środa, 27 grudnia 2017

"Lwów utracony"

Wiesław Kępiński

LWÓW UTRACONY

poemat

Rozdział 1

W a k a c j e

Umęczony, lecz wesoły wraca Wład do domu,
O tym,że się pójdzie płukać ,nie mówił nikomu.
Tam na gliny wyrobiskach młodzieży bez liku,
Lecz się lepiej nie pokazuj bez krawla nawyku.

Jeśli płyniesz tam po piesku,dłonią wedle brzucha,
No to lepiej włóż waciki do swojego ucha.
Zaraz głośne są uwagi,oto jest żółtodziób ,
Co to żabki nie potrafi,a pływa jak parób.

Lipiec kończy swe upały, ciepłota rozbiera,
Więc koszulka jest na plecach,nogawki do zera.
Spodnie krótkie ,pas szeroki,skóra chyba z byka,
Jeno jednym dolnym grzbietem biodra on się tyka.

Sprzączka biała chyba z glinu, pośrodku lelija,
Wład się spieszy na kolację ,ludu masę mija.
Gwar ulicy jest tak wielki,tylko decybele,
A w tym gwarze to języków jest też bardzo wiele.

2

Pośród gwaru słowiańskiego cztery są żargony,
A najwięcej to usłyszysz od Karpat z tej strony.
Są Ormiany z dziwną mową , Azery i Gruzy,
Co to w bluzach pięknych chodzą, w pętlach mają luzy.

A gdy trzeba to w pętelkach są łuski lub muszle,
Które brzęczą kiedy Gruzin piętą bije w kuszle.
Właśnie grupa jest tancerzy,cała w mundur wdziana,
Pokazują swoje tańce na placu od rana.

W rekach dzierżą krótkie szable,tną jak błysk pioruna,
Zgrabne chłopy,kroki robią,bruk kurzy jak z runa.
Jeden z nich gra na basteli, struna jakby wanty,
Już skończyli,mówią, idą tam na lwowskie planty.

Ten w cholewach prosi gapiów o grosik za tany,
Każdy daje,Władek także, bo występ udany.
U Gruzinów wąsik krótki,lecz za to szeroki,
Gdy odchodzą ,toć to widać taneczne ich kroki.

Dom już blisko, jakiś Rusin targuje owoce,
Przy nim Żydek dość wysoki ma pasiaste koce.
Dwóch Tatarów w butlach białych sprzedaje siwuchę,
Głośno krzycząc: po wypiciu zdobędziesz dziewuchę!

3
Władek mija tych przekupniów, jest na Lwowskich Dzieci,
Tu spokojniej raczej już jest.Mniej jest tutaj cieci.
Dom tu prawie z belek jest, w nie cegła wkładana.
Belki czarno malowane,konstrukcja udana.

Wchodzi teraz w Kulparkowską, skręca do swej chaty,
Każdy kto ogląda domek,mów: nie bogaty.
Takich domów tu szeregi, są różne, piętrowe,
Kilka starych przedwojennych, lecz są także nowe.

W domu biały chleb już czeka,twarożek do tego,
Mama gęstość w niego dała.Szczypior do białego.
Można było chleb smarować, można jeść łyżeczką.
Po posiłku,nakaz taki,zajmować się teczką.

Przejrzeć stare materiały i ćwiczyć algebry,
By w Liceum każdy mówił, ten uczeń jest dobry.
Harcerz pierwszy jest w nauce i podchodów sztuce.
Potem pójdziesz do ułanów , by nosić onuce.

Władek jednak chciał do wojska, ale za kierowce.
Tankiem pola potratować, Hucułom gnać owce.
Co dzień chodził więc na kursa szofera pojazdu,
Którym można pokierować, w dróg tysiąc rozjazdu.

4

Jazda owszem jest przyjemna, lepsze śrub kręcenie.
Przy silniku, przy motorze, zworów rozdzielenie.
To też zawsze umazany jest po każdej zmianie,
Brudne ręce , brudne lico, dziury na kolanie.

Ktoś wymyślił wał korbowy i tłoki ruchome,
W których nafta,spirytusy są iskrą palone.
Siła z tego tam powstaje,co ciągnie żelaza,
Ciągle naprzód , nieustannie i z uporem płaza.

Jutro rano to na grzyby, nie zmykaj w garaże.
Wszyscy jedziem z sąsiadami,ja racuchy smażę.
Droga mamo,jutro motor miałem składać w ramę.
Flaszencugiem już do góry to jest wydźwigane.

Wola ojca,są trzy wozy, w każdym para koni,
Zjedziem w drogę na Hołosko do Litewskich błoni.
Potem w lasy,grzybobranie,biwak na lewadzie.
Na biwaku na brezencie każdy grzyby kładzie.

Więcej nie mów,wola ojca,rodzinna wycieczka
Przez Hołosko do Zbieranki.Tam z udoju mleczka.
Całe wiadro na nas czeka,więc będziemy pili.
Niedaleko razem toto,około trzech mili.

5

Powrócimy na szarówkę, konie trzeba zdawać.
Na podwórku póki widno trza grzyby sortować.
Koniec lipca to półmetek tych pięknych wakacji.
A w tym lesie my nie byli,w trasie wiele racji.

Władowi to nie pasuje,on pasjonat śruby.
Lecz z garażu rezygnuje,nie chce dostać joby.
Musi jednak zawiadomić mechanika Pieczka,
Że on jutro tu nie przyjdzie,czeka go wycieczka.

Więc wyskoczył po kolacji do Pieczki garażu.
Kiedy wchodził już do bramy,Czech jest na wirażu.
Słuchaj Władek z dala woła,nie chcesz ty na biwak?
Trzy chorągwie w Pińsku robią.Wystarczy mieć plecak!

Kiedy wyjazd? A siódmego.Jadę.teraz bywaj.
Jadę,czołem,spieszę trochę,.Jadę druhu,,Czuwaj!
Wszedł do bramy,na podwórko,gdzie wysokie ściany.
W suterenie wrota wielkie,w środku wóz składany.

Panie Pieczka,jutro w lasy,nie będę na zmianie,
Więc odłóżmy tę robotę i wozu składanie.
Dobra,zgoda,nie zawadzi małe opóżnienie,
Grzyby zbierać wielka frajda.Ojca zalecenie.

6

Władek wraca już do domu, trza robić rachunki.
Lecz po drodze on wstępuje na małe sprawunki.
Sklep sportowy,tu jest wszystko, kupuje menażkę,
To jest lepsze od kociołka,bo jest bardziej płaskie.

W domu siada do algebry, odrabia ćwiczenia,
Tak rodzice go wdrożyli,by nie chować lenia.
Gdy szarówka już spowiła dachy licznych domów,
Wrócił tato,poszedł pospać.Na dziś koniec rozmów.

Chyba czwartą kurant bije,świt rozjaśnia szyby,
Pierwsza mama wstaje,słychać,dziś idą na grzyby.
Wład z mozołem się prostuje.gimnastykę sprawia,
Mama zerka na pociechę,co też on wyprawia?

Chłopak skacze jak ten pajac,klaska ponad głowe,
On jak widać te ćwiczenia to ma zawsze nowe.
Ktoś go uczy? Skąd ma wzory? Chyba z kąpieliska.
Był na Stawkach,tam to widział i to z bardzo bliska.

Ogień w kuchni rozpalony,miednica zalana,
Jak to dobrze spłukać lica i to świtem z rana.
Zimna woda go orzeżwia,prycha jako żrebię,
Gdy wyciera się ręcznikiem,pomidor na chlebie.

7

Chlebek z masłem to w gazetę mama skrzętnie zwija,
Gdy się mucha napatoczy gazetą zabija,
Do torebki pomidory,to nie całe jadło,
Na wycieczkę! Hen do lasu! Hasło takie padło.

Tu w podszewce są racuchy,grube na dwa palce,
To po trudzie poszukiwań,ach to będzie żarcie!
A w litrówkach czysta woda barwiona maliną,
To piwnice jego mamy z takich soków słyną.

Ojciec myje się pod studnią,chlapie, wodą pryska.
A na koniec: Ałła,woła,dość głośno z tatarska.
Aż kos trele swe powstrzymał i zdziwiony zerka,
Skąd u człeka takie głosy i skąd żółta ścierka?

Po śniadaniu bardzo krótkim,schodzą na ulicę,
Tam w dwa konie bryka stoi,nad brukiem mgławica.
To chłód z bruku ciepło ścina,korzysta z poranka.
Wozak zimną wodę pije z cynowego dzbanka.

A dzień dobry!Odpowiada.Chłód mamy a jakże,
Lecz dzień będzie dzisiaj dobry,dobry na wojaże.
Gdy już trójka na wasągu,wozak lejce chwyta,
A koniki wyczyszczone ruszają z kopyta.

8

Pan Biernacik wóz prowadzi, „ Wiarusa” przypala,
O północy już w robocie na dymek pozwala.
Dmuchnął mocno tu przed siebie,gilzę gnębi wargą,
No, a ona,rozmiękczona,nie zajęczy skargą.

W chłopskich zębach jej nie wolno skarżyć na zębiska,
Chociaż warga z kłem tym górnym,kształty z niej wyciska.
Już się w owal obróciła,teraz w płask ściśnięta,
Milczy nadal,czuje jednak,jej dola przeklęta.

Coś przywoził pan na rynek? Pyta ojciec kmiecia.
Tak.Pięć worków było pyrek i trzy bańki mleka.
Kosz cebuli,jabłek kipa i Wojtek kalika.
Już targują,mają ziele,coś z różnego kwiecia.

Tu zaciągnął się Biernacik,splunął między konie.
Lejce wsadził między nogi,zatarł mocno dłonie.
A jak wrócą ? Pyta ojciec. Chmara ich zabierze.
On ogórków tych półsolnych przywiózł całą dzieżę.

Pan Biernacik to jest z Zubrzy,pół godziny jazdy.
Tam odwieczne i prastare siedzą polskie rody.
Tam też nie ma,ni Rusinów,Tatarów,Słowaków.
A pszenica rodzi sama,bez chabrów i maków.

9

Ojciec Władka i Biernacik w wojsku wraz służyli.
A było to w takich czasach,gdy z Wiednia gnębili.
Razem tyż to Lwów bronili przed Siczą zdradziecką.
Która strelcem tu natarła,nie strylała sieczką.

Mieli ruskie karabiny,kulomiot z taczanki,
Jeno głodni zawsze byli.Brak z koni rąbanki.
Odrzucono wnet ich przecie,tam na Dzikie Pola,
Tam też z głodu wszyscy padli,tam była swawola.

Nowej władzy.Tej wybranej.Co zżarła Kozaka.
A za sprawą to parobka,nieroba ,łajdaka.
Tutaj razem są na kożle,gawędzą o życiu,
Które płynie,jako struga lub Pełtew w ukryciu.

Różnie im to w życiu bywa,dziś siedzą na wozie,
Lecz dwadzieścia to lat temu,to byli w obozie.
Za dezercję z wielkiej armii Hasburgów niecnotów,
Co wąsiska mieli wielkie jak u starych kotów.

A pamiętasz jak kapitan za dupę się złapał?
Po wybuchu granatnika,jak po lesie latał?
Biegnąc wołał: oj, dostałem,już jestem skończony!
Majne libe! Co ja zrobię! Jak wrócę do żony!?

10

Sękiem dostał w dwa pośladki,siniak był jak miska,
Tak to szrapnel raz żelazem, a raz drewnem ciska.
Ubaw miała ta kompania,którą on dowodził,
Casanowa z niego był to i dziewki uwodził.

Jednak po tym to wypadku nie zdejmował gaci,
Nawet wstydził się załatwić pośród wojów braci.
Wszyscy kpili tak po cichu,choć na baczność stali.
Gdy już wojna się skończyła ,to mu w nos gwizdali.

A on Nagy się nazywał i pochodził z Pesztu.
Tak ,pamiętam,on mnie złajał,gdym wyszedł z aresztu.
No, wy Just,a wam guziki kto będzie przyszywał?
Może żona? Sami szyjcie,bo będziesz obrywał.

Zamarstynów już minęli i Pełtew przeczystą,
Dal ujrzeli,a w tej dali jutrznię trochę mglistą.
Konie znowu kłusem poszły na Hołosko w dali,
W którym Cygan swoje wąsy smołą nieraz smali.

Za rogatką drugi wóz za nimi wciąż jedzie,
A w tym wozie,to z dzielnicy są bliskie sąsiedzi.
Tam pan Sliwa,synek Henio,co nie widział Błoni.
Konie idą jak w zawody,ich diabeł nie zgoni.

11

W drugim wozie jak mówiono pan Sliwa z chłopakiem,
Który w szkoły za dwa lata,dziś grzybów zbierakiem.
Im z Sokolnik ktoś powozi,,z widzenia znajomy.
Konie widać śmigłe bardzo.Bat od nich to stroni.

Trzeci wóz już na nich czekał przy Błoniach Litewskich.
We dwa siwki zaprzężony.Widać,że nie kiepskich.
Na wasągu mała Danka z mamą uśmiechniętą,
Która teraz o jutrzence wygląda na świętą.

Do zbieranki! Głuszy w lesie! Gdzie kozioł rogaty!
Ich przywita swym beczeniem: a witajta ,braty!
W dwie godziny już są lasy i słonko na niebie,
Dobre słonko,bo oświetla ,gdy grzybiarz w potrzebie.

Do zbierania grzybów w lesie osiem osób było.
To pustkowie z miejsca przecież nagle tu ożyło
Konie poszły na lewade,z uzdą i spętane,
Ludzie znikli.To oznacza,że jest grzybobranie.

W lesie cichym tu od zimy,oprócz kosa,drozda,
Słychać nieraz jak na palcach Heń na ojca gwizda.
Potem chwile nadsłuchuje,gdzie odzew da echo,
A po echu to miarkuje,czy w koszu ubocho.

12

Tu w tym lesie czas nie mija,czas tu jest w nadirze.
Tutaj to się wolno chodzi,nie myśli w nadmiarze.
A gdy słonko w górze stanie,z ciepła się omdlewa,
Siada grzybiarz pod chojarem i z drozdami śpiewa.

No, nie śpiewa,jeno w duszy coś tam trele nuci,
A aromat żywic sosny mózg mu bałamuci.
Zapach tęgi,kolor jagód i lepkość maślaka,
Zatrzymuje umysł w miejscu i ruch w środku flaka.

Tak osobnik niby żyje,lecz się nie porusza,
Oczy jego są otwarte,lecz odeszła dusza.
Nieraz komar mu zabrzęczy nad nosem cichutko,
Jednak ręka zawsze sprawna załatwia go krótko.

Potem znowu jest omdlenie i baśń myślą włada.
Mało grzybów masz, nicponiu! Ojciec z gębą wpada.
To omdlony się podnosi,idzie w ciemne lasy,
I z kaliny dla zabawy rwie podłużne pasy.

Napotyka nierówności,,leje i wykroty.
Czyżby dzikie świnie ryły? Wśród zabaw i psoty?
Ale doły są głębokie,nierówne,przeróżne.
Jedne piachem zasypane,a niektóre wzdłużne.

13

W taki wykrot raz po ciemku ,wpada sam Zagłoba.
Gdy uchodzil pośród nocy,gdzieś z Michałem oba.
Za nim czambuł z szablą wył stadem basiorów.
Pośród chyba takich lasów,starodawnych borów.

Na wykrotach,na piaszczystych gąska sobie siedzi,
A więc Heniek usiadł wśród nich i wzrokiem ich śledzi.
I następnie je wyrywa i otrząsa z piachu,
A to ojciec się ucieszy .Dobrze,powie, brachu!.

W koszu są już borowiki,gąski i maślaki,
A podgrzybek,on prym wodzi,grzyb nie byle jaki.
Kto pokopał takie doły?To mu myśl wciąż plącze,
Te wykroty tu się kończą,na polanie,łące.

Trzeba ojca się zapytać,może on coś powie,
Kiedyś chodził z karabinem,był młody,miał zdrowie.
Mile wojsko wciąż wspomina,nieraz też i śpiewa,
O piechocie,o dziewczynie i co da mu Ewa.

Chciał znów wrócić na wykroty,ale gwizd już wzywa,
Są trzy krótkie,są trzy długie,to ich hasło bywa.
Pośród wozów już plandeka na runie spoczywa,
Każdy sypie swoje zbiory i karty odkrywa.

14

Henio patrzy.Ale grzyby,ale kapelusze!
Co ja tutaj też wysypię,a wysypać muszę,
Bo dzisiejsze grzybobranie to na handel idzie,
Na kolonie dla tych dzieci,co są w strasznej bidzie.

Już wysypał Henio swoje,słyszy aprobatę,
A więc dnia pięknego tego nie spisze na stratę.
Już kobiety się zebrały,robią segregację,
Każdy z rasy trochę innej idzie w swoją nację.

Gdy już wszystko jest przebrane ,pora na kolację.
Po posiłku odpoczynek,to najlepszy przecież lek.
Tato?Pyta nagle Heniek,tam są,tam wykroty.
Co to znaczy?Skąd te wyrwy?to jakby okopy?

Tam siczowców krążono.Tam bronili ducha.
Tam spłynęła krew kozacka i jelita z brzucha,
Nikt nie uszedł,to mołojcy,Lwów wciąż krzykiem brali,
Ale nasi ich przegnali i bobu dali.

Podczas tego sortowania Władek piosnkę nuci,
Śpiewa sobie,grzyba nieraz w swej dłoni obróci,
Ładnie śpiewa i prym wodzi na zbiórkach zastępu,
Teraz śpiewa znaną zwrotkę,śpiewa od początku.

15

„Z miejsca na miejsce,z wiatrem wtór,
Z lasu do lasu,z pól do pól,
Wszędzie nas pędzi,wszędzie gna
Harcerska dola radosna.

Nam trud nie straszny,ani znój,
Bo myśmy złu wydali bój,
I z nim do walki wciąż nas gna
Harcerska dola radosna.”

Henio widzi w tej melodii wszystkie tęczy pręgi,
I już czuje,że to harcerz żyje bez udręki.
Wlepił w Władka swoje oczy,wysłuchuje tony,
Które w knieje go wprowadzą,nic z niej nie uroni.

Wokół wioski były polskie,nie mieli odsieczy,
Ten ich atak był niezgrabny i trochę od rzeczy.
Brak oparcia,brak prowiantu i brak tyłu,rufy,
To sprawiło,że tu po nich,jest mit bardzo głuchy.

Ukraińcy się zgubili na rozstajach drogi,
Czterech było atamanów.Kozaki ich wrogi!
Każdy poszedł inną drogą.Siekł i bił na odlew
Hasło mieli niby jedno,jeden niby ich zew.

16
Jeden poszedł z bolszewikiem,drugi na Lwów ruszył,
A Petlura wraz z Piłsudskim,kajdany swe kruszył.
No, a czwarty?Pyta Henio,czwarty kozak gdzie je?
Był niemrawy i leniwy,tam gdzie jego wsie.

To był Machno,młody Nestor,on to bił każdego,
Bolszewika i Petlurę i bił Piłsudskiego.
Nie wiadomo z kim on trzymał i gdzie jego ziemia,
Był watażką,lecz Rusinem,on i jego plemię.

Granic żadnych nie uznawał,chętnie brałby cudze,
No, bo swoich nie określił,nie wierzył i słudze,
Więc na koniec to sam został,utracił poparcie,
Zwiał do Francji,do Paryża,w żabojadów żarcie.

A mogiły w tych wykrotach?Gdzie są ich mogiły?
Tam za trybą w zagajniku,przynajmniej tam były.
Część tych mogił się zapadła,brona wyrównała,
Tam onegdaj to kapliczka z pnia jesiona stała.

Słucha Henio bardzo czujnie,słucha i Danusia,
Która główkę swą wcisnęła pod pachę tatusia.
Słucha Władek zadumany,finką skrobiąc kurkę,
Coś za mocno,no, bo nagle zerwał z grzyba skórkę.

17
Danuś mała ,no, to z Heniem razem się trzymała,
Do koszyka to co było ,każdy grzyb więc brała.
Na jesieni do ochronki,składa sobie kredki,
No, a wszystkie to świecowe,maże więc sztachetki.

Po posiłku,pogawędce,Biernacik wziął grzyby.
I sam ruszył do handlarzy na targowe stoły.
Reszta weszła na dwa wozy,ruszyli w swe domy,
A za nimi chmury czarne i białawe gromy.

No pogoda się zepsuła od północnej strony.
Wiatr niewielki ale ciągły,jakby prądem gnany.
Bokiem przejdzie ,mówi Sliwa.Dniepru brzegi zleje,
Bo on chyba od zachodu coraz lepiej wieje..

Tak dwa wozy z lasu wyszły.Widać już kościoły.
Na podwórzu chaty z boku,bobas lata goły.
Pierwsze krople łapie w dłonie,klaska,woła,o mam,
Ja mamusi tę największą,jeśli złapię, to dam.

Bieda z chaty tej wygląda,obnażona bida.
Ona z nędzą ożeniona owoc marny wyda.
Dla tych dzieci nagich,bosych zbierano dziś kurki.
Dla tych rodzin ,co nie mają ni wozu ni furki.

18

Co nie mają majtek nawet,nie mówiąc o trepach.
Co to nadal proso młócą,nie marzą o cepach.
Tą biedotę,mówi pan Just, zaborca zostawił,
Co to pięknie z kazalnicy,po rosyjsku prawił.

On nie ubrał,nie nauczył,wódą płacił czeki,
Nim wyrwiemy my się z biedy,to miną dwa wieki.
Nie przesadzajże, sąsiedzie,wszystko dobrze idzie.
Zobacz jeno ,miasto nasze nie daje się biedzie.

Coraz częściej ja but widzę,no na przykład „batta”.
A i bryczka na oponach,czy żarówka Watta.
Wolno idzie, ale idzie,harcerz też potęga.
Naród dobrze idzie naprzód i dobro wylęga.

Tak,tak, tak zgadzam ja się z tym,to korzyść duchowa,
Ona wspólnie z materialną rzecz piękną wychowa.
Mego męża tam coś trapi,bo był w wojskowości,
Kiedy wrócił, to powiedział: porachujem kości.

No, a kogo miał na myśli? Nie wiem,chyba Prusy.
Bo tam Hitler dużo gada,gardłuje jak kusy.
Ja niemiecki dobrze znam ci,chce odebrać morze.
Z tego będzie bijatyka,strach mówić, mój Boże.

19
Już wjechali za rogatkę,Już jest Łyczakowska.
Schodzą z wozów,to już blisko,to jest Marszałkowska,
Dziwna to była ulica,na niej Uniwerek,
Ale bruku tam nie było,tylko kostka z belek.

Teraz pieszo między domy w uliczne czeluście,
Kamienice to tu były,tu w ormiańskim guście.
Mądry powie to secesja,biedny- kamienice.
To on z miotłą ciągle chodzi i sprząta ulice.

Konie jemu szarpią nerwy,Koń to napakuje!
Nim się zbierze jego bobki,ile to kosztuje.
Na łopatę trzeba zgarnąć,miotłą długo ścierać,
Dziś nie wolno tego ręką,oj ,nie wolno zbierać

A najgorsze chłopskie wozy,ich konie to walą.
Chłop to na to nic nie mówi.Konie tutaj wolą.
Na postoju.Po co w stepie! Pięty sobie brudzić!
Cieć tu kupę ma na miejscu,nie musi się trudzić.

Z zamiataniem wielu metrów,od słupa do słupa,
Widzisz, cieciu,że u konia też porządna d..a.
Widzi on teraz grzybiarzy,bez koni wracają,
Są bez wozu i bez bryki,koszyków nie mają.

20
Więc pozdrawia, dobry wieczór.Pyta ,gdzie są grzyby?
Władek na to odpowiada: My łowilim ryby.
My nad Prutem rano byli,sieci długie takie.
Tam złapalim dziwną rybę,no taką pokrakę.

My ubilim ją na miejscu,sprzedalim to kmieciom.
A co państwo z nią zrobili? No, z tą długą siecią?
Jutro powiem ,rzecze Władek,teraz z nóg już padam,
Nocą kiedy ja żle sypiam,głupoty układam.

No, ja myślę,że to prawda,robiłem to w wojsku.
Bo w koszarach w dni pokoju myślałem po końsku.
Aby szybko być przy żłobie,klacz popieścić wzrokiem,
Lecz nad wszystko ubóstwiałem żłób z pełnym obrokiem

To Stanisław był żołnierzem? A kiedy to było?
A no, w latach gdy w Mandżurii Kitajca się biło.
A jakiego to Kitajca? O czym to Stach gada?
Cieć się oparł o kij miotły i tak opowiada.

W Łucku ja się urodziłem,tam moja rodzina.
W branki tam też mnie wepchnęła prześliczna dziewczyna.
Byłem z nią już po rozmowie,plany układalim.
Sprawnik ruski szyki zmieszał,a ich to się balim.

21
On podpuścił na mnie pobór i poszłem w sołdaty.
Oj,ogromne w moim domu stąd też były straty.
Ojciec uciekł tu do Lwowa , Sybir jemu groził,
Bo powstańca on gdzieś nocką po cichu przewoził.

Mnie wysłano nad Pacyfik.Gdy było po wojnie,
No, to dano mi przepustkę,w kraj ruszyłem zbrojnie.
Szłem na pieszo prawie rok,aż dziesięc miesięcy.
Gdy zaszedłem ja do Łucka,tam płacz i nic więcy.

Więc uciekłem ja do Lwowa pod inne zabory.
Tu udałem żem kaleka i że jestem chory.
Odszukałem ja tu ojca,stróż był w kamienicy.
I do dzisiaj ja tu po nim chodzę po ulicy.

Tak,dziewczyna była ładna,tak mi los sprawiła,
Chociaż nigdy i przenigdy szczęśliwą nie była.
Sprawnik potem inną znalazł, ją zostawił w siodle.
O,to człowiek był niewierny,on postąpił podle.

A pan Stachu dzieci to ma? Owszem, ja mam syna.
On w piekarni niedaleko swój żywot zaczyna.
Wżenił on się do piekarni.Dziewczątko jest miłe,
Lecz ugniatać bochny chleba trza mieć końską siłę.

22
Mama weszła już do domu,więc Władek tuż za nią.
Jego mama w okolicy była wielką damą.
Ojciec nieco póżniej wrócił,był na targowisku.
Mówi: Wojtek sprzedał grzyby i ma trochę zysku.

Chcesz pojechać do tej chaty,gdzie był bobas nagi?
Prosi żebyś z nim pojechał jutro po południu.
Rano to on nie zostawi nikomu swej wagi.
Może ruszyć po sprzedaży,kramy się wyludnią.

Po obiedzie pojedziemy,rano ja w garaże.
Tam samochód trzeba składać,którym ja wiraże
Na podwórku sobie robię,a dziatwa popycha.
W kołach , tato, to jest gruba aż na palec szprycha.

Z drewna? Pyta ojciec syna.One są stalowe.
Chociaż stare,wyglądają jakby były nowe.
Co tam robisz? Silnik wkładam.Już jest podniesiony.
Trzeba aż trzech, by go wstawić,patrzeć z każdej strony.

Tu z uznaniem kiwnął głową tata sam do siebie.
No, samochód ma resory,więc się nie kolebie.
Chłopiec widać głowę to ma,spryt do mechaniki.
To nie głowa pustej baby, co nosi kolczyki.

23
Ojciec znowu się popatrzył na posturę syna,
Zauważył,że ten chłopak prosto głowę trzyma.
Jeśli on już przy silniku coś kluczem majstruje,
No, to chyba i na przyszłość dom mądry zbuduje.

Na wakacje to nie jedziesz? Mam zamiar do Pińska.
Jeszcze nie wiem,coś nowego mi po głowie pluska.
Dam odpowiedź ja za dwa dni.Męczy mnie idea,
Co to dzisiaj się zrodziła i do głowy strzela.

No, a cóż to za idea? To jest grzybobranie.
Aby biednym dać zasiłek,na chlorek,na pranie.
Coś mnie, tato, tak stuknęło,z tym gołym dzieciakiem,
Przecież jeśli będzie goły,zostanie tępakiem!

W czym do szkoły? W czym do miasta? No ,w czym na ulice?
Nawet nocą to nie ujdzie, bo na słupach świce.
Lęk mnie jakiś,…niepokoje,me ego na luzie,…
Mama słyszy,więc podchodzi,całuje go w buzię.

Ojciec nagle się zamyślił,spojrzał w okna szyby.
Jemu także te idee i te świeże grzyby,…
Jednak także ta wizyta chwilowa w koszarach,
Przypomniała czas wojenny.Myśli o koszmarach,…

24
Nic nikomu on nie mówił,ale rzecz nie błaha,
Bo te słowa ,co usłyszał ,napędziły stracha.
Lęk się zakradł i za szybą dziwne cienie daje,
Bardzo dziwne,bo ich widzi i od stołu wstaje.

Widzi pojazd ten w koszarach,cały jest z żelaza,
Który stoi jak opoka.Nitem swym przeraża.
Ma trzy lufy,jest bez koła,potworna poczwara.
To to pójdzie.A jak idzie, to wszysto rozwala.!

Nagle cicho się odezwał.Pilnuj samochodu.
Rób i ucz się , to się robi,robi się za młodu.
Na te grzyby ,no, to z Wojtkiem,to was scementuje,
Pójdę ja już na kanapę,sen oczy lutuje.

A przechodząc przy pianinie wstrzymał krok na chwilę,
I popatrzył na popiersie,uśmiechnął się mile.
Chociaż senność zmęczonego coraz bardziej brała,
To wyprężył się jak struna,szepnął:Tobie chwała!

A ten posąg,ten marszałek,rzeżbiony z marmuru,
Cześć!- mu odrzekł,że aż ściany jęknęły do wtóru.
Kontent z tego ojciec Władka,legł se na kanapie,
Nim się wszyscy do snu wzieli, on w najlepsze chrapie.

25
Rozdział II

Z a m ę t

Sierpień żółty,sierpień złoty,sierpień prac polowych,
Miesiąc piękna,schadzek cichych,żniwiarzy półgołych.
Miesiąc trwa już trzy tygodnie,upaja pielgrzyma,
Który idąc polną drogą coś w prawicy trzyma.

To wezwanie,to są wici! Sztab wzywa go pilnie.
Tu wzywają go do Lwowa.Gdzieś,nawet we Wilnie.
Więc niepokój go popędza,obowiązek ducha.
Lecz on idąc z lagą w ręku,wie że żerdź jest krucha.

Dziś ma stanąć na kwaterze,a jeszcze daleko,
Toż popędza swoje nogi,co ledwo się wleką.
Ktoś go wzywa.Kto to taki?Kresów stróż skrzydlaty?
Ten co stukał w okno izby,bo list miał do taty?

Tato ruszył we trzy konie w Halicza bezdroża,
Kiedy spotkał peowiaków,już wschodziła zorza,
Rusek cofał swoje pułki pod naporem Wegra,
Kradł w chutorze kury,gęsi, a ze studni wiadra.

26

Wrócił tato po trzech latach ,już w polskim mundurze,
Ujrzał syn go stojącego przy obory murze.
On uśmiechnął się do syna,cicho, bez radości,
Żeber kilka mu ubyło,nie miał wszystkich kości.

Kiedy jednak nie zapłakał,nie skarżył,nie jęczał,
To dla ziemi,to dla Kresów,tak se cicho mruczał,
Teraz jeden z jego synów z kijaszkiem się śpieszy,
Chociaż prawie ciągle biegnie,coś mu ducha cieszy.

To rogatka Stryjska jest już,to jest miasto celu,
Tu rozejrzał się na boki,ludzi wszędzie wielu.
Więc wypytał o punkt zborny.Jest w zakładach Ciemnych,
Gdy tam trafił,no, to doznał wielu nieprzyjemnych

Zdarzeń takich,że się zdziwił.Niepokój budziły.
Otóż najpierw się dowiedział,że władze się skryły.
Że tu nie ma ni mundurów,ni broni,ni żarcia,
Że nie wiedzą czy ośrodek dostanie coś z wsparcia.

Coś słyszeli,że tu zbiórka,były dyrektywy,
Lecz od dzisiaj władze wyszły i gdzieś się ukryły.
Takich jak on prawie tysiąc na placu nocuje,
Nic nie mówią.Tyle dobrze,ktoś wodę gotuje.

27

A że prowiant na trzy dzionki każdy zabrał z chaty,
To narazie żarty słychać,widać że to chwaty.
Do północy pogawędki,rano mycie wielkie,
Dla rozrywki też dźwigają długą, ciężką belkę.

Świt wrześniowy chłodem smagał śpiących na trawniku,
Nagle okrzyk z okna idzie.Milcz,zamilcz, budziku!
Jeszcze piątej,jeszcze nie ma,a szef głos podnosi,
O uwagę,o zbudzenie leżących tu prosi!

Niemiec napadł!Gryzie boki.Wojna,wojna, braty!
Umyć twarze,stanąć w apel,jako i przed laty!
Zbiórka będzie batalionem o siódmej czwórkami.
Rozkaz przyjdzie dziś od Pircha.Jego przecież znamy.

Piotr z Halicza czyści buty,trzepie swe ubranie,
Przecież w tym wymiętym łachu na apel nie stanie.
Teraz to się wszystko ruszy,zastoju nie będzie,
Ruch się zrobił przed apelem,to entuzjazm wszędzie!

Ten co dziś spał koło niego,Tadzio z Ropczyc słodkich,
Trzyma Piotra się koszuli,nie ma tutaj bliskich,
Jakoś razem się trzymają,cień jest cieniem cienia,
Gdy już stoją w czwórkach rano w żołnierza się zmienia.

28

Kto w szeregu to już żołnierz.Wystąpi, kula w łeb,
Nie zapomnij,mówi sierżant,tu jeden tylko chleb,
Przed nim tłumy w gotowości,lico płonie życiem,
Są spragnieni wielkich czynów i Prusaka biciem.

Baczność! Daje on komendę.Spocznij,równaj w prawo.
Będzie musztry dwie godziny,w drylu, nie kulawo.
Przypominam,to jest wojna i sądy polowe,
Kto opuści plac apelu,ma miejsce gotowe.

Tutaj wskazał na kierunek,gdzie jest krzyży wiele,
Tam gdzie leżą różne trupy z kulką w swoim ciele.
Lecz nie musiał w ostrych słowach.Szeregi jak mury,
Co czekają wciąż na rozkaz.Lepszy będzie wtóry.

Nagle „opel”wjeżdża w bramę,hamuje przed gmachem,
Sieżant krzyknął gromko,baczność!Już powiało strachem.
Panie generale…
Nie melduj wcale…

Gdzie jest major,ten s……n?Wojsko nie ubrane?
Czemu wszystko stoi w ciuchu?Gwery nie rozdane?
Dwie godziny masz, sierżancie!Dwie i wymarsz w pole!
Bo nas zjedzą Ruski,Niemcy albo w szafie mole.

29

Tak jest! Teraz tyś dowódcą tego batalionu,
A nie żałuj musztry,ciała,ni dawki piołunu.
Tak jest! Sierżant odpowiada,zdumiony rozkazem!
Czyżby wszyscy gdzieś uciekli,w spółce,wszyscy razem?.

Oficera nie uświadczysz,już po trzech godzinach.
Co jest warta lora pełna w galopie na szynach?
Jeśli nie ma parowozu,to masa ciężaru,
Lunie w bufor i zaginie bez iskierki żaru.

Pirch wąsikiem groźnie rusza, w oczach ma pioruny.
Ktoś w gitarze z pięknym marszem,powyjmował struny.
Ta Obrona Narodowa,ten batalion nowy,
Jest ostoją dziś dla miasta i ma kopać rowy.

Umocnienia dla Rogatki.Ochraniać od Stryja,
No, a jakże ma to robić? Za pomocą kija?
Tu generał zgrzytnął zębem,wydał polecenia.
Wziął sierżanta na ubocze,hasła z nim wymienia.

Tadek mrugnął do kolegi,chyba coś się zacznie.
Bo narazie nic nie było,a ja patrzę bacznie.
Tak ,to prawda,rzecze Piotrek,przybyłem z kosturem,
Już trzy doby tu minęło,jam parkowym szczurem.

30

Batalionem w prawo zwroty! Musztra się zaczyna.
Bo z tej musztry musi być tu, dyscypliny krztyna.
Ktoś,kto spojrzy z okien gmachu,stoi pod wrażeniem,
Jak to sprawnie się obraca,to nie jest waleniem.

To to chodzi zazębione jako kosa w trawie,
Noga dudni,noga bije,tutaj na murawie.
Jedna noga jest w szeregu gdy z boku spoglądasz,
Aby wybić takty w marszu,zbyteczny kalendarz.

Tu nie trzeba jednej doby,tu klar jak na statku.
Tu się dwoi jeden szereg w dubel na ostatku.
Niby cywil lub jełopa ,a staje jak struna.
Sierżant patrzy i nie wierzy: czary do pioruna!

A więc skraca o godzinę uciążliwe chody.
Pierwszy szereg,marsz do przodu! Kierunek na schody.
Zafasować tam mundury,pół godziny czasu!
Otwarte są magazyny,słychać skrzyp zawiasu.

Pietrek z Tadkiem już pobrali,wciągają na siebie.
Jeśli spodnie nie pasują? Akurat dla ciebie!
Twoje dla mnie jak w sam raz są.Już zapięte pasy.
Szybko poszło ,bez mitręgi,tu zbędne hałasy.

31

Zbiórka! Baczność! W prawo zwrot i marsz po majdanie,
Czy sznurówka zawiązana? Prostuj się w kolanie!
Pierwszy szereg w lewo zwrot ,po broń,po naboje,
To co strzela,co wybucha,to jest życie twoje.

Bez tej lufy,bez patronu i bez szczęku zamka,
Jesteś niczym,jesteś łachem.To twoja kochanka.
Z nią ty zaśniesz po capstrzyku i ją pocałujesz,
Gdy na polu się przewrócisz,ból w piersi poczujesz.

Tadek z Pietrkiem drze koszule,czyści broń z tawotu,
Bagnet w lufie se zakłada,coś na wzory grotu.
Dziabie z przodu swe powietrze,skacze,odskakuje,
Nie na żarty do ataku bagnet swój rychtuje.

Po obiedzie znowu musztra bardzo uciążliwa,
Właśnie dzisiaj tu na Kresach zakończono żniwa.
Owsy w stogach dojrzewają,deszcze gdzieś uciekły,
A nasz sierżant w musztrze swojej coraz bardziej wściekły.

Sam batalion ten musztruje,sam on jest tu panem,
A wieczorem radia słucha,bawi się naganem.
Jutro trzeba rowy kopać,obstawić rogatkę,
Strzelców doły wyryć skrycie i wcale nie rzadkie.

32

Sprawność ludzi go zdumiewa.Skąd takie zaparcie?
Tak bez żadnych tu nacisków,dwóch na jednej warcie!
Wojna daje te lepiszcze.Wojna cementuje,
Gdy zagraża paszca wilka,to jedność buduje.

Wojna to jest tym żywiołem,co wznosi uczucia,
Do utraty przytomności i lęku na kłucia.
Wojna umysł też wyzwala.Tworzą się postępy.
A wśród niecnych nieraz typów,największe talenty.

Tak się kończył piątek tutaj,to pierwszy dzień wojny.
Jego baon bez rozkazu stoi nocą zbrojny.
Ociężale to coś poszło,tak jakby pod górę,
A co będzie bez dyrektyw,on dostanie burę?

Pirch mu dał rozkaz i władzę,lecz Pirch jest wysoko.
A gdzie Sztaby,a gdzie związki,a gdzie jest dywizja?
Nikt się tu nie pokazuje ,ty wojny kaleko.
Tak on siebie nazwał w duchu i tu wspomniał ojca.

Też nie było oficerów i nie było sztabu,
Kupki chłopców z bram strzelało,gwer trzymało w grabu.
A dziewczęta mokre worki kładły wciąż na lufy,
Po miesiącu ci dopiero grzmot nadchodził głuchy.

33

Przyszła odsiecz od Przemyśla chłopców Piłsudskiego,
Zratowali dzieci Lwowa od skutku strasznego.
Sicz wygnano,hen daleko,gdzieś na Dzikie Pola,
Gdzie rozpusta,gdzie bidota,gdzie batka swawola.

Jutro znowu musztrę zrobię i palbę do celu,
Bo z tych chłopców tu leżących nie strzelało wielu.
Ale jutro będzie jutro,obstawię przedpole,
Kiedy wstanę,to dam przykład i brodę ogolę.

Drugi dzień to jest sobota,słychać stuk menażki,
Zapach zupy z mięsem wołu wsród jęczmiennej kaszki.
Cisza jest podczas jedzenia,to poważna chwila,
Radio rano tak mówiło,że Nasza nie biła!

Coś jest nie tak.Chyba cofa Wódz swoje szeregi,
A wszystkiemu według radia to są winne szpiegi.
Po apelu poszedł baon w teren betoniarni,
Tam strzelano w pryzmy piachu dla miłej dzieciarni.

Która chmarą razem z wojskiem poszła korowodem,
Sierżant nic na to nie mówił,sam był kiedyś młodym.
Do kamieni,do butelek,do puszek sardynki,
Strzelał każdy ile wlezie.Leciały im ślinki.

34

Teraz powrót tyralierą i skokiem do przodu,
Każdy mocno spracowany bez uczucia głodu.
Rozkaz krótko wykonuje,jako ta maszyna,
Gdy ją tokarz rozpędzoną nożem w stal zatrzyma.

O mój Boże!Jęknął sierżant – ja aż trzy miesiące,
A tu oni bez namysłu,jak gdyby w gorączce.
Tyś rozjaśnił im umysły,tak ja to tłumaczę,
Było kiedyś inne tempo,to tempo ślimacze.

Ktoś pod nosem sobie nuci,folklor miasta tego.
O kochance,która nocą dopuszcza się złego.
Pan Zaręba dzieci bawi,
Gorgoniowa córkę dławi,
Córki imię było Lusia,
Gorgoniowa ją zadusza,

Historyjka to prawdziwa zdobyła rozgłosy.
Teraz echo ją powtarza na trzy różne głosy.

Po obiedzie poszli w teren i kopali dołki
Dla piechura stojącego,no, a w środku półki.
Ta na granat,ta na minę,ta na ładownice.
Tu na czarną kawę w kostkach,by smarować lice.

35

Utrudzeni srogo wszyscy zasnęli kamieniem.
A niedzielę rozpoczeli śmieci swych paleniem.
Bo higiena musi być tu. Kąpiel do obiadu,
I wysłanie czterech czujek,celem tylko zwiadu.

W poniedziałek jednak miasto stanęło w zadumie.
Każdy słucha wiadomości,,tłumaczy jak umie.
Mały lęk w sercu się czai,patrzy w czub ratusza,
Komunikat jest potrzebny.Rada się nie rusza!

Ten niepokój jest związany z napływem ludności.
Pociąg idzie za pociągiem,przybyszów i gości.
Już koczują na peronach.placach,targowiskach.
Z domów im wynoszą zupę,w wazach oraz miskach.

Tłok się robi już na dworcu we wtorek wieczorem,
Pociąg idzie aż ze Sląska i to każdym torem.
W środę dworce się zapchały,jest gwar, zamieszanie,
Trzeba porządek ustalić,Kto na czele stanie?!

Władek z majstrem się uporał,samochód zrobiony.
Kilka razy jeżdził drogą,przez dzieci goniony.
Teraz mógł i to spokojnie z Wojtkiem iść na lasy,
Zbierać grzyby i maliny,mieć z tego wywczasy.

36

Las mu dawał ukojenie,od szkoły,motoru.
Jemu zawsze brakowało aromatu boru.
Szum wierzchołków,ciepłość runa,wielka pajęczyna,
W której krzyżak w samym środku obiadek zaczyna.

Nieraz szarak spod moroszki znienacka wyskoczy,
Albo jeleń z dumną głową uroczyście kroczy.
Ten ni biegnie,ni nie idzie,odbija się w góre.
I nie patrzy czy kopyto nie wpadnie mu w nore.

Jego głowa podniesiona,poroże na grzbiecie,
A przed sobą grubą szyją wszystko łamie,gniecie.
Szybko znika ci on z oczu,chociaż był tak blisko,
Gdy na maślak zaś nastąpisz,czujesz,że jest ślisko.

Władek w biwak nie pojechał i pod koniec sierpnia,
Znów w garażu pana Pieczki motor w wozie zmienia..
Stąd są ręce umazane,koszula w oleju,,
Ojciec na to,mocium panie,mocium dobrodzieju!

Rano ojca chce przeprosić za brudne koszule,
Pocałować go w policzek i to bardzo czule.
Przy śniadaniu ojca nie ma.Mamo ,a gdzie tato?
Ojciec rano poszedł w zaciąg – rzecze ona na to.

37

Co ,werbunek? Szybkie wici.To mobilizacja.
Obowiązek to każdego,to jest taka praca.
Tyle tylko było mowy,że ojciec gdzieś poszedł,
Nie pomyślał nikt z nich dwojga,że na długo odszedł.

Dzień już nadszedł na zakupy.Od wtorku,od rana.
Cała młodzież Lwowa piękna,chodzi roześmiana.
Nieraz z matką,co niektóre kupują stalówki.
Przy tym tyle łażą wszędzie.że niszczą zelówki

Po raz pierwszy też się widzą,od dwóch to miesięcy,
To też każde opowiada,chce mówić najwięcy.
To gwar wzmaga.Rozbawienie.Wesołość aż huczy.
Każde pierwsze opowiada i drugiego uczy.

Różne mieli wydarzenia podczas tych wakacji.
Mówią prędko , mówią różnie,o dworcach,o stacji.
O folwarku ,w którym spali,o Helu piaszczystym,
O okręcie, co ma działo i o majtku czystym.

Pierwszą rzeczą są zakupy kajetów czy książki.
Przy okazji wiadomości i kręcenie wstążki.
Czy to chłopcy,czy dziewczęta,radość w nich aż kipi.
Podczas pięknych opowieści któż podręcznik kupi.

38

Gdy opuszczą sklep gromadnie,na Wały Hetmańskie!
Idą wspólnie,by popatrzeć na pałace pańskie.
Siąść na ławce gdzieś pod lipą,doczekać wieczoru,
Pocałować koleżankę przy zmierzchu koloru.

Co czerwienią w wieczór pali kolorem pogody,
Tym zachodem właśnie dzisiaj zachwyca się młody.
Młody umysł,młoda dusza,młode serce ucznia.
Zawsze pewne,że szczęśliwa będzie jutro jutrznia.

Aż do piątku jest zabawa niby w kupowanie,
W którym udział biorą liczny Lwowa piękne łanie.
Przy nich chłopcy jak topole w najwyższej grzeczności,
Kroczą obok,nieraz w rękę,a pełni czułości.

Taki Lwów jest utrwalony na bezlicznym zdjęciu.
Tym, co z nagła jest zrobione migawki ujęciu.
W dzień ostatni wielkiej laby,szczęśliwości kresu.
Naiwnego młodzi naszej pełnego karesu.

Rano w piątek już syrena wzywa do obrony,
Szyby, żeby w krzyż zaklejać i wykopać schrony.
Nikt nie wzywa ich do szkoły,próżne są zakupy.
Młodzi jeno na podwórku,tam się łączą w kupy.

39

Omawiają wydarzenie,pierwsze to w ich życiu,
I nie myślą też za wiele,co drzemie w ukryciu.
Gwar jest cichy,wczoraj głośniej było między nimi,
Władek z Romkiem mówią sobie:coś się w kraju dymi.

Jeśli coś się tam gdzieś dymi,powstaną pożary,
Z nim upadnie Lwów kochany i porządek stary.
Tak rodzice między sobą przy stole mówili.
Może wczoraj,może kiedyś,kiedy razem byli.

Dwoje jest ich na podwórku,mówią se nowinki.
A skąd wiedzą tyle rzeczy? Ano z Radiofunki.
Radio z rana głośno woła:„Wróg napadł na Polskę”!
„Hordy zbrojne są już w kraju,to hordy swawolskie”!

Radiostacja z Batorego,grzmi wieścią od świtu,
A gdy dłużej głos rozbrzmiewa,dosięga zenitu.
„Opór nasze wojsko daje! Hel zatoki broni,
Wódz naczelny jest na straży,mimo siwych skroni”.

„Idąc niszczą,idąc palą,idąc depczą łany!
Więc do walki zbrojnej idźmy,za kraj nasz kochany,!”
Gęste „hurra „się powtarza,okrzyki godności,
„że my nigdy się nie zgodzim na gest uległości”.

40
W sobotę się Władek budzi,mamy w domu nie ma!
Do kolejki wyszła w ciemno bo na chleb oskoma.
Nagle sklepy świecą pustką,brakuje już jadła,
Razem z wojną tą od piątku,plaga braków spadła.

Władek to ma iść do Zubrzy,prowiant jest potrzebny.
Nie patrz na tłok ten na trakcie,ni nalot podniebny.
Rano pójdziesz,to w dzień wrócisz.Dam ci parę groszy.
Jeśli żywność ty dostaniesz, to pakuj do koszy.

Kosze na pas zawiąż wspólnie i targaj do Lwowa.
Trochę ciężko i daleko,lecz handlarzy zmowa,
Może potrwa nawet długo.Rozumiesz zadanie?
Mamo czemu o to pytasz, co to za gadanie?

W środę idę i też wrócę.Biernacik znajomy.
Tam dostanę to co trzeba,wynik jest wiadomy.
Pójdę także i do Chmary.Prawie,że rodzina.
Wezmę wszystko co otrzymam.Dobra i jarzyna.

Wojna trwa, ty mój syneczku.Niemiec pod Warszawą.
Jeśli trzeba ja też pójdę za żywności sprawą.
Pierwszy raz to ty idź sam tam,sprawdzisz ty ich wolę,
Bo to ludzie się zmieniają, gdy pusto na stole.

41
Władek poszedł skoro świt był,Wziął kosze do ręki,
Prosił Boga, aby w drodz nie stanęły sęki.
W mieście chaos było widać,dziwna krzątanina.
Pałąk, który brzemię targa,to tak się wygina.

Nikt nie ustał na ulicy nawet i minuty,
Ale z miejsca pobiegł naprzód,paliły go buty.
Krótkie szepty między sobą i już jest rozstanie.
Za to kiedyś na chodnikach,to było gadanie.

Chłopak widzi,że są zmiany w zachowaniu ludzi.
Z tego to też w jego głowie niepokój się budzi.
Co to oni tak latają? Nie staną na chwilę?
A rękawem to bez przerwy wycierają gile.

Wyszedł z miasta przez opłotki,kierunek na Zubrze.
Sciernie nie są zaorane i hamują kurze.
Latoś jesień jest bez deszczu,wykopki na medal,
Jakby piękne było życie,gdyby nie ten wandal.

Co granice nam przekroczył.Już jest pod Warszawą!
A to wszystko jest robione z nienawiści sprawą.
Niemcy w sobie muszą to mieć chętkę wojowania,
I nie zasną bez orkiestry i bez surmy grania.

42

Niemcy język taki mająjak Austriaki.
Ale chętka u nich większa do bójki i draki.
Z Hrancuzami byli w drace,Napolona zbili.
Potem z biednych żabojadów to w gazetach kpili.

Wojnę wielką z Serbią małą ochoczo zaczęli,
I po latach bez sukcesów w Rzeszę się cofnęli.
Teraz znowu przekroczyli granice z okrzykiem,
I do przodu idą szybko,waląc wszystko bykiem.

Co to z tego tyż wyniknie? Chłopiec se rozmyśla.
Czy już wszystkie są zajęte krainy przywiśla?
Czy też nasi ich odrzucą? Ułani szablami!
Przecież konnych to piętnaście pułków sprawnych mamy.

Gdy wataha pułków pójdzie,konie zdepczą wroga!
Czemu tego nie zrobili? No czemu, na Boga!
Doskonale tak tną szablą,biorą w biegu płoty.
A na lancach długich takich są stalowe groty.

Przeszedł szybko Sokolniki.Zubrzy widać chaty.
Wioska nie jest taka duża, ale chłop bogaty.
Od Chrobrego tutaj siedzą,wgryźli się w te gleby.
A w swych piecach to ogromne wypiekają chleby.

43

Prawie po pięć kilo bochen,zna go z grzybobrania.
Kromka jako łokieć długa i bez smarowania
Taka była przecież smaczna i tak jeść się dała.
Nawet mama dama wielka też ciągle mlaskała.

Pierwsza chata to jest Chmary,trzecia Biernacika.
Tutaj kiedyś chyba wiosną grała też muzyka.
Lecz w wakacje, kiedy Wojtek uległ wypadkowi,
W domu dużo się zmieniło,na szkodę domowi.

Ojciec Wojtka zamilkł nagle, a gardłacz był srogi.
Kiedyś rano gadał głośno,wieś stawił na nogi.
A on jeno świty chwalił po majowej nocce,
W ręku trzymał jak proporczyk od kościoła klucze.

Smiechu w wiosce to na lata było z tego śpiewu.
Trzeba wiedzieć zgoda była,nie było tu gniewu.
Wieś, mówiono,z jednej pary tak się rozrodziła.
Panna młoda,łania piękna,to księżniczką była.

Którą w Dnieprze na kamieniu ujrzał przy kąpieli,
Dobko młody,co rodzice nad Drwęcą siedzieli.
To on nagą na wybrzeże przyniósł w swojej dłoni,
Ona za to pocałunek złożyła na skroni.

44

Chrobry dał im przyzwolenie,osadził u Lwowa.
I powiedział:z was drużyna ma być wnet gotowa.”
Tutaj wrośli w lessy rude jak rzepy,jak proso.
A dziewczęta to do dzisiaj chodzą z płową kosą.

Władek furtę sam otwiera,pies szczeka zajadle.
A przy jego budzie stoją motyki i gable.
Czy zagroda to jest pusta? Stanął ,no i stoi.
Nie wypada tak się kręcić,gdy w polu się troi.

Wyszedł tedy na ulicę,by złapać języka,
Widzi chłopa idącego,co trochę utyka.
To pan Chmara,on kolano ma kulką strzaskane,
Z wojny wielkiej, kiedy Przemyśl od Rusków jest brany.

Austryjackie wtedy były i rządy, i wojska,
W ten czas wielki to z niewoli rodziła się Polska.
Dostał srogo w przód kolana i kuśtykał nieco,
Gdy za pługiem nie nadążał,szeptał:to ladaco!

A dzień dobry,panie Chmara,a gdzie Biernaciki?
No, wiadomo,wszyscy w polu,tam grzebią motyki.
Ja po prowiant przyjechałem.Ja tu po zakupy,
No ,bo sklepy w mieście puste,a klientów kupy.

45

Gdy załatwisz z Biernacikiem,odwiedź moje gumno,
Od mieszkańców miasta Lwowa w okolicy szumno.
My to wiemy, co się dzieje.Wstąp, chłopcze, na mleko.
A gdy trzeba podwieziemy,miasto niedaleko.

Odszedł Chmara w stronę kopla krowę palikować,
A nasz Władek poszedł w pole kartofle gablować.
Pomógł dużo Biernacikom,prawie do wieczora,
A wieczorem dym błękitny,łęty palić pora.

Zapach dymu i bez wiatru w kilometry błądzi.
Po zapachu stary rolnik wnet o plonach sądzi.
Jeśli zapach jest dość tęgi,łęty były grube,
Z nich podłużne i wielgaśne kartofelki lube.

Ten kto woń z lubością wdycha,ten ci z czarnej ziemi,
Ten ubrudzon,a rąk swoich „Niweą” nie kremi.
To on będzie w uniesieniu szedł między rzepakiem
I nie spotka on się nigdy z pokarmowym brakiem.

W wieczór ciepły zeszli z pola,dymek razem z nimi,
We wsi widać przed bramami nie byli pierwszymi.
Liczne wozy się zjechały i bramy forsują,
W kościach swoich trud od rana boleśnie też czują.

46

W wieczór piękny,tak spokojny z łęty aromatem,
Wpadł na koniu zapienionym człek nazwany „zwiadem”.
Przy sołtysa bramie stanął:Niemiec Gródek pali!
Skamienieli na tej drodze,wszyscy co tam stali.

Skąd pod Gródkiem Jagiellońskim Niemiec w te tygodnie?
W bramy wjeżdżać! Zakrzyknęli wszyscy razem zgodnie.
W późny wieczór ukończyli w zagrodzie roboty.
Jak to dobrze,że dotychczas to nie było słoty.

Jeszcze burak,jeszcze brukiew,rzepa ścierniskowa,
Ale to to w dwa miesiące do kopców się schowa.
Każdy myśli i rozmyśla,co przed wojną schować,
Nie ma mowy teraz przecie ,by coś tu budować.

Pan Biernacik kupił cegłę na dom murowany,
Teraz machnął jeno ręką,los jest nam nieznany.
I nie pyta Władka o to,co też mu potrzeba,
Ale razem z żoną kładzie wielki bochen chleba.

Jest półtusza od wędzarni,masło w liściach chrzanu,
I to wszystko,to co w piątek jest na stole kramu.
Wojtek z parą koni stanął przy bramie na drodze,
Choć jest brudny,to od strachu pobladły jest srodze.

47

On bez ręki inwalida,widzi swoje życie.
W braku wielkim gniew ukrywa,ale płacze skrycie.
Gdy wóz ruszył, tam na drodze stał Chmara z kobiałką.
Na wóz włożył i powiedział: dobrej drogi śmiałkom.

I ruszyli w czeluść nocy z lampą podwieszaną.
Co mazała snopem światła,koleiny broną.
Nie równała jednak drogi,tylko to wrażenie,
W oczach ludzkich powstawało na oka mgnienie.

Lampa wiecznie się kołysze,słychać szum u góry.
W górze widać księżyc w nowiu,ptaków dziwnych sznury.
Jeden taki ptak obniżył lot swój z przodu drogi.
Rzucił przedmiot jakiś mały koniom na pół drogi.

Błysk straszliwy,potem huki. Same konie dęba.
Teraz nagle wielka cisza,podmuch kurzu w kłębach.
Konie stoją już spokojnie,zgasła nagła świca.
Co się stało? Piorun z nieba.Kurz otarli z lica.

Wio,zawołał Wojtek głośno,czego to stanęli?
Diabeł błysnął,widać ogon kusemu przycięli.
Dojechali do rogatki.Ront na drodze liczny.
Zaś latarnia, ta pod wozem,świeci w bruk uliczny.

48

Skąd jedzieta? Jam jest z Zubrzy,Biernacik,miejscowy.
No, a dokąd? Ja odwożę,pasał nasze krowy.
Słuchaj, chłopcze, zaciemnienie w mieście nakazane.
Zgaś latarnie i bez światła też znajdziesz mieszkanie.

Jak z powrotem będziesz jechał,też jej nie zapalaj.
Bo cię lotnik z góry ujrzy.Wówczas z wozu zwiewaj.
Nam na drodze coś wybuchło,był warkot motoru,
Ano widzisz, to latarnia dała mu wigoru.

Wojtek zgasił zaraz lampę,ruszyli w głąb miasta.
Na krzyżówce jak spod ziemi znów patrol wyrasta.
Coś za jeden? Skąd też jedziesz? Jam z Zubrzy z towarem.
Wiozę gościa ,co jest z dżumą i świńskim katarem.

Ty nie żartuj ,to jest wojna.Nie trzeba śmiesznoty.
Naród cały jest w potrzebie,brak mu jest ochoty.
Jedź po ciemku środkiem drogi,a kiedy ty wracasz?
Za godzinę. Wracaj nocą. A ptakiem nie latasz?

W Kulparkowską już wjechali.Idź po kogoś z domu.
Ja zaczekam,rób to cicho,by nie robić rumu.
Władek z siostrą szybko przyszli i wzięli trzy kosze,
Mama pyta: Słuchaj Władzio,a dałeś ty grosze?

49

Nic nie trzeba,woła Wojtek,ojce zakazali.
Gdyby coś za to i chcieli,toby z grzechem brali.
Dziękujemy i dobranoc. Dobrego powrotu.
A dziękuję,też dobranoc.Wracam ja do płotu.

Mama w kuchni na stół stawia wielkie kipy jadła.
Tak myślała ,nic nie będzie,oprócz tłuszczu z sadła.
Lecz gdy wszystko jest wyjęte,oczy skrzą radością.
No, bo nalot dziś na miasto,jest teraz nicością.

W kipie Chmary to też były renety złociste,
W których można się przeglądać,no ,bo prawie szkliste.
A pod spodem w białym płótnie,to białe twarogi,
Na nich kiedyś był złożony kamień bardzo srogi.

Obok sera szynka sroga i pęto kiełbasy.
One zawsze to w wędzarni tworzyły zapasy.
Z boku zaś stała pękata z brązowym olejem,
Flaszka duża z monopolu, a nalepka z klejem.

Mamo ,bomba nam wybuchła,na drodze przed końmi,
My ze strachu ,no i konie, bylim nieprzytomni.
Lecz daleko.Żołnierz mówił ,… to taka wozowa,
Co kolebie się na haku,a świeci jak sowa.

50

Lotnik widzi takie światło,myśli,że to miasto.
A więc rzuca bomby swoje, W luku ich bogato.
Może nawet i pięć mieć ich, po sto kilo każda.
Jak walnęła gdzieś przed nami,rozbłysła jak gwiazda.

Konie światło zasłoniły, bo dęba stanęły,
Nim opadły na kopyta,to kurze buchnęły.
Potem to nic,taka cisza, aż do miasta była,
Zatrzymała nas straż miejska, co się w rowach kryła.

Musisz wiedzieć ,synku drogi,Skniłów ma naloty,
Pomoć płyta jest zepsuta, w niej liczne wykroty.
Samoloty nasze płoną,płoną i hangary.
Tam chodziłem nieraz, mamo, z Romkiem na wagary.

Jutro zaraz tam pobiegnę,zobaczę zepsucia.
Jak cię puszczą. Tam są warty i zasieki z drucia.
Lepiej rano się zastanów,front jest bardzo blisko.
Dziś samolot ze swastyką leciał bardzo nisko.

Mamo,sprawdzam uzbrojenie,wszystko jest w ukryciu.
Działa będą wysunięte po Niemców przybyciu.
Sam widziałem dwie armatki w krzewach dzikiej róży,
Są wkopane,a ich lufa źle niemiaszkom wróży.

51

Rozdział III

Bitwa o rogatkę

W piątek wozy chłopskie jadą ,a na nich toboły.
Już mieszkańcy na ulice wystawiają stoły.
By posiłek zjeść po ludzku krzesła dają,ławki,
Zupy coraz więcej leją,na wieczór łyk kawki.

Tłumy w piątek są uchodźców, to paraliż miasta.
Jednak ludność w swym wysiłku w monolit się zrasta.
Nie ma jęku lub sarkania,ręce zjednoczone,
Przyszły dziś pierwsze wagony mocno nadpalone.

Już w sobotę jest pytanie,te co od szemrania,
Coraz głośniej się podnosi i w formie pytania,
W czasie sjesty południowej gromem serc wybucha!
Gdzie jest wojsko!? Ratusz milczy.Ratusz już nie słucha!

A niedziela dziesiątego hukiem miasto budzi.
Bomby lecą na perony,masakrują ludzi.
Ten co siłę w ręku miał-ci, stoi przed ratuszem.
Dajcie broń! Ryknęło tysiąc! Z siłą, z animuszem.

52

Wrota gmachu są otwarte,w środku pustka,cisza.
Jeno stary wożny chodzi,szmatę na kij wisza.
I wyciera nią posadzki,na mokro,od nowa.
Aby sala ,gdy potrzeba,była znów gotowa..

W poniedziałek przez rogatki,już w kierunku Stryja,
Pędzą wozy osobowe,lepszy gorszych mija.
W dołkach strzelcy obserwują wyjazd dumy miasta.
Ta ucieczka zderzak w zderzak do mrowia urasta..

A we wtorek suną czołgi,ognia często dają,
Już rogatkę tę Gródecką w swoim ręku mają.
Gdzieś tam z boku, z Bogdanówki,słychać huk pepanca,
Wóz bojowy dostał w środek.Brak jednego franca.

Miejska, mała to uliczka,daje ognia z boku,
Już załoga wraz z maszyną poszła w czeluść mroku.
Zakład Głupich to z dwóch luf ci wali czołgi w czoło,
Jeden fryc z niego wyskoczył,płonie i jest goło.

Powtórzyła się znów salwa .Opony im płoną,
Chcą wycofać się stąd Niemcy ,ale którą stroną?
Więc do przodu drą poboczem na kołach gumowych,
Lecz stanęli, bo przybyło już obrońców nowych.

53

Małe działko za chlewikiem strzela wprost w Gródecką.
Chłopak z boku się przygląda,chętnie obserwuje.
Jak skutecznie celowniczy w pojazdy celuje.
Każdy trafny odpowiada iskier wielką sieczką.

To nasz Władzio,grzybiarz z lasu,opiekun biedoty.
To on grosze im podrzucał i budował płoty.
Teraz wzrokiem roziskrzonym patrzy na żołnierzy,
Jak to zgodnie ruchy robią, Gdy trzeba to leży.

Do dziesięciu nie doliczysz, a działko odpala.
Zza chlewika,z Kulpakowskiej,wydech swój wyzwala.
Z tym wydechem kula poszła i rozrywa blachy,
Wozy postrzępione takie,jako w sadzie strachy.

Władzio wzrokiem swym sokolim spojrzał na Torową.
Ujrzał bestię jakąś dziwną,dość leniwą,nową!
Więc zawołał: spójrz , kapralu,tam się coś posuwa!
Ten zakrzyknął: broń pancerna! Potwór ogniem spluwa.

Wolno lezie ku Kulpakowskiej,płomień ma w gardzieli.
Takiej bestii ci żołnierze jeszcz nie widzieli.
Obrócili w lewo lufę ,oddali trzy strzały,
Z brzucha bestii wyskakuje człeczek jakiś mały.

54

Za nim drugi,potem trzeci,kryją się za szyny.
Coś do siebie szwargotają.Czują się bez winy?
Już z brzuszyska wielkiej bestii smużka ledwo kopci.
A więc kapral czwartą kulkę , szepce:no, a maści!

Smużka więcej dymu daje,już są kłęby czarne.
Za kłębami są plutony,rozgadane,gwarne.
Są niepewne czy iść naprzód,boją się maszynki.
Im do wtóru kwikiem swoim pomagają świnki.

Z Obwodowej już cekaem bestię maca miedzią.
I wypłasza te plutony,które za nią siedzą.
Niemiec też ma cekaemy ,więc puścił swą serię,
Lecz do przodu nie podąża,a cofa się w przerwie.

Gdy już wieczór morzył w koło całą Bogdanówkę,
Władek ubrał na grzbiet szybko swą ciemną wiatrówkę.
I z batiarem Romkiem idą do bestii brzuszyska,
W którą ciało swoje chude tam do środka wciska.

Kiedy Władek ciało wciskał przez otwór szofera.
Bogdanówka dom opuszcza,na boki spoziera.
Setki kobiet z dzbankiem kawy,miską pełną klusek,
Do okopów podążają,płaczliwy ich nosek.

55

Mają białe garnki z glinu, w nim rosołek z kurki,
Masz ,żołnierzu,pojedz sobie,zagryź kęsem bułki.
Masz kotlety,ty kaszankę,masz udziec barana,
Namęczyłeś ty się tutaj od samego rana.

Całowały swych żołnierzy,wciąż im podtykały.
A niektóre z pierwszej wojny,to cicho chlipały.
Masz, tu biała jest flanela,będzie na onuce.
Trzymaj, chłopcze, te skarpety,,owijacze skrócę.

Gaworzyły i pieściły żołnierzyki swoje,
To za palbę tę szczęśliwą,za dzisiejsze boje.
Potem poszły w puste progi, bo mężczyźni w polu.
Gdzieś za Wisłą,wokół Gdańska,może na Podolu?

Nim odeszły, to „Korale” , w paczkach po tuzinie
Powpychały chłopcom w ręce,przy wesołej minie.
Och,zwycięski to był dzionek i szyb wielka strata.
Ale co tam,tych żołnierzy uznały za brata.

To dzień wielki,dzień szczęśliwy,dzień dwudziestolecia.
W izbach szlochy do północy,duma z tego kwiecia!
Co wyrosło u ich boku i już broni miasta!
Jest zbawienne na to patrzeć,pąk nowy wyrasta.

56

Siedem wozów i trzy czołgi,nikt się nie wycofał,
Lwów swój odwet za pociągi na Grójeckiej zebrał.
Niemiec cofa się do Zubrzy,ustawia armaty,
„Jeszcze Polska nie zginęła”,giną tam kamraty.

Artyleria polska wali na Zubrze nawałą,
Rozpieprzyła co niemieckie,artylerię całą.
Niemiec cofnął się daleko w Gródek Jagielloński.
Czeka na coś,a nikt nie wie.Czeka na front doński.

W Zubrzy Wojtek woła Tadka wieczorem do sadu.
Słuchaj ,Tadek,odkręcimy koła z tego składu.
Czym odkręcisz?Poszukamy,muszą tam być klucze.
Czy nie słyszysz?Ktoś już młotem po żelazie tłucze.

Chłopcy poszli w pole szczere,tam gdzie wedle drogi
Dziewięć armat wczoraj grzmiało,jeszcze dymią stogi.
Lufy różnie sterczą w górę,na różne kierunki,
Jeszcze są poprzewracane pociski i minki.

A przy jaszczach koła ładne,dętka i opona,
Przy niektórych uszkodzone,dobra jest ta strona.
Chłopcy mutry obmacują,duże te nakrętki,
Szukaj kluczy ,w jaszczach będą,mówi Wojtek prędki.

57

Otwierają różne skrytki wśród gałganów wielu,
Tadek krzyżak ciężki łapie,tu dosięgnął celu.
W dwójkę mutrę chcą odkręcić,lecz nie dają rady.
Ale mocno dokręcili te niemieckie gady.

Wojtek to ma jedną rękę,ale ma też głowę.
Chodzi ,szuka,znalazł hole.No,mówi,w połowę
Drutem go tu przykręcimy,popróbujem tera,
Mutra piszczy,skrzypi,trzeszczy,no, idzie niewiera.

Sześć nakrętek odkręcili,podważyli felgę,
Gdy to koło znów podnieśli,mówią,ale wielkie.
Drugie,trzecie,no i czwarte do północy zdjęli,
Trochę na bok je wypchnęli,po robocie zwieli.

Półspalonym sianem koła obrzucili sprytnie,
No,kawału przez dni kilka chyba im nie wytnie,
Jakiś cwaniak,albo łasy na te ichne trudy?
Za dni kilka je sprowadzą,zabiorą do budy.

Niemcy więcej nie wrócili po te kupy złomu,
Chłopcy koła pościągali do Wojtka do domu.
Cisza w wiosce już panuje,ludzie liżą rany,
Bo przez ostrzał artylerii ból im był zadany.

58

Wojtek z mamą z bańką mleka chodzi znów do Lwowa,
Aby towar sprzedać szybko.Wymiana gotowa.
Mleko,nabiał szybko schodzi,a jaja od ręki,
Tu na rynku,tu we Lwowie,ludzie mają męki.

Bryczek mnogo,karet kilka,a jakie kolasy?
Są tu takie,co to znali Bonaparta czasy.
No,a na nich są toboły,ogromne pierzyny,
Zapach z tego idzie koński,pachną także szczyny.

Ratusz milczy.Czy tu nie ma kogoś w uniformie?
Co by kilka dał rozkazów,tych w wojskowej formie!
To Lwów zdrętwiał,jest w hipnozie.Ludzie bez rozumu.
Wszystko milczy,oczekuje,żadnej skargi z tłumu.

Tak minęło dziesięć dni.Znów Wojtek świnie karmi,
Kiedy wbiegł do chlewa ojciec z kantarem ze stajni.
Wojtek!Chwytaj ty wronego,Ruski do wsi idą!
Wszystko oni nam zabiorą i zarażą gnidą.

Kłusem ty na Zimne Wody,do chaty kowala,
Ostrzeż wojsko,co tam leży,na świętego Grala!
Powiedz,w Zubrzy są Sowiety,niech ratują dusze,
Skacz na konia,synku drogi,ja do Lwowa muszę.

59

Wojtek w rękę chwycił uzdę i pobiegł do kopla.
Jemu nie trza nic powtarzać,to jest wielka chwila
I na oklep z kopla zrywa za chałupę Chmary.
Tutaj widzi dziwne wojsko,w rękach niosą nary.

Skręcił konia w sady Chmary,gdzie orzech jest włoski,
Strzały jeno za nim słychać od rodzinnej wioski.
Już przeskoczył polną drogę i po rżysku śmiga,
Koń przez rowy pędem szedł ci i aż zadem wierzga.

Wojtek waską drogą jedzie,ona kręta długa,
Więc pomyślał,krócej będzie,tam gdzie szosy smuga.
Przerwał łąką się do traktu,na Gródek co była,
Pognał konia do galopu.Jabłoń cień mu skryła.

Wio,wio wrony,śmigaj ,jeno podkóweczki nie gub,
Bo wesele śmierci będzie,śpieszno nam na jej ślub?
Tak pędzimy,bo tam ranni zalegają wioskę.
Wio,wio wrony,bo tu w koło jeno wojska ruskie.

Koń był dzielny,no i młody,to źrebiec był młody,
Teraz gdy mu pozwolono z ciszą szedł w zawody.
Chrapał dziarsko,łbem potrząsał i rwał się do przodu,
Teraz wiedział,ścigać wiatry,to ścigać za młodu.

60

Pola orne z dala widać,to już Zimna Woda,
W kartofliskach są niewiasty,ale żadna młoda.
Wojtek folgę dał koniowi,wypatruje chłopa,
Ale nie ma tu kowala,kobiet chyba kopa.

Wioskę z dala obserwuje,boi się zasadzki.
Jest kobieta tuż przy furtce,na plecach motyczki.
Proszę pani,czy kowala ja zastanę w domu?
Tak,szepnęła,palcem jednak mówi po kryjomu.

Ta chałupa,co się bieli,gdzie wielkie stodoły,
O tam,tam przed bramą hasa dzieciak mały,goły.
To dziękuję,proszę pani.Zad mu trzeba okuć.
Słuchaj,chłopcze,a ty nazad to tą drogą wróć.

Tam za wioską,to są Niemcy,rzekła i odchodzi,
Dziękuję,powiedział Wojtek,widzi dzieciak brodzi.
Po kałuży podskakuje,cieszy się z chlapania,
No,pomyślał Wojtek,on dostanie lanie.

Wjechał na podwórce duże,zeskakuje z konia,
Z kuźni wyszedł stary człowiek,ma zbrudzone skronia.
Wojtek poznał,że to ten jest.Ojce mnie przysłali,
W Zubrzy Ruskie,a me ojce do Lwowa pognali.

61

Kazali mi to powiedzieć, by uchodzić żywo,
Bo się zacznie jakieś nowe na człowieka żniwo.
Tak mi rzekli,żeby lepiej tam do Gródka zwiewać.
Tak mi mówił. Nie będzieta się gniewać?

Kowal milcząc podał rękę,swoją rękę lewą,
Cześć ci, chłopcze.Zaraz ruszą.Poruszę ich mową.
Dużo rannych. A ty wracaj,wróć tym samym szlakiem,
Ciszę o tym ty zachowaj,zasiano tu makiem.

Wojtek skinął,że zrozumiał,chciał ujrzeć żołnierzy.
Więc poprosił, kowal przodem.Wielu w słomie leży.
Smród jodyny na klepisku,szmat czerwonych pełno.
Grom uderzył Wojtka w czoło.Zgiń,przepadnij, wojno!

Co niektórzy to konali,usłyszeli wieści.
Widać było po grymasie,śmierć im dusze pieści.
Wzrok niektórych obojętny.Żegnaj ,piękna Polsko!
Broń do czoła przystawiali.Wolne zginie wojsko!

Lecz już kowal doskakuje i odbiera gwery.
Dyscyplina wasza zawsze wierna, do cholery!
Chodż, ty chłopcze .na podwórko.Jedź do domu stępa.
Byś nie podpadł, bo cię straci ta kacapska gęba.

62

Tam po drodze kartoflisko,niech ci dadzą worek.
Weż to z przodu,to kamuflaż Wieżiesz worek pyrek.
Trzymaj się też polnej drogi,omijaj gościniec.
No, bo złapiesz kule w głowę,albo tęgi siniec.

Wojtek jeno przytakuje:tak jest, proszę pana!
Tym sposobem ja do domu to zajadę z rana.
Ale życie uratujesz.My to Ruska znaju.
Oni świętych podeptali.Ewę zgnali z raju.

No to jadę ,do widzenia. I odjechał przecie.
To był chłopiec,nie znał życia,krótko był na świecie.
Ale w jego wychowaniu ,to nie było luki.
Był posłuszny jako szczenię, to u boku suki.

Gdy już minął bramę domu,słyszał: chwała ci!
To mu kowal podziękował. Duma w nim się więc ćmi.
W lewej ręce trzyma cugle.Prawą ma w kikucie.
Zawsze rano to sznurówki długo wiąże w bucie.

Zjechał z drogi w kartoflisko i mówi do kobiet.
Nie dokończył nawet mowy,wrzucili mu go wnet.
Podziękował,się rozejrzał,by trzymać się traktu.
Jechać obok i nie drażnić złowróżbnego faktu.

63

Obce wojska są w pobliżu,trzymaj się ubocza.
Worek z przodu trzymaj równo,tuż na środku krocza.
Więc pojechał stępa chłopiec,tak jak mu zlecono.
Worek gniótł mu uda mocno i uciskał łono.

Z prawej strony był gościniec,patrzy,tam szeregi,
Nieprzerwane idą wojska,na szerokość drogi
Chciał więc odbić bardziej w pole,lecz powstrzymał chęci.
Jedzże prosto.Równolegle.Zmykać! To go nęci.

Jedź ty stępa ,mówił kowal.Nie zrywj ty konia.
Nie udawaj,żeś ty mądry, zrób się na wałkonia.
A dojedziesz.Zobaczymy.Oto patrol konny.
Już podjechał do chłopaka.Pyta się „ Budionny”.

Co tam wieziesz? A kartoszki.Nu to maładziec.
Dawaj konia,nu a żywo! A kartoszki będę wlec!?
Daj mu spokój,jedna ruka,nie poradzi sobie.
To ujeżdzaj,jaka szkoda,gdyby miał tak obie.

Powrócili do kolumny,by do Zimnej Wody,
Dotrzeć szybko,poszabrować,wziąć coś z chłopskiej trzody.
Wojtek choć miał stracha w sobie,w duszy swej zanucił,
I uwagę od złej chwili na krótko odwrócił..

64

Rozdział IV

Okupacja bolszewicka 39r

Pan Biernacik wpadł do stajni,uzdę dał kobyle.
Wyprowadził ją pod beczkę,widzieli go tyle.
Przerywa się przez wygony,do miasta a cugiem.
Chce być w środku,zrobić swoje,przed sowieckim wrogiem.

A to naszła nas gadzina,przecie to szarańcza.
Rozpuszczona,jest zjadliwa i to bez kagańca.
Trza do wojska,trza uprzedzić,zagrać larum Lwowu!
Oto wraca sołdat dawny, wraca tutaj znowu.!

Biernacik na koniu jedzie,na tej swojej szkapie,
Która była już leciwa i powoli człapie.
Nie przyśpiesza ,by nie zwrócić na siebie uwagi.
Na Stryjkowską jemu spieszno,tam jest syn kolegi

U sierżanta w batalionie był prawie rekrutem,
Bo ochotnik.Grodził kiedyś,cały płot swój drutem.
Płot napewno jeszcze stoi,chłopak też w szeregu,
Trzeba zdążyć,ostrzec wojsko.Tu przyśpiesza biegu.

65

Jednak szkapa jest leniwa,po biegu przystaje,
W obce strony chłop ją goni,nic tu nie poznaje.
Znowu stępa człapie sobie.To uparte bydlę.
Szkoda żem ja litościwy,byłabyś już w mydle.

Lecz nie jesteś,jeszcze fochy ty starucho strugasz.
I swym ślepiem prawie z bielmem w moją stronę mrugasz.
Wio,szkapino,no wio stara,to szosa od Stryja.
Lecz w Zakładzie Ociemniałych,wiatr śmieciem wywija.

Gdzie jest wojsko? Pyta stróża. Ulica Piekarska.
Krótko odparł starszy człowiek,nie drgnęła mu zmarszczka.
A czy mógłbym tutaj szkapę puścić na trawniki?.
Pójdę ja tam i tu wrócę,szukam ja krewniaki.

Można,można ,tylko spętać. A niech se pogryzie.
Patrząc na nią,no, to myślę,niewiele jej wlizie.
Spętał konia.No i poszedł tam na Górę Jacka.
Potem według Akademii,tam gdzie jest Rybacka.

Załukami przez ogrody,dobrnął do Piekarskiej.
Tu napotkał masę wojska,wsio bez rangi swojej.
Co się dzieje? Tu pomyślał. Co ,kapitulacja?!
Wojsko sprawne,wojsko liczne.Obca im jest nacja?

66

A do broni ,dobrodzieju! Rzekł tak do pierwszego.
Nie możemy,wódz zakazał.Słucham naczelnego.
Nie wytrzymał już Biernacik. Hej,do broni bracia!
Zostawicie miasto Ruskom bez żadnego starcia?!

Was zabiorą do niewoli, a niewiasty zdepczą!
Zapytajcie więc kobiety,czy i tego tak chcą.
Dopóki w dłoni karabin,ładownica pełna,
Żołnierz wolny obowiązek dziadów wiecznie spełnia..

Na lawetę działa wskoczył,ogarnął szeregi.
Wokół cienie liczne stały,twarze ich jak śniegi.
Są pobladłe,zatroskane,w oczach mgły opary.
Znów chciał krzyknąć,ale podszedł sierżant bardzo stary.

Wódz nakazał złożyć bronie i nie bić sowiety.
Jak zabraknie broni mi tu ,to wyrwę sztachety !
A nie oddam pola Ruskom,bo to pole oram.
Jak nie pójdziesz ze mną ty,walczyć będę tylko sam.

Nie mąć w głowach,to jest wojsko,ono ma rozkazy.
A kto będzie Lwów pilnował,kto stanie na straży?
Formuj się w jedną kolumnę! Z daleka komenda!
Ktoś powiedział: o, tam Rusek wśród naszych się szwęda.

67

Zatrzymała się kolumna na Rynku ,znienacka.
Ktoś się bije z żołnierzami.To żydówka,praczka.
Rwie za włosy,drapie za twarz,woła: ty kanalio,
Twoje smrody ja ci prałam,tyś mi zabrał balio.

Zabrał tarę,nie dał chlorku,ja w brudach siedziałam,
A ja twoje i twej dziwki smrody wasze prałam.
Okno piętra ktoś otworzył,wrzątek lał na głowy.
Żołnierz krzyczy poparzony.Znów ktoś leje.Zmowy?

W oknach stare żydy z brodą z garem pełnym wody.
Leją wrzątek,krzyczą głośno,masz, to dla ochłody.
A Biernacik toto widzi.Woła: to stracenie!
Podłe nacje was wyduszą,jako mróz zielenie.

Zapamiętał dom Biernacik,okno też pamięta,
Tak pomyślał,trzeba kiedyś przyjść tutaj we święta.
Albo stragan obsługiwać,sprzedawać warzywa,
No i sprawdzić jak mieszkaniec okien się nazywa..

By na polskie wojsko polać ukrop w jego kraju?
No, to tego żadne ludy na świecie nie znaju.
Niebywałe.Bić żpłnierza na rynku we Lwowie!
Czy to było kiedyś w Polsce? No ,niech mi ktoś powie.

68

Nie dokończył swych rozmyślań. Nocnik z okna leci.
Widać,że jest chyba pełen,deszcz jest z brudnej cieczy.
W wojsku pomruk coraz większy.Znów czoło ruszyło,
A pod wieczór,pan Biernacik czuł,że czegoś ubyło.!

Nie odnalazł tu krewniaka,znalazł irytacje,
Odkrył śpiące w Żydach złości,ukryte letacje.
To wybuchło w pierwszy to dzień wejścia tu komuny.
Widać zgodność charakteru ich biblii do dżumy.

Przez rogatkę Żółkiewskiego wojsko wyszło z miasta.
W mieście lęk co przyszłości,szczególnie narasta.
A sołdaty z wielu mieszkań ściągają cywilów,
Specjalnie tych lepszych gości,z tych możniejszych stanów.

Na ratuszu nowa władza wydaje dekrety.
Co należy w mieście zmienić,bo przyszły sowiety.
Pan Biernacik spał w Zakładzie,stróż mu dał posłanie.
Nie za szybko to mógł zasnąć,bo słyszał płakanie.

To dozorca stary chlipał,weteran legionów.
Płakał nad tym, że to obcy znów wszedł do ich domów.
Rano rolnik podziękował,wskoczył na siwuchę.
I poklepał dobrotliwie swą wierną staruchę.

69

Dozorca go nie pożegnał ,bo był do niczego.
Tak się zmienił w jedną nockę z wojaka twardego
W masę żalu,w kupę troski,w dziadka na zapiecku.
Ten co kiedyś Polskę chwalił,chwalił ją po świecku.

Pełczyńskiego na Gródecką postanowił jechać.
Nie zamierzał nic kupować,ani też nic nie brać.
Kiedy był już na Sapiehy,ktoś za uzdę łapie.
Głośno krzyczy, no i śliną prosto w twarz mu chlapie.

Patrzy kmiecio,co do czarta! Kto za uzdę bierze?
Puszczaj uzdę! Bo kopniaka zaraz ci wymierzę.
Teraz moja tu jest władza,ja zabieram konia!
Co ty, Mosiek!? Rolnikowi posiniały skronie.

Trochę znany to przekupień,zwiedzał targowiska,
Teraz ślina jemu z gęby bardzo mocno pryska.
Mego konia,moją szkapę? Rozum postradałeś.?
Czy też duszę ty obcemu swoją zaprzedałeś?

Biernacik już zeskakuje,odpycha natręta.
Ten nie cofa swojej ręki,garść jego ściśnięta.
Owszem, twardo stawia czoło. Teraz nasza władza!
Jeśli twoja, to w rozsądku ona ci przeszkadza.

70

Czy rozbojem się zajmujesz, ty kurwo półruska?
To tak szybko w twym żołądku komuna się pluska?
Żyd nie puszcza,więc Biernacik złapał go za szyję.
O kolano głową tłucze.Łeb ja ci rozbiję!

Kilku gapiów jest zdziwionych zachowaniem Lejby.
Nie ma tutaj on poparcia dla nowej swej siejby.
Ten co dał mu uprawnienia do napadów ,gwałtu,
To widocznie kusy jest on,poplecznikiem świstu.

Twardy rolnik się uporał,złożył mdlejącego.
Już poprawił uzdę konia i wskoczył na niego.
Widać w gapiach aprobatę,zyskuje uznanie.
No ,bo tęgie,bardzo mocne,sprawił Lejbie lanie.

Są tu Ruski,Ukraińcy,Słowaki,Tatary.
Nikt nie łapie tu za uzdę,nie kręci gitary.
Coś w tym jednak musi być tu,że nieliczna grupa,
Tak tu nagle łeb podnosi,śliną w twarz ci chlupa.

To za ciężkie sprawy są,na jego umysły.
Nagle czapki dziwne widzi,Z podziemi wytrysły?
Na Gródeckiej ci już był on,a od Bogdanówki,
Cicho masy wojska szły se.Bagnety na lufki.

71

Uczepione i spiczaste.Wśród bagnetów czuby
Dziwnej czapki krasnoludka.Krasnoludka chluby.
Na ramionach oficerów wielkie epolety.
Takie duże są prawie jak szkolne kajety.

Co tak cicho oni idą? Na nogach filcaki!
Cicho idą.Toć świergolą jak na gruszach szpaki.
Cwir swój głoszą.Bo gruszeczki latoś takie słodkie.
Ale jak tu w filcakach iść ,kiedy drogi mokre.

Wstrzymał konia nasz Biernacik,Patrzy ile tego?
Bogdanówka jaka długa,ćma z kraju wielkiego.
Kmieć poboczem w swoją stronę wolno się porusza,
Patrzy na tę masę wojska i boli go dusza.

Kłębowisko z tym bagnetem do jeża podobne.
Może krzywdę miastu zrobić,zmęczone i głodne.
Na ich czapach gwiazda wielka,czerwona jak jucha.
A alkohol to aż tutaj mocno z ust im bucha.

Jeden rozkaz, a Lwów cały w ciągu doby wyrżną.
Rzeki tutaj żadnej nie ma,krew zwarta z mielizną,
Wnet utworzy gęstą papkę i zakryje bruki.
Złe nasienie idzie tutaj,stworzone przez zbuki.

72

Już wyjechał z miasta rolnik,oni maszerują.
Tak od czasu do czasu w nogi sobie plują.
Te walonki z tyłu mokre,widać nieraz piętę.
A rozporki dla potrzeby nigdy nie zapięte.

W marszu jedzą, w marszu piją i pod siebie leją.
Karabiny na zaczepach to przeróżnych mieją.
I na pasach i na linkach,wstążkach kolorowych,
Jeden to ma drut miedziany,z drucików splecionych.

Wszystkie barwy tego września zaklęte w jabłoni
Tak to Flora człowiekowi wkłada je do dłoni.
By skosztował swego dzieła,za kształt jej obfity,
Za naukę i za talent w owocu wyryty.

Koniec września,koniec Lwowa.To Lwów utracony.
A więc stuknął szkapę piętą,trza szybko do żony.
Ta zmartwienie chyba ma swe,wykopki na karku,
A on drugi dzień w rozjazdach..Co zamyślasz ,starku?

Co zamyślam ja, kobieto? Robim nadal swoje.
A co będzie, to zobaczym.Jest nas tylko troje.
Tak se myśli ,co też powie żona,gdy zajedzie.
Czy kobiety na wykopki ona przodem wiedzie?

73

Czy opadły też jej ręce i siedzi bezczynnie?
Kto naciągnie korbą wody? Jeszcze w studnię wpadnie.!
Dwa dni brak jest jego w domu,bo sprawy społeczne.
A od dzisiaj tysiąckrotnie one niebezpieczne.

Tak jak kiedyś za młodości,gdy psuł lampy w parku.
Kiedy z mamą i towarem krążył po jarmarku
Zrywał afisz po niemiecku,pisał głupie słowa,
A obiektem to mu była ta cesarska głowa.

Koń się nażarł przez noc trawy,nie chrapie, nie parska.
Stępa idzie,no, a drogą to orda tatarska.
Piesi poszli,teraz konie,Sotnie stępa bieżą.
Gdzieś te kraje tych Mongołów to daleko leżą.

Pomyślał o synu Wojtku.Czy też wróci koniem?
Czy na pieszo potłuczony? Pól wołyńskich błoniem.
Chce przyśpieszyć.Stuknął piętą.Szkapa ani drgnęła.
Ale głową,że rozumie,wysoko skinęła.

74

Rozdział V

Ku zagładzie

Lesienice i Winniki kolumna minęła.
I dopiero w Kurowicach,na chwilę stanęła.
Nie dlatego, by napoić piechura przy zdroju.
Szaber bydła szedł z Podola.Pora do udoju!

To faktyczny zysk napaści.To są krowy dojne!
No, a chmary jeńców obcych?.Obce siły zbrojne?
Z nimi kłopot,trza pilnować,trzeba dawać żarcie!
A co z tego ma Socjalizm? Chyba butów zdarcie!

Więc nie dają im jadzenia,ani picia,wcale.
Jeno idą w dzień i nocką , w Podola upale.
Jest Bakota i jest Buczma znużeni tym rajdem.
Podpierają się nawzajem,idą zawsze razem.

Słuchaj ,Tadek,na Żytomierz chyba nas prowadzą?
Na Tarnopol! Idziem w prawo.Czy pić to nam dadzą?
Droga idzie na południe, słońce mają w oczy.
Żołnierz polski jako jeniec pod batogiem kroczy.

75

Jeszcz jesień tu pączkuje, oni już w Zborowie.
Czy dostali trochę popić,tylko jeden powie.
Tylko jeden z nich ocalał,jeden z tych tysięcy,
Jak to było?Umierali przez wiele miesięcy.

Za Zborowem jest posiłek.Woda,bo jest struga.
Kto za długo chlapie się tu,to go Rusek ruga.
Umęczone,lecz wesołe te dusze junackie,
Przypuszczają,że nad sobą mają krasną mackę.

Wielu zwiewa,zwiał i Buczma,Tadek mu nakazał,
Pomagał mu zmienić spodnie,błotem twarz mu mazał,
Tak Bakota został sam,tu nie ma przyjaciela,
Kiedy uszedł Piotrek w trawy to była niedziela.

A marsz plennych wciąż trwa nadal,aż do Tarnopola,
Tu w koszarach kawalerii,z nadzorem głupola.
Są na deskach i bez słomy.Kładą swoje ciała,
Porcja chleba razowego na kolację mała.

Pan Bakota już rozmyśla :jakby pryskać?Myśli,
Póki siły jeszcze są w nim,lecz po niego przyszli.
Separacja jego rangi, ma oddzielne bloki,
Wi,ecej straży tutaj widać i mniejsze widoki.

76

Dwa tygodnie, gdy minęło, w transport wywołują.
Po nazwiskach, lecz bez rangi na listach fajkują.
Jest nazwisko i Bakoty,imiono skręcone.
Po jakiemuś ,nie po polsku, jest ono mówione.

Pan Bakota już wystąpił,idzie na skraj placu,
Tak jak stoi,no bo w czym że,? Tu jest jak na wiecu.
Prawie w tysiąc wyszli z koszar,poszli na wagony.
Tadek pryskać szybko pragnie.Straże z każdej strony.

Coraz więcej jest już straży ,zauważa sąsiad.
Zwiałbym zaraz pod wagony,gdyby nie ten tam gad.
I tu wskazał na sołdata,który na wagonie,
Bacznie patrzył,obserwował,jak tu na tej stronie.

Także między wagonami,na buforach siedzą,
Jak te wilki cicho skryte,pod niewielką miedzą.
Coraz więcej straży widać,zgadza się Bakota,
Ale oni nas traktują.Prawdziwa hołota.

Załadunek szybki,sprawny.Transport rusza w drogę.
Tu pryskają mu nadzieje i marzenia błogie.
Pociąg nabrał już szybkości i stuka,i stuka.
Ktoś wciąż maca deski wszystkie,może gdzieś jest luka?

77

Tydzień jadą znów bez picia,straszna to mordęga.
Raz Bakocie to się marzy sznur lub inna wstęga.
W oczach ma różne miraże,pyta więc sąsiada,
Czy też tobie głupie myśli?. Milcz,to nie wypada!

Pierwszy postój jest w Smoleńsku,dano tu im picie.
Straży niby było mniej już .Pilnowano skrycie.
Tuż nad ranem pociąg ruszył,nocą wysiadali.
Chłód dość mocny już panował,a pieski szczekały.

Ciemną nocką,długim marszem po bruku dzwonili.
Po północy swoje głowy do cerkwi schronili.
To Ostaszków.Takie miasto, gdzie zakony,ławry.
Wyżywienie,no ich mać że, miska brudnej strawy.

Jeść nie dają,ale płoty i zasieki liczne.
W każdym rogu ogrodzenia latarnie uliczne.
Każdy z jeńców je ocenia,jakby je sforsować?
Tu z tej strony nie da rady,kolczasta tam ich mać.

Coraz częściej rozmyślają,że nie są jeńcami,.
W kategori ludów wschodu są w bieli plamami.
Coraz większa więc Polaków apatia nachodzi.
A że jesień się kończyła,to w błocie się brodzi.

78

Jest listopad ,pierwsze chłody,błoto jakby skrzepło.
Jeno w środku w grubych murach,trochę w plecy cieplo.
W taką oto ruską jesień transport się szykuje,
Po nazwiskach,,naukowo,szereg się rychtuje.

Tadek patrzy wynędzniały na biedoty rzędy.
Znowu ich popędzi Rusek,tu,czy tam,którędy?
Marsz na stację kolejową,do wagonów krytych,
Brudnych w środku,od lat wielu napewno nie mytych.

Jeść na drogę to im dano,a jakże,a jakże.
Wsiedli wolno do wagonów,,jak balast,bagaże.
Znowu ciasno jest w wagonach,no i dosyć chłodno.
Pociąg stanął przy peronie,było prawie widno.

Katyń.Ktoś powiedział głośno.To mała mieścina.
Ojciec mówił, że tu łowy,że liczna lisina.
Że tu jeleń też się trafił,to za czasów cara.
Teraz nie wiem,jednak widać dach się już rozwala.

Drzwi otworzył sołdat młody i wiadro podaje,
To gorący krupnik mnogi.Mata żryć, mazgaje!
Co mazgaje,co ty gadasz? My przecież żołnierze.
Jaki z ciebie wojak jest tu,,każdy skórę pierze!

79

Pralim my tyż,pierzesz ty tu,w życiu różnie bywa.
Ale gorszy to jest taki ,co myśli ukrywa.
Całą dobę tu stoimy,co tu kosze będę ci wił?
Młody sowiet się odezwał: „mauczaj,budziosz żył”.

Popołudniu samochody kryte odjechały.
Czarne wrony,tak sowiety,,samochody zwali.
A pod wieczór pociąg ruszył nazad do Smoleńska.
Ja wam mówię, rzecze Tadek,z tego będzie klęska.

Nie kracz, brachu, jak ta wrona,co ma być ,to będzie.
W Ostaszkowie czy w Smoleńsku,gówno tu jest wszędzie.
Na kolację dużo chleba,trzy jaja na twardo,
A konwojent na to patrzy,lecz już nie tak hardo.

O północy pociąg ruszył,a rano był w Grodnie,
Coś się święci niedobrego,zawołali zgodnie.
Tutaj mogą nas wykończyć,a zwalić na Niemca,
Tak to oszust,ten sowiecki sprawę pozakręca.

Miał nas zwolnić i ułatwić na Węgry wyskoczyć,
A tu w doły gdzieś po lasach jako śmiecie tłoczyć.
Pomruk idzie po wagonach,szmer szybko narasta,
Już się zamki otwierają,sołdat na „stracha” wyrasta.

80

Ale on jest uśmiechnięty:wychodzić na apel,
Jednak w ręku to on trzyma nowiuteńki szpadel.
Trzeba piaskiem posypywać podłogi w wagonach,
Nieczystości to zakopać po rowach,na stronach.

Teraz jeńcy widzą nagle,że stoją na polu,
Więc minęli trochę Grodno,belka jest na palu,
To napewno jest granica,ta między zbirami,
Między wojskiem od Adolfa,a tu Sowietami.

Uprzątnęli wnet wagony,pociąg się oddalił.
Niedaleko widać przecie,palacz w piece walił.
Torowiskiem szli dość długo,przez jedną godzinę,
Z dala widać już niemiecką ze swastyką maszynę.

Stój!Komenda głośno pada.Frontem do granicy!
Delegatów troje poszło,a jedna w spódnicy.
Pół godziny tam gadano,potem widać ludzi.
Ustawiają ich tam Niemcy.Lecz tamci nie chudzi.

Owszem ,brzuszki tęgie widać,tłumoki,walizy,
Jest wymiana na granicy.Tu nie trzeba wizy.
Pojedyńczo ich puszczano,tak co dziesięć metrów,
Od sowietów,to w mundurach,koszulach,bez swetrów.

81

Tamci,których Niemiec puszczał,owszem marynarki.
A już będąc na pół drogi wyrzucali marki.
Jako zbędne,jako trefne,nie warte zachodu,
Bo już blisko do jasności i państewka wschodu.

Ta wymiana, to godzinę może i nie trwała.
Pan Bagota był na czele,za nim wiara stała.
Ustawiono ich trójkami i torem do przodu.
Maszerować torowiskiem.Nikt nie poczuł głodu.

Raczej wszyscy odetchneli,ulga oczywista.
Przeszli pieszo niedaleko,może metrów trzysta.
Tam na torze są wagony,niech to! Osobowe.
I powietrze w tym to miejscu,jakieś lepsze,zdrowe.

Nasz Bagota trochę język niemiecki znał z domu.
To też pyta konwojenta,to wymiana ,komu?
Jude z Lublina przywieżli,bardzo się cieszyli.
Całowali nas po rękach,byli bardzo mili.

A co z nami? Do stalagu,aż za Oder w Rzesze.
Tam jest obóz szeregowych ,a formacje piesze.
Jak w obozach? Można żyć se,byłem tam strażnikiem.
Tutaj po was przyjechałem pociągiem „ nocnikiem.”

82

No, a oni nie z pociągu? Nie,oni tu byli.
Chyba jeszcze bardzo rano,ognie se palili.
A to oni są z Lublina? Tak i to z naboru,
Nie wiem ,jak ich dostarczono,chyba bez oporu.

Pociąg ruszył w znaną drogę,kapo podał nazwę.
Człowiek nie ma w sobie obaw,gdy cel się dopowie.
Po dwóch dobach byli w Tetrow,ogromnym stalagu,
Gdzie i kobiet było wiele w niewoli Reichstagu.

83

Rozdział VI

Okupacja zatracenia

To Rydz – Śmigły oddał Lwów nasz,mać jego przeklęta!
Teraz zjedzą nas tu wszystkich te ruskie zwierzęta.
Głośna skarga jest na ustach,zbiega aż od Śląska.
Zbieg już czuje.Jest na rożnie,jako tłusta gąska.

Wśród tych zbiegów krążą sępy o krzywym nochalu,
Chcesz ,pomogę! Bo inaczej to zginiesz na palu.
Jak pomożesz? Nu, na Węgry.Nie choczesz ,nie nada.
Wielu los swój nieszczęśliwy w jego ręce wkłada.

Sęp uważnie wypytuje,kim jest tłusta gąska?
Bo ta kładka do wolności jest diabelnie wąska.
Na tę kładkę może wejść ten,co był policjantem,
Asesorem,literatem,fabryki mutantem.

Grube ryby! Sęp tu szuka wśród tobołów wielu.
Nie raz mądrzy, co nie wierzą, w pysk go ręką zdzielą.
On uparcie jeszcze chodzi, szuka dygnitarzy.
Gdy ich znajdzie to ich wartość długo w głowie waży.

84

Wśród tych sępów Wasilewska chwyta lepsze kąski,
A jej wybór ściśle tajny,polityczny,wąski.
Zapytana, gdzie się spieszy? Ach, do Tymoszenki.
Głosik miała ci to taki,jak u tej panienki.

Timoszence dała listę imion i adresy.
Trzeba stwierdzić,że nie dbała o nabicie kiesy
Ale dbała ,by z tej listy nie uszedł ni jeden.
Lecz by w izbie on się znalazł nazywanej „eden”.

Jest to izba bez wentyli.Tam ludność wpychana.
Najpierw drzwiami jest zamknięta,potem murowana.
Po tygodniu dziurą w murze,wyciąga się zwłoki.
A „zis piać”, to ich wywozi, gdy panują mroki.

W listopadzie to obraca po pięć razy dziennie.
Wozów takich mają trzy,co się wloką sennie.
Bo ładunek tajemiczy,nie może być kraksy.
Za to można szybko jechać na radzieckie „saksy”.

Obwieszczenie wywiesili,zgłosić się do władzy.
Wszystkie pany oficery,bo sąd Grodzki zgładzi!
Wielu skrytych się zgłosiło,przepadli jak para,
Która z tłoków parowozu nagle się wyzwala.

85

Ojciec Henia gdzieś zaginął,Danusi nie wraca.
Swięta w grudniu są w zaciszu,mama knot wciąż skraca.
Na intencję jest ta świeca,z trudem zakupiona.
Świerków w mieście żadnych nie ma.Własność ustalona.

Ulice opustoszały. Ludzi ktoś przerobił..
W jaki sposób? Nikt nic nie wie.Jednak wieku dobił.
Heniek bystry chłopaczyna,chodzi ,gdzie remonty,
Chodzi ,szuka coś na opał,przeszukuje kąty.

Chłopak kiedyś do bóżnicy zaszedł w interesie.
Obiecał jednemu z placu,że książkę przyniesie.
Książka ta to były Staffa przeróżne wierszyki.
Koleś jego chciał to czytać przy graniu muzyki.

W tej świątyni,każdy sobie czytał głośno psalmy,
Świece mocno tam kopciły, bo wosk był nie palny.
Każdy Żyd kiwał się mocno ,w ręku trzymał torę.
Zgiełk od tego był straszliwy,jakbyś słyszał sforę.

Gdy wieczorem wrócił w domy,mama mówi,że jest żle.
Bo zabrali Stanisława,co się Wyszatycki zwie.
Heniek nic na to nie mówi,za wielu przepada.
Bierze pościel i swój tapczan do snu z miejsca składa.

86

Rano mama, gdy wróciła: nie kupiłam mięsa!
Bo Babeczka nocą wzięli,koń zaś grzywą trząsa..
Widać doli on dziękuje,bo pożyje jeszcze.
Dziś go inny rzeźnik stuknie,to przyniesie w misce.

Tak minęła tęga zima,którą Wschód przygonił.
Lud miastowy bez opału,łez swoich nie ronił.
Bo zatwardział się w swej woli.Nie zobaczysz płaczu,
Sukinsynu ty moskiewski.Ulubieńcu wiecu.

Ten co rządzi, jednak widzi,że opór narasta.
Więc na święta te grudniowe zgarnia szlachtę miasta.
W kościół weszło mnogo ludu na Wałach Hetmańskich,
Otoczono szczelnie kościół,tych o rączkach pańskich.

Nikt nie wyrwał się z tej matni do dnia dzisiejszego.
Ni dygnitarz,ni oficer,stanu nawet pośledniego.
Gdzieś tam w dole wszystko leży,gdzie duchów wygnanie.
Kret co słuchy dobre ma,gnat słyszy stukanie.

Miasto zmienia obyczaje i zmienia swą mowę.
Od polskiego to języka idzie w rusinowe..
Zmienia pismo na tytułach,szyldach i afiszach.
Z dziwną nieraz ortografią.Widać, że patałach.

87

Czcionki w rzędach żle układa,nie zna ortografii.
Lecz są rzeczy,lecz są sprawy,które on potrafi.
Można tu rzec,że on szczyci się niedorozwojem.
I, że zawsze,wbrew rozumom,postawi na swoim.

Chłopcy tacy ,co to zbytki mają tylko w głowie,
Podśpiewują na ulicach,tym co z nimi w zmowie.
„ Nie ma już,nie ma już,nie ma Eneasza.
Ten co go tu ubił,na wiece zaprasza.”.

Bo Eneasz to jest Polak,co Lwów u krynicy,
Sam założył,przy pomocy swojej połowicy.
Pełtew żródło tak nazwali i szałas stawili.
Oni pierwsi tu z Krakowa po pogromie byli.

Macedonia najechała,Kraków szturmem wzięła.
A mieszkańców, to połowa w walkach wyginęła.
Aleksander się wycofał,biorąc łup w metalu.
Zostawili swego bożka na świerkowym palu.

Jak świat światem Lwów był polski,teraz brak Polaka.
Stąd ulica sobie śpiewa, pomstuje pustaka.
Co algebry wcale nie zna, czyta wspak gazety.
I w uszankach ciągle chodzi, w wzgardzie ma berety.

88

Lestek gonił Aleksandra,ale nie dał rady.
Nad Pełtawą kazał stawiać murowane grody.
Przez Morawy Grek się dostał w ojcowiznę Kraka.
Tędy uszedł,za nim jeno popioły i szlaka.

Lestek nadał dziesięć żrebów na każdy dym wkoło,
By Pełtew tu zaludnili,zbudowali sioło.
Gdy grodzisko tu powstanie,to on nada miano,
Bo zamyślał dzielny Złotnik córce dać tu wiano.

Rusek rządził aż do czerwca,bardzo ci ciepłego.
Kiedy doszło do wypadku,bardzo ci dziwnego.
Oto był dziwny telefon,że w Gródku jest wojsko!
Które dziwny szwargot ma i nie mówi swojsko.

Co za wojsko? Pyta gniewnie,aż sam Tymoszenko.
Czy ty zdrowa jesteś dzisiaj, ty moja panienko?
Obce wojsko,mówi cicho jakaś kobiecina.
Chyba kawał jakiś głupi ktoś sobie wycina!

Tymoszenko więc sam dzwoni,w telefon rejkomu.
Jednak nikt nie odpowiada.Dyżuru brak w domu?
Jeszcz tajny jest telefon do zaufanego,
Ten też milczy. Uznać trzeba,kusia za zbiegłego.

89

Nagle krzyk jest w korytarzu,wpada motorzysta.
Niemiec już rogatkę bierze! Jest o metrów trzysta!
Tak jak stali, wszyscy naraz na korytarz zbiegli.
Część uciekła już na dachy,podwórka zalegli.

Tymoszenko, stary ten cap,skacze na półpiętro,
Sprawnie minął tu spluwaczkę,którą tworzy wiadro.
Znowu susem minął schody,już jest na parterze,
We dwa kroki wrota wielkie jak młodzieniec bierze.

Nikt by nawet nie pomyślał,że jest taki szybki.
Żeby buty ponaciągać stosował zasypki.
Teraz z ganku do motoru zrobił kroków aż sześć.
On to wiedział kto się zbliża.Straszna,oj,to jest wieść!

Wasilewska zaś na wozie drabiniastym wiała,
Drogą boczną na Żytomierz, cudze konie gnała.
Konie chłopu zaś zabrała, co po siano jechał.
Zastrzeliła go z nagana.Oporu zaniechał.

Ona ciągle na stojąco batoży koniska,
Aż żwir z drogi,jak z łopaty na kark onej pryska.
Ona także już wiedziała,kto ją w łapy łapie,
Biła konie wściekła,gniewna,a nuż ją ucapie!

90

Lwów ma dzisiaj zmianę warty. I zmianę munduru.
Nowy władca z miejsca rządzi.To nowy jest guru.
Krótki wąsik ma pod nosem,przedziałek na prawo.
Przy mężczyznach podskakuje,porusza się żwawo.

Coś we Lwowie się skończyło,coś się też zaczęło.
Ale najpierw to lud ujrzał komunistów dzieło.
Jeszcze dnia tego samego otwarto więzienia.
Tam ujrzano potworności.Zagładę istnienia.

W korytarzach pod ścianami,siedem warstw jest trupa.
W salce ,gdzie to śledczy siedział,Wielu koło słupa.
Uwiązani na stojąco,na stryczek króciutki,
Aby stali na paluszkach,przez czas niewielutki.

Ośmiu z nich tak tu sterczało,póki nie puścili,
Mięśnia łydki.Wówczas jeszcze,trochę się męczyli.
Podciągali się na chwilę, aby złapać tlenu,
To na próżno.Tak pomogli żywotowi swemu.

Brak jest izby lub pokoju? Same korytarze.
Więc wybito świeże tynki na gładziutkim murze.
Drzwi otwarto,a za drzwiami,stojące sylwetki,
Są ściśnięte wielką siłą,jako w beczkach szprotki.

91

Danka z mamą weszła w środek,widzi szare trupy.
Stoją cicho,a niektórzy trzymają za klapy.
Mama każe córce wyjść już,szuka swego męża.
Odór straszny dławi oczy.Oczy swe natęża.

Długo patrzy,długo zerka,nic tu znajomego..
Już wybito nowe dziury,leci coś ciekłego.
Masa jakaś szczątków ludzkich przez próg się przelewa.
Kilka osób to od zgrozy na chwilę omdlewa.

Każdy szuka, walczy z sobą,wypatruje mężnie,
Myśli o tych ,co tu legli,wcale nie orężnie.
Dziur wybito już dwadzieścia,trzeba stąd uchodzić.
Bo żołądek już rozumem zaczyna tu wodzić.

Torsje mają już niektórzy,inni białe chusty,
Inni jęk mają na wargach a inni głos pusty.
Niby mówią bardzo głośno a głosu nie słychać,
Tylko warga opuszczona zaczyna coś prychać.

Matka Danki weszła w izbę, gdzie podłoga z drewna.
Tu przybici do podłogi,patrzy nie jest pewna..
Wszyscy w ustach mają cegłę ,pręgi na krzyż czarne.
Tych tu bitych,to godziny ostatnie są marne.

92

Odurzona tym widokiem,stanęła w postawie.
Zawołała głosem strasznym,jakby gromem prawie:
Niech nam żyje Najjaśniejsza! Niech nam żyje Polska!
Echo cicho zaszeptało, kobiecina swojska…

Kilka osób przystanęło,powtórzyło słowa,
Po tym cisza w grobie strasznym,zapadła od nowa.
Gdzieś tam kuto nową dziurę do celi braciszka,
Może też w niej trup truposza martwym kciukiem ściska.

Matka Danki przed budynkiem stanęła na skrzyni.
Woła głośno: brak Chrystusa i tym brakiem wini.
Niemożliwe,woła głośno,aby tak mordować!
Która z kobiet okrutnika zechce tak wychować.

Zbrodzień,który rządził w gmachu,człowiekiem jest z kształtu.
On ukrywał swoje czyny,by nie wiedzieć skutku.
Uśmiechnięci zawsze byli,nawet się kłaniali.
Na ulicy,katy straszne,grzecznych udawali.

Teraz widać ichne żniwo,.To jest cud nad cudy.
Nowa wojna mord odkryła!! Ludzi brano w śruby.
Duszono ich zamurowanych,na palcach wieszano.
By krzyków ich nikt nie słyszał,to czastuszki grano.

93

Ludu Lwowa,chodź i obacz! Zdrętwiejesz od trwogi.
Za tą bramą brak litości.Ludzkie kupy,stogi.
Ludzka mazia płynie sobie,powstała z żywego,
Może nawet mego męża,a może i twego.

Ludu Lwowa! To co kiedyś żyło,tutaj zaginęło.
Jest tam w środku,za tą bramą,odorem krzyknęło.
Jam z pradziada,zawsze lwowiak,teraz jam zduszony!
Przez tych, którym bolszewiki składają ukłony.

Ten monastyr, w którym kiedyś duch Pana królował.
Teraz w izbach murowanych,martwych wielu chował.
W izbach zawsze było cicho,reguła zakonu.
Tak mówiła za swym Pawłem: ni słowa nikomu.

Matka Danki ochrypnięta,jest nadal przed gmachem.
Przed tysiącem tych ,co stało.Przed tym lwowskim lachem.
Uniesiona potwornością,jej myśl zdruzgotana,
Zawołała w takt muzyki, co nie była grana:

Za was krzyczę, wy kochane bohatery Lwowa!
„Jeszcz Ona nie zginęła,obudzi się Nowa!”
I poskromi hydrę stepu,za tych co są sini.
Bo ją dzisiaj moje serce o tę zbrodnię wini.

94

Razem z córką,Kazimierską idzie już do domu,
Czuć jest mocno od jej sukni woń zgniłego sromu.
Nic nie mówią dziś do siebie.Idą zamyślone.
Bo widziały czyny „złego”.To czyny szalone.!

„Brygidki” ,przy Kazimierskiej,stoją dziś otworem.
Ten co ludzi tam murował musi być potworem.
To nie ludzie go zrodzili.Moloch jego spłodził.
Ten co Wili chatki małe, płotem w komin,grodził.

Przed więzieniem tłum wciąż wzrasta,jest kilka tysięcy.
Oni już nie ujrzą bliskich,nie ujrzą ich więcej.
W tych czeluściach monastyru,Lwów się już nie rusza.
Tych co stoją przed budowlą,odór szybko zdusza.

Wielu nadal prze do środka,dla swego,dla syna!
On zaginął nocą wzięty,ten go przypomina.
Lecz to nie on,nie pasuje koszula i sweter,
Żeby tylu wziąć do siebie,narobi się Pieter.

Jest więzienie jeszcze drugie.To jest na Łąckiego.
Tam prze Władek,ma trudności,by wejść w środek jego.
Szukał tutaj przyjaciela.Znikł jakoś bez śladu.
Co niektórzy ,to mówili,wliczon on do składu.

95

Na Łąckiego.Miesiąc temu. Nie, to było w czerwcu.
Był zabrany wprost z ulicy,tam gdzie studnie wiercą.
On pomagał,on robotnik,on i Dyjankiewicz.
Dwóch zabrano za szeptankę,on tam był szlamowicz.

Władek krąży tu pół dnia już,sprawdza wszystkie cele.
Czy coś znalazł? Tak coś znalazł,ranki na ich ciele.
W każdej celi po dziesięciu,wszyscy z kulą w głowie,
Ci pod spodem jeszcze ciepli.Kiedy? Cisza ci odpowie.

Już wynoszą Żydzi zabitych.Przez Niemca zmuszeni.
Żydzi szybko z narą chodzą i są wystraszeni.
Nagle jęk jest w celi słychać.Jęk z tamtego świata!
Tłum kieruje tam swe kroki. Może to jęk brata?

Delikatnie już zdejmują z kupy ciała sztywnych,
Jęk wydaje ten od spodu,ten o oczach piwnych.
Kulę dostał z tyłu głowy,wyszła koło nosa,
U którego długie sople.To czerwona rosa.

Władek pomógł wynieść jego,włożył na wóz z dechów.
Wozak dostał polecenie,ruszył na Pijarów.
Wieść o żywym wyprzedziła wozaka starego,
Już na schodach szpitalowych czekano na niego.

96

Władek nadal szukał wolno,od celi do celi.
Wynoszonych także sprawdzał,jeśli twarze mieli.
Bo niektóre rozerwane pociskiem straszliwie.
Jak te zboże buchtowane na zielonej niwie.

Umęczony,wyszedł wreszcie,poszedł na Brygidki.
Zauważył na koszuli jakieś obce nitki.
Strzepnął rękę,ujrzał buty we krwi umazane,
A nogawki? Co to znaczy? Czyżby nie uprane?

Gdy tak stał, oglądał siebie,słyszy:a dzień dobry.
To Danusia z grzybobrania,co ona tu robi?
Bylim z mamą,tam są trupy,takie jakieś szare.
Mama Danki kończy za nią,Odwiedzilim ławre.

A ja byłem na Łąckiego.Ale mam nogawki.
Może ja bym też tam poszła?Tam nowe pijawki.
Już porządki swoje robią,już są aresztanty.
Nie ma po co.Zamiatają i już myją kąty.

Męża pani tam szukała? Tak,jak w stogu siana.
Co w niektórych celach jeno,to maż poplątana.
A wie pani,na Łąckiego,jeden przeżył każnie.
To nijaki Dyjankiewicz,z kolei,miał łażnie.

97

Co pan powie?Idę ja tam.Teraz już za póżno.
Ciężarówki odjechały.Nie było w nich lużno.
Jako szczapy ułożone zwłoki wyżej burty,
To nie jazdy pojedyńcze,to prawdziwe hurty.

Zakończona jest rozmowa.Idą w swoją stronę.
Każde w sercu ciężar dzwiga,ciężar co ma tonę.
Już ten ciężar pozostanie do końca żywota,
Bo z człowieka,to widzieli,można zrobić błota.

Lwów już struchlał z trwogi wielkiej,zgięte ma kolana.
Bo on jeden poczuł nagle,śmierci jest podmiana.
Nowy już okrutnik,swoje,ogłasza nakazy.
Z Ukraińcem splótł swe ręce i zadaje razy.

98

Rozdział VIII

Okupacja niemiecka

Tak jak dawno świat istnieje,gdy obcy w próg wchodzi,
Wówczas wszystkich on tubylców obiecanką zwodzi..
Tak też było i w Tarnowie,będzie sto lat temu,
Obiecano światło nieba, No ,niewidomemu.

Cesarz Wiednia spisał prawa.Słowa górnolotne.
Lecz nic nie dał,pozostały jeno grunty błotne.
Więc z podszeptu słów proboszcza bito polskie pany.
A we krwi niewinnych ludzi,lump chodzi skąpany.

Mordy robił z kasy klechy parob Jakub Szela.
Tu we Lwowie, to się tłucze dzieci Izraela.
To ten dziwny pan z przedziałkiem i podskokiem capa,
Jednym słowem wydał wyrok.Swierzbiła go łapa.

Szela wybił Tarnów cały,Wojnicz, Lisią Górę.
Tu we Lwowie,Ukrainiec ściąga z Żyda skórę.
Pomocnikiem jest nazisty,spędza Jude w kupę.
A następnie w lesie Brodka,piach mu sypie w sznupę.

99

Rusek z Żyda miał wyrękę,Niemiec z Ukraińca.
Polak z pary tych złoczyńców nabawił się sińca.
W „Brygidkach „odnaleziono aż siedem tysięcy.
Teraz Lachy są ciekawi,czy padnie ich więcej.

Problem Judy załatwiono raptem w dwa miesiące.
Ten co zdążył ujść do lasów, żyje bardzo głodnie.
O,niewielu ich uciekło,bo żyli w ciemnocie.
Brak gazety i brak radia,i hasła na płocie.

Gdy już Niemiec zająl Lwów, oni się modlili,
A jak Niemca ci ujrzeli, za buty chwycili.
Niemiec ręce ci zaciera,pejczem wali w plechy,
Nie żałuje,wali mocno,odbija im miechy.

Bóg opuścił tu Polaków,dali swe ofiary.
Teraz głowę Juda daje,no ,czyżby do pary?
Gdzie ty jesteś,ty Jehowa,kryjesz się w bożnicy?
Wyjdź i zobacz.Lud Dawida leży na ulicy!

Kazałeś mu bić Polaków.Zobacz,oni łkają.
I za życie w ręce nazi swój majątek dają.
Nazi kopie ich po rękach,na błyskotki pluje,
On już dawno wydał wyrok,już mauzer gotuje.

100

Kto wypaczył Judy umysł i kazał bić ludy.?
Słowa wielkie i osoby.I pełne ułudy.
Trocki gadał trzy godziny,Juda bił mu brawa.
Nikt nie odczuł, że ta mowa jest trochę koślawa.

Mołotow zrobił kibuce z kobiet dla uciechy.
Na przepustkę wpuszczał żydków,by płodzili śmiechy.
Och,” radosna była ziżń”,tego absztyfikanta,
Gdy kobiety biły się o takiego franta.

Mikojan też dobry Żyd,stworzył państwo Jude,
Tam gdzie ziemia nie odmarza,wiecznie tworzy grudę.
Teraz przyszedł sądny dzień.Starto Abrahama.
A muzyka co ją słychać,przez diabła jest grana.

Zamęt lwy mają w umyśle,wszystko żle kojarzą.
Więc usiadły na swych łapach.Lud milczeniem darzą.
Czy zaryczą kiedyś w głosy? Bliżniaki Afryki?
Czy też,pójdą tu na rzezie jako woły,byki!

Nie wiadomo, jak to będzie.Wojna nadal huczy.
No, a wojna co niektórych,to naprawdę tuczy.
Nowa to jest okupacja o innym odcieniu.
Wnet w obozy poszli wszyscy,co się mocno lenią.

101

Władek dziwne ma podszepty,od druhów znajomych,
Czy by nie chciał potajemnie iść po schodach stromych?
Nie wyrażne są zachęty. O co komu chodzi?
Wir frontowy,nieraz wielkie czyny samorodzi.

Cele,trochę są nie jasne i brak jest przywódcy.
A komórkę tajną tworzą nieraz zwykli głupcy.
Bez języka z obcych światów,Władek się nie zgadza.
I w ten sposób ich namowę tonuje,wygładza.

Łatwo nieraz andrusowi szeptać jest do ucha.
Kiedy cisza narodowa,.Gdy mowa jest głucha.
„ Witaj i serwus kolego,
Ty z Brigidek, ja z Batorego.”

Ta przyśpiewka się wkręciła chłopcu w tok myślenia.
Kiedy wspomniał swych kolegów z „Koła Ocalenia.”
To był zastęp prawie cały zabytkom oddany.
W tym zastępie to był Romek,mile tam widziany.

„ W Stryjskim Parku na płycinie,
Tam piosenka łatwo płynie.”
Tam dwa lata nie ma tańców.Burza je przerwała.
A dwa razy tam w tygodniu orkiestryja grała.

102

Stanął teraz w środku rynku,pogwizduje sobie.
Tak niedawno tu we wrześniu było mnóstwo kobiet.
Wozów,wózków i powózków,dzieciarni z ucieczki.
Wszystko do dziś gdzieś przepadło,jak z dziurawej beczki.

Część z nich to San przekroczyła w Niemca okupację.
Pewna część poszła na Sybir w Boga śniegu nacje.
Część z nich zgniła w kazamatach dobrodusznych braci.
Korzenie ich są wyrwane.Polak ciało traci.

Tu Marysię w rynku spotkał.Dobra koleżanka.
Odpukała jemu z miejsca,jak z herbatą szklanka.
U nas jest i mama słucha,w dzień, gdy są tramwaje.
Lecz ci nigdy i o niczym nie mówi, nie baje.

Maryś, powiedz swojej mamie,ja chcę to posłuchać.
Tak dla siebie,dla sumienia,nie po to by gruchać.
Mama może też mnie skrzyczeć,że tobie mówiłam.
Ja dotychczas w domu siedzę,nigdzie nie chodziłam.

Maryś, proszę,zrób to dla mnie,ja więdnę bez wieści..
Tyle wokół jest nowinek,w głowie coś się zmieści.
Chcę posłuchać i zapełnić pustki w mózgownicy,
Czy mam ciebie pocałować tutaj na ulicy?

103

Śliczne oczy Mery zmiękły,lokami targnęła.
No ,a nóżką na koturnie o bruki stuknęła.
Ja spróbuję delikatnie,ja się boję skutku,
Ty posłuchasz i odejdziesz,możesz sypnąć ,bratku!

Teraz Władek szarpnął głową.Na słowo harcerza!
W doły poszły nas tysiące z rąk oprawcy zwierza.
A z” Brygidek” jeszcze śmierdzi cała okolica.
Nikt z nich nie chciał okupanta,nie zmienili lica.

Ja też swego już nie zmienię,zostanę przy Hufcu.
Ja przy Pińsku,Czeremoszu,Lwowie, no i Łucku.
Tu mój ojciec może żywy,może martwy leży,
Każdy na coś mnie namawia,w inną stronę bieży.

Dokąd ja mam się dziś udać? Nie jestem tułaczem.
Mam nie działać,nie pracować,zalewać się płaczem?
Brak idei,brak kompasu,harcerz w lesie błądzi.
A bez treści rodowitej nieraz głupio błądzi.

Już dwa lata ja do szkoły żadnej tu nie chodzę.
Jam harcerzem,jam lwowiakiem,ja w ciemności brodzę.
Tu do szkoły nie chodziłem,bom nie komsomolec,
Jam jest junak,skaut prawdziwy, a nie jakiś wolec.

104

Dziś jest zmiana językowa prawie w każdej szkole,
Też nie pójdę na niemiecki,brykać sobie wolę.
Jest potrzebna praca wielka,która mnie utwierdzi,
Jak sztachetę bez sękacza do parkanu żerdzi.

Ja nie jestem tutaj sam ,ja mam jeszcze siostry.
Dla obrony mego rodu,dziś mam język ostry.
Wielkie burze, wielkie wichry, zmiotą coś z Wołynia.
Ocaleje tylko to,co z korzeniem trzyma.

Nie chciały być w komsomole,nie poszły do ławy.
Pomagają mamie warzyć dla wszystkich gar strawy.
A bez szkoły, no to nie ma i dla nich matury,
Czy czas cofnie się do tyłu? By żyć po raz wtóry?

Wiesz co ,Władek,ja dam znaki z trotuaru twego.
Ty bądź w oknie o szesnastej ,dnia…no ,jutrzejszego.
Dzięki, Maryś, daj buziaka.Czytał będę książkę.
Może ujrzę na chodniku twoją białą wstążkę.

Tak rozeszli się ci młodzi, w których jeno bunty.
Przeciw życiu,przeciw grożbom,przeciw zmianie rundy.
Ring się zmienił.Inny sędzia,inne zawodniki.
Smętnym krokiem zaduszane chodzą basałyki.

105

Władek siedzi ciągle w oknie,obserwuje ludzi.
Kto do sklepu, w jaką bramę,jego to już nudzi.
Obowiązek to harcerza siedzić tu mu każe!
Nie odstąpi na posiłek,palcem szybę maże.

Ona przyjdzie.Ona jedna ,co słowa dochowa.
Z nią był kiedyś na biwaku.Szumiała dąbrowa.
Były grzyby i jagody,śpiewanie w drużynie,
O tej rzece,naszej Wiśle, co u Polan słynie.

Władek widzi naprzeciwko kobieta tam stoi.
Nic nie robi, jeno patrzy.Kpiny sobie stroi?
Pilnie onej się przygląda.A ona wciąż patrzy.
Nie gdzie indziej, tylko w niego.Skandal jakiś wietrzy?

Postanowił wołać mamę:mamo ,ktoś nas śledzi!
Mama przyszła.Nie rozumie.Z wnioskami się biedzi.
Nie rozumiem, mówi wreszcie.Odeszła do kuchni.
Co za jedna? I to trochę w dziwacznej jest sukni.

Tamta stojąc nagle kiwa palcem prawej dłoni.
Pewnie myśli,że ten chłopiec,to się jej odkłoni.
Ale Władek wzrok odwrócił,szuka co innego.
Ta kobieta znak znów daje.” Chodź tutaj ,kolego”.

106

Mamo, wyjdę,się zapytam,o co to tam chodzi?
Jak ktoś prosi gestem,słowem,to pytać się godzi.
Wyszedł bramą na ulicę i przechodzi drogę,
Słucham panią,o co chodzi?Ta zmieniła nogę.

Córka mnie tutaj przysłała.Jam matką Marysi.
Władek jakby ujrzał kwiaty.Szal jej długi wisi.
Ucałował ją z godnością,stukając piętami,
I porównał wnet jej oczy do barwy z wiśniami.

Co z Maryją? Maryś w domu,nie puszczam jej samej.
Bo napady liczne są,córki ukochanej
Ona jedna mi została.Mąż się nie odzywa,
W domu siedzi i ze sobą w warcaby pogrywa.

Proszę panią,czy mówiła…,tak ona mówila,
Jeśli godność twoja,chłopcze,wszystko będzie kryła!
To harcerskie słowo daję,to słowo honoru!
Ja nie szukam związków złych,nie pragnę poloru.

No, to jutro o szesnastej,zapukaj „trzy”Morsa,
Gdyby obcy ci otworzył,pytaj „czy jest forsa.
Za te luty coś na garnkach nakładał w tygodniu.
Bywaj ,chłopcze.Wiesz już wszystko.Jutro po południu.

107

Władek wrócił do mieszkania.Co to za kawały?
Przecież z Pieczką myśmy wcale tam nie lutowały.
Dziwne hasło,dziwny sposób też tego pukania.
Jestem w gości tam przyjęty,więc dosyć pytania.

Aby zajść do swej Marysi,to ćwiczył pukanie.
To trzy kropki i dwie kreski.Napisał na ścianie.
Potem pukał puk,puk,puk,kan,ka.To pasuje,
Chyba z nerwów u niej tam,tego nie zepsuje?

Całą noc pukał do głowy,puku,puku,stuku,
Nieraz ryknął głośnym śmiechem,śmiał się do rozpuku,
Ale rano,po obiedzie,zaczął pukać w deskę
I wygonił szybko z siebie nierozsądną śmieszkę.

To jest szyfr i to jest hasło.Pukał do melodii.
Nieraz mylił się dziwacznie,bo szło do parodii.
Potem jednak łapał rytm i pukał wspaniale,
Jak w teatrze dobosz wielki na swą wielką galę.

Maj się kończył tego dnia.Poszedł do bogdanki,
W Łyczakowską wszedł po trzeciej.Wszędzie piękne ganki.
To wytworna jest aleja.Symbol mocy Lwowa.
Tam na wrotach drzwi wejsciowych wisiała podkowa.

108

Na parterze dwoje drzwi,zapukał jak trzeba,
Maryś sama otworzyła,w ręku z kromką chleba.
Proszę wejdź,mamo,on jest,proszę do pokoju.
Władek widzi stół szeroki,dwa talerze stoją.

Mama pyta,jemy obiad,może talerz zupy?
Chłopiec chciał z mety odmówić,zauważył krupy.
Tak,tak ,chętnie,jeśli łaska,jeno pół talerza,
By nie wyszło tutaj tak,że na obiad zmierza.

Trochę wcześniej ja przyszedłem,nie jestem spóźnialski,
A ciekawość to mnie pali,by słyszeć głos polski.
Władek dostał znów dolewkę,Maryś mu wlewała,
W międzyczasie to jej mama już od stołu wstała.

Tuż przy oknie była tam maszyna do szycia,
Matka szybko zdjęła z niej wierzchnie te nakrycia.
Potem gałką pokręciła.Władek bęben słyszy,
Więc odłożył łyżkę swą,bęben słychać w ciszy.

Bum,bum,bum,bum radio skrzeczy,potem głos ojczysty,
Mówi ładnie i wyraźnie,głos warszawski,czysty.
„Proszę państwa,mówi Londyn,do rodaków w kraju,
Dziś na frontach prawie wszystkich walki ciągle trwają.”

109

Ciało Władka z każdą chwilą nabiera emocji.
„Polskie wojsko sam Sikorski odwiedził dziś w Szkocji.”
Polskie wojsko,słyszy Władek,a więc jest ochrona!
To nie spadła jeszcze wcale orłowi korona!

Pełen myśli różnorakich opuszcza kryjówkę,
Za te kilka słów nadziei gotów jest dać stówkę.
Ale nie ma takiej forsy,ma radosną duszę,
Ja do czynów bardzo wielkich swoje ego zmuszę!

I zagwizdał znaną piosnkę,śpiewaną w drużynie,
„Tam szum Prutu,Czeremoszu,hucułom przygrywa,
A wesoła kołomyja do tańca porywa.”
Ta piosenka tu we Lwowie to z piękności słynie.

Do miłości jeden krok i jedno spojrzenie.
Potem w sercu pozostaje wieczne ciepłe tlenie.
Tęskność wielka,wzrokiem długo nigdy nie wzmocniona,
I samotność bez swej lubej,samotność szalona.

Chciałby dotknąć jej warkoczy,poprawić jej wstążki,
Wpleść we włosy z każdej strony jaśminu gałązki.
Potem przejść się Łyczakowską do samej rogatki,
Sypać na nią róży dzikiej jedwabiste płatki.

110

Od rogatki wrócić razem ze splecioną dłonią,
By wiedziała,że te ręce zawsze ją obronią.
To też w męce tej okrutnej czekał dwa tygodnie,
A przed wyjściem mama dobrze prasowała spodnie.

Znowu było bum,bum,bum,potem:”Woła Londyn”.
Usadzony jest w Afryce stary pruski Odyn.
W Libii trwają ciężkie walki,Sikorski w Iranie.
Nowa armia się szykuje,co do walki stanie.

Audycja trwała pół godziny,potem język czeski,
Mama Mery gałką ścisza i zakłada deski.
Maryś kawę zaparzyła z jęczmienia czarnego,
Potem cicho też usiadła tuż przy boku jego.

Oboje się zadumali nad daleką wojną,
Którą w Polsce rozpoczęto tą napaścią zbrojną.
Wojna przeszła do Afryki,do Libii nieznanej,
Czy zakończy się tu kiedyś,w tej Polsce steranej?

Dwie istoty przed kwitnieniem,milcząc siedzą razem,
Naprzeciwko tam na ścianie,rama jest z obrazem.
Na obrazie nimfa w bieli,wsparta jest o czaszkę,
Jedną ręką wciąż przegania fioletową ważkę.

111

Rozdział IX

Przechyla się szala

Heńka mama chce wyjechać do rodziny na wieś.
Pyta: Heniek, czy wiadomość o tym Dance dałeś?
Tam mówiłem,że do Bzowic,że wedle Złoczowa.
Ona chlipie i w chusteczkę całą twarz swą chowa.

Sama w miasto, to nie wyjdzie,w domu będzie siedzieć.
Ona myśli na ulicy to jest każdy niedzwiedź.
I ma rację, rzecze mama.Niespokojne czasy.
Ukraińcy już z Niemcami robią gdzieś hałasy.

Rzeczywiście, spostrzegł Heniek.Nie ma już milicji.
Co się stało? Ukraińcy bunt podnieśli na całej Galicji.
Przeciw komu? Pyta Heniek,niezmiernie zdumiony.
Przeciw wszystkim.Ruskom,Niemcom.Biją też i żony.

Zdziwienie w tym chłopcu wzrasta.Mamo, o co chodzi?
Polki żony oni biją,bo im Laszki rodzi.
Oni chcą tu Ukrainy,samoistnej,swojej.
Chcą tej ziemi czarnej ,dobrej.Nawet,nawet gołej.

112

Ukraina jest za Dnieprem i za Porohami.
Nas tu mało pozostało,Rady im nie damy.
Opór trzeba, mamo, robić.Po raz drugi dziećmi?
Przecież mężczyzn nie ma w mieście.My do Bzowic jedźmy.

Znowu Henio zauważył,mężczyzn w mieście nie ma.
Ukraińcy tu rządzili,zakładali klema.
Teraz nagle gdzieś znikneęi.Dziwne to są ruchy.
Gdzie to wszystko się podziało? Zniknęli jak duchy.

Nie rozumiał biedny chłopiec nurtów czasu tego.
Które były narodowe,dążyły do złego.
Przede wszystkim nacje doszły do dziwnych przekonań,
Że to dzisiaj,właśnie dziś,dojdzie do wyrównań.

Tych odwiecznych,różnych targów,zawiści rasowych.
Trzeba tylko nożem dźgnąć asów rozpłodowych.
Mężczyzn Lachom wytracono,rżnąć nada kobiety.
Tę robotę,tak po cichu,wspierają sowiety

Heńka mama też niewiele rozumiała z tego.
Wyjechała więc do Bzowic do siedliska swego.
Tam nie było Ukraińców,wieś spolszczona cała
Wieś w obronie granic siłą czynny udział brała.

113

Mieli bunkry wykopane wedle stodół,stajni.
Mieli także i okopy gospodarze skrajni.
Przed kim to wszystko kopali?Sami nie wiedzieli.
Lecz przeczucie im kazało.To też nie zginęli.

Rok czterdziesty, no i trzeci,trwał i kończył wiosnę.
W Bzowcach to nastroje ludzkie wcale nie radosne.
Starć tu krwawych było kilka,stara broń się grzała,
Banderowcy gdzieś krążyli,śmierć ich w walkę gnała.

Wieś dla Heńka była rajem,zielonym i żółtym.
Słoneczniki jak miednica były cieniem lubym.
Banderowcy gdzieś spłynęli,lecz przyszli niemiaszki.
Już cofali się ze Wschodu,ciągnęli swe „ blaszki „.

Trochę armat,samochodów, blaszane gazmaski.
W trwodze Niemiec i Lach biedny.Ucichły niesnaski.
Odgłos armat gdzieś daleki,często on się zbliżał.
Wyczerpany Niemiec wojną twarz w miednicy zwilżał.

Niemcy owcy zażądali,by pluton nakarmić
Babka weto robi głośne,zamierza jej bronić.
Niemiec kamrata więc woła,szwargoczą coś długo.
Jeden poszedł gdzieś daleko i przynosi jagnię.

114

Mówi z tego będzie owca,czy dobra zamiana?
Babka teraz ustąpiła. Już owca zadżgana..
W dniu dzisiejszym front się zbliżył,już słychać wybuchy.
Trawa z dala dymi z tego,bo grunt bardzo suchy.

Lato ciepłe i słoneczneGdzieś tam bój się toczy.
Heniek chodzi wróble strzelać za pomocą procy.
On to z procy ptaszki maca,inni to z moździeża.
Z tego to raz położono dość dużego zwierza.

Raz furzynka wyleciała do góry kołami,
A dwa konie to stuknęły o siebie zadami..
Jeden nawet jeszcze żył,drugi był gotowy.
Zakopano obydwa w gotowe już rowy.

Zaś wożnice, to z procesją niesiono w cmentarze.
Gdzie leżały już od wieków uśpione a wraże,
Dwie familie różnych nacji,a leżały zgodnie.
Po grobowcach było widać,ustrojonych modnie.

Aż dwa krzyże przed furmanem niosą ciche wdowy,
Liczą,idąc świeże kupki,który to jest nowy?
Kopców świeżych nie brakuje, w tych czasach wojennych.
Lachów padło prawie tuzin, a sowietów plennych?

115

Wzrokiem cmentarz ogarniają,ostoję wieczności.
I kiwają nieraz głową Kresów ludzie prości.
Tam Balcerek młody leży.Obok to Sadowscy.
Których nocą niespodzianie zgnietli banderowcy.

Tak,tam leży stary Bajszak,przewrócił się w polu,
Ziele rwał ci dla królików,zakończył w szpitalu.
Tu to leżą same plenne, co przy Niemcach stoją.
Z ran pomarli,bo te rany wcale się nie goją.

Front się znowu tu przybliża,kule rwią poszycie.
Niemiec broni wsi zażarcie,depczą w każdym życie.
Mama mówi,będziem wracać.Lwów bardziej bezpieczny.
Niemiec tutaj nie da rady,chociaż jest waleczny.

I wrócili,bo opału już tyle nie trzeba.
Z tym opałem w wielkim mieście,to prawdziwa bieda.
Heniek poszedł szukać drzewa,by obiad zgotować.
W pustym biurze widzi parkiet,postanowił zerwać.

Na grabieży jest złapany,idzie do aresztu..
Jednak wyszedł,bo strażnicy zwiali aż do Pesztu.
Wrócił sowiet.Bierze odwet.Grabi co podleci.
Tych do wojska,tych na Sybir,W oczy czapką świeci.

116

Najpierw dworzec zbombardował uskrzydlony sowiet.
Czy potrzebnie? Dobrze robi? Może,może odwet!
Przemyślunek ludzie robią. Oj,będzie się działo!
Kiedy polem znów to bydło pędem będzie gnało.

Pierwszy pobyt ich we Lwowie jest dobrze w pamięci.
W muszli myli sobie twarze,socjalizmu święci.
Jeden portki swoje zdjął, na podwórku wali,
Wokół kobiet stało kilka.Kobiety gadały.

Ten publicznie,z sadysfakcją nagarował gnoju,
Jest zadowolon on z siebie,bo baby się boją.
Starszy człek złapał motykę,przyrżnął mu po plecach.
A starszyna zabrał sracza i już jest po hecach.

Ludzie dobrze pamiętają zaginięcie zbiegów.
Którzy gdzieś się zapodzieli przed nadejściem śniegów.
Różne plotki w mieście były,w ponurej tonacji.
Lecz gdy Niemcy szybko przyszli, odkryto cel racji.

Do szkoły wnet poszedł Heniek uwolniony z ciupy.
Tu znów nacje różne chodzą,słuchając głupoty.
Bo ten nowy nauczyciel nie zna gramatyki.
A w Charkowie był przywódcą,krawieckiej fabryki.

117

W mieście całym są sztandary, a wszystkie czerwone.
Innych nie ma.Wszyscy patrzą też tylko w ich stronę.
Tu nie będzie żadnej Polski ani Ukrainy.
Gdzieś przepadli jak kamfora Bandery rezuny,

Gdy odwrócisz wzrok nieszczęsny z wyrażnym grymasem,
To pod wieczór ciebie biorą,zsyłają ciupasem.
Słuch po tobie szybko ginie,jako trop po deszczu.
Tam pustoty są ogromne,dużo,dużo zmieszczą.

Światły człowiek z góry wiedział ,że przyszła zagłada.
Nikt się tu nie uratuje,gdzie zawiść i zdrada.
Tylko kiedy to nastąpi? Nikt nie odgadywał.
Myśli swoje dość głęboko natychmiast ukrywał

Na rogatkach Rusek straże poczwórne ustawił.
Nic nie mówił,jeno w prasie o kołchozach prawił.
Jeden temat był żelazny,na rok omówiony.
I co tydzień,i co kwartał zawsze powtórzony.

Straże zdały swój egzamin,bo tworzyły kocioł.
Nieraz znalazł się ryzykant,ale był to osioł.
Bez przepustki ani rusz,z miasta nie uskoczysz.
Jeśli fortel znajdziesz mądry,rogatki przekroczysz.

118

Nic nowego w socjaliźmie.Cenzura jak „dama”.
Od lat wielu stosowana kurtyna lub brama.
Jeśli pismak się wychylił i podał nazwisko,
Co cenzura je objęła,zamieniał się w psisko.

Opuszczone i wygnane z ciepłej swojej budy.
Mógł po polach wiecznie krążyć,głodować na pudy.
Już do końca swego życia nie był na etacie,
Mógł w skrytości,a nie głośno ,płakać po swej stracie.

Światły człowiek,ten co przeżył ten napad wrześniowy,
Wiedział z miejsca,tu nie będzie nigdy polskiej szkoły.
Tu nie będzie mięsa w sklepie,gazety po polsku,
Jeno Rusek,który dobrze zawsze służył w wojsku.

Wojna zaś się już kończyła.Rusek wszystko bierze.
Szuka w murach ładnych domów,tam gdzie lepsze leże.
Jeśli dom mu się spodobał,nocą go „czyszczono”.
Lecz nie z mebli i nie z garnków.Żywe,to gnieciono.

Rano z pismem,to już nowy lokator się wsuwa.,
W przedpokoje i sypialnie.Tam smrodem zatruwa,
Wnet to wszystko,co to wczoraj lawendą pachniało.
Już układa w cudzą sofę swe niemyte ciało.

119

Już w czterdziestym czwartym roku,we wrześniu są lekcje.
Młodzież zmienia pod pręgierzem a piać swoją dykcję.
Teraz w szkołach jest swawola,brak szkole prestiżu.
Zachowanie,język gminu,stoczył się do niżu.

Pauzy nia ma.Jest prasówka.Czytane wersety.
W każdym zdaniu słowo „Stalin” musi być niestety.
Młodzież ścichła tymczasowo,szmer jednak narasta,
Znów zginęła piękna Zosia,ta ozdoba miasta.

W szmerach słychać,że samochód osobowy ”opla”.
Chwycił pannę,w środek wciągnął,jakoby do kopla.
Słuch też o niej wnet zaginął,pozostały szepty,
Co pluskały wśród młodzieży jak te krople słoty.

Gwar wybuchnął tak znienacka,korytarz jest ulem.
Młodzież głośno woła:Co to ?. Woła z wielkim bólem!
Bo po Zosi znowu jedna,znowu utracona.!
No, a z orła to publicznie strącona korona.!

Pieśni chcemy! Pieśni śpiewać ! Chcemy:”Pas czerwony”.
Nam nie trzeba nauk dzisiaj z gazetowej strony.
Mamy książki ,mamy własne,nie trza Makarenki.
Który niszczy,który pali,za nic ma sukienki.

120

Chcemy śpiewać w korowodzie,korytarzem bieżąc.
Chcemy ręce swoje trzymać.Śpiewu nie ma miesiąc.
Nam radosną młodość zbito,ojce gdzieś przepadli.
Spiewać chcemy,popek w cerkwi ,niech się sam tam modli !

Sam dyrektor Heńka łapie za kołnierz i targa,
Białą pianą się maluje jemu dolna warga.
No,a czego się zachciewa?Lechickie przyśpiewki?
Bo zginęły tam gdzieś jakieś dwie uliczne dziewki!

Stopień tobie ja obniżę!Zawołam rodzica!
No i powiem,że burżujów pieśń ciebie zachwyca.
Heniek minę ma nietęgą.Milczy jak ta skała.
Ja nic tutaj nie wołałem.Szkoła krzyczy cała.

Szkoła owszem i wołała,lecz ty prowodyrem!
Ty się tutaj nie nadajesz,tyś kułakiem,świrem.
Jaki kułak,towarzyszu?Ojciec był ślusarzem.
Ja i owszem lubię metal i będę tokarzem.

Dyrektorek czuje, zbłądził;puszcza kołnierz ucznia,
Źle zachwycił,szuka kogoś,chce trafić na drania.
Bogu ducha winien Stepan,stał o mur oparty,
Jego łapie za rękawy i o niego wsparty,

121

Mam cię,woła!Ty śpiewałeś „mam za pasem bronie”.
Chodź w pokoje,tam cię szybko ze szkoły wygonię!
Toć ja Rusin,towarzyszu,ja z Lachem nie pieję,
Ja tu stoję i się patrzę,co się tutaj dzieje?

Znów dyrektor poczuł zmyłkę.Odchodzi do biura.
Młodzież jest na korytarzu,czuje będzie bura.
Stepan woła:szybko, Heniek,dawaj na wagary.
Młodzież trochę im zazdrości,nie łączy do pary.

Chłopcy włóczą się po Lwowie,doszli aż do dworca.
Tutaj,Stepan mówi cicho,w kieszeniach jest forsa.
Deszczyk mżył,więc do tramwaju,co to był dziewiątka,
Się wepchnęli w tłok straszliwy i szukają kątka.

Dla oddechu,dla powietrza,lecz nie było tego,
Za to Stepan coś majstruje u sąsiada swego.
Gdy kabura już rozpięta lekko ciągnie nagan,
Potem mówi do Henryka,opuszczamy wagon.

W biegu razem wyskoczyli,poszli w Pohulankę.
Heniek mówi:daj,zobaczę i strzelę tam w szklankę.
Nielzia,stawia się Stepan,jeszcze ktoś usłyszy,
Możesz go nawet rozebrać.Milcz. jak milczą myszy,

122

Stepan brał nagan do szkoły,pokazywał skrycie,
Wszyscy mu więc zazdrościli.Milcz,na ciebie liczę.
Tak każdego z nich ostrzegał.Był dla nich gierojem,
Twardym chłopcem jako granit,a nie z krzewu słojem.

Gdy dzień ciepły się nadarzył w końcu października,
To czekali na rogatce,aż nadjedzie bryka.
Poprosili gospodarza,aby ich podrzucił.
I na wasąg się wdrapali,Stepan coś tam nucił.

Zeskoczyli potem w krzewy i zginęli w gąszczu,
Tam do celu żuczka wzięli.Ubiję cię, chrząszczu!
Stepan oddał aż dwa strzały.Heniek,strzelaj w żuka,
Jam dwa razy jemu huknął,odpadła mu ruka.

Wybuchnęli społem śmiechem,bo to ich bawiło.
A zwierzątko,czy wierzycie?Nadal sobie żyło.
Powrócili o ciemnosci,podali se dłonie,
Obaj czuli się szczęśliwi z sobą,w swoim gronie.

A gdy śniegi przyszły pierwsze,gdy Powstanie padło,
Pogorszyło się we Lwowie,w każdym calu jadło.
Wszystko szło jeno dla frontu i wciąż były wiece.
No,a na nich?No, to praczki wytrząsały kiece.

123

Rozdział IX

Zła nowina

W szarą noc listopadowa od kumpla powraca,
Władek wesół i po drodze co się da przewraca.
Najpierw nogą każdy kamyk ,co widać w latarni,
Potem rzucił, wybił szybę,tam w maleńkiej szklarni.

Wokół stały srebrne świerki,przysadziste,ciche.
A pod nimi to lanuszki,białawe,nie liche.
W lipcu róże w kratownicy,przeważnie pąsowe,
Obok nich to oczkowane,zawsze jakieś nowe.

Ogrzewała to to pieczka z cegły pod stołami.
Szczapą palił lekarz młody,najczęściej świerkami.
Bo w noc mrożną lub dzień chmurny,gdy styczeń grał surmy,
Woń żywicy luty nosił.Luty bardzo jurny.

Żywica ta zaś pachniała,gdy słonko z ukrycia,
Nagle ciepło pod szkło dało.Wówczas dzieci Hrycia,
Otwierały palenisko i dym większy kłębił,
Nad świerkami,okolicą, Nozdrza czule gnębił.

124

Oranżeria jest w rozsypce,nie ma tam tropików.
Nie ma też się dokąd udać dla brania zastrzyków.
Władek zdążał do chałupy,gdy w dali w latarni,
Ujrzał postać mu znajomą,zapomniał o szklarni.

Już przyśpieszył mocno kroku,był już prawie pewny.
Że figura tej dziewczyny,to postać królewny.
Maryś,Maryś,krzyknął mocno,zaczekaj na chwilę!
Cień zatrzymał się pod światłem i widział go tyle.

Cień mu umknął w bok, w ciemności..Zanikł pośród mroku.
Choć nikogo już nie ujrzał,słyszał stukot kroku.
Może ja się pomyliłem.Z tego jest strapiony.
Udał z miejsca się do domu,był bardzo zmęczony.

Lecz po drodze spotkał Zdzicha,był z trzema druhami.
Coś śmiesznego wciąż mówili,robili bokami.
Czołem ,druhy! Czuwaj ,Władek! Skąd Bogi prowadzą?
Byłem u znajomych pytać czy też nici dadzą.

A słyszałeś może ,Władek,ty taką melodię.
I to mówiąc cała trójka zaśpiewała zgodnie.
Pieśń to była o Porycku,gdzie zdławiono ludzi.
Teraz duch poszkodowanych w melodii się budzi.

125

To nie była z pieśni pierwsza o Poryckim mordzie.
Już też wcześniej coś śpiewano o Bandery hordzie.
Pieśń zanikła, bo okupant zmienił się na Kresach.
To też zmiany zachodziły w śpiewanych wersach.

Na wozie,na wozie
Wiozą Ruski Bozię.
Szatki białe to z niej zwlekli,
Ogniem boki jej przypiekli.

W powrozie,w powrozie,
Rączyny są bozie.
Knebel to jej założyli,
I kańczugiem ciało bili.

Mamo ,woła w progu Władzio,widziałem Marusię.
W Łyczakowskiej przy piekarni,przy starym lamusie.
W póżny wieczór? Pyta mama.No, teraz przed chwilą.
Coś ważnego tam robiła i za matki wolą.

Teraz do miednicy wodę i obmyj się trocha.
Ja tak myślę ,że Marysia zapewne cię kocha.
To nie ona chyba była,to były miraże.
Gdy się wyśpisz,to poranek drogę tobie wskaże

126

Jutro pójdę po obiedzie odwiedzić jej mamę,
Może pójdziesz razem ze mną,spytasz co jest grane.
Nie tak, mamo,ja po lekcji skoczę do jej szkoły.
Tam zaczekam.Na jej widok zrobię dwa fikoły.

Toto mówiąc wskoczył w łóżko,oddał się marzeniom.
By cień ujrzeć i podążać i dorównać cieniom.
Stanąć obok,wziąć za rękę i aleją słońca,
Iść przed siebie z lubą swoją,iść ,hen,tak bez końca.

Już przecudne sny kołyszą umysłem chłopaka.
Wszystko w mózgu mu plątają,jak w mózgu cudaka.
Ciągle idzie gdzieś nad wodą,gdzie sumy jak krowy,
A za rzeką wielu ludzi sypie kopiec nowy

Rano poszedł już do szkoły,czeka końca zajęć.
Lekcji było niezbyt wiele,naliczył tylko pięć.
Stepan go ciągle namawia, by iść na perony,
Bo tam ,druhu ,kieszeń pełna z palta każdej strony.

Dziś nie mogę,mówi Władek,mam matki zlecenie,
Torbę warzyw,tak koniecznie warzyw zakupienie.
Stepan mówi ,ja sam pójdę,może się obłowię,
Jeśli mnogo coś wyciągnę,będzie po połowie.

127

Władek kiwnął tak dwuznacznie swoją młodą głową,
I na lekcje poszedł z klasą,nie z jego namową
Już po lekcjach w Łyczakowską wszedł krokiem harcerza.
I do domu wysokiego,śmiało naprzód zmierza.

Lecz przed drzwiami się zatrzymał,wspomniał na pukanie.
Więc odchrząknął sobie cicho,palcem stworzył granie.
Chwilę czekał,aż drzwi same wolno się rozwarły,
W nich jest mama koleżanki.Zapachy w sień parły.

To zapachy od rosołu i od wołowiny.
Czuć selera i pietruszkę,widać bok dziewczyny.
Wejdź tu ,proszę – mówi pani,Marysia jest w kuchni.
A nie przestrasz się wyglądu,bo jest w mojej sukni..

Władek spojrzał i skojarzył sylwetkę w półmrokach.
Potem spojrzał też w jej buty,poznał je po krokach.
Które słyszał jeno w dali.Tak to były one.
Teraz spojrzał na jej lica,które były płone.

Uśmiechnęła się do niego.Jestem nie przebrana.
Ja wróciłam od znajomej dopiero dziś z rana.
No i w szkole też nie byłam.To ty byłaś?
Tak.Uciekłam,ja służbowo….A czemu się kryłaś?

128

Mamo, powiedz może jemu,bo pomyśli sobie,
Że my żle się prowadzimy,żle działamy obie.
Władzio,pozwól do jadalni,powiem ci coś skrycie,
Jeśli komuś zaś to wydasz,grozi ci zabicie.

Nic nie wydam,jam nie papla,jam harcerz zwiadowca.
Nie papuga,ani pawian,ani głupia owca.
To przysięgę musisz złożyć.Złożysz ją, harcerzu?
Władek widzi dwoje oczu,jak to w niego mierzą.

Bez wahania,mówi,złożę.Czekam na treść tego,
Aby jeno coś dla Polski nie było w tym złego.
I już stanął w tej postaci,jako na apelu,
A był prosty,był wysoki jak tyka od chmielu.

„Cokolwiek będzie,cokolwiek się stanie
Wiem tylko jedno,Polska zmartwychwstanie.
Ślubuję wiecznie dla Armii Krajowej,
Dążyć wszechmocnie tu do Polski nowej.”

Spocznij ,Władek,mówi Maryś,już jesteś żołnierzem,
Dziś zaś Polska na twej piersi jest twoim szkaplerzem.
Wczoraj byłam ja z meldunkiem,gryps niosłam ja w uchu,
To też słabiej się słyszało,zmysł nawalał słuchu,

129

I tak Władek jest wciągnięty w wiry dziwnej pracy,
Potajemnej,ryzykownej.Tu tylko junacy.
Nie dla zwykłych śmiertelników jest walka w grobowcu.
Ni dla tego co przedwcześnie okrzyknie się zbawcą.

Władek myśli więc dlaczego tak długo był z boku?
Czy nie umiał,czy był leniem,czy nie trzymał kroku?
Oni naprzód poszli śmiało,choć groziła spłonka,
A on grzyby w lesie zbierał,buty psuł o pieńka.

Oni wznieśli swoje dusze ponad nacji trony,
On z żulikiem po ogrodach obrabiał zagony.
Gdy partyzant Zubrzy bronił,odebrał swe konie,
To ja, Władek ,w żuki pukam, gdzieś w krzewach na stronie.

Zatrzymał się na ulicy z rachunkiem sumienia,
Czemu wtedy nie poleciał i nie gonił cienia?
Wszystko obok mnie przechodzi,rwie to szypot rzeki.
A ja szkołę opuszczając,depczę miejskie ścieki.

Wpatrzył się w starego klona,co bez liści stoi.
I tak myśli,że on jeden życia się nie boi.
Chociaż on tu nie jest martwy,lecz ma śpiączkę długą,
A on młodość swą harcerską zmarnował pod budą.

130

Dlaczego nie miał kontaktu,dlaczego języka?
On stał z boku,kiedy każdy tu Polaka tryka,
Rusek z Żydem,Ukrainiec i Prusak rasowy,
Który Ukraińcom przyrzekł i nie dał odnowy.

Długo stoi Władek młody,wpatrzony w gałęzie,
Pod klon dumny chudy piesek za potrzebą lezie,
Obwąchuje pień nadziemny,potem zwilża korę,
Bez kagańca i bez smyczy pan dał jemu forę.

Pana nigdzie tu nie widać.To bezpańskie psisko,
Pozbawione ojcowizny.Utracił nazwisko.
Może Burek,może Kruczek,może As wyniosły.
Brudne psisko,na pośladkach mu gnojki urosły.

Poza bystrzem,rzekł do siebie i ruszył w mieszkanie.
W domu usiadł razem z mamą i zadał pytanie.
Mamo,powiedz,co ze Lwowem?Dziwne słychać szepty,
Nie mam radia,siedzę w domu i wyszywam hafty.

Ale coś niecoś słyszałam ,brednie lub wyrocznie,
Szatan z diabłem robi tany i stepują skocznie.
Stukot racic to przy sklepie w kolejce taktuje,
Gdzieś daleko,ktoś nam obcy zło Polsce gotuje.

131

Chcą wysiedlić nas ze Lwowa,wyrzucić z Ojczyzny?
Nam nie dane , żeby tutaj doczekać siwizny!
To nie plotki,lud jest wieszczem,on ma intuicję.
Sam się przypatrz,gdzie nie spojrzysz,to widać milicję.

No, a bronić się nie można? Kto nas tu obroni?
Nie ma rządu ,nie ma wojska.Każdy łzy swe roni.
Owszem, twierdzą,że w Lublinie są już ministrowie,
Ale jakiej oni nacji?Czy ktoś nam odpowie.

Władek spać poszedł od razu ,przerażony wieścią.
Jego myśli,wiadomości w głowie się nie mieszczą.
Trzeba bronić swej własności,kiedy Lwów w potrzebie!
Bo inaczej, no to Rusek,nas stąd wykolebie.

Postanawia iść do Marii jutro po zajęciach.
Lecz nikomu nic nie mówi o tych swoich chęciach.
Rano zmył lico w miednicy i hula do szkoły.
Dzień się zaczął listopada,miesiąc latoś nowy.

Po zajęciach w Łyczakowską,Już puka w komnaty.
Na półpiętrze zauważył meble,jakieś graty.
Umówione ma pukanie,to a-me-ry—kan—ka.
Czeka chwilę,ktoś otwiera,to jego bogdanka.

132

Zapach zupy w nozdrza wleciał,to pomidorowa,
Ciepło takie jest tu duże,pali fest „teściowa”.
Proszę wejść, mówi Marysia.Mamo, mamy gościa.
Prawdę mówiąc to nie widział tutaj jeszcze „teścia”.

Też zaginął jak i ojciec.Władek kurtkę wiesza.
Patrzy w kuchnię,mama zupę w garnku miesza.
Dzień dobry! Ja wcześnie przyszłem,bo mrok już jest wczesny.
Mam ja w sobie niepokoje,Winien świat współczesny.

Gdy zasiedli wedle stołu z dębiny grubionej,
Władek mówi, co tu robić,z pogłoski solonej?
Bo gdy ktoś ją podszeptuje,to blużni jak kowal.
Sprawa wcale nie okrągła,przypomina owal.

No, a jaka to pogłoska?Pyta pani domu.
I nalewa z dzbana kompot.Mów, Władziu, bez kłamu.
Trochę szepczą i śpiewają,o Lwowie dla Rusi,
Ktoś wyjaśnić ogółowi to nareszcie musi!

Coś takiego? Ja zza morza o tym nie słyszałam.
Odpowiem na to za tydzień.Raz w ogonku stałam.
Rzeczywiście,ktoś kąśliwie,żartował na niby…
Że niedługo,…będzie wyraj. Wiecie co, a gdyby,…

133

Słowo „wyraj”, i nic więcej,myślałam o szpakach,
A ty tutaj znów niepewnie,…Nie mówisz o ptakach?
Nie, nie mówię,była mowa tylko o Polakach.
Że wysiedlą z ruskiej ziemi. Zmienią kraj po bokach.

Prądu długo wszak nie było.Świat dla nas zamknięty.
Mam ja tutaj znajomego,człek jest rozwinięty.
To Hawranek,Czech znad Olzy,on zna trzy języki,
Ja się jutro go popytam ,co mówią żuliki.

Władek wyszedł.Szedł na rynek,tu spotkał żebraka.
Ten ucieszył się niezmiernie,że naszedł chłopaka.
Wnet poprosił o dwa złote na machorkę „Króli”.
Bo nie palił nic od rana,Władek chętnie buli.

Władek, chłopiec dobrotliwy,wspomagał żebraczy,
Tego znał aż z grzybobrania.Był szefem tułaczy.
Był z Filippi,z Macedonii,Serbem,słowianinem.
Był palaczem nałogowym,gardził wódą,winem.

Witaj, Goran! Kopę miechów,no conajmiej ze cztery.
No i powiedz, jak pan żyjesz? Pan na czele sfery?
Mojej sfery to już nie ma,dostała awanse,
Ja nie poszłem razem z nimi,obce mi dyliżanse.

134

Takie, co je krowy ciągną i hetka uboga.
Byłem kiedyś ja wożnicą,a wielkim na Boga!
Wszystko jakoś to minęło,uciekłem z Filippi,
Tuż po wojnie,w osiemnastym,bo krzyknąłem: głupi!!,

Na swojego pryncypała,co zrzekł się folwarków,
Rozdał wszystko,póżniej nie miał nawet z gliny garnków.
Teraz głośnym jest żebrakiem,w obcej sobie stronie.
Ale co tam opowiadam,…Resztką życia gonię.

Was też wszystkich chcą wysiedlić,tak wróble ćwierkają.
Jeszcze cicho jest wokoło i marszów nie grają.
Lecz gdy wojna się zakończy,tu nie będzie Lacha,
I nie będzie ciebie ,Władziu,serdecznego bracha.

To ciekawi mnie, Goranie,skąd są te nowiny?
Chyba z radia? Bardzo ciche,lecz to nie plwociny.
Ja słyszałem z Wiednia nowe,o zmianach tak dziwnych,
Że to w głowie się nie mieści,w mych włosach już siwych.

Gebels gadał coś od rzeczy.On jest oratorem.
Człowiek bardzo błyskotliwy,a stał się potworem.
On napomknął o granicach,o ludów mieszaniu,
Gdy już będzie po wojence,już po głównym praniu.

135

Władek mocno podziękował,powrócił do domu.
Mamie nic nie mówiąc o tym,myślał po kryjomu.
Z ojcowizny chcą go wygnać.Trzeba stworzyć wartę.
No, bo słowa sama plewa,gdy bronią nie wsparte.

Może by tak wpaść do Zubrzy,zachwycić języka.
Lub do swoich tu harcerzy? Z nim się nikt nie styka.
Prace na tym zaważyły,to prawie dwa lata,
Bez kontaktu z bracią szkoły.Tak to jest ta strata.

Tak i nadszedł luty mrożny.Brak było opału
Nieraz można było kupić wiadro węgla miału.
Na ubytki,na kłopoty nie było sarkania,
Lecz nie było w wielkim Lwowie i muzyki grania.

Tak gdzieś w lutym po południu,Marysia przybiegła.
Szuka Władka.Niech dziś przyjdzie.Twarz jej w oczach stygła.
Potem trochę się zachwiała.Siadaj ,Władek w mieście,
Siadaj proszę,dam ci kawy.No, siadaj nareszcie.

Co się stało? Nie za wiele,mama żle się miewa.
Nie potrafi sama piłą napiłować drzewa.
Może on by trochę pomógł,piła na dwie ręce.
Próbowałam sama jedna.Nie podołam męce.

136

Brat pomoże bardzo chętnie.On taki uczynny.
Wśród baciarów targowiska z dobroci on słynny.
Maryś po wypiciu kawy,poszła z tą nadzieją.
Długo idzie, bo wiatrzyska śniegiem w oczy wieją.

Po południu cała trójka zbiórkę ma u Pieczki.
Jest ktoś obcy,czyta rozkaz.Czyta jak z księżeczki.
Rozkaz mówi: rozwiązana jest Armia Krajowa!
Podpisał się sam ”Niedzwiadek”. Gdzie? Leśna Podkowa.

Jesteś jednym ze lwów Lwowa.Jesteś pieśnią Lwowa,
Lecz zagłada tych rubieży….Ona już gotowa.
Nie gotowa,odparł Pieczka.Jeno w noc bieguna,
Teraz wchodzi. Kiedyś wzejdzie.Zagorzeje łuna!

Ja zostanę,nie wyjadę,zaminuję mury!
Jeśli siłą mnie wyciągną,wylecą do góry.!
Jam swą garścią bruk ustawiał i klepał go babą.
A mój dziadek kamień zbierał za burmistrza radą.

Matka Maryś wzięła Władka i mowi: czas wracać.
To decyzja jest komendy.Nie czas tu jej macać.
Kiedy byli na ulicy i szli w stronę domu,
Byli mocno zamroczeni wiadomością gromu.

137

Lwów był basztą,Lwów był twierdzą Rzeczypospolitej.
Przez stepowców w tysiącleciu wielorako bitej.
Kto ma śmiałość wyrwać trzewia z organizmu matki?
On to zdrajca i swojemu on urządzi jatki.

Niby nic nie było słychać.Miasto w sen się nurza.
A im droga w wieczór mrożny,jakby się wydłuża.
Nikt nic nie wie,tylko oni mają tajemnice,
Idąc patrzą w czarne kształty.Patrzą w kamienice.

Czy to prawda? Czy te domy? Mają nas wyrzucić?
Szli do domów.Aby drogę sobie jakoś skrócić,
Władek wziął Maryś pod rękę i zaczyna nucić.
Ścisnął łokieć jej do boku jako wyraz uczuć.

A jej matka szła za nimi,z twarzą jak ze śniegu.
Wszystko pękło w sercu onej,Duszę daje Bogu.
Jeno córka jej zostanie po trudzie pokoleń,
Idąc w śniegu znów utyka.Ma stukniętą goleń

„Boże ,który masz w swej pieczy
Ludu rycerskiego rzeczy,
Chudy żołnierz prosi ciebie,
Odpłać mu tę nędzę w niebie.”

138

Władek śpiewa,łzy niemocy już gradem się toczą,
Oni dwoje idą wspólnie i walczą z niemocą.
Ona jakby bliżej niego,jakby się tuliła,
I mruczando było słychać.Czy pacierz mówiła?

Później razem cała trójka splotła swe ramiona,
Przed prószeniem śniegu w oczy powstała zasłona.
Kręcąc wolno karuzele,nie bacząc na szpiegi,
Rytmy bili dla piechoty,szli jak szeregi.

„W dzień dyszczowy i ponury
Z Cytadeli idą góry
Szyrygamy lwoski dzieci
Idu tułać si pu świeci.
Na granicy Czarnogórza
Czeka ich mitręga duża,
Może nawet tam
Czyha na nich wróg,
A winc prowadź,prowadź Bóg!”

Na Wuleckiej się rozeszli,Władek w Potockiego,
Obwodową prawie doszedł do domu swojego.
Z dala widzi,że przed domem jest wóz ciężarowy,
Trochę wojska,no i „Willis”.To kocioł gotowy!

139

Niepokój mu targnął serce,wie że trzeba zwiewać,
Lecz po ciemku,no to gdzie?Tu nie może stawać.
Do Marysi w ciemną nockę?nie,to nie wypada,
Więc do Pieczki,do warsztatu.Tak,to dobra rada.

W późny wieczór w suterenie płonie jeszcze świeca,
A więc puka lekko w szybę i popłoch tam wznieca.
Kto tam?Trwożnie się odzywa głos starego Pieczki.
To ja,Władek,panie majster,jam w porze ucieczki!

Słychać rygiel odsuwany.No,a co tam,Władku?
W środku powiem,uszłem chyba od złego przypadku.
Kiedy drzwi się już zamknęły,Władek widzi ludzi,
To znajomi,mówi Pieczka.Karmić ich się godzi.

Mów,a śmiało,to są ludzie zza Wisły,z wieściami,
Mam przed domem aż trzy wozy z długimi gnatami.
Jeden z gości się odzywa:może za poborem?
To możliwe,rzecze Władek,a mówi z humorem.

Nie mam jednak zamiaru iść w ruskie sołdaty.
To nie możesz wracać teraz tam do swojej chaty.
Znów odzywa się ktoś z gości:Zwiewaj,a to żywo!
Dam ci adres do Pruszkowa,ale zwiewaj krzywo.

140

Musisz zgubić ślad po sobie,aż wojna ustanie,
Pomogą ci tam w Pruszkowie.Tam całe powstanie
Się ukryło po swej klęsce,to dobra mieścina,
Jest robota,no, bo remnot fabryk się zaczyna.

To dziękuję!Jutro rano ja do Wojtka pójdę,
No,a stamtąd,to pod adres z bożą wolą ujdę.
Masz tu spanie na podłodze,rzecze Pieczka stary
I nakłada miału w kuchnię szufelką bez miary.

Rano Władek skoro świt do Zubrzy piechotą,
W tę lutową mroźną zimę,siarczystą marznotą.
W dwie godziny był już w Zubrzy,pił gorące mleko
I powiedział Biernacikom,że zwiewa daleko.

Masz tu grosze i woreczek,tam chleb i słonina.
Pisz tu do nas,bo na pocztach Rusek tajnych trzyma,
Co czytają każde listy.Bywaj zdrów,chłopaku,
Domu nie masz,no ,to przyjdzie spać tobie w baraku.

Już z wikliny furka stoi,już w nią Władek wsiada,
Nagle mruk się z niego zrobił,ni słowa nie gada.
Konie batem są podcięte.Naprzód,naprzód w drogę.
On już nigdy nie postawi tutaj swojej nogi.

141

Na poemat złożyły się relacje ;

1. Biernacik Wojciech Zubrza
2. Chmara Tadeusz Zubrza
3. Jankowski Włodzimierz Kobylanka
4. Just Władysław Lwów Kulparkowska 112
5. Rosołowicz Leon Lwów Żółkiewska 19
6. Śliwa Henryk Lwów Werynhory 10
7. Wieczorkowski Romuald Lwów Batorego 3a
8. Żelazko Danuta Lwów Łyczakowska 122

Stargard Szczeciński 2004r

142

Rozdziały

1. Wakacje 1
2. Zamęt 25
3. Bitwa o rogatkę 51
4. Okupacja bolszewicka 39r 64
5. Ku zagładzie 74
6. Okupacja zatracenia 83
7. Okupacja niemiecka 98
8. Przechyla się szala 111
9. Zła nowina 123

napisał; Wiesław Kępiński

Kopiowanie i rozpowszechnianie fragmentów lub całości bez zgody autora zabronione (Ustawa o prawach autorskich)



1 komentarz: