieszoka.
Odlicz! Pada już komenda.Wyrównują kroka.

Pięćdziesięciu ośmiu było,jest pięćdziesiąt sześć.O,
Zawołał, tu politruk.A czemu tak mało?
I zagląda do wagonu,na szyny,na tory.
Nikt nie ruszał się tu przecie.Wszczyna rozgawory.

Kogo, zobacz ,wam brakuje.A kogo w szeregu?
No,tu stawał taki sobie,nu taki lebiegu.
Z lewej ręki mej brakuje,on był od Zagórza,
Ich nazwiska? Ktoś podaje.Przestrzeń tutaj duża.

Sprowadzono konie z lory.Ruszył pościg koni.
Czy daleko? Każdy myśli.Czy daleko oni?
Niedaleko,bo w godzinę onych już prowadzą.
Dół też kopią,niegłęboki. Zaraz ich tam wsadzą.

To Rusini. Uciekali do swej Ukrainy.
Bo wierzyli,że to oni są jej wierne syny.
I nie chcieli w ruskiej armii,woleli Germana.
Więc po dzisiaj ich familia nikomu nieznana.

Na innych to podziałało,nie było dezercji.
Nieraz młodym się wydaje,że oni są wielcy.
A tak nie jest,gdy w szeregu jako żołnierz stoisz.
Może myślisz ty o wszystkim,lecz się śmierci boisz.

Rozdzielono w pułku nacje. Polaków za Ural.
W bataliony pracy poszli. Tam kręcili sizal.
W różne sznury i powrozy.Budowali mury,
Tam też cegłę w górę brali ciągnąc ją za sznury.

Rozdział III

Wybuch drugiej wojny VI – 41 rok

Widok wojny, to zobaczył, gdy wagon oberwał.
Teraz jednak to okrakiem na budowie siedział.
Wojna trwała, a żołnierzy to z frontu ściągali,
Aby chaty za Uralem z cegły budowali.

Gdzie sypiali? A w ziemiankach.Norach krytych darnią.
Trzeba jeszcze tutaj dodać,że słabo ich karmią.
Coraz chudszy wraz z kwartałem,jest Bolek uczciwy,
Patrząc z boku tak na niego. To kościotrup żywy.

Z bałaganem i nieróbstwem nie mógł się pogodzić,
Postanowił tak jak inni wzrokiem wokół wodzić.
Niby robił,niby dźwigał, a robota stała.
Cegła nieraz bez zaprawy,aby tylko grała.

Pod ten sznurek.Resztę śniegi momentalnie kryły,
Tynkarz fugi też zarzucił,no i ściany były.
Gorzej było to z mrozami.Tego nie oszukasz.
Coraz częściej w swoją rękę jako w cegłę pukasz.

Twarda ręka,twarda stopa,to oznacza zmiany.
Możesz liczyć się z utratą swej stopy, kochany.
I ty jeden widzisz grozę i swoje kalectwo.
Strażnik śmieje się cichutko.A to jest hultajstwo.

Mrozy w styczniu były srogie.Rok czterdziesty drugi.
Wciąż murują obolałe bolszewickie sługi.
Prawo było tu takoje; – kto nie rabotajet,…
To rzecz jasna ,nawet tydzień,to on nie kuszajet.

Mróz zamroził już Mazurka,chłopaka od Pińska,
A jednemu zgniło mięso,pochodził od Dońska.
Pośród mrozów otuleni w przeróżne łachmany,
Mur stawiają krzywo,prosto.Jest trochę łamany.

Wojna trwała z Niemcem tęgim daleko za Wołgą,
Oni tutaj tynkowali lodowatą miazgą.
No i chyba by w tych murach zostali za cegły,
Gdyby dziwne podwaliny u szczęścia nie legły.

Oto w lutym pośród mrozów,poświstów buranu,
Jakiś człowiek stanął rano u żerdzi szlabanu.
Wnet wpuścili do baraku,ocieplanym drewnem,
Stamtąd wiało pomalutku,krakowiaczkiem rzewnem.

Jak to wiało poprzez mury,bez drzwi otwierania?
To historia klepie plotki od światów zarania.
Że kominem plotka wyszła,że to szparą w ścianie,
Jedno było odczuwalne. Jakieś lżejsze spanie.

Bolek znów miał dziwny sen ci, o Chrobrego wojach,
Że w szeregach ciągle śpiewał o swych przyszłych bojach.
Ktoś znów bliski,ciągnął mu to; – słynny Bolesławie!
Potem widzi,że wraz z Genią leżą se na trawie.

Są tak blisko,są w pieszczotach,sen znów zakołował,
Gdy się zbudził to powiedział; – Nigdym nie całował!
Onej Geni ,co to ciągle głowę mu zaprząta,
A nie może myśli zgonić,myśl się wokół pląta.

Usiadł sobie na posłaniu. Wspomniał miłe chwile.
W Zawartnicy,gdzie swobodnych ludzi było tyle.
Tam on z Genią tyle razy ślubowali sobie,
Że do końca tego życia ich postacie obie,

Będą razem pośród niwy, tą miedzą Podola,
Iść splątani swoją dłonią,- taka jest ich wola.
Kiwnął głową na posłaniu. Dlaczego rozdarto?
Młode ciało ładnej Geni.Czy mnie żyć jest warto?
Pośród mrozów, w obcej ziemi i o wielkim głodzie.
Przecież tutaj wciąż przebywam, w dokuczliwym chłodzie.
Ja już tutaj nie mam łydek,zanikły pośladki,
A brzuch jakiś strasznie wklęsły, a najczęściej gładki.

Czy nie będzie już ratunku,jak i dla Mazurka?
To naprawdę na mych kościach, to zawiśnie skórka.
Jeno oczy pozostaną,pałające żalem,
Za tęsknotą utraconą,jadłem,ciepłym szalem.

Ktoś żelazem bije w butle. Wstawać czas do znoju.
Na śniadanie czarny chlebek, brudną kawą poju.
Ale także na śniadanie,wszedł facet „szlabanu”,
W otoczeniu oficerów.Głos oddają „panu”.

Wszak ten wyraz u bolszewi, całkiem zatracony.
Ode Dniepru aż daleko do Kamczatki strony.
Uszy Bolek wysztorcował,a to już jest zmiana!
Żeby „panie „ użyć słowa,trza słuchać gadania.

Przedstawiciel armii jestem,- Rzeczypospolitej!
Każdy Polak już jest wolny! Nie ma już pobitej!
Jest Stalina jasny rozkaz, …Uwolnić Polaków!
Każdy z tego niech skorzysta,każdy z różnych szlaków!

Jakaś jasność tu zabłysła. Od słońca gorętsza.
W cieniu izby barakowej, od modlitwy świętsza.
Bolek wstał ,zakrzyknął głośno – Jednak się wyśniło!
Kiedy usiadł, to usłyszał wiele płaczu było.

Po śniadaniu razem z Władkiem omawiają sprawę.
Jak i kiedy? W jaki sposób rozpocząć wyprawę.
Jak się dostać do pociągu? Jak pokonać zaspy?
Czy też drogi nie zagubią,czy na niej są słupy?

Gdzie tu stacja? Z której strony? Czy ktoś drogę wskaże?
Do obiadu rozmawiali,wczorajsi murarze.
Każdy z nich dostał przepustki,no i hajda w śniegi,
To dzień w lutym,bardzo mrożny,smalcem smaruj piegi.

W boki przecież dzień lutowy.A dwa lata temu?
Zabierano ludzi z domów. Widział po kryjomu.
Tak zabrano pedagogów,nocą. My tu we dnie.
Jedziem sami bez eskorty. My falangi przednie!

Jest nas trochę,jest i Władek uśmiechnięty chłopak.
Chudy nosek mu wystaje,skrzywiony jak trzepak/
Już idziemy,mówi Bolek, na stację kolei.
Widać zrazu, patrząc na nas, kompania się klei.

My kompania,my ta pierwsza,może i kadrowa,
Czuję nosem pośród mrozu,będzie armia nowa.
Na punkt zborny do Świerdłowska dostać się należy.
Serce rośnie,bo ja widzę,każdy w sukces wierzy.

Już na stacji kolejowej stoją i czekają.
Jadła trochę po kieszeniach zmarzniętego mają.
Skryć się tutaj, to jest i gdzie,wagonów jest wiele,
Bez kół,odrzwi,nawet boków.Każdy miejsce ściele.

Nie wiadomo, kiedy transport w tamtą stronę ruszy,
A więc zębem grudkę lodu każdy sobie kruszy.
Żuje chlebek jak tor czarny z ziarna owsianego,
I pilnuje by nie stracić chlebka kruszonego.

Bolek wzrokiem ludzi liczy,to już będzie dwieście.
Jest i dziewcząt młodych kilka.Jak rodzynki w cieście.
Jest i kilka bab zgrzybiałych.Ludzi wciąż przybywa.
Palcem grubym w rękawicy ktoś na niego kiwa.

Kto to taki? Chłop czy baba? Po łachu nie dojdziesz.
Ty nie jesteś od Czortkowa? Tam to była młodzież!
Tak,ja jestem aż z Wygnanki,Górnej oczywiście.
Nie poznaję jednak „pani”. Zmiotli nas jak liście.

W listopadzie. Jam sklepowa mięsa i słoniny.
A tak,teraz przypominam.Kiełbaski,kołduny.
Jednak pani też do armii? To jedyna droga.
Innej tutaj już nie będzie.Jadę w imię „Boga”.

Tak to słuszna jest decyzja,pomyślał Bolesław.
Na tą drogę wszystko trzeba, trzeba rzucić w zastaw.
Wszak w ponurym tym grobowcu ktoś uchylił wieka,
Więc wyskoczyć wnet należy,choć wolność daleka.

Z Władkiem w kącie są stuleni wagonu krytego.
Jakoś cieplej jest przy dachach,gdy okna żadnego.
Wieczór nowy już się zbliża,ludków to przybywa.
Coś ich goni na tę stację. Prawość sprawiedliwa!

Nie zatarta mimo cierpień.Prawie to kaleki.
Tu są tacy co o kijach,szmat przeszli daleki.
A nie idą jako muchy do słodkiego miodu,
Bo tu jeno mróz siarczysty i ciągnie od spodu.

Zelówek już im brakuje,szmatą gacą buty.
Tu dziś jądro jest ciemności.To dziś przecież luty!
Jednak schodzą się straceńcy,na tą zimną stację,
Jako młodzi kochankowie na swą pierwszą schadzkę.

Bolek właśnie se przypomiał schadzki przed tańcami.
W Zawartnicy z piękną Genią. Czemuś zmarła pani?
Ma wybrana,wymarzona,ta której nie tknąłem.
Czemu koniec znajomości właśnie taki miałem?

Czemu piekła takie zimne? Czemu jestem w Rosji?
Czemu szybciej ktoś nie podniósł,tu do góry hostii?
Zagłodzeni,zamrożeni.Część z nich tu odżyła,
Jakoś spieszno w jeden tydzień na stację przybyła.

O północy do Świerdłowska nadszedł towarowy.
Tłoczny już był.Wszystko tu jest.Maszyny i krowy.
Wszystko na wschód wywożono,żywe i ciężkawe,
Wśród lodowców chcą budować nową Rosji nawę.

Każdy wpychał się więc w luki, a oni we dwójkę,
Między szczapy ledwo weszli,miejsca jest na stójkę.
Tupią nogą aż do rana,prawie że do bólu,
I plecami odwróceni do siebie się tulą.

Pociąg świstał pośród nocy.Brak wokół światełka.
Głusz i śniegi,gwiazdy skrzące. To przedsionek piekła!
Porównanie bardzo celne,nie uświadczysz ciepła.
Bez ogrzania wspólnie pleców,sopli bryła zlepła.

Pozostanie pośród szczapy,pośród okrąglaka.
Zasypana póżniej śniegiem,przedziwna pokraka.
Sztywna taka jak te kloce. Lecz z innej materii,
W środku gnaty,jako i trzpień w podwójnej baterii.

Pociąg śwista,bucha parą,widoczną w księżycu.
Jeszcze stoją budowlańcy.Łopatka jest w styku.
Od pośladków też ciepłota,szmaty są na butach.
Już ostatnie, więcej nie ma.Nosy mają w soplach.

Tupią,tupią,gniotą plecy. Dojedziem do licha?
Tam jest armia,tam jest kuchnia,więc tam będzie micha!
Od lat wielu będzie pełna,wojskowa grochówa,
W której boczek lub wędzonka.Brzuch ciepłem rozpruwa.

Z tym marzeniem w końcu mózgu.Ostatnią iskierką,
Walczy dwójka nędznych Lachów.Jak mucha ze ścierką.
Jednym bokiem lub łopatką, a nieraz plecami,
Grzeją siebie z jednej strony, a z drugiej zębami.

Dzwonią głośno pośród głuszy,gdzie wieje tęsknota,
Do siedliska,do swej chaty,do swojego płota.
Tam gdzie armia się buduje,pośród jawnych wrogów,
Zaprowadzi ci wygnańców do cieplejszych progów.

Nad Seretem i nad Strypą,do Dniestru bystrego.
A więc ciaśniej się przytulaj plecami, kolego.
Niech parowóz sobie gwiżdże,buran sobie wieje.
Pociąg pędząc to otwiera,to wzmaga nadzieje.

O,już świta,już są blaski.To zorza do nieba!
Nic nam więcej,nic nam w życiu,nic nam nie potrzeba.
Jeszcze dobę do Świerdłowska,tam jest zgrupowanie,
Wytrzymamy chyba, Władek! Stukaj,stukaj,no nie.

Nikt w tym świecie tak nie pragnie dojechać do celu,
Jak tych ziomków z Kresów polskich,tych bardzo niewielu.
Skład jest długi,nikt nie spada w rowy zaśnieżone,
To oznacza,że zgłodniałe będzie dowiezione.

W dwa dni Świerdłowsk wita pociąg,kominami z dymem,
Są tu także elektryczne światełka za murem.
W brudnych szybach są widoczne.Jako żółte plamy.
I migają szczeblinami. Hej,my was witamy.

Stacja długa w kilometry.Hale i fabryki.
Syreny tu budzą wszystkich i robią capstrzyki.
Zegara tu nie uświadczysz,nigdy go nie było.
Zadaszenie na peronach też ludzi nie kryło.

A ten peron to wał ziemny. Co kroczek to zaspa.
A na bokach, no to ludzka ekstrema wyrasta.
Miasto z drzewa,lecz ma światło,a dymy jak chmury,
Co chałupa to jest para.To z pękniętej rury.

Na budynku dworca stacji , napis jest na płótnie;
„Tu się zgłaszać do poboru”,trąbka i dwie lutnie.
Władek ,obacz, jest wskazówka.Wchodzim w poczekalnie.
Weszli, patrzą,owszem,owszem, tak jakby mieszkalnie.

Przy stoliku jest w mundurze polskiego żołnierza,
Facet z wąsem. Bolek zaraz już do niego zmierza.
A za Bolkiem ciągle idą,mary,cienie ludzi.
Ich to wygląd u żołnierza litość i żal budzi.

Personalia,narodowość,miejsce zamieszkania.
I swój podpis i karteczka do zakwaterowania.
Poczekalnia nędznych ludzi.Oczy im pałały.
I po spisie swoich danych długo w miejscu stały.

Tu jest cieplej niż na lorze,to jest pierwsze ciepło.
Odmarzają najpierw twarze,potem grube czapy.
Żeby jeszcze talerz zupy. Z ubrań wszystkim ciekło.
A następnie kora spada z przemarzniętej szczapy.

Już mniej sztywne mają płaszcze,to kiedyś jesionki.
Teraz nieraz bez rękawa i paski bez sprzączki.
Poła trochę poderwana jakby psy szarpały,
To odziewek na tułaczach. To ich ubiór cały.

Lista już jest zakończona.Wszyscy są spisani.
Pisarz wstaje od stolika.Są cicho witani.
Przypominam teraz wszystkim,że od chwili wpisu,
Każdy tutaj jest żołnierzem.W tym Rosji zaciszu.

Nie wolno się więc oddalać.Chodzić w pojedynkę!
Tu dyżurny wnet przybędzie,trzymać się za linkę.
Czwórszeregiem wojsko chodzi.Rygor,dyscyplina.
Ktoś kto zbłądzi bez rozkazu ,jego będzie wina.

Teraz siadać tu po kątach,wnet będzie dyżurny.
Z nim pójdziecie do biwaku,nie do żadnej turmy.
Tak pomału nam się kończy tu żywot tułaczy,
I nie szukać nigdzie winnych,ni nigdzie siepaczy!

Tu popatrzył pan wojskowy po twarzach zebranych,
Zrozumieli chyba słowa myśli dobieranych.
To już wojsko! Znów powtórzył.I chodzić grupowo.
Recytował te sylaby,podkreślał to słowo.

Miejsca było ,wszystko siadło oparte o ściany.
O filary i o stoły. Cuchnął ciuch nie prany.
Nic to jednak z tym co przeszli, byli jak w edenie,
Nikt nie mówił ,co zostawił. Nikt o żadnej cenie.

Jest służbowy. O, mój Boże! Polski mundur na nim.
Wyciągnęli wszyscy ręce, by pogłaskać po nim.
Wielki to cud odrodzenia. Wykrzywili twarze.
Po policzkach zakostniałych, kropla im się maże.

Niemożliwe! W jądrze piekła! Gdzie człowiek jest śmieciem.
My Polacy z katem Kresów warkoczyki pleciem!
Co się stało na tym świecie mrozu i niedoli?
Wszak niedawno, tam w Czortkowie ,bili nas do woli!

Zabijali, ucinali, w jakiejś nienawiści.
Teraz jakby kwiaty dają, grona pełne kiści.
Mundur polski był deptany. Nawet ta rzeźniczka,
Co to wedle stołu siedzi, to katów wspólniczka.

Wszystko Bolek to przeżywa. Był w innym mundurze,
Teraz płacze na ten widok, przy obecnych wtórze.
Mundur polski! Jest opaska! To biało – czerwona!
Ta rzeżniczka także płacze, patrzaj ,nawet ona!

Czy ten świat to zwariował? Kręci w inną stronę?
Ktoś przewinął szpulę filmu. Też we łzach ja tonę!
Wzrokiem szuka Władysława,chłopak także płacze,
No, ja zmysły swoje chyba, ja tu zaraz stracę.

Ręką dotknął znów munduru,to jest indentiko.
Czego beczysz, ty rzeźniczko? Nie becz już, kobito.
Służbowy wzion listę z biurka,sprawdził dobrze cyfrę.
Zbiórka! Na peronie stanu! Obgryzł zębem gryfle.

Podpis złożył na tej liście,wsadził do mankietu.
I pokazał na peronie,że nie do krykietu,
Lecz do wojska wszyscy weszli. Tam gdzie są moresy,
Bo porządek tylko stwarza lokum na sukcesy.

Baczność! Ryknął. Wzdłuż peronu,w dwuszeregu zbiórka!
Sprawnie nogi ustawili. Zbędna jest powtórka.
Kolejno licz! Raz,dwa,trzy,ry !.Rzeźniczka jak kurka,
Tak zapiała przemarznięta,zachrypła jej rurka.

Do dwóch odlicz! Znów komenda.Czwórki równaj w prawo!
Czwórki wyszły!? Trzymać linkę lewą ręką w grabo.
Z szeregu się nie oddalać bez mojej komendy.
Teraz wojsko maszeruje, nie jakieś przybłędy.

Krokiem marsz!Ostra komenda.Wszyscy się ruszyli.
I poczuli odpocznienie. Już od nowa żyli.
Hala kiedyś była kużnią. Jednak była z drewna.
W środku ciepło. Pełno słomy. W kotle zupa mięsna.

Są menażki ustawione w stosie wedle kuchni.
Każdy bierze ją na własność,podchodzi do chochli.
Ta nalewa makarony gęste i mięsiste,
O, Jezuniu! Ja od roku nie jadłem tak tłuste!

To wyszeptał chłopak Bolek,chudy jak ta trzcina.
Łyżką swoją macha szybko. On znów jeść zaczyna.
Nie jadł przecież,nieraz chrupał małą kromkę chleba,
A on młody,on jest narcyz,rosy mu potrzeba.

A to takiej jak ta zupa,gęsta z makaronem,
Spyrka pływa,jedna,druga.Łyka ją z ukłonem.
O,ludziska! Jaka smaczna. Smaki ma jak w domu.
Zjada wszystko i otwarcie.Nie je po kryjomu.

Tu nikt tego nie zabierze,nie wyrwie menażki.
Stoi przy drzwiach tam służbowy,poważny i ważki.
Kucharz woła,- komu dolać! Czy to prawda, Boże!
Już dwa lata nie słyszałem.W chlebach nie ma zboża.

Nie ma ziarna łamanego,ni owsa,0 rety!
Tak też było na Podolu nim weszły sowiety.
Chleb był żytni,chleb był biały,rogale i bułki.
Gdym do wojska ja odchodził .były puste półki.

Trzy tysiące się zebrało na tym punkcie zbornym.
W pociąg weszli po miesiącu i do Krasnowodzka.
Tam w namiotach posypiali,lecz na wikcie marnym.
Wieść gruchnęła chyba w czerwcu. Będzie przeprowadzka!

Rzeczywiście,są w szeregach. Stoją na nadbrzeżu.
Muzykanty z luf miedzianych,w błękit nieba mierzą.
Grają już marsz pożegnalny,hymny Polski,- Rosji.
Są na trapie,na pokładzie.Żegnaj, Sasza, Kostji.

Na pokładzie razem z wojskiem jest więcej cywili.
Cicho siedzą,wiek jest różny.Nikt wśród nich nie kwili.
Mało dzieci,wyginęły bez mleka ,bez kaszki.
W kraju szczęścia! U Stalina.Dobrego batiuszki.

Ci co siedzą, nie są zdrowi.To prawie cherlaki.
Wycieńczone,z błędnym okiem.Ściśnięte ich flaki.
W pierwszą noc rzucono troje w morze nieboszczyków.
Nie zrobiono nawet krzyża,nie było patyków.

Tak to Polska uchodziła z polarnych niedźwiedzi.
Gdzie to kurwy ,no i złodziej w rządzie sobie siedzi.
Bolek same jeno dziwy widzi wokół statku,
Z żadnej strony nie ma lądu,tylko woda gładka.

Pieści wzrokiem, bo cieplejsze od śniegu na stepie,
Którego tam nikt nie depcze.Tylko słonko klepie.
I skorupa z wierzchu twarda,a gdy się załamie,
Wpada człowiek z czubkiem głowy i wyciąga ramię.

I szamota się na boki,chce zwiększyć otwory,
By powietrza było więcej robi różne nory.
Ale na wierzch nie wychodzi, bo nie ma zaczepu.
Słabnie wolno i sztywnieje i już nie ma krzepy.

Tam zostaje.Tutaj woda.Woda dookoła.
Nad tą wodą biała mewa,dzień dobry zawoła.
Ciepło było,a to dziwne,a tam same mrozy.
U Kałmuków brak jest bydła ,były same kozy.

Coraz cieplej. Statek płynie w krainę tych baśni,
Gdzie to pełno dziwaczności. Tam gdzie nie ma waśni.
Tylko cuda.Lampy- cuda.Dywan, co też fruwa.
Tam jest daktyl i cytryna.Tam koczkodan spluwa.

No, a spluwa sobie skórką banana,kokosu,
A papugi złote jajka w gniazdach drzewa niosą.
W ten kraj baśni,wieży Babel statek ich zawija,
Lewą burtą już do kei wolniutko dobija.

W piachy ciepłe weszły stopy.Wokół suche góry.
No, a dalej to namioty,samochody,fury.
Uśmiechnięte twarze widać. Radosne witanie.
Pełno wszędzie kuchni z jadłem a w namiotach spanie.

Po tygodniu Bolek stwierdzi; – bajka się spełniła.
Żeby tutaj Genia ze mną,żeby tutaj była!
W tej krainie szczęśliwości, z bajek tysiąc nocy.
Czystej poszwy i kąpieli,miękkich z wełny kocy.

Gdybyś tutaj ze mną była,piękności ty moja.
To bym wiedział,na tym brzegu,zasnąłem u zdroja.
Z mrozu wyszłem tydzień temu.Tu twoja ciepłota.
Jak twe dłonie, co trzymałem u leszczyny płota.

To ja tułacz tu wstąpiłem jak w prawdziwe raje.
Wokół jeno krzewy widzę,to oliwek gaje.
Tu gdzieś w raju,Adam z Ewą wiedli żywot sielski,
A ty teraz gdzieś w obłokach słyszysz głos anielski.

Jam żołnierzem,ja przysięgam,wrócę ja nad Strypę.
I nad grobem co go nie ma,ja nasadzę lipę.
Co przez tysiąc lat następnych swoimi konary
Otuli twe kosteczki. To zabobon stary.

Będąc stary będę deptał pola w Zawartnicy.
Będę szukał śladów twoich do lipy granicy.
Do Seretu i gdzieś blisko,gdzie twoja lepianka,
W której żyła,czysta taka , cudowna bogdanka.

Z marzeń, Bolka rozkaz wyrwał. Pora na ćwiczenia.
Zaczynają jednak najpierw od pieśni,ich pienia.
Bolek czuje,że gdzieś słyszał już takie melodie.
Kiedyś dawno.Myśli wiele błąkają się podle.

Chyba było to gdzieś w sierpniu,parady i marsze,
Wszyscy klaszczą,dzieci klaszczą,robią to i starsze.
Mają w rękach chorągiewki.Śpiewa się,”mosteczek”.
Tak jak teraz,było święto.Młodzież jest bez teczek.

No, a potem grają trąbki,”wojenko,wojenko.”
No do licha, teraz śpiewam. Trochę w piachu miękko.
Teraz śpiewam ja to samo,jak dawni żołnierze.
Tak to samo. Mówię to wam,a ja mówię szczerze.

„Wojenko,wojenko,cóżeś ty za pani?
Że za tobą idą,że za tobą idą
Chłopcy malowani.

Chłopcy malowani,sami wybierani,
Wojenko,wojenko,wojenko,wojenko,
Cóżeś ty za pani?

Na wojence ładnie,kto Boga uprosi,
Żołnierze strzelają,żołnierze strzelają,
Pan Bóg kule nosi.

Łaźnie ciepłe są w namiotach,są także szpitale.
Są tu sklepy namiotowe,noclegowe sale.
Papierosów sto gatunków,nożyczki i nici.
Niezwyczajne są ich palce,z ledwością ich chwyci.

Tyle lat nie było sklepu,oczy nie widziały.
Teraz patrząc na towary,to żarem pałały.
Wojsko plażą maszeruje i hart duszy kuje.
Nieraz zima się odbija,wówczas flegmą pluje.

Lecz najwięcej jest radości i ducha wzmocnienie,
Gdy się śpiewa pieśń triumfalną, tułaczy marzenie.
Pieśń ta pierwsza zawsze była,tam w dwudziestoleciu,
Ją się grało na fanfarach,na drewnianym flecie.

„Legiony to żołnierska nuta,
Legiony to straceńców los.
Legiony to żołnierska buta,
Legiony to ofiarny stos.

My pierwsza brygada,
Strzelecka gromada.
Na stos rzuciliśmy swój życia los,
Na stos,na stos.”

Z taką pieśnią,na Wielkanoc pod namiot dowództwa,
Rzesza pieszych maszeruje. Ale tu uchodźctwa!
W kilometry jest procesja pątników Syberii,
Boso idą w ciepłym piachu.Oni uszli Berii!

Traf szczęśliwy, co się zdarza tylko raz w epoce,
Spławił onych poprzez morze.Ksiądz swoje gulgoce.
Po łacinie,nie po rusku ani po niemiecku.
Chociaż oba te języki spały po sąsiedzku.

To tak naród ich odrzucił.Za zabór ostatni.
I stąd wyszło , że angielczyk teraz naród bratni.
Za Słowackim pięknym wieszczem i jego przykładem,
Kwarantanna w trzy księżyce. A więc stoją składem.

Po tym czasie są podziały na rodzaje broni,
Każdy idzie i kobiety,nikt bokiem nie stroni.
Cała masa jest cywili,bab starych i dzieci.
Ci jak ptactwo się rozlecą,każde gdzieś poleci.

Kontynenty ich czekają wszystkie na tym globie.
Jeno jeden jest paskudny,nie życzą go sobie.
To Syberia! Tam są turmy,tam zjadają ludzi.
Tam niewola.Mróz siarczysty,tam brud brudy brudzi.

Rozdział IV

Z armii czerwonej do Iranu

Kręta droga,żadna szosa,wyrównane żwiry.
Trochę szybko ciężarowy….Oj,bo skręci giry!
Te zakręty,te zakosy,uboga roślina.
A co będzie,kiedy koło skrętu nie wytrzyma?

Wolniej,wolniej niechaj jadą.Tu nie ma nalotów.
No i nie ma wokół zagród,nie ma żadnych płotów.
Gdy doliną „Dodża” jedzie,zieleń,och,zachwyca.
Co za drzewa, co za liście? Ej,słońce przyświeca.

Coraz mocniej, gdy w głąb lądu jakże pustynnego,
Wjeżdżają tu oponami w pył piasku rudego.
Persja! Miasta z bajek wielu. Tych bajek orientu.
W którym domy są bez dachów,żadnego segmentu.

Nie ma szafy ni stolika,jest mata jedynie.
Tam Pers leży,a tak długo aż dzionek przeminie.
W starej hali tu fabrycznej znajdują spocznienie.
Nie za długo,bo znów transport,w Ahwas przeniesienie.

W Ahwas płynie brudna rzeka,skwar leje się z nieba.
Co niektórzy moczą ciała,gdy zajdzie potrzeba.
Statkiem dalej popłynęli na wody Suezu.
Tam gdzieś w dali piramidy,od wieków se leżą.

Od Suezu w Palestynę pociągiem wjechali,
Tutaj widzą w dobre miejsce,w dobre się zjechali.
W dobre miejsce,ale tutaj doszło do podziałów.
A tak dziwnych,że Polacy sięgli puginałów.

Chcieli zdradę tu ukarać. Wojsko uciekało!
Te w mundurze.Które pierwej Polsce służyć chciało!
Gniew ujarzmił sam pan Anders.Kiwnął na to ręką.
Żydzi mają wolną wolę.Zajmą się swą męką.

Palestyna jest frontowa,za Nilem są walki,
Niemiec pragnie Kair zabrać,rzucać przez Nil belki.
I Arabię wraz zachwycić, gdzie jest płynne złoto,
Polak myśli,że go wezmą,na pole,lecz co to?

Nikt tu nie chce z nich korzystać.Czy kula u nogi?
Chłopcom każą się szykować,nie na frontów drogi.
Do Suezu gdzie jest statek,wielki,przeogromny,
Oceany więc ujrzeli.Tam jesteś bezdomny.

Po tygodniu ktoś zawołał,;- Równik! Nie ma cienia!
Wstali smutne żołądkowcy.To się w smutek zmienia.
Od frontu się oddalają.To inna półkula.
Madagaskar już jest widać.Małupiszon se tam hula.

„Ech,Madagaskar,
Kraina czarna,parna,
Afryka na pół dzika,hej!

Ktoś to śpiewał. Ale kto to? Musi być z Mazowsza.
Stał o reling tu oparty,starszy pan chudzony. *
To on śpiewał.Chyba tylko do tej swojej żony.
Taka mała i drobniutka od niego , Pakosza.

On był chudy i wysoki,miał wąsik ryżawy.
To inżynier,rolnik dobry,od rzeki Kaczawy.
Zwiał do Lwowa w czasie grozy.Tam go zagarnęli.
I na północ w Białe Morze,do tajgi wcisnęli.

Melodia harcerzom znana,rozpalała ciągi.
Do wędrówek,do safari i na górskie pstrągi.
„Kupię sobie konia i dzikiego słonia,
Albo jest kolonia albo nie ma jej.”
*To pan Tadeusz Lambert, jego syn był moim nauczycielem.

Dojechali do Durbanu,na cypel Afryki,
To pół świata jest od frontów.Tu murzynów krzyki.
Odpoczynek od wymiotów.Laba.Brak jest płeci.
Wśród cudownych drzew i krzewów prawie miesiąc leci.

Wśród budynków,altan z drewna,spacer robią sobie.
Prawie wszyscy ci z okrętu, a o całej dobie.
Tłumy całe.kolorowe,żółte,różne kraty.
W oknach domów nie ma szyby,wiszą różne maty.

Gwar jest wielki,ciemność szybka,lampiony,żarówki.
Wielu staje nagle w miejscu i ciągnie z piersiówki.
Gdzieś ktoś śpiewa.Drgawka mała Bolka ściska nagle,
Poczuł bowiem bicie serca.Serce na kowadle.

Ktoś tu na nim dokazuje.Czy to jest możliwe?
Ocean taki szeroki.Ktoś melodię ciągnie tkliwie.
To tam słychać.Herbaciarnia.Stanął przed altaną.
Słucha śpiewu.Tak to ona.Ona jest mu znaną.

Są tańczące nawet pary,około ósemki.
I pianino,które sprawnie,podaje im dźwięki.
Ta melodia.To on z Genią przytulali siebie.
Czuli wówczas ,że są razem w raju albo w niebie.

Niech to licho.Kto to śpiewa? Starszawy mężczyzna.
Dość pulchniutki,a po bokach leciutka siwizna.
Śpiewa czystym polskim głosem,no to nie kresowiak.
Gdzieś z Mazowsza lub Warszawy.To jest czysty Polak.

„Urzekły mnie błękitne oczy,
I choć od tego minął długi czas,
Ja wierzę wciąż,że cię spotkam jeszcze raz.
Na skraju alej….

Co się stało,że ten chłopiec jak lunatyk stoi?
Czy na małą czarną kawę wejść tutaj się boi?
Może nie ma i szylinga nawet złamanego?
Więc nie wchodzi na parkiety.Ot,chyba dlatego.

Chłopiec dłonie swe przytulił do piersi na krzyże.
A językiem zesztywniałym wargi swoje liże.
On w mirażach tu przytula swą niebieskooką.
Bo on widzi jak hakami ,ciało onej wloką.

I przyrzeka,nie zapomni.Wszak była dzieciakiem.
Jak tak można,by od gnoju rozrywać ją hakiem.
Nie zapomni.A gdy kiedyś nad swój Seret wróci,
To odszuka nagie kości. Już sam sobie nuci.

„Błękitne oczy,spojrzeniem jednym spokój skradły mi,
I od tamtego dnia mój świat to ty.
Żal serce toczy,tęsknotą wszystkie chwile tkną,
Błękitne oczy,co noc mi się śnią.”

Patrzeć,widzieć to za mało,trzeba jeszcze kochać.
Tą co kocham nie zobaczę,życie muszę ja brać,
Takie jakie mam przed sobą.Dzisiaj jet Afryka.
Nawet nocą owad dziwny przy latarni bryka.

Wśród latarni tych ulicznych liście są ogromne,
Parek pełno tu się kręci,swej rzeczy świadome.
Ciemność pełna, trza zawracać. W miejsce zgrupowania,
Głodu nie ma,dzisiaj była porcja z ud barana.

To Afryka. Pełna cudów.Czarnych ludzi z sadzy.
Lecz nie mają oni lekko,bo nie mają władzy.
Ubiór im tu nie potrzebny,biodra mają z liści.
Słonko za to cały dzionek,plecki mocno pieści.

Znowu statek,wielka woda.To drugi ocean.
Pod stopami tylko pokład,to nie żaden majdan.
Gdzie rozbiegać możesz nogi,pobawić się w berka,
Znów wymioty.Z drugiej strony nie trzeba papierka.

Miesiąc płyną,ciągle woda. To jest Atlantycki.
Ciemną nocą gasną lampy,ni fajki ni świeczki.
To złowieszcza jakaś cisza,może być zderzenie.
Z podwodnikiem,no, a póżniej to na dnie leżenie.

W szósty tydzień,o już widać,to brzegi Kornwalii.
Upragniona ziemia matka,kraj skauta lilii.
To tu oni się uzbroją i jako Tytani,
Płomień rzucą i żelazo na głowę Germanii.

Teraz jeszcze w wielkiej ciszy trwają rozładunki,
Tu po wielkim porcie chodzą i robią sprawunki.
W pociąg nocą i do Szkocji.Tam biwaki nowe.
Zajechali w dni słoneczne,piękne dni wrześniowe.

Piękny to kraj,taki schludny,lud tu pracowity.
Bolek wnet to zauważył w czystości ulicy.
Domki wszystkie murowane,dachówka,kominy.
Tu kobiety grabią drogi. Jeno brak dziewczyny.

Młodzież cała płci obojga,uniform włożyła.
I w szeregach w walce z Niemcem od dawna walczyła.
Szkocja kraj to jednak ciepły,mrozy tu nijakie,
W czerwień cegła,domy długie,szyby małe w kratkę.

Tu wśród ludu nam obcego inne obyczaje.
Tutaj Polak już biwakiem na ćwiczenia staje.
Bolek to dostał armatę.Przy niej kolubryna,
To jest pestka,to jest mucha.Ta gdy już zaczyna

To piętnaście kilometrów do przodu donosi.
A wybuchem jeden domek na pyły roznosi.
Wciąż ćwiczenia,próbne strzały,musztra i moresy.
W obcym kraju, brachu, jesteś nie masz własnej kiesy.

A więc dziękuj za opiekę,wikt i opierunek.
Gospodarzom tu okazuj należny szacunek.
Prawdę mówiąc są lubiani,są tu oczkiem w głowie,
Na żołnierza to nikt tutaj nic złego nie powie.

Rozdział V

Kręte drogi życia

Obóz mają w Achlertool. Namioty,namioty.
Koniec września, a pogoda często robi psoty.
Jednak ciepło,nudy nie ma,huk armaty straszny.
Kurpiel przy tym śmiech wydaje,ochrypły,rubaszny.

On ma swoje i powody, by pieścić armatę,
On ją widzi jako taką, co zrobi zapłatę,
Za porażkę i za krzywdy kraju zdeptanego.
A więc woła,- ładuj ,chłopcze,teraz ćwiczebnego!

Jutro może pójdą salwy z ciężkiego żelaza.
Szybciej ładuj te ćwiczebne, a szybciej,- powtarza.
Kurpiel to jest ich porucznik.A kogo prócz Bolka?
No, tych braci,to Badowscy. Sprawni,niech ich kolka.

Od chwili gdy zszedł z Podola,tu jest odpocznienie.
Szedł zygzakiem przez kraj wszelki. Tutaj łoże ściele.
To kraj ósmy,odkąd Polskę opuścił wbrew woli.
Przymuszony. A zniewaga, to potrójnie boli.

Na Podolu to dom własny z rodziną zostawił.
Dziewczę miłe,zbrodzień jakiś fachowo oprawił.
Sam więc został,sam przebywa w Szkocji, gdzie wrzos lila.
I gdzie Szkotka do chłopaka ciągle się przymila.

W trzy miesiące poznał język,mógł się porozumieć.
To różnica pełnym zdaniem,…coś powiedzieć umieć.
Jako chłopak dość roztropny,znający na rzeczy,
Chwalony był przez dowódcę,jako ostrze mieczy.

Ten chłopak da w skórę Szwabom,bo on celnie wali.
W sam środeczek,prawie krzyżyk,,- no o kilka cali.
On da łupnia,dobry chłopak,dobry jak armata,
Jak wypali w domy Niemca,będzie straszna strata.

Masz przepustkę, chłopcze, dzisiaj,brykaj po Brytanii,
Tu zakazów żadnych nie ma,prześladowczej mani.
Możesz jechać do Londynu lub na wyspę z brzegu,
Jeno w termin tu powracaj,w czas ,bo nie ma śniegu.

Nie ma zaspy,nie ma przeszkód,klar jak na okręcie.
Szanuj wojsko,a nie będę deptał ci po pięcie.
W obcym bowiem jesteś kraju,grzeczność tu popłaca.
Sam też widzisz,dobroć ludzi czas nam tutaj skraca.

Z taką mową Bolek jedzie pociągiem w Londyny.
Cicho marzy,że napotka po drodze dziewczyny.
Ruszył z Jankem,tym Gajewskim,od jednej armaty.
W miasto wielkie,gdzie kuleczki w uszach mają z waty.

Londyńczycy,gdy zapytał,czemu pchają w ucho?
To od pyłu po wybuchu,wówczas gdy jest sucho.
Londyn miasto,Londyn to kraj,Londyn to miliony.
Nie ogarniesz go przepustką,nawet z jednej strony.

Przyszła ładna konduktorka,sprawdza im przepustki.
Bolek zrazu zagaduje,zaczyna od chustki.
Potem dalej drąży temat o jej ładnej buzi.
A na końcu pyta prosto, czy mowa ją nuży?

Ależ skąd ,tryska uśmiechem,jestem taka rada,
I swe nóżki w kształcie iksa ciasnawo już składa.
Więc umówim się na randkę? Zapytuje Boleś.
Dziewczyna się nie namyśla,no ,a ten twój koleś?

Z koleżanką jeśli możesz przyjdziesz na spotkanie.
Janek dobrze tańczy walca,więc będzie skakanie.
Zgoda,przyjdą o dwudziestej,tu na dworcu City.
Tu czekajcie gdzie ten cokół duży,ciężki,lity.

Gdy po służbie Lady była,ogarnęła włosy,
Splotła w małe warkoczyki,niby żyta kłosy.
Umówiła się na randkę. Z kim? Ano z Polakiem.
Nie z fircykiem przysadzistym,a zgrabnym chłopakiem.

Ale Joan będzie wściekła,będzie mi zazdrościć,
Gdy ja będę balowała ,ona będzie pościć.
Trochę ma za rude włosy i to ich odstrasza,
Ale moje jak len takie,- hołd włosom wygłasza.

Bolek był już przy granicie,mundur sprasowany.
„Poland” też ma na rękawie,beret ma zapchany
Za pagonem w lewym barku. Włosy w tył czesane.
Lady wszystko to w mig widzi,stwierdza,że zadbane.

Weszli w salę dość obszerną.Dużo jest munduru.
Jest i śpiewak,a orkiestra przygrywa do wtóru.
Walczyk idzie za walczykiem,można charlestona?
Ale za tym czuje Bolek nie przepada ona.

Gdy już było po północy skończyli fokstrota.
Ona jego zatrzymała,w oczach bzyka psota.
Dała znak,nie schodzi z planu,chłopca trzyma dłonią.
Inne pary też czekają i orkiestrę gonią.

Orkiestra to chwilę zwleka. Jest inny solista.
Bolek zadrgał i zesztywniał. Utwór gra flecista.
Co to znaczy na obczyźnie? To coś go podnieca!
Hymn miłości! Tango dzieci! Pieśń miłość zaleca.

„Na skraju alej mignęłaś mi wśród tłumu tak jak cień.
I to był w życiu mym pamiętny dzień.
Poszedłem dalej,lecz z sercem pełnym jakiś dziwnych drżeń.
Oczarowały mnie błękitne oczy twe.

To śmieszne raz jeden spojrzeć i zakochać się.
To śmieszne a jednak smutno mi i źle.
Urzekły mnie błękitne oczy,
I choć od wtedy minął długi czas,
Ja wierzę wciąż,że cię spotkam jeszcze raz.

Błękitne oczy spojrzeniem jednym spokój skradły mi,
I od tamtego dnia mój świat to ty.
Żal serce toczy tęsknotą wszystkie chwile tchną.

„to śmieszne raz jeden spojrzeć i zakochać się,
To śmieszne, a jednak smutno mi i źle.
Urzekły mnie błękitne oczy,
I choć od wtedy minął długi czas,
Ja wierzę wciąż że cię spotkam jeszcze raz.

Tęsknotą wszystkie chwile tkną,
Błękitne oczy co noc mi się śnią.”

Bolek tańczył tak jak kiedyś, jakby w Zawartnicy.
Serce tempem bije szybszym. Tętno Lady liczy.
Ona czuje coś się stało. Ach, jak on przyciska!
Czy naprawdę? Czy jest w transie? Patrzy w profil z bliska.

Oczy chłopca tak zgrabnego są za siódmym morzem.
Tak jak nikt tu tak on czuje. Usta ma powrozem
Zawiązane, zaciśnięte. Gdzie on patrzy tera?
Lady dumna z tego chłopca swój nosek zadziera.

Nagle zbudził się żołnierzyk.Koniec jest utworu.
Zeszli z desek do bufetu.Chcą bułek,kawioru.
Bolko pije małe piwo,ona limoniadę.
Jest szczęśliwa i gotowa na większą paradę.

Teraz chłopiec jest normalny.Coś odeszło w dale.
I do rana tak tańczyli. Och,było wspaniale.
Joan Bolka już całuje. Odczep się od niego!
Masz partnera, to go pilnuj.Popilnuj ty jego.

Bo gotowy gdzieś odskoczyć.Przecież on się nudzi.
A ty pchasz się na mojego.Nie zważasz na ludzi?
Joan aż się roześmiała,chłopak dziś dla ciebie,
Też go pilnuj,bo przed chwilą był jakoby w niebie.

Był czy nie był ,jego sprawa.Z Polski on dalekiej.
Która pierwsza zwojowana od inwazji wściekłej.
Tu trzy lata Anglia walczy,zbiera ochotników,
By ukarać hitlerowców i zwykłych zbójników.

Dyrygent zawołał głośno; – Carassimma,biały!
Walczyk! Panie proszą panów.Lady łapie cały
Przegub.Ciągnie na parkiety wraz z tłumem tancerzy,
Ona ufa temu chłopcu, w chłopca tego wierzy.

Jemu przeszły trudne chwile wraz z pewną melodią.
Teraz tańczy,tańczy ładnie,wszyscy wiry robią.
Walczyk taki ażurowy,jakby ponad łąką,
On prowadzi,baczcie wszyscy,tylko jedną ręką!

Czemu dłużej ty, walczyku,czemu dłużej nie brzmisz?
Zielono tu od mundurów,zielenią ty bawisz.
Tańcząc czuję ja woń łąki skoszonej przedwczoraj,
Aromaty i zapachy,walczyku, znów szuraj.

Po parkiecie zgrabną nóżką,pantoflem żołnierza,
Który tańcząc to subtelnie w zakamarki zmierza.
Jutro znowu będzie służba.W wagonach pulmanach
To serduszko me zapłacze. Całe w różnych ranach.

Chłopcy z balu już wracają,głowy mają w chmurach.
Na stacji czekają długo,wciąż patrzą po torach.
Weszli w pociąg,lecz ,o zgrozo,to nie ten kierunek!
Konduktor patrzy im w twarze,widzi w nich frasunek.

Sprawdza rozkaz ich wyjazdu.Tłumaczy im trasę.
Oni biją się nagany. Ach,te wdzięki wasze!
Rozkaz w wojsku to rzecz święta. Nie ma lepszej drogi?
Nie ma chłopcy,trzeba wracać. Chwycił za wyłogi!

Chyba,że wojskowe wozy.Żwir wożą też nocą.
Jeśli oni was zabiorą.Oni się tam toczą.
I przez obóz wasz akurat na planty lotniska,
Tak,ta droga to jest pewna,no i całkiem bliska.

Chłopcy stanęli na rozdrożu, machnęli beretem
Wóz już stanął, więc pytają, ja jestem z facetem?
Do obozu, czy da radę, bo są już spóźnieni?
Dobrze, wsiadać, dojedziemy zanim noc się zmieni.

Dojechali już na apel.Berger nadąsany.
To jest służba u AnglikaI Gdzie były pawiany?
Pomylilim my pociągi,wielkie są z nas gapy.
Pójdziem chętnie do raportu.Po co drzeć nam japy.

Berger szefem był kompani,fizycznie niezdara.
Z koczkodanem afrykańskim trafna była para.
Był zgryźliwy,dobry piwosz,buty glansowane.
Golił gładko swoją brodę,z babą miał przegrane.

Na obczyźnie gdzie tam jemu.To stąd był zgryźliwy.
Ale nieraz jak kometa był także życzliwy.
Głową muru nie przebijesz,Bolek się ustatkuj.
Dobrze strzelasz,swoją dumę właśnie na tym buduj.

Różnie było z Bolesławem,bez przepustki poszedł.
Raport za to miał paskudny.Berger za to go bódł.
Nie ta droga Bolesławie,wojsko to koszary.
Więc przynajmniej dobrze strzelaj,a unikniesz kary.

Nagle przybył tu Sosnkowski.Musztra i raporty.
Na szarówkę jest wieczorek,więc wszystkie kohoty,
Wystawiły swoje chóry,śpiewano.śpiewano.
Odpoczynku słuchającym to wcale nie dano.

„Zielone jabłuszko przekrojone na krzyż,
Czemu ty dziewczyno,krzywo na mnie patrzysz.
Gęsi za wodą,kaczki za wodą,
Uciekaj dziewczyno, bo cię pobodą.”

„Jeszcze jeden mazur dzisiaj
Choć poranek świta.
Czy pozwoli panna Krysia,
Młody ułan pyta.

I tak długo błaga prosi,
Boć to w polskiej ziemi.
W pierwszą parę ją unosi,
A sto par za nimi.

On jej czule szepcze w uszko,
Ostrogami dzwoni,
W pannie tłucze się serduszko
I liczko się płoni.”

„ Przybyli ułani pod okienko
Przybyli ułani pod okienko
Stukają , pukają,wpuść panienko
Stukają, pukają,wpuść panienko.

O Jezu,a cóż to za wojacy?
O Jezu, a cóż to za wojacy?
Otwieraj, nie bój się, my czwartacy,
Otwieraj ,nie bój się ,my czwartacy.”

„ Choć burza huczy wkoło nas,
Do góry wznieśmy skroń!
Nie straszny dla nas burzy czas,
Bo silną mamy przecież dłoń,

Weselmy bracia się,
Choć wicher żagle rwie.
Kto pracą każdy święci dzień,
Ten smutku nie zna,nie.

Choć słonko kryje chmury cień,
My w lepszą przyszłość patrzmy się.
Weselmiybracia się,
Choć wicher żagle rwie.”

Ktoś ułożył tekst piosenki na cześć generała.
Tu do wtóru instrumentów cała gama grała.
Bolek śpiewał z małym chórem pean legioniście,
Nikt nie dziwił się reakcji,płakał oczywiście.

Pan generał twardy człowiek,co znał tajemnice,
Chustką białą wciąż ocierał surowe swe lice.
Podziękował on chórowi,przemawiał do ludzi.
Wiedział dobrze.Wśród słuchaczy duży podziw budzi.

Tu był znany ten bohater.Był jak polskie pany.
Coś po cichu tam gadali.Bolek był stroskany.
Całe wojsko weń patrzyło, nie brakło i smutku,
Lecz milczało, bo to służba i nie piło wódku.

O czym szeptał tam generał z umysłem najemcy,
Coś jest grane?! Nie wiedziano.Po dziś nic,nic,więcy.
I po dzisiaj tajemnica leży w skarbcu wyspy.
I w umyśle dziś żyjących,którzy stamtąd przyszli.

Nastąpiło znów strzelanie ostre do makiety.
Straże wokół,zwiady,czujki i zwykłe pikiety.
Tydzień minął, gdy do Walii ściągnięto dywizje.
Nowe wszczęły się rozmowy.Roztrząsano wizje.

Montgomery na inspekcji,naczelny Anglików.
Sprostowane są szeregi.Masa z nim jest dżipów.
Nasz Boruta,pan Spychowicz raport składa zwięzły.
Mówi śmiało, a wojskowe słowa mu nie więzły.

Przegląd trwał cztery godziny.Anglik jest kontenty.
No a Maczek,co tam mówić,prawie wniebowzięty.
Walki trwały na Sycylji.Wzięto nosek buta.
Poprzez kanał rana będzie,szybka,celna,kłuta.

Cierpliwie jeszcze czekano na trudne przeprawy.
Czas tracono na ćwiczeniach,piciu czarnej kawy.
Walki trwały już we Włoszech.Wolno,lecz łamano,
Opór Niemca. A złamać go chciano,bardzo chciano.

Otrzymano nowe działa.Pod York wyjechano,
I na działach do makiety marsz bojowy grano.
Podczas przerwy w tym strzelaniu szum dziwny słyszano,
Coś upadło z nieba wielkie.Dżipami tam gnano.

W ziemię wryta była bomba jak chałupa wielka,
Uciekła więc z okolicy prawie ludność wszelka.
To V-2, nie wypaliła,cicha nie dyszała,
Może martwa? Jakaś obca,jakoby tu spała.

Rozkaz odejść! Bo tam zapłon może być spóźniony!
Więc rozpierzchł się stąd tłum oczek postrachem goniony.
Wśród strzelania do tarcz wielu nadszedł dzień czerwcowy,
Przyczółki są uchwycone.Rozdział życia nowy.

Dywizja jest przesuwana coraz bliżej portu,
W sierpniu Maczek gdzieś pojechał. Stanął do raportu.
Gdy powrócił ,ruszył wojsko w kierunku kanału,
A tam przed nim są dywizje.Wszystko w port się pchało.

Kolejka się posuwała,jakoś sprawnie gładko,
Maczek stał na przedzie pułków,wyglądał jak batko.
Beret skręcił fantazyjnie,stępem się posuwał,
Żandarmeria kierowała,on pułki rozpruwał.

Czołgi pierwej na tą keję.Wozy- tamten statek.
Wozy z bronią były większe od podolskich chatek.
Maczek mógł tu porównywać swoje 7-TP-ówki.
Które miały jako laska takie cienkie lufki.

Tutaj „Sherman” to miał lufę jako smrek karpacki.
Z tym tu czołgiem Maczek widzi już koniec tułaczki.
Oto stoją tu okręty,które w Europę,
Go zawiozą i we Francji postawi swą stopę.

Jeden dzień był załadunku,cumy już rzucone.
Statek ruszył.By szczęśliwie. Na francuską stronę.
Żołnierz wody się nie boi,już pływał w bezkresach.
Teraz baczy na brzeg drugi ,a myśli o Kresach.

Teraz to się już przybliżam.To w kierunku kraju.
A więc powrót do Ojczyzny. To koniec wyraju.
Każdy myśli;- zbrojny jestem,mam z sobą żelazo.
Czołgi takie są potworne.Zmiażdżą ciebie, płazo!

Zdepczą płoty,zburzą chaty,złamią zagajniki,
A od czasu tak do czas robią z lufy pstryki.
Pięćset czołgów jest u Maczka,armat prawie trzysta,
Chłopcy drą do bitwy szybko,skrwawi się faszysta.

W dwie godziny widać Francję.Wiwat zakrzyknięto!
Właśnie słonko ją oblało. Za cud toto wzięto.
Widać Francję przebogatą.Tam już trwają boje,
A więc każdy ściska w kułak czyste dłonie swoje.

Francja piękna i zielona.Francja pełna dumy.
To w Paryżu gołą dłonią wzięły twierdzę tłumy.
Toż to z Francji przyszła armia,co Moskwę spaliła.
Ona razem z Poniatowskim mróz,biedę dzieliła.

Francja życia i rozkoszy.O,widać jej brzegi,
Plaża czysta ,a na plaży leżą ich kolegi.
Oni pierwsi tu dotarli,oddali daninę,
Kulki brali z cekaemów lub wpadli na minę.

Ale wzięto plaże Francji.Już są w głębi lądu.
Nikt już teraz nie zatrzyma czołgowego prądu.
Francja ciągnie jako magnes.Każdy pragnie brzegu,
Chciałby dostać się do plaży w finiszowym biegu.

Taki duch panował w wojsku,co z biało-czerwoną,
Zszedł na plaże w uniformie,tu angielską stroną.
Już na brzegu szyk formują.Ruszyła kolumna,
Oj,Niemcowi to się przyda,oj, nie jedna trumna. *

Kanadyjczyk wraz z Polakiem tworzą zgrupowanie.
Gdy dostali rozkaz ruszać,! Zamków jest szczękanie.
Wyprzedzili armię Niemców.Zagrodzili drogę.
Oj,tu legły te niemieckie pułki,liczne,mnogie.

Bolesław był ustawiony tyłem do Berlina.
Walił z działa w zachód słońca,w czubek gada klina.
Niemiec przerwać się zapragnął,rzucił dwie dywizje.
Co zobaczył ,a u góry potęgi swej wizje.
Czytaj; S. Maczek,”Od podwody do czołga.”
Trzy tysiące samolotów.Nie było Firera!
Wybuch straszny się rozpoczął,co darń z łąki zdziera.
Bomby lecą jako ten grad,zagłada,zaraza.
No a z boku to bateria salwy wciąż powtarza.

Tam w baterii jest Bolesław. Strzela,ciągle strzela.
Pocisk z bombą teren pola jako w młynie mielą.
Ale co to? Fala zrzutów jakby się przybliża.
Bomby są już coraz bliżej.Leci chmara świża.

Sygnały to nic nie dają,ani żółte płachty.
Bomby lecą na baterie! Rzucane są wachty.
Jeden Bolek się nie ruszył.Nie zostawił działa.
A oblicze jego młode chęcią zemsty pała.

Widzi właśnie w swej lornecie,Niemiec się podrywa!
Chce skorzystać z zamieszania.Do przodu wyrywa.
To zagraża i piechocie i całej baterii.
On się przerwie! Ładuj działo! Nie będzie histerii.

Reszta dział jest opuszczona.Nalot jest straszliwy.
Hej,kto Polak,do armaty! Granat daj prawdziwy!
Niebo już się rozjaśniło.Co spadło ,to spadło.
Równo dostał środek frontu jak młotem kowadło.

Osiem strzałów na minutę.To Bolko celuje.
I w postaci naprzeciwko lufę swą kieruje.
Komandosi nacierają,a Bolek granatem,
Równomiernie, a skutecznie jako biczem, batem.

Leje wszystko, co się rusza.Wróciły załogi.
Już armaty wszystkie biją.Z ciał tam stoją stogi.
Nikt nie wyrwał się z kancera.Pole widać martwe.
Szambua było czerwone.Niemiec tu miał kotwę.

Gdy pod wieczór walki cichły,Bolek rzekł te słowa;
Miałem nocą jakąś wizje. Sen jakby od nowa.
Ktoś mi mówił albo śpiewał,coś co ja nie znałem.
Przepowiednia toto była.Poważnie nie brałem.

Co to było? Co się śniło? Mów, każdy ciekawy.
Dzień był ciężki,pracowity.Nie jakiś niemrawy.
Umęczeni już jesteśmy,Chętnie posłuchamy.
Co za mara cię dręczyła? Był hymn jakiś grany.

„Bolesławie,Bolesławie,ty przesławny książę panie,
Ziemi swojej musisz bronić wprost niezmordowanie.
Sam nie sypiasz i nam także snu nie dasz ni chwili,
Ani we dnie ani w nocy,ni w rannej godzinie.”

Znasz ten wierszyk? Pyta któryś. Nie ,nie znam ja jego.
W ciszy wszyscy się rozeszli.Duch wkroczył do niego.
Bolek sobie przypomina,ten sen już go trawił.
Ale gdzie to było,kiedy? Mirażem swym mamił.

Co oznacza to mamidło? Długo w noc rozmyśla.
Zasnął twardo. A nad ranem głowę se pochyla.
Patrzy w trawę,taka sama jak i nad Seretem.
Machnął ręką.Nie rozumie.Otarł twarz beretem.

Słonko właśnie już wschodziło.Czołgi z dział swych biły.
Trza podciągnąć artylerie do ciał,co już gniły.
A to wszystko ciała Niemców,szli w paszczę armaty.
Te zwycięskie pięć lat temu Hitlera kamraty.

Chcą się przerwać,atakują,wzmaga się strzelanie.
Nie przejdzieta! Po mym trupie! Nie przejdzieta dranie!
Trzeci dzień to krwawych zmagań.Tu Polak wygrywa!
Z boku wsparty przez liść klonu,blachy wsie rozrywa.

Z drzewa patrzył na to wszystko Maczek pełen życia.
On uciekał z kraju swego,z krainy powicia.
On ratował swoją głowę,by teraz u brzegu,
Razem z innym,aż zza morza w jednym być szeregu/

Obserwuje, jakie siły nadciągają z kotła,
Wszak od tyłu też przegania ich Montiego miotła.
To szesnaście jest dywizji w kleszczach sojuszników,
Bitych zewsząd,z czołgów wielu,z wielu granatników.

Żelazo jest przetwarzane w kupy blach i prętów.
German jedną tu ma drogę.Nie znajdzie wykrętów.
Musi czołem w nasze czoło uderzać taranem,
Ale coś mu nie wychodzi z mocniejszym baranem.

Przyszło tutaj pukać rogiem.Nic mu nie wychodzi.
Ginie marnie i usypia,w posoce swej brodzi.
Czy ktoś widział stosy trupów na wysokość chłopa?
Niech tu przyjdzie,niech zobaczy! Dwa metry i stopa!

Czołg się schował za wał ludzki i strzela w baterie.
Bolek szuka.Ktoś nas widzi,trza zgasić zarzewie.
Ślązak pierwszy zauważył na kościele wieży.
Kapuś siedzi,więc do niego działem swoim mierzy.

Tynk posypał się gwałtownie.Czołg zaś przestał strzelać.
Więc trafiony obserwator.Trza czołgi odpierać.
Czołg nie ma pola manewru pośród wraków własnych,
Chce poruszyć swoim cielskiem po zaułkach ciasnych.

Namierzony jednak został,już płonie i bucha,
Trochę w przody, trochę w tyły gąsienicą rucha.
Już jest martwy,cały ciepły,bo żar topi farby,
Otwierają mu się w górę nagle wszystkie garby.

I wybucha,aż wieżyczka pada wedle niego,
Nic nie widać,nikt nie widzi tam życia żadnego.
W szósty dzień tych wielkich zmagań Niemiec się poddaje.
W górę ręce swoje trzyma i z klęczek powstaje.

Kilka dni jest odpoczynku. Maczek liże rany.
To chłopisko cały czarny,widać niewyspany.
Kiedyś to on sam uciekał z brygadą czołgową,
Na Rumunię marną drogą a zwaną czortkową.

Teraz po tym odpoczynku to on goni wroga,
A tu lepsza,asfaltowa wokół jeno droga.
Już dogania go przy Belgii. A Bolko celuje,
Jednak widzi kaptur nadal,lufę mu blokuje,

Więc podskoczył sam do lufy,ściąga kaptur z rury,
A tu leci nań granatnik,od chmury,od góry,
Wybuch wielki,masa ziemi,szrapnele już lecą.
Są gorące,w blachy dzwonią i co żywe sieczą.

Bolek wstaje,się prostuje. Nie,nic nie dolega.
Oprócz niego wyszedł z tego jeden mu kolega.
Co to inne obsługiwał działo, a sąsiedzkie,
Z darni pocisk zrobił w koło,pokręconą sieczkę.

Po wypadku noc nastała. Nie dała spokoju.
No, bo Niemcy racę świetlną rzucili do dołu.
Nad tą racą samoloty przeleciały szybko,
I zrzuciły swój ładunek marnie,chociaż blisko.

Odrzucono dalej Niemca,opuszcza on Belga.
Bolek wali na wprost cele,kąsa go i sięga.
Depcze ciągle mu po piętach,tłucze,wali,siecze.
German wolno ustępuje,wciąż obronę plecie.

Tak jak może,z czego może,brużdzi i się dąsa,
Lecz niewiele może zdziałać,nie za bardzo kąsa.
Gdy odskoczył dość daleko,dognały go czołgi.
Bolek ma trochę wytchnienia,pierze swe wyłogi.

Ubrudzone wiecznie błotem,śmierdzą prochem,siarką
Ku zdziwieniu widzi dzieci,idą grzecznie parką.
Idzie chłopczyk i dziewczynka,może ośmiolatki,
Ubrane są dosyć schludnie,nie ma na nich łatki.

Dzieci coś tu tak ciekawi.Nie Bolek,nie pranie.
Lecz armata,włażą na nią,a mają gadanie.
Między sobą podziwiają,mówią jak fachowcy.
Bolek tego nie rozumie.On jest dla nich obcy.

Przygląda się tej zabawie.Jakie śmiałe smarki.
Kręcą korbą,wciąż gadają i wzór tworzą parki,
Bolek tych dwoje porównał do wierszyka z klasy.
Gdy go mówił w święto chłopskie do tłumów do masy.

„Jadą,jadą dzieci drogą
Siostrzyczka i brat
I nadziwić się nie mogą
Jaki piękny świat.”

Wierszyk mówił on w Czortkowie,Tu inna kraina,
Widok dzieci,ich ciekawość,bawić go zaczyna.
Wstał i podszedł do plecaka,wzion dwie czekolady,
Dał je dzieciom,zauważył, nie brak im ogłady.

Dzieci poszły gdzieś tam w pole.wróciły w godzinę.
I za ręce to prowadzą całą swą rodzinę.
Ojciec,matka i rodzeństwo przyszli podziękować.
Za słodycze ,których nie ma.Nie ma co gotować.

Zapraszają jednak Bolka na wspólną wieczerze,
Proszą,mówią to z uśmiechem,widać proszą szczerze.
Dają koszyk ładnych gruszek i piękne renety.
Będą czekać,w tamtą stronę.Nie trzeba pikiety.

Koniec września to był prawie.Zostały owoce.
Bolek bierze już renetę,lecz chodzić on nie chce.
Może nawet by nie poszedł,ale szef zachęca,
A idż chłopcze,co ci szkodzi,niedaleka miedza.

Gdyby rozkaz jakiś przyszedł,to tam ktoś podskoczy,
Ale myślę będzie spokój.Każdy ciuch swój moczy.
Tylko nie pij,a bądż grzeczny.Wszak jesteś wojakiem,
No, idz przecie,jeno wolno,honorowym krokiem.

Bolek bierze z sobą Józka Bugla od armaty.
On sierotą prawie że był,nie posiadał taty.
Na Syberi i gdzieś zaginął bez wieści i słuchu,
Bugla watę zawsze trzymał w swoim prawym uchu.

Pójdziesz ze mną? Chyba pójdę,jeno się ogarnę.
Trza ogolić zarost stary,kąpiel zażyć parną.
Buty na glans wysztyfować,to godzinę zejdzie,
Może nawet coś przekąszę, by nie iść o głodzie.

Zaproszenie jest przyjęte.Tłumaczy Bolesław.
Po niemiecku on próbuje,lecz jest pełen obaw,
Jednak oni zrozumieli i odeszli w chatę.
Ludy tutaj mieszkające w kulturę bogate.

Bolek poszedł do Bergera,prosi go o zgodę,
No, idz chłopcze,idż na schadzki ,póki życie młode.
Po południu w październiku,obaj wzięli bronie,
Chata była tuż za górką na północnym skłonie.

Wioska to była Sinuac.Była parę kroków.
Chłopcy wzięli czekolady,trochę cygaretów.
Papierosy były w szafie namiotu baonu,
Można było brać co trzeba,ile tylko komu.

Wolna była czekolada dla każdej potrzeby,
Mówiąc prawdę,tutaj w wojsku,to nie było biedy.
Gorzej było nieraz z czasem,nawet na golenie,
Gdy natarcie szło do przodu,szło ciągiem walenie.

Domek mały pod dachówką.Szyby w oknach całe,
Jednak szyby to niewielkie,można rzec,że małe.
Ominęły go armaty,a tu właśnie biły.
Wsze armaty Bolesława grzmiały z całej siły.

Front już poszedł na Holandię.Cisza w krótki wieczór.
Pozostał jego dywizjon.Tu jest jego parkur.
Przed domem mały ogródek,róż żółtych ostatki.
I dzieciaków spora grupka w otoczeniu matki.

Pani domu ich zaprasza,dzieciaki wciągają,
Bo to one interesy największe tu mają.
Widzą broń ,więc chcą pomacać, a żołnierza „Poland’
Uwielbiają,bo on z baśni,hen,za krajem Holand.

Aż za Łabą,aż za Odrą,mityczna kraina.
Tam to właśnie gdzieś jest Bagdad,tam bajek dziedzina.
A więc patrzą na żołnierza jak na Alladyna,
Trochę gorzej zaś się czują, gdy mówić zaczyna.

Jest angielski,jest niemiecki,polski jako trzeci,
Dzieci milczą, starsi mówią,wieczór jakoś leci.
Dzieci ,ryby spać już poszły, a mowa się kręci.
Już gospodarz koniak stawia.W głowach więc się mąci.

Miły to był podwieczorek.Bugiel już się zbiera.
Dziękuje za poczęstunek,broń z sobą zabiera.
Bolek został, bo był senny, a nogi leciutkie,
Więc złożony jest w łóżeczku,tu leże mięciutkie.

Broń położył se na brzuchu,zasnął snem żołnierza.
I nie widział ani poczuł panna w izbę zmierza.
Przestraszyła się tej broni,cofnęła pośladki,
Opuściła,słychać było,lokum cichej chatki.

Rano zbudził Bolesława rumor ciężkiej broni,
Co to spadła z jego brzucha. Dotknął swojej skroni.
Jest w porządku. Jest gdzieś w chacie.Acha,podwieczorek,
Wstał i spojrzał w lustro zaraz na licach kolorek.

Podziękował za gościnę,za nocleg w piernatach,
Westchnął ciężko,ile to dni nie nocował w chatach.
Ciągle jeno przy armacie,na lawecie działa,
No a dusza przecież łóżka już od dawna chciała.

Jeszcze kilka razy bywał u gościnnych ludzi,
Zauważył, jego pobyt wcale ich nie nudzi.
Gospodarz nawet powiedział,była w izbie panna,
Broni strasznie się ci bała. Smukła jak dziewanna.

Przeprosił więc gospodarzy za broń w śnie trzymaną,
Lecz instrukcje to są jasne,czuj ją w noc zaspaną.
Bo to żona i kochanka,czuła ręka mamy.
Na jej siłę,na jej ogień,w wojnie jesteś zdany.

Ruszyli już na Holandię.Biorą kanał „Marek”.
Natopiono motorówek,desantowych barek.
Niemiec tęgo wali z armat,broni tu dostępu,
Bolek także często strzela,szuka brodu,wkrętu.

Wystrzelił trzysta pocisków,stworzył jakby lukę,
Jest chwilowa już zapchana.A więc dalej tłukę.
Aż wyrąbię szlak wąziutki,ponton brzeg ucapi.
Co z tym zrobić, to niech piechur głowę swoją trapi.

Uchwycono po raz trzeci przyczółek na „Marku”.
Woda to się gotowała jak w gorącym garnku.
A wysoko jak fontanny i jako gejzery,
Bolek strzelał, a granaty siekły jak siekiery.

Łupał lukę po kawałku,powiększał jej pole,
Piechur wgryzał się w cieśninę,oj,ciężką miał dolę.
Czuł nad sobą tą kolczugę własnej artylerii,
Parł więc naprzód,by nie oddać już zajętej grobli.

Piechur wiedział,dwieście metrów,gdy pójdzie do przodu,
Wówczas czołgi skorzystają z żelaznego brodu.
Na pontonach przejdą kanał,wyprzedzą piechura,
No a piechur wnet powstanie, z okrzykami hurra!

Więc na razie kule krążą w przeciwnych kierunkach,
Lecz się czuje,że ich więcej w naszych polskich rurkach.
Wali baon Bolesława,walą także tanki,
I zbliżają się do wody.W króciutkie przystanki.

Saper rzucił trzy pontony,czołg przeprawę bierze,
Po czym rzuca się do przodu jako dzikie zwierze.
Gdy dosięgnie swoją kulą pancerz na „Tygrysie”,
Małe słońce tam się tworzy,piski słychać mysie.

To żelazo o żelazo trze ciężarem lotu,
I wybucha hukiem strasznym,to pod wpływem gniotu.
Tutaj jeden ustępuje,z westchnieniem się wali.
A w postaci kupy złomu z żelaza,ze stali.

Piechur granat wrzuca w pudło,dobija zwierzynę,
Patrzy z wielkim też zdziwieniem na wrażą maszynę.
Jak to trudno ją powalić,nawet i wybuchem,
Teraz ona już jest zerem,dymem jest i duchem.

Przerwano się już przez kanał.Działa biją łukiem.
Jeśli cel jakiś dosięgną odpowiada stukiem.
Coś trafiono.Taki odgłos kanoniery znają.
I nawzajem sobie znaki umówione dają.

Grudzień nastał,błota wielkie,wstrzymane są ruchy.
Nastał rok czterdziesty piąty.W wojsku nowe duchy.
Dzień w dzień działa ciągle biły,wgryzano się w cielsko,
Które broni swego pola i walczy diabelsko.

Bolek w wojnie już wystrzelił kulek trzy tysiące,
Teraz lecą już następne,grożnie przestrzeń tnące.
Dobić gada! Zwiększyć ostrzał.Ta ziemia jest czarta!
Z niej to wyszły hordy straszne.Odwrócona karta.

Karta jest jak ta kochanka,zmienia swe uczucia,
Nieraz bywa najlepszego gacha ona rzuca.
Gach się dziwi,dał jaj wszystko,dla niej też rabował.
Teraz zdradzon ,z trudem głowę w rzeszy swojej chował.

A tu Bolek następuje,działa biją,biją ,
Kule świstem tną powietrze i złowieszczo wyją.
Kiedy trafią w coś tłustego,jest znamienny stukot,
To żelazo odpowiada.Kula celna.To nie płot.

Oto bowiem jest tępiona kraina bogata,
Która dawno nie poczuła na plecach swych bata.
Jeniec częściej też jest brany,mundury strzępione,
Oczy mętne niespokojne jakoby zgonione.

Wiosna,wiosna,razem z pąkiem leszczyny,sasanki.
Rzucane są w miasta Niemiec,żelazne skakanki.
Które w górę podskakują,wybuchają gromem,
Rozpryskują się na popiół wraz z trafionym domem.

Breda jest końcem wędrówki z Kanału la Manche.
Nałożono na buldoga żelazne kagańce.
Maj się zaczął.Bolek dostał w nagrodę urlopy,
Wojna jeszcze huczy głośno.On stawia swe stopy

W Anglii cichej i do Yorku na kwaterę zmierza.
Tu radosna wieść dochodzi,po uszach uderza,
Koniec wojny! Krzyk ulicy! Radość sięga chmury.
Radość także jest i w Bolku,kończy czas ponury.

Rozdział VI

Powrót do kraju

On spał właśnie,gdy te krzyki dźwięczały o szyby,
Wstał więc z łóżka,zszedł do holu.Pyta Mery,dziwy?
Nie,nie dziwy.Koniec wojny! Obejmuje chłopca,
Kobieta Bolkowi żadna,nie,nie była obca.

Ucałował ją stukrotnie, Mery robi oczy!
Widzi jednak, on wyskoczył,wyleciał jak z procy.
Zmieszał się wraz z całym tłumem.On co trzy tysiące,
Sam wystrzelił.Ciężkie kule,niezwykle gorące.

Cały dzień wznoszono ręce,podrzucano czapki,
Całowano się nawzajem,podawano łapki.
Wiele było tu narodów na ulicach miasta,
Filozofie i pojęcia,komik i kubista.

Rzesze ludzi wdzięcznym okiem głaskały mundury,
Dotykały ich ramiona. Krzycząc po raz wtóry!
Wiwat żołnierz! Wiwat wojskp.Armie sprzymierzonych!
Tyle lat to wszystko trwało.Tyle lat straconych.

Mrok i noc nie przerwał tanów,ani popijawy.
Każda knajpa była pełna,każdy kufel brany.
W oczach była jeno radość i w głębi źrenicy,
Wszystko w Yorku oszalało,w całej okolicy.

Chłopiec wśród nich był z Podola. Ten taki wysoki.
Gdy kobieta była wolna w taneczne szedł kroki.
Każdy z każdym się radował,wrzawa narastała,
Jakaś wielka więż społeczna wszystkie głowy brała.

Rano trochę już wyspan ,pojechał do Mathley.
Tam zapoznał cud angielkę i popuścił cugli.
Ona jednak po tygodniu,mówi ,że nie jedzie,
W kraj nieznany,do tej Polski.Tu się lepiej wiedzie.

Nie,ja tutaj nie zostanę,wrócę do ojczyzny.
Tam doczekam,choćby długo,na głowie siwizny.
I odjechał od dziewczyny,co była mu miła,
Ona także i to jawnie do niego ciążyła.

Zmiana kraju,obyczajów,odsunęła młodych,
Co tam mówiąc,zakochanych i nawzajem lubych.
Zniechęcony tym Bolesław udał się do Belgów.
Do tych dzieci od wierszyka jakby do kolegów.

Przyjęty on jest serdecznie.Dzieci uwielbiają.
Chcą się bawić i spokoju wcale mu nie dają.
Pomagał on im na roli,robił wszystko, aby
Zapłacić im za gościnę w czas wojennej doby.

Po miesiącu ich opuścił.Żegnali go szczerze,
Taka przyjaźń nieznajomych to za serce bierze.
Od nich udał się do Lingen do swojej baterii,
Do chłopaków, do przyjaciół,do życia materii.

Rok walczyli razem wspólnie.Razem jedno działo.
Obrabiali jak kochankę, metal jej się znało.
Razem byli w jednej grupie i jeden cel mieli,
Wszyscy razem Niemca pobić oni bardzo chcieli.

Teraz spali na kwaterach w różnych domach,gmachach.
Zabawiali się baśniami,mówili o strachach.
Coraz częściej też mówili,a co dalej będzie?
Oficerów prawie nie ma,nie ma tych na przedzie.

Miesiąc płynie za miesiącem.Co robić do licha?
Już niektórzy wyjechali,na historię kicha.
Bolek też tuż po pokazie,paradzie wojskowej,
Mówi wszystkim o swej woli,woli już gotowej.

Formalności były krótkie.Jest rozkaz wyjazdu.
I tak chłopak w dwa tygodnie pod czerwoną gwiazdą.
Zameldował w kraju przyjazd.U miasta Szczecina.
I tak nowa już historia tu się rozpoczyna.

Czemu jednak do Szczecina? A gdzie jest Czortkowo?
Czy mam życie rozpoczynać nad Odrą na nowo?
Własny domek był w Czortkowie,z gliny ale własny.
Rzeka także własna była. Seret, Panie Jasny!

Aleś ty mnie wykierował! Przez trzy kontynenty.
Ty przyjaciel czy wróg skryty? A bardzo zacięty!
Gdzie mój ojciec? Gdzie są bracia? Zostali w Czortkowie?
Gdzie są oni? Niech ktoś przyjdzie i niech mi odpowie.

W Szczecinie otrzymał z PUR-u przydział na mieszkanie.
Robota też się znalazła,ale jakie spanie?
Wszak nic nie miał prócz ubrania i jednej koszuli.
A do której kurz ulicy to się chętnie tuli.

Jednak żyło tu się jakoś ,a po pewnym czasie,
Spotkał z Kresów znajomego,siedli przy kiełbasie.
Nagle ziomek mówi ,słuchaj,twój tatko w Stargardzie!
Co ty mówisz? Wyrzucili jego z Kresów bladzie.

To już jadę! A zapłata? Ja zapłacę druhu.
Ja już pędzę! Jadę szybko,choć o pustym brzuchu.
Zjedz tą porcję,zjedz ją za mnie.Dziękuję za wieści.
Myślę,że ta druga porcja łatwo ci się zmieści.

Władek Gaweł to jeść nie chce,rzecze; nie wypada.
Bolek prędki to jest kumpel.Do swoich wnet spada.
Kiełbasa jest owszem,owszem,no jakoś to zmogę.
Jednak mógł więcej przekąsić udając się w drogę.

Za godzinę był na dworcu,wykupił bilety.
Lecz na pociąg trza poczekać.Peron mocno spluty.
To sołdaty w ruskiej bluzie,chodzą no i plują.
Jak zobaczą gdzieś żelazo ,to zaraz go psują.

Pociąg ruszył po południu.Oj,nie miał szybkości.
A najgorzej to na moście, co nie miał nośności.
Gibał on się na dwie strony,woda w beczkach stała,
No, to widać jest ruchoma,mocno falowała.

Dojechał on do Stargardu w dobre trzy godziny.
Dworzec tutaj był spalony.A w domach kominy.
Było widać,były mocne,ściany wypalone.
Miasto puste,trochę ludzi,szyby wytłuczone.
Na tyłach był komisariat,poszedł po poradę.
Szukam ojca,gdzie tu mieszka? Władze tutaj młode.
Zielski? Zielski,chyba coś jest,ale to szmat trasy.
Prześpij się pan tam w baraku.Nocą są hałasy.

Rano Bolek ruszył w drogę,Pytał się przechodnia.
Wiedział o tym,że szukanie robić trzeba za dnia.
Zielski? Chyba mieszka tam,tam,wskazał stronę świata.
Nazwy ulic tu nie było.Tu nie znajdziesz gnata.

Tutaj widać wielka bieda,widać to wyrażnie.
W starych butach każdy chodzi,pastą go nie maźnie.
Jednak znalazł po południu.A znalazł staruszka,
Który ciągle jeno płakał,nie ruszał się z łóżka.

Płakał znowu, gdy go ujrzał,synka straconego.
Siedem latek go nie widział,nie widział onego.
Nie przeczytał żadnej kartki,ni listu,ni wieści.
Teraz widzi stojącego,wzrokiem synka pieści.

Doczekalim się syneczku,wygnania jak z raju.
Nie zrobilim tam nic złego ,a po świecie gnaju.
Nic to, tato.Będziem żyli. Wszędzie ludzie żyją.
Byłem w Rosji.Byłem w Azji.Byłem tam, gdzie piją.

Mleko z palmy.Gdzie są liście prawie trzymetrowe,
Czarne ludzie,słonko z prawej ogrzać cię gotowe.
Tu też ziemia,są chałupy,a na nich dachówka,
A po deszczu ziemię drąży jak zwykle rosówka.

Legło naszych bohaterów na tej wojnie mnogo.
Musim, żyć by wspomnieć onych w czasie jutrzejszego.
Jutro szukam już roboty,by było na strawę,
Aby twoje tu potomstwo wyrosło na prawe.

Dziękuję ja tobie, synku.Co wyniosłeś z życia?
Obraz świata,postęp w mieście,łut lepszego życia.
Asfalt tato,wszędzie mosty.Nie wiedzą co brody.
Jeśli w rzekę tam ktoś wchodzi,tylko dla ochłody.

Zobacz Szczecin.Tutaj mostów żelaznych piętnaście.
Chciałeś Seret przejść przy Białej,podciągałeś gacie.
Lecz tam synku Ojcowizna! Seret chrzciła Bona!
Kazimierza tam płukano.Była też korona!

Wszystko prawda, drogi ojcze.Może,może kiedyś?
Trzech mocarzy dziś tak chciało,a nie jakiś obwieś.
W sercu moim, drogi ojcze,tli się kwiat miłości,
Do kresowych,do wczorajszych,do najmilszych włości.

Jażem mocą trzech tysięcy powalił Germana.
Miraż senny jakiś miałem nie fatamorgana.
On się spełni.Poprzez geny wszczepione w naturę.
Bo po śmierci wszczepion będę w inną ludzką skórę.

Ciało nasze jest pamięcią i przetrwa rozłąkę,
Wyjdzie kiedyś wnuka stopa nad Seretu łąkę.
Wykąpie się znów w gliniance,bryzgać będzie wodą,
I zapłacze nad swych dziadów historyczną szkodą.

Stargard Szczeciński 2006r.

Opracowano na podstawie relacji braci Bolesława i Tadeusza Zielskich.Zgodni byli z tym,że przez Czortków na Husiatyń bolszewia wywiozła półtora miliona ludzi.

Autor: Wiesław Kępiński

Kopiowanie i rozpowszechnianie bez zgody autora zabronione (Ustawa o prawach autorskich)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz