środa, 27 grudnia 2017

"Dzieci z tajgi"

Wiesław Kępiński

Dzieci z tajgi

poemat

2

Rozdział I

Unurzani w czarnoziemy

Rzeka była,a nad rzeką rozbawiona dziatwa
Krzyku pełna uniesienia i w pluskaniu łatwa.
A było się tu gdzie kąpać,bryzgać się kryształem,
W czystej wodzie moczyć nogi i zanurzać ciałem.

Maryś jeno w swej koszuli chlapie się z Jadziunią.
Podskoczyła zaraz Ewka,którą we dwie gonią.
I tak chlapią się nawzajem,śmiech dźwięczy aż w młynie,
Co to stoi w drugim brzegu,a on z koła słynie.

Słonko grzeje,woda ciepła i przedziwnie czysta.
Jeno dno jest trochę czarne , a tam muszla pusta.
Dziś wakacje rozpoczęte,świetne tu zabawy.
Rzeka nie jest zbyt szeroka. Brzegi w kępy trawy.

Na tych kępach dzieci siedzą, co się boją wody,
Patrzą oni na tych starszych,zabaw czują głody.
Lecz nie wchodzą,brak odwagi i zakaz też matki,
No bo rzeka jest zdradliwa, nurt posiada wartki.

3

Adelka boi się kropel,chłodzą dziwnie ciało.
Co rozgrzane jest od słońca, więc chlapie się mało.
W wodę weszła po kolana, dno to maca z trwogą.
Maca stopą dno muliste i dryga swą nogą.

Koszulę podciąga wyżej, by jej nie zamoczyć,
Lecz nie można wyżej kolan, zaczyna się droczyć.
Maryś woła, śmiało Ada, woda przecież ciepła.
Obacz jeno jak to na mnie, koszula przylepła,

Adelka jej odpowiada, zimne są te krople.
To jest woda, nie to samo, co leżenie w snopie.
Ado, woła nadal Maryś,zanurz się i pluskaj,
A zobaczysz, to przyjemne, nie kapryś, nie dąsaj.

Ada nawet chce przykucnąć, lecz boi się czerni,
Co na dnie zalega wiecznie, boi się histerii.
Obmyła się do kolana, wychodzi na plażę,
Każdy kto tu się położy,ubiór w torfie maże.

Więc trzeba iść na murawę, gdzie koc rozłożony,
A tam leży Józek mały,słońcem rozpalony.
Patrzy on uważnie w Adę, nie jest zamoczona,
Przecież była w wodzie czystej, a ona skulona.

4

Jest zdziwiony, trochę senny, nie śmie się zapytać,
Czemu koszula nie mokra? Lepiej wzrokiem witać.
Siostra siada obok niego,zamyślona milczy,
Nic nie mówi. Lecz okrzyki z nad wody to liczy.

Może znowu wejdzie w wodę , może się zanurzy,
Sama nie wie , a dlaczego , tak przed wodą tchórzy?
Pragnie tego, lecz te krople, tak zimne boleśnie,
A zanurzyć całe ciało, zapał wnet w niej gaśnie.

Jednak woda cicha woła, gwar dziewcząt podnieca,
Coraz więcej jest oklasków, Maryś wszystko wznieca.
Wstaje z koca, patrzy w rzekę, błyska, chyba woła,
A więc biegnie w chłodną wodę, dołącza do koła.

Bryzgi pierwsze ją schładzają, aż wstrzymuje oddech,
Czuje potem jakąś radość, traw koszonych zapach,
Więcej wody znów dostaje, już koszula mokra,
Teraz czuje,że odchodzi gdzieś natura przykra.

Sama dłonią swą bielutką rozgarnia w krąg wodę,
Czuje teraz, zwyciężają jej tu mięśnie młode.
Chlapie siostrę, chlapie Ewkę, Jadzię to zalewa,
Widzi przecież, że za krople, to nikt się nie gniewa.

5

Maryś cieszy się z jej wejścia, wybucha radością,
I ośmiela wszystkich wkoło swych kolan nagością.
Tak się bawią aż do czasu, gdy czas na ogrzanie,
Odpocznienie na swym kocu, a i nawet spanie.

Przed spoczynkiem najpierw biegi, berek tu króluje,
Chodzi o to by obeschnąć, więc każdy wiruje.
Między koce wbiegnąć szybko, klepnąć ręką w ramię,
I uciekać, być gonionym, a okrzyki w gamie.

Różne śmiechy, krótkie, głośne, zawołania gonią!
To i widać, chłopiec biegnie i dogania łanie.
Ona ,gdy już jest dotknięta,zawraca i ściga,
Wyciągnięte ma wprzód ręce, często nimi śmiga.

Tak się gonią aż do skutku. Obeschła bielizna.
Więc siadają już na kocach, owoc ugryźć można.
A z owoców to ogórki, nawet strąki grochu,
Jest i jabłko bielusieńkie, które przyniósł brachu.

Truskawek to już nie było, to lipiec Podola.
Wszystko nurza się w ciepłocie. Mucha z łąki hula.
Tnie ci skórę, jest natrętna, trzeba klepnąć nagle,
Bo inaczej to jest plamka, a nawet i bóle.

6

Łąki są tylko nad rzeką, pola jak stół równe.
Wszystkie drogi tu są polne,nawet i te główne.
Ale nie są ci piaszczyste i ubite z gliny.
Wszystko tutaj jest czarniawe i kałuży płyny.

Jeno łąki są zielone, z tymotką, wiechliną,
Tam świniaki, gdy buszują, to wnet z oczu giną.
Ojciec Michał, rodzic Maryś, Adelki i Józia,
Sapał nieraz ze zdumienia, jak tu żyto buja.

Tu piekielne jakieś siły, rozmyślał po cichu,
Rodzą, leja,tworzą glebę,unikają piachu.
Nawet w rzece go brakuje, tu są wielkie moce.
Ziemia daje aż w nadmiarze. Kupił dzieciom koce.

Teraz one wraz z kolonią harcują nad brzegiem,
Tam okrzyków ichnych pełno,aż spływają z nurtem.
Może spłyną do Seretu, może aż do Dniestru,
Bóg tu stworzył tę krainę bez pokrzyw i ostu.

No ,a dzieci ,jak to dzieci, znów biegną do wody,
Bo godzinę byli w słońcu, więc pragną ochłody,
I od nowa jest chlapanie, moczenie koszuli,
Co niektóra to dziewczynka swe kolanka tuli.

7

Baczy aby koszulina, wodą tą podmyta,
Nie frunęła za wysoko, więc ją garścią chwyta.
I obciąga niżej kolan, pośród śmiechu panien,
Bo są w rzece, nie w salonach i z kafelków wanien.

Wanny znali z opowiadań, filmowych żurnali,
Tam w piernatach,na sprężynach aktoreczki spały.
Te gazety rozpalały tutejsze umysły,
Nieraz chęci za tym światem, też w umysłach błysły.

Bliższa jednak była rzeka, bród spłycał jej głębię,
Więc chłopacy w nią skakali, z papierówka w gębie.
A skakali oni z brzegów,porośniętych trawą,
Robili to i z fikołkiem, podsycanym wrzawą.

Woda w górę wypryskała, kto dalej, kto wyżej?
Dla zabawy, dla uciechy, i w następną kolej.
Dziewczęta ich podziwiały, chyże to chłopaki,
Takie zuchy, takie chwaty, prawdziwe junaki.

Lecz trzymały się z daleka, bliskość nie uchodzi,
Tak chowani na Podolu,no tak, byli młodzi.
I dlatego chcieli chłopcy dziewczętom wykazać,
Że potrafią robić kozły, nie tylko się maczać.

8

Młodzież była tu z kolonii, była z Nastasowa,
Chłopiec to chce bliżej dziewcząt, zamiarów nie chowa.
Nieraz tylko starsza młodzież w wodzie razem stała,
Była skromna i poważna, miłość w oczach grała.

Toć bywało, że od rzeki, od plaży ciemnawej,
O szarówce szli na spacer aż do chaty białej.
Przy opłotku długo stali, a kończyli stanie,
Gdy ktoś z domu im przypomniał, późno na kochanie.

Tak tu lipiec się rozpoczął ciężką pracą w roli.
Stogi siana się stawiało, że aż w krzyżach boli.
Jest redlenie, jest hakanie buraka dla stwora,
Gdy zgonione jest z wygonu ,to pełna obora.

Pan Michał ma już wyrękę, bo Bronek wspomoże,
Córki żonę wyręczają,starszy pługiem orze.
Teraz wszyscy są nad rzeką, Józek też tam przecie,
Wnet we wrześniu mu do szkoły, gdy się kończy lecie.

Ale teraz, ale dzisiaj, figle i kąpanie,
Jutro każde, gdy potrzeba to z motyką stanie.
Wieczór piękny, bo lipcowy, sobotnia to pora.
No ,a jutro do kościoła, tam dusza to skora.

9

Wrócił Józek od Świnuchy, spalony do brązu,
Jemu pobyt nad tą rzeką też dodaje puchu.
Krzepnie w oczach, myśli ojciec. No, jak tam pluskanie?
A chłopaki ,to ze skarpy skakali jak łanie.

A na nogi czy na głowę? Na nogi z okrzykiem.
Jeden, no to na brzuch upadł, na rzekę biegł bykiem.
A ty Józiu ,co robiłeś? Chłopiec się frasował,
Ja moczyłem jeno nogi, bo Bronek pilnował.

Przyjdzie czas kiedyś na ciebie, przyjdzie czas bryzgania,
Ale teraz już się szykuj, bo czas nauczania.
Już od września ty do szkoły. A to już tygodnie,
Z mamą jedziem my w Tarnopol, zakupim ci spodnie.

Słuchaj Bronka ,bo on starszy, a rzeka zdradliwa,
Może teraz nie jest zimna,chwilami jest mściwa.
A na pewno to po deszczach, słuchaj Bronka, synu,
Odszedł ojciec go głaskając. Rzeki dziwnie płyną.

Niedziela tu na Podolu, to dzień wypoczynku,
Po kościele ,co niektórzy ,to idą do szynku.
Ale jest tu w Nastasowie kościół z płyt ceglanych,
Zbudowany przez dziedzica, dla celów też znanych.

10

Dziedzic pragnął przyhołubić Rusinów do siebie,
W osiemnastym, będąc stary,był już martwy w niebie.
Był to rok kończenia wojny. Czy spełnił marzenia?
Chyba jednak nie za bardzo. Chciał coś dla plemienia.

Był Polakiem, to ziemianin, to pan Serwatowski.
Parcelacje już planował, żonie podał zgłoski.
Jeśli by tu przyszła Polska…jazda…oddaj morgi…
Nie dokończył, bo kostucha przekroczyła progi…

Pani Henia wypełniła testament we Lwowie.
I oddała Piłsudskiemu na piśmie i w mowie.
Tak, tak było, święta prawda, potwierdził wójt gminy.
I wychylił swój kufelek, chyba z tej przyczyny.

Siedzi sobie przy stoliku, z nim Plądel, Czarnota.
Rozmawiają se o wszystkim, do piwa ochota.
Panie wójcie ,rzecze Plądel, a święta wojskowe?
Będą,będą tu jak zwykle, ja wygłoszę mowę.

Ale wojska przecież nie ma, tu wtrącił Czarnota.
Wójt się skręcił i zadumał. Tak ,otwarte wrota.
Tarnopol jest prawie pusty, Stanisławów także,
W Czortkowie to pluton jeno,ktoś paskudnie maże.

11

Po godzinie się rozeszli, Michał i Czarnota
Na kolonię ,gdzie mieszkali. Chwilę koło płota.
Jeszcze kilka słów mówili, uścisnęli ręce,
Bo już pora obiadowa, tam dania gorące.

Idąc wedle ci opłotków, piosenkę zanucił,
O temacie ci wojskowym, temat to wójt rzucił.
Piosnkę znał od wielkiej wojny, kiedy był chłopakiem,
Legionisty ją śpiewały, idąc Sacza szlakiem.

„ Coz sie to hań świeci, e coz sie hań łyska?
Cyz to o tym casie sobótki palujom?
Podhalańscy chłopcy złożyli ogniska,
Ze dyć to hań w Polsce wojne uchwalujom.

Idziemy se dołu, dołu ku dolinie,
Kazda nasa kulka wroha nie ominie.
Idziemi se hore, ej wysoką percią,
Wrahowi znienacka, zjawiamy się śmiercią.

Prostuj se głowickę, Jędruś bassamtobie,
Bo hań po dziedzinach idzie hyr o tobie,
Nieście se głowicki prościutko a dumnie,
Coby powiedzieli – Jak sie niesą siumnie.”

12

Będzie to chyba w piętnastym, nocowali w stogach,
A śpiewali do północki o Moskalach wrogach.
Jak to dawno temu było, chłopaki z uśmiechem,
Dla nich umrzeć bez ” Michlina”, a to było grzechem.

Ładnie,ładnie, nawet bardzo, ktoś mówi zza chrustu,
A to pani Rosiakowa, z częścią swego biustu
Już się zbliża do opłotka i mówi :tak dali,-
Taka miła barwa głosu, tembr od górskiej hali.

A dziękuję ja sąsiadce, to dawne wspomnienie.
Widzę czysto w ogródeczku, jest częste chwaszczenie.
Pan ,Michale ,winien częściej, nawet na biesiadach,
Śpiewać ludziom, niech słuchają, nie myślą o zwadach.

Nieraz śpiewam, gdy jest humor, nawet bez potrzeby,
Ale jednak jest potrzebne,- jak mak zasiał…wtedy.
A w biesiadzie o to trudno, a jam też wstydliwy…
Nie przesadzaj pan, Michale, to Ruś jest kłótliwy.

Nie zadzieram, ale oni …mają w oczach błyski.
Jakby napad w okolicy był już całkiem bliski.
Ja też to to zauważam, święte słowa pana,
Lecz nie widać, aby wioska była całkiem zgrana.

13

Tak,nie widać, są Rusini, mili i oddani.
Ale pani tam wyrosła! Co? No ,mówię o bani.
A tak, ona będzie miała, nawet dwieście kilo.
To rok taki dość przekropny,wspomógł ją diabolo.

Malwę sama pani sieje? Nie, to ona sama.
Wiosną ręcznie ja odchwaszczam, a ją chroni ściana.
A u pana w ogródeczku widzę wciąż dziewanna?
No, bo żona ją hołubi i wszystkie córunie.

A najbardziej to Marysia, wciąż się rozpytuje,
Kto legendę zna o kwiecie, wiersz nawet rychtuje.
Jak to panna, ładna córka i jest pracowita,
Widzę przecież ją na polu, jak za brukiew chwyta.

Muszę już iść, do widzenia. Ogródeczek czysty.
Do widzenia ,mój sąsiedzie,jeno ten płot prosty.
No, niestety na parkany brakuje mamony.
Jakoś zawsze coś buduję ,gdy wszedłem w te strony.

Może kiedyś za lat kilka, może siatkę z drutu.
Siatkę w nocy to ukradną i zwieją do Prutu.
U nas dawniej nawet w Bochni, nikt tego nie znaje,
Tak, to prawda, tu się zdarza, tu dziwne zwyczaje.

14

Z takim słowem się rozstali. Michał w swój dom bieży.
Napracował on się tutaj, u polskich rubieży.
Lecz nie wszystko jest zrobione. Jeszcze to i owo.
Kiedy próg domu przekroczył, to urwał to słowo.

W codzienności lipiec minął, a sierpień to żniwa,
Nikt nie kręci się na próżno, bo brak rąk tu bywa.
Latoś to jednak szczególnie ochotników zbrakło,
Dziewczęta mają trudności, by związać powrósło.

Pan Michał to siecze kosą,Bronio go wspomaga.
Żona, córki dążą z tyłu, lecz pokos zalega.
Dziwny jakiś jest ten roczek, mruczy Michał sobie,
Nikt z Mikulinc się nie stawił w tak gorącej dobie.

Zawsze była tych łazęgów cała kupa, sfora,
A najwięcej z województwa, z miasta Tarnopola.
Z Bronkiem może zetniem hektar, żyto ma dwa metry,
Trzeba z wójtem porozmawiać,czy jakoweś udry?

W niedzielę podejdę jego, po mszy, może w szynku,
Jak tam idzie tobie ,Bronio? Jak tam drogi ,synku?
Ja dam sobie radę ,tato, gorzej podbieranie,
Jeśli dojdziem my zagonu, to robota stanie.

15

Michał widzi, że dla dziewcząt to snopek zbyt ciężki.
Są spocone, już są w tyle, urobione rączki.
Bronek ,słuchaj, gdy dotniemy, ruszamy w wiązanie,
Trza ponosić i ustawić w kopki podbieranie, …

Tak, tak zrobim, a nie możesz nająć kogoś ,tato?
No, nie mogę, brak jest chętnych. Dziwne jakieś lato.
Chłopak siecze swoją kosą ,lecz widać wysiłek,
Bronek przecie mocny chłopak,to prawie osiłek.

Michał spojrzał znów na zagon. Żyto opór stawia.
A tam z boku jest pszenica! Coś gardło zadławia.
Jeszcze owies, dobry hektar. Idzie jak po grudzie!
Gdzie najemne robotniki? No, gdzie one ludzie?

Kosa brzęczy, piękne dźwięki,niby ton jednaki,
Ale inny przy cofaniu. Jest chaber i maki.
Skąd to tu nawiało? Ziarno było celne,
Obrodziło i wydało. Ziarno widać wierne.

Michał myśli o wiązaniu, żona snopem stuka.
Ale Maryś, czy wyrówna? Wciąż zerka na Ziuka.
On się kręci wciąż koło niej, Czy wyrówna knowie?
Czy podniesie, czy nim stuknie? Tu echo nie powie.

16

Po skończeniu swych pokosów,poszli w pomoc wiązać.
Niewiasty widać zmęczone, aż nie mogą gadać.
Wymienili swe spojrzenia, Michał z żoną swoją,
Widać zrazu, że o żniwa oboje się boją.

I bez słowa wiążą snopy, cicho, nieustannie,
Jest spiekota, nic dziwnego, koszule jak w wannie.
Są mokrutkie na dziewczynach, chłopaki półnagie.
Ale ręce ,to do łokci,… Lica mają smagie.

Pierwszy dzień żniw zakończony. Szarówka, gdy zeszli.
Na piętnasty nie dam rady. Z żoną wspólnie westchli.
Ona milczy. Doić trzeba, inwentarz oprzątnąć,
Tak bez słowa robi swoje, drwa do kuchni naciąć.

Noc nadchodzi cicha, ciepła , daje odpocznienie,
Oczy ciągle są rozwarte, nim nadejdzie śnienie.
Ponad siły są te żniwa. Prosić mam z Gabowa?
Jakąś pomoc? Bo rąk trzeba. Sen już. Doba nowa.

Rano Michał klepie kosy. Bronio zaś oprząta.
To już sierpnia jest połowa, a pojutrze święta.
Żona niesie skopek mleka, on ją zagaduje.
Pisać ja mam do Gabowa? To jej nastrój psuje.

17

To za późno. List nim dojdzie. To tydzień przeleci.
Jakoś skończym, jeno zważaj, nie zamęczaj dzieci.
Na tym temat zakończono. Już jest po klepaniu.
Wszyscy w żniwa więc ruszyli po mlecznym śniadaniu.

Dom pilnuje jeno Nero. Brama jest zaparta.
Chłopy z kosą na ramieniu, z tyłu grupa zwarta.
Chcą ukończyć dzisiaj żyto. Idą więc po rosie.
Jeszcze czoła nie spocone, brak kropel na nosie.

Tato, może ja dziś pierwszy? Bronek zapytuje.
I osełką stal brzęczącą do cięcia gotuje.
Nie, nie, synku, nie wyrywaj, bo zerwiesz wiązadła.
Już nie jedna krzepka siła od ciężaru padła.

Teraz są inwalidami, mają przepukliny.
Nie dopuszczę ,by kaleki były moje syny.
Napluł w dłonie i rytmicznie machał kosą nisko,
Po nim widać, że fachowiec, jak blat tu ściernisko.

Do wieczora, synku, zdążym,zakrzyknął do tyłu,
Pokos szerszy jednak zaczął i natężał siłę.
Ojciec z synem, dwóch żniwiarzy,łany jak bór stały,
Od ciężaru ziarna swego, to kłos w dół skręcały.

18

Rzeczywiście ,po południu żyto w snopach leży,
A więc Bronek do pomocy swojej siostrze bieży.
Kopki snopem też zamyka, to stwarza uroki,
Ładnie wszystko ustawione, ze słomy są troki.

Nadszedł Dzień Wojska Polskiego. Bitwa pod Warszawą.
Tam bolszewia od północy szła zgrają a ławą.
Pobito ich dzięki męstwu. Walczył kto był żywy.
Nawet młodzież, te wyrostki i uliczne dziwy.

W taki dzień, to zawsze w gminie wojskowa parada.
Na której to jest zwyczajem, że wójt mowę gada.
Był tu zawsze ktoś z ułanów, szwadron w białe konie.
Aby dzisiaj to zobaczyć, każdy myje skronie.

Ogolony, pod krawatem, w spodniach w beż lub białych,
W otoczeniu swojej żony, z kupką dzieci małych,
Na dziesiątą schodzą wszyscy przed budynek gminy,
Tu szeroki jest gościniec, na nim wiejskie psiny.

Na paradę pół szwadronu stoi wśród opłotków,
Jest gotowy do przemarszu,stuk będzie ich podków.
Gdy wójt mowę chce zaczynać, deszczyk lekko kropi,
Już przestaje,wąs podkręcił, co to był z konopi.

19

Wąsy miał jako dwa wiechcie, twarz tryskała zdrowiem,
Jako księżyc w pełni będąc, a nie żadnym nowiem.
Głos tubalny, chropowaty,grzmiał za wszystkie dzwony.
A przynajmniej pięć razy lepiej, niźli ksiądz z ambony.

Gdy powiedział jedno zdanie robił małą przerwę,
Obserwował twarze gapiów, jakby jakieś ścierwie.
Znów zaczynał , głos swój wzmacniał i stawał na palce,
Wszystkim dał do zrozumienia, jakie z was są malce.

On urzędnik, on nad gminą, a gminą bogatą,
Co to z zyskiem co rok idzie, a nie żadną stratą.
Gospodarstw tu wciąż przybywa, a czy są spokoje?
O tym słowa wcale nie ma, póki ja tu stoję.

Więc o mordach ani słowa. A były niedawno.
No ,bo są nie wyjaśnione. Pracować tu trudno.
Jest tu przecież moc Rusinów. Czy oni napadli?
Nie wspomina nic wójcina. No, a niech to diabli.!

Po paradzie to wójt sprosił zacniejszych rolników,
Na przekąskę do letnika, pośród słoneczników.
Stół był długi biały obrus, sto krzeseł szpalerem,
Ich witało. A na stole kanapki,chleb z serem.

20

Na przyjęciu jest pan Michał i sąsiad Jemiołka.
Siedli razem ramię w ramie, stołek koło stołka.
Witam tu szanowne panie, szanownych sąsiadów,
Poczęstunkiem z naszej ziemi i złocistych łanów.

Uroczysty dzień dzisiejszy, poświęcony wojsku,
Obchodzimy uroczyście, po chłopsku, po polsku.
Przy okazji to chcę wspomnieć chwalebne wyczyny,
Jakie w wiosce miały miejsce u grozy godziny.

To w dwudziestym roku było. W sierpniu, a szóstego.
Tu Jabłoński ze szwadronem bił do upadłego.
A bił kogo? Całą armię, zwaną konną, wroga.
Szwadron był ułanów naszych. W oczach mieli Boga!

Pięć tysięcy szło w Nastasów przepitych gardzieli.
Przecież byłem ja na strychu, nawet gałąź cięli.
A tu szwadron jeno koni, lance, chorągiewki,
Łajno z ust wrogów leciało i sprośne przyśpiewki.

„ Raz Tamara zahaczyła popić sobie mlika,
Nie popała pod karowu, popała pod byka.
Byk ją deptał, byk ma krzepu, a to robił aż do dna,
On to robi, ona czuje, patom znowu zachciała.”

21

Nasi lance nastawili, ruszyli z kopyta.
Co się stało? Jak to było? Tu każdy zapyta.
Ja myślałem, będą zwiewać,gdzie z garstką na masy?!
To się działo za mym polem. Nieludzkie hałasy.

To nie kosy tam klepanie. To młot o kowadło.
Nasi wcieli im się w środek. Oni nas w imadło.
Okrążyli cały szwadron, szable uniesione.
Jednak nasi ich przecięli, wypadli na błonie

Zawrócili i znów w środek. Mniejsza była wrzawa.
Po południu widzę przecie, że to bitwa krwawa.
Moje pole zatłoczone, na nim same konie,
A gdzie jeźdźcy? Ze zdumienia, to przecieram skronie.

Na szarówkę widzę konnych, to nasze ułany!
Gdzie Budionny? Jego armia? Byłem zapłakany.
Tak walczylim o te Kresy . Liczebnie wzrastamy.
Toast wznoszę za was ,panie, że wy tu z dzieciami.

Pokolenia cztery trzeba. Pogrążym Rusinów.
A więc córek nam potrzeba i potrzeba synów.
Toast wznoszę za ułanów, co tu w Nastasowie,
Głowy swoje położyli, przy budionnych głowie.

22

Wszyscy czarki swe wypili. Oklaski i brawa.
Wójt tak pięknie opowiadał. Z ułanami sława.
Rozpoczęły się rozmowy, przeróżne dyskusje.
A tym głośniej je mówiono, gdy już czarki puste.

Jemiołek się głośno pyta,- brak jest najemika?
Wójt mu zatem odpowiada i ten temat chwyta.
Widzę ja to. Nie znam przyczyn. Krnabne są Rusiny.
Nawet wąsag nie zajechał. Szukam ja przyczyny.

Wszystkim wam tu jest wiadomo. Wojsko za Podolem.
To my musim ścieśnić szereg,stanąć razem, społem.
Może to być błahy wybryk. Może sens ukryty.
Ale przecież sąsiad z wioski przedwczoraj ubity.

Jak to było, pyta Michał? Chcemy wiadomości.
Na koloni my przy żniwach,nie chcemy tam „gości”.
Ona w kuchni, on zaś w stajni, dziecko za obrazem,
Wszyscy cięci są po głowie, ciężkawym żelazem.

Pan policjant bada sprawę, lecz mówić nie może,
Ja to trochę opowiadam. Czy może być gorzej?
Jeszcze długo rozprawiano o mordzie znienacka.
Gdy już słonko zachodziło, skończona tu schadzka.

23

Michał wraca wraz z Jemiołką i mówi w te głosy,
Na koloni nie ma broni, niepewne nam losy.
Ano nie ma. Nam nie wolno, bo my nie po wojsku.
Osadniki te wojskowe, mają broń w swym łóżku.

A pamięta pan, Michale ,dzień Trzeciego Maja?
O co chodzi? Byłem, ale … No, Rusinów zgraja.
Jeden wozem to w paradę wjechał parą koni…
Wójt na niego z miejsca z gębą, kułaki ma z dłoni.

Gdzieś zajechał ,ty psubracie? A ja protestuję!
No, a za co ty zgniewany? Bo ja żale czuję!
Żale czujesz, to do biura! Tu droga, dziś święto.
Zmykaj zaraz swym wąsagiem, by cię tu nie ścięto.

A ja taki nie odjadu. A kto mnie tu ruszy?
Wójt biczysko wyrwał chłopu, nie ratujesz duszy!
Nie, ja stoju. Ty ujedziesz! Ja ci konie zbije.
A jeśli to nie pomoże , no to twoje ryje.

Wójt batogiem smagał konie. Rusin trzymał lejce.
Konie chcą rwać się do przodu, chłop zaparł się w sieczce.
Wójt biczyskiem teraz leje po głowach koniska,
Chłop uparty ,lejce mocniej w garści swojej ściska.

24

Może trwało by to dłużej, gdyby nie stójkowy,
Który pięścią zdzielił chłopa, tam od tyłu głowy.
Ten pochylił się do przodu i spadłby na dyszel,
Ale konie się wyrwały, więc usiadł na „fotel”.

Tak po drodze rozmawiali. A Rusin bezczelny!
On zakłócił uroczystość! Tak, a był zalany.
To ciekawe, mój sąsiedzie. Brak jest nam ochrony.
Co tu zrobi ten policjant. Tu trzeba plutony.

Jemiołka zaczął o żniwach. Urobiłem ręce!
A ja żyto ustawiłem. Zrobilim to w męce.
Żona ,widzę , jakby schudła,dziewczyny zgarbione,
A ściernisko jeszcze nawet jest nie zagrabione.

Czy nie czujesz ,mój Michale, naprężenia sprawy?
Gazety tam coś donoszą, że Gebels kulawy,
Że on pragnie mieć korytarz, zwykłe to przycinki.
E, to chyba jest poważne przeciąganie linki.

German chce skapować sobie więcej przydupników,
Aby z nami się rozprawić, szuka buntowników.
Nawet takich jak ten Rusin. Może to i prawda.
Ale chyba nie w tym roku? Niemożliwa zwada.

25

Rozeszli się do swych domów. W duszach mają sęki.
To przyczynek jest do smutku i cichej udręki.
Wcześniej dzisiaj wlazł do łóżka,zasypiał w obawie.
Co też tydzień tu przyniesie? Nocą chrapał prawie.

Cały tydzień żęli zboże. Stoją ładne kopki.
Do stodoły już je zwożą. Ciężkie latoś snopki.
Tydzień został już do szkoły. Jadą po zakupy,
Na kolaskę wzięli Józia,co ma gołe stopy.

Dostali się do gościńca, konik idzie stępa.
Ojciec z mamą to na koźle,a tu worów kupa.
Zboże tato zabrał z sobą, co leży od roku.
Chce odsprzedać, jest już nowe. Sierpień jest na styku.

W sierpniu widać jak zapasy w komorze topnieją.
W sierpniu w przyszłość to się patrzy już z większą nadzieją.
Wory stojąc nieruchomo cieszą oczy kmiecia,
Aby było ich najwięcej, tu u schyłku lecia.

Wjechali w rogatki miasta. Józek, tam na prawo,
To jest cmentarz katolicki. Chłopiec patrzy żwawo.
Pierwszy raz do miasta wjeżdża. Miasto go ciekawi.
Na Szeptyckich wielkie domy. Patrzy, wszystko trawi.

26

Teraz jest ulica wąska. Widać targ zbożowy.
Tato wjechał między żerdzie. Podchodzi stójkowy.
A skąd wy to, gospodarzu? Z Nastasowa, z rana.
Policjant bada tablicę. A macie kabana?

Jeno zboże, proszę pana. Czołem! Cześć, żegnamy.
Już po chwili podszedł sierżant, z dwoma piechurami.
Macie owies ,gospodarzu? Trzy worki mam tego.
A po ile? Średnia z targu. Dziękuję ,kolego.

Chłopcy ,nosić do furgonu. Proszę ,to zapłata.
A nie chcecie wy pszenicy, zapytuje tata?
Przyślę kogoś po pszenicę. Żegnam. Czołem! Czołem!
Tak czekali dosyć długo. Ja do pana biegłem!-

Woła z dala człowiek młody,przystojnie ubrany.
Biorę wszystko co na wozie, z podrzutem do bramy.
Ale dokąd? Na Bogala. Zgoda , to po drodze.
Niech pan siada se na workach. Wolę ja na nodze.

Przyzwoicie był ubrany, nie chciał zbrudzić spodni.
Te miastowe ,mówiąc prawdę, wcale nie wygodni.
Jadąc myśli se pan Michał, a cieszy się w duszy.
Bo tak szybko sprzedał towar, aż trzęsą się uszy.

27

Pomógł worki nosić zboża do sieni ,do gmachu.
Wziął zapłatę, podziękował. No jedziemy, brachu.
Tak odezwał się do Józia, z radością na licu.
A radosny ,no bo sprzedał pięć żyta z pszenicą.

Z pustym wozem już na Rynek zajechał junacko.
Czapkę bardziej miał na bakier i wyglądał chwacko.
W Rynek, to znaczy w budowle. Tu potęga miasta,
Gmach po gmachu, z wieka wieków. Na chwałę wyrasta.

Tarnopol to sławne miasto. Wielkie, zaludnione.
Na jarmarku jest bogactwo. Kramy w każdą stronę.
Józio spodnie ma kupione, buty i kajety.
Piórnik z gumką. Józio – palcem, on pragnie berety.

To nie modne u nas ,chłopcze. Chcesz czapkę z zapinką?
On niechętnie się tu zgadza, grymasi swą minką.
Ale czapka szydełkowa ,u góry pomponik,
A więc bryknął i przyzwala, a bryknął jak konik.

Spodnie w rurkę aż do kostek, buciki z podkówką.
Ojciec za ten zakup dzisiaj rzucił całą stówką.
Były jeszcze dwie koszule,majteczki sportowe,
A to wszystko nowiusieńkie. Mówiąc krótko, nowe.

28

Jeszcze ojciec mu dokupił tuzin żołnierzyków,
Co w spódnicach są odziani,bo to woje Szkotów.
To go bardzo ucieszyło,ma co pokazywać.
Swej radości już nie może, nie musi ukrywać.

Całą drogę trzyma w palcach, Ma z tego radochę,
Żołnierzyki malowane! Nieznane ni trochę.
Karabiny z bagnetami, kraciaste spódnice,
Tato stanął, z wózkiem baba idzie przez ulice.

Ona przeszła, wóz nie rusza,Józio się więc pyta,-
Czemu stoim? Bo tu sklep jest dla chłopca orlika.
Mama swoje coś mówiła. Wio, usłyszał chłopiec,
Znów ruszyli. Co mówili,nie mógł tego dociec.

Droga jest na Mikulińce, wracają w swe strony.
Wokół jeno żyzne pola, a na nich matrony,
Co spódnice mają długie, chusty czyste, białe.
Grabią rżysko palcem z drewna,na wałki, na małe.

Później w kupki i na wozy, na wczesne omłoty,
Gdzie nie spojrzysz ,to kobiety nałożne roboty.
Wóz ich wjechał do Bucniowa. Cerkiew okazała,
Też ta wioska kiedyś była Serwatowskich cała.

29

Ludu tutaj nie brakuje,wieś to kmieciów tera,
Na mszę późną teraz właśnie sygnaturka zbiera.
Trochę jakby rozdrażniona, może nawet w złości,
Że to pole pełne ludzi, nie cerkiew ich gości.

Chciał zatrzymać swój wóz Michał,ale po co, na co?
Jechał z groszem, zło obudzić? Lub spotkać ladaco?
Klepnął lejcem lędźwie konia. Wio, gniady, w chałupki.
Wokół dzieciarnia latała,gołe wszystkich stópki.

On zakupił kilka ich par. Sprzedał zboże hurtem.
Ale szybko, niech to licho. Traf dziś rządzi światem.
Nieraz przecież tak bywało, ni worka, ni kwarty.
Nikt nie kupił, no to wracał, w kwintę nos otarty.

Wyjechali już z Bucniowa, droga na Nastasów.
Naprzeciwko siwe konie,szor tam z żółtych pasów.
To Czarnota, gdzie on jedzie? A dokąd ,sąsiedzie?
On poprawił się na ławce. Grób budować w biedzie.

No ,a jaki, no, a komu? A tym z Nastasowa.
Co to baba jest oddzielnie i osobno głowa.
Toć to było miesiąc temu. Tak, a teraz stela.
Zamówili ją sąsiedzi. Mówić o tym wiela.

30

Jadę ja w kamieniołomy. Znak dali, gotowa.
Plądelowa głos zabiera,- mord, niech Bóg uchowa.
Ano napad ,widzi pani,ciągnie znów Czarnota.
To nie pierwszy, gdzie rezony, ktoś tu plany mota.

To zapewne Ukraińcy, Michał stwierdza swoje.
Tak, to tajna jakaś zmowa, ich strelcy i woje.
Co to kiedyś zdobywali, Lwów, nawet Galicje.
Lecz Piłsudski dał im lanie i na wieki lekcje.

A na steli to napisy będą wszystkich zbitych?
Ano pewnie, ojca, matki i tych dzieci zbitych.
Najstarsza to zmarła w sadzie, tą to psy szarpały,
Stary zakłuty pod żłobem, a dwie wrzątkiem lały.

Te ubite wprost widłami, matce łeb ucięto,
Berdyszem, a jednym cięciem, butem go kopano.
Bo daleko był od torsu, wsparty o opłotki,
Twarz to była uśmiechnięta, wyraz oczu słodki.

Michał jeno przytakiwał, słyszał o tym mordzie.
Przed żniwami głośno było, mówiono też w grodzie.
Z Tarnopola była władza, pytała, dumała,
Cichość wszędzie, obcość wszędzie,zmowa tu nie mała.

31

A pan Michał był daleko? Byłem w Tarnopolu.
Dziesięć worków upłynniłem, zboże łatwo golą.
Co pan powiesz,to we wtorek ja tyż popróbuję,
Mam zapasy. Do widzenia. Może coś zbuduję.

Rozjechali się w dwie strony. Widać już wygony.
To pagórki są piaszczyste. Tu zaś biły gromy.
Tu w dwudziestym, słyszysz Józio? Tak,słyszę tatulo.
Tu się starły armie konne. Piachy kości tulą.

Teraz to jest tu pastwisko, nam tu za daleko,
My mrowiny wypasami, na łęgach, nad rzeką.
Kto się tutaj bił na polu? Pyta Józek mały.
Jabłoński tu bił się z Ruskiem. Szable tu błyskały.

Józio milczy, coś mu w głowie nie bardzo pasuje,
I dość długo swe pytanie do ojca buduje.
A jak była słota, tato, to szabla nie błyska?
Ojciec uśmiechnął się jeno,główkę chłopca ściska.

Tak się mówi. Szabla błyska nawet i o słocie,
Gdy jest we krwi umazana, albo leży w błocie.
Wielka tutaj była bitwa. Żyją ,co widzieli.
Ćma bolszewi, wszystkie pola, jako źdźbła leżeli.

32

W Nastasowie to są ludzie, chętnie ci gawędzą.
Tak przy piwie, bo gardziele ich do trunku swędzą.
Wyłapali wiele koni, butów i ciuch stary.
Po tych polach, po wygonie, nocą chodzą mary.

To tu straszy? Pyta Józio. Nie, to chodzą hieny.
Wykopują ciągle dołki, biorą broń, patrony.
Jakie hieny, to nie ludzie? Ludzie, ludzie mówię,
Tak się mówi, a ja jakoś, inaczej nie nazwę.

A co to jest, tato, hiena? To pies duży, straszny.
On w Afryce jeno żyje, a nocą jest głośny.
To co zdechło, to on zjada, to dzikie stworzenie,
A największe to ma zęby, groźne uzębienie.

Dojeżdżali do kolonii. Pierwszy to Skowroński.
Widać robi podorywkę,dobry sąsiad, ludzki.
Teraz Buczer, dalej Rosiak. Wszyscy zbudowani.
Lat dwadzieścia tutaj siedzą, Są mocno sterani.

Przy chałupach są żurawie. One to wysokie.
Widać z dala ichne ruchy ,gdy bydło pojone.
Co niektóry nawet skrzypi. Są studnie na wałki,
Tam łańcuchy nawijane, ceber ciężki z klepki.

33

Zajechali w swe domostwo. Bronek w wóz zagląda.
O, sprzedane. Ja wyprzęgnę. Puszczę go w ogroda.
Dzieci wieniec koło woza, ciekawe zakupów.
Jest Marysia, Hela, Czesio, co cieszy się z butów.

Mamo moja, a coś dla mnie? Ludwika się pyta.
Wszyscy mają ,ale w domu. Całość w worku skryta.
No, a w domu wieniec z dzieci. Jest tego ósemka.
Może któreś pominięte, mama się już lęka.

Zerka teraz w stronę męża. Czy ktoś pominięty?
Pan Michał ściąga cholewy, w onucach ma pięty.
Nie odzywa on się wcale, kupiono z nadmiarem.
Worek pełen, jest związany. Wszystko sprzedał hurtem.

Od Bronka, tak po kolei, podział jest zakupu.
Od sukienki, butów wszystkim, do Józka zeszytu.
To już wszystko, więcej nie ma. W buziach jest radocha.
Tak podchodzą i dziękują, matka wszystkich kocha.

Cały wieczór przymierzanie. Cały wieczór gwarno.
Koniec sierpnia, nie ma wiatru, na powietrzu parno.
Każde z rzeczą zakupioną idzie spać do łóżka,
To nagroda za sprzątnięcie latoś w polu zboża.

34

Marysia bardzo szczęśliwa, sukienka jest biała,
Ale w modre kwiatki cała, więc długo nie spała.
Zanuciła se piosenkę, przymknęła oczęta,
I ciągnęła aż dwie zwrotki. Więcej nie pamięta.

„Czerwona róża ,biały kwiat
Czerwona róża, biały kwiat
Wędruj harcerko, harcerko wędruj
Wędruj, harcerko, ze mną w świat.

Zawędrowali w ciemny las
Zawędrowali w ciemny las,
Tutaj harcerko, harcerko tutaj
Tutaj, harcerko, obóz nasz.”

Już zasypia a szczęśliwa. Sukienka pod głową.
We śnie widzi wielkie lasy, puszczę, knieję nową.
Wszędzie młodzież uśmiechnięta, ognisko co grzeje,
Kucharz wesół do menażki grochówkę jej leje.

Sen ją zmorzył, trud był za dnia, pielenie buraka.
Wron nad polem całe mnóstwo, każda głośno kraka.
Po dniu całym odpoczynek, Ten zakup sukienki.
Tobie ,mamo, bardzo wielkie, a serdeczne dzięki.

35

Tak w rodzinie zasypiano po dniu ubarwionym.
Są bogatsi o rzecz nową. Są z ubiorem nowym.
Co ich wita teraz z rana? A słonko na niebie.
I Czarnota przy okienku, butem grządkę grzebie.

A Michale! A sąsiedzie! Nowina dla Hioba!
Michał trochę dzisiaj zaspał. Wkłada buty oba.
I wychodzi na podwórce,chłód ostudza ciało.
Co takiego tam, sąsiedzie? Co ciebie przygnało?

Czarnota otwiera usta, wyskoczył mu język.
Ale słowo jednak żadne, szarpie giezła guzik.
Wo…, Wo… wojnę mamy! Wojna! Umieramy ,chłopie!
Pop pod drzewem, jedź i obacz, dół dla nas już kopie.

Pan Michał paraliż dostał. Nie bredzisz, Czarnota?
Był już u mnie woźny szkoły. Przeskoczył trzy płota.
Pognał dalej do Jemiołka. W szkole jest radyjo.
Kierownik zakupił sobie. On tak z rana wyją.!

Chodź, usiądziem tam w drewutni, Stać jakoś nie mogę.
Ja nie siadam, zwiewać trzeba! Szykować się w drogę.
Co ty mówisz ,mój sąsiedzie! Zostawić sadybę!
Tak, od razu, tu Rusini lagi mają grube.

36

Zatkało pana Michała. A przywiozłeś stele?
Tak, tam leży na cmentarzu. Pożytku nie wiele.
A to czemu? Kto zakopie,ja ruszam z wieczora.
Wszyscy chyba nie uciekną? Żegnam, na mnie pora.

Michał poszedł do obórki, żona doi krowy.
Słuchaj, Maryś,jest nowina! Czarnota czarniawy,
Mówił o wybuchu wojny! Niemcy nas napadli.
Żona mleka już nie strzyka, twarz jej rumień pali.

O, na nieba! To nieszczęście. Rusini się ruszą!
Pierwszej nocy po niedzieli, jak muchy wyduszą.
Nie rozpaczaj, jest policja, wojna zaś daleko.
Ty weź wydój obie krowy, do domu zbierz mleko.

Ja zaś pójdę do garbuska. Niech mówi ,co będzie!
Bronek wszystko oporządzi. Jeszczem nie na sądzie.
Nie rozpaczaj, Tam gdzieś wojna. To za Wisłą przecie.
My tu żyjem na odludziu, a kto nas tu zgniecie?

Michał, abyś ty nie zgrzeszył. Jam gotowa w domy.
Co za San masz się wyprawiać?A za jakie gromy.
Mówiąc ,wyszedł. Poszedł w wioskę i dąży do gminy.
Przy budynku jest policjant, ale trochę sztywny

37

Jest narada, odpowiada. Nie wchodzić, nie dręczyć.
Do spokoju wzywam wszystkich. Głów swoich nie męczyć!
A czy będą zalecenia? Tak, zachować spokój.
Jaki spokój, przecież wojna! Ciszej, panie, notuj!

Głosu tutaj też nie podnoś. Grozisz kryminałem?!
Jeszcze słowo, pożałujesz. Przecież cicho stałem.
Zapytuję co tu robić? Przyszłem po rozkazy.
A ja mówię, idź do chaty! Mam gadać dwa razy?

Będzie goniec , będą wici. Wieczorem lub rano.
Teraz, idź pan, do roboty, pilnuj swoje wiano.
No, a pobór może będzie? Ja mogę w mundury.
Jeśli wola wojewody. Dobrze, żeś ty skory.

Michał odszedł, nic nie zwęszył, W wiosce nie miał ziomków.
Wioska duża, miała rynek. On zaś nabrał lęków.
Wójt odgrodził się policją. Gdzie tutaj jest radio?
Może w szynku? Tam nie wejdę. Ale mi popadło.

W szkole to jest. Lecz do szkoły to poszli uczniaki.
Szkołę widać tam normalnie. Co na to strażaki?
Pod remizę poszedł szparko. W remizie nikogo.
Toć nie wrócę bez niczego. Ja nie mam tu swego?

38

Do sklepu wejdę po naftę. Otworzył drzwi z dzwonkiem.
Flaszkę nafty, ja poproszę. Sklepikarz zaś z zielem.
W ręku trzyma mięty naręcz, wącha, wzdycha czule.
Podał flaszkę i się pyta,- może dratwy szpulę?

A też wezmę, szydło także i lampę do wozu.
Mam też linki bardzo mocne i sól do nawozu.
Nie, nie trzeba. Tutaj ziemia, to i sama rodzi.
Kainit ,owszem na rędziny tam się dawać godzi.

Gospodarzu, rób zapasy. Nie słuchasz nowiny?
Owszem słucham, byłem nawet przed budynkiem gminy.
Lecz nowego nie słyszałem, bo w naradzie siedzą.
Wójta nie ma. Kto tam siedzi? Nad czynszem się biedzą?

Ktoś wpuścił pana w gęstwinę. Tam nikogo nie ma.
Przecież mówił mi policjant. Bym pilnował doma.
On tam stoi. Urząd pusty. Bryka do Trembowli,
Wyruszyła przed godziną w szóstkę to tam weszli.

Gazety pan rozprowadza? Tak, na ósmą rano.
A radyja, to pan nie masz?Nie,to luksus ano.
Jeśli chcesz pan słuchać radia, to wieczorem w szkole.
Tam się ludzie schodzą słuchać, w piwnicy na dole.

39

Schron zrobili murowany i krete podziemia.
Jeśli prądu im zabraknie, w środku jeno ciemnia.
Tam, se idź pan,tam wysłuchaj, może i ja będę.
To ciekawe jak im idzie? W zwycięstwo, czy w biedę?

Michał przyjął, a z uznaniem propozycje kupca.
Wziął, co kupił i do domu drogę sobie skraca.
Żona obiad już warzyła, Bronek był w burakach.
Reszta dzieci no to w szkole. W dzień przy groźnych znakach.

Ładny piątek, mówi żona. To nowina bata.
Pójdziem znowu my w niewolę zawistnego kata.
Słuchaj, Maryś, pójdę ja znów, wieczorem do szkoły.
Tam zbierają się ludziska, gdzie kopali doły.

No, a pole, pyta żona? Dzieci są nałożne.
Niech się trochę zajmą polem. Jak dzieci pobożne.
Ja wysłucham nowin w radiu i postawię wnioski.
Może nawet jak potrzeba wrócim do swej wioski.

Na tym skończono rozmowy. Michał ruszył z pługiem.
Ściernisko nakrywał skibą, wrony straszył batem.
Strzelał z bata, aż na polu ludzie grzbiet prostują,
I tak myślą, co to znaczy? Wnioski swe lutują.

40

Co się stało Michałowi? Czy koń źle pociąga?
Nie, koń idzie bez ustanku. Nie trza jemu drąga.
Chyba wojna? To możliwe. Wszyscy my zmartwieni.
Robim, robim, a duch dryga, już boim się cieni.

Bronek podszedł już do ojca, tato,co się dzieje?
Wojna ,chłopcze, którą ja znam. Ona śmiercią wieje.
Bronek zamilkł. To zagrzmiało jako gromy z nieba.
Które biją, które padły, wówczas gdy nie trzeba.

Co to wojna ,to nie wiedział. W domu nie mówiono.
Zawsze było na wesoło, zawsze się bawiono.
Teraz patrzy w twarz ojcowską, jest szara z bruzdami,
Jak ta skiba, która teraz jest między nogami.

Twarz to inna, twarz to pierwsza. Czy na pewno taty?
Czy wyrazem ona cięgów, nadchodzącej straty?
Jeśli tato jesteś chory, daj cepigi, lejce.
Ja zaoram to ściernisko,nim nadejdą bojce.

Dobrze, chłopcze, ja do szkoły na wieczór wychodzę.
Ty zaś trzymaj tego domu, czujnie o te wodze.
Dbaj o Józka i Ludwike, wara poza bramę,
Nie wiadomo co tej nocki, co nam w fatum dane.

41

Bronek tutaj się przestraszył. Groźby czujesz, tato?
Stele przywiózł już Czarnota. Słyszałeś ty ,po co?
No ,tym zbitym. Ano widzisz, a nie było wojny.
Teraz, chłopcze ,czasy gorsze. Jestem niespokojny.

Będzie zamęt? To możliwe. Religia wybuchnie.
Tylko ona tu zamąci. Tato, wokół pięknie.
Mówię o tym ,co już było! Widziałem to, chłopcze.
Najechały nas we Lwowie z dala siły obce.

Podsycany Rusin biedny, przez popa, morduje.
To nastąpi znowu tutaj, ja to jakby czuję.
Przecież mamy swoje stróże, jest wojsko, garbuska”.
On już bryką do Trembowli, pozostała łuska.

Masz bat,wodze, łap się pługa, ja sprzątnę obejście,
Tak spokojnie było przecież, gdy ja byłem w mieście.
A spokojnie było w duszy, teraz z rąk już leci,
Co ja zrobię tutaj w chacie,razem oktaw dzieci.

Z taką myślą poszedł z pola, w obejście tworzone,
Swoją ręką, swoim trudem, tam napotkał żonę.
Targała ci cebrzyk z wodą, dzieci są ze szkoły.
Wypuszczono dziś ich wcześniej, Weszły do stodoły.

42

Dobrze, Maryś ,ja uprzątnę trochę to podwórze,
Przed wieczorem muszę skończyć,ciarki mam na skórze.
Niech się bawią, to są dzieci, im jest obca trwoga.
Nie mówilim im o wojnie. Ni słowa, na Boga.

Nie mówilim skąd pochodzim,co widzielim w życiu.
Teraz chyba już za późno, lęki trzymam w skryciu.
Tu przytulił swoją Maryś, ucałował w czoło.
Czy pamiętasz naszą młodość. Chodzilim na goło.

Teraz ziemia, czatna ziemia, chata i obórka.
Dzieci osiem jak owoce, pod ziemniakiem z pólka.
Weszlim wyżej w inny szczebel. Grom słyszę jak bije.
Ona jego przytuliła ,objęła za szyje.

Pojutrze trza do kościoła, niedziela, we dwoje.
Tam pomodlim się znów razem. Pamiętasz, my troje?
Już byliśmy, Czy pamiętasz? Dobrze, radość była.
Polska powstawała. Ludność jako owce gnała

Do kościoła. By dziękować. Za cudy zrodzenia,
Od niewoli, od zagłady, polskiego plemienia.
Wówczas myśl nam się zrodziła,- W Podole do słońca!
Myśl ta była jak ta miłość,parząca , gorąca.

43

Osiem dzieci tobie dałam. Czy zmogą mnie trudy?
Słuchaj ,Michał, trzeźwo patrzę, tu pełno ułudy.
Napaść nocą mogą zrobić. Czy masz jakieś plany?
Jeśli ruszysz, ja za tobą. Ty rządzisz ,kochany.

Czarnota mi mówił rano, że rusza się chybko,
„Garbusek” też w cugi ruszył w Trembowlę, gdzie wojsko.
Daj mi czasu dobry tydzień. Wóz i koń gotowe.
Dzieciaki trzymaj przed furtką, aby były zdrowe.

Teraz ruszam ja do szkoły, posłuchać Raszyna.
Może wojny wcale nie ma, Rydz, Germańca wstrzyma.
Posłucham też szeptów ludzi. Zdrążę obyczaje,
W takiej chwili każdy mówi, co mu rozum daje.

Mrok już gęstniał,ptaków zbrakło, nie było szczebiotu.
Tak do szkoły teraz zaszedł i stanął u płotu.
Wejść w dziedziniec? Przecież pustka? Wszedł mając obawy.
Czy też wolno? Czy też słychać? Zdeptane są trawy.

Drzwi otworzył, słychać krzyki, zszedł więc do piwnicy.
Pełno tutaj jest narodu. Milcząco ich liczy.
Wszyscy milczą. Krzyki z radia. Twarze skamieniałe.
Plecy, barki, pokurczone, postacie są małe.

44

Znów lustruje wzrokiem wszystkich. Brak z kolonii twarzy.
Wsłuchał się w krzykliwą mowę,. Jest pełno w niej pychy.
A czy to są wiadomości? Zapytał się z cicha.
To reportaż. Za godzinę. Cisza tam, do licha.

Będę czekać, tak pomyślał. Same tu wioskowe.
Stare dziady z tamtej wojny, do plotów gotowe.
Ale młodych nie brakuje, milczą jak te głazy.
I czekają kiedy będzie; Niemcom dają razy!

Po godzinie głośnej gadki, są komunikaty.
„ Wieluń w nocy jest palony, w zrzutach są plakaty.
Nie podnosić wiecznych piór już,ani też zabawek.
To wybucha, rani ręce. Bronim każdy skrawek.

Michał nic się nie odzywa, czeka na reakcje.
Co powiedzą na to inni. Czy bronią swą nacje?
Sam już wyszedł tuż przed szkołę. Na schodku se stoi.
Ludzie głośno komentują, każdy Niemca gnoi.

W tym co mówią ,nie czuć wcale obawy przegranej.
To daleko jest za Wisłą, w krainie nieznanej.
Nim tu przyjdzie, miną lata. Dwa a może cztery.
Michała to irytuje. Czekał do tej pory.

45

No ,a jeśli my przegramy, to znowu niewola.
Ja pamiętam, u obcego wszak to samowola.
Ktoś nieśmiało się odezwał; a może zdzierżymy?
Może, może, drugi bąknął,wojskami pieszymi?

No ,jest przecież kawaleria, dodał cicho trzeci.
Na tej gadce bardzo suchej,wieczór szybko leci.
Przyjdę jutro, jest sobota, Michał myśli sobie,
To za wcześnie jest wnioskować, tak w niecałej dobie.

Prawdę mówiąc stracha wcale u ludzi nie widać.
Dla nich to jest za daleko, aby teraz mlaskać.
Wracał na swoją kolonię, zadumany, smutny.
Nie przypuszczał, że głos radia taki bałamutny.

W niedzielę się ubrał z żoną w najlepsze swe rzeczy,
Minął bramę. Tam na brzozie sroka jakaś skrzeczy.
Wzięli z sobą tylko Józia. Bronek ma zadanie.
Strzec siostrzyczek i nie wpuszczać nikogo za bramę.

Luda w kościele jest mnogo, ramię przy ramieniu.
Tu od wieków jest jednako, wojny nic nie zmienią.
W kazaniu to ani słowa tu żadnej pociechy.
Przed kościołem ,gdy się wyszło, słychać nieraz śmiechy.

46

Pleban jednak krążył w tłumie,rozmawiał doradzał.
Gdy był w gronie kolonistów, to wyjazd wskazywał.
Mogą tutaj powstać bunty. Lepiej być z daleka.
Mądry człowiek ,to wyjedzie i na lepsze czeka.

A słyszałeś, mówi Maryś do męża Michała,
Przy nas ,gdy to on nam mówił, Czarnotowa stała.
Potwierdzała jego słowom,spostrzegłam to szybko.
Ani chybi się gotują. Daj spokój ,ma duszko.

Powiedziałem po tygodniu, wyciągniemy wnioski,
Wziął za rekę swoją żonę i pieścił paluszki.
Pośpiech nieraz jest szkodliwy. Józek, co się stało?
Tato, Nero do nas biegnie. Psię się rozszczekało.

Był to wyżeł krótkowłosy, wysoki i zgrabny,
Pod opłotkiem się przecisnął, piesek był to ładny.
Trzeba wiązać psa do budy. Mogą tu go pogryźć.
Choć no, Nero, to do nogi, nim zaczną ci grozić.

Tak wrócili w gospodarstwo. Trzeci dzień był walki.
Jutro ,Bronek, kończym pyrki, dziewczęta z motyką.
Kopiec sypiem na ogrodzie. Żadnej jutro szkółki.
Tylko Józef to z tornistrem zajmie się nauką.

47

Wcześniej też się spać pokładli, by rano się zrywać.
Przy bydlętach się pokręcić, doić, siano zadać.
Wcześnie poszli w kartoflisko. Wieczorem znużeni,
Po obmyciu legli w siennik, pod kołdrą skuleni.

Na robotach zeszedł tydzień, kiedy wieść gruchnęła -
Niemiec stoi pod Warszawą! Ludzi to z nóg ścięło.
Trzeba ruszać, mówi Michał. Kopce nakryć ziemią.
Może ruszym jutro w wieczór, gdy mroki zaciemią.

Ale jutro nie ruszyli ,a pojutrze gromy.
Lwów jest brany! Od zachodu, Niemiec dzierży domy!
Droga moja jest zamknięta. Dokąd nam uciekać?
Koloniści szesnastego, mówią ,aby czekać.

Wielu tak postanowiło. Jutro ostatecznie.
Nie będą już odkładali i marudzić wiecznie.
Pleban wyjazd znów doradzał. Wrócim za pół roku.
A jak trzeba ,to dojedziem do Białegostoku.

Michał z żoną się zmówili. Rano pakujemy.
Krowy zwiąże się do wozu. Ziemię swą żegnamy.
Rusini mają złe oczy, dzisiaj jakby większe.
No ,a w cerkwi to obrzędy, jakoby świętsze.

48

W wieczór późny ktoś do bramy dość mocno kołatał,
Adreszczyszyn ich dogonił,prawie, że ich złapał.
Widział jak wchodzili w bramę, krzyknął, lecz na próżno,
On ma myśli swoje własne, porozmawiać nużno.

W kuchni usiedli przy stole, dzieciaki do łóżka.
Przy nich Maryś tu została. Kawy chcą z garnuszka.
Słuchaj ,Michał ,mój sąsiedzie. Mam ja takie plany.
By od razu jechać dalej ,nawet i w Prużany.

Michał tu się zastanowił. Dwa tygodnie zejdzie.
Adreszczyszyn, słuchaj jeno. Czy ktoś jeszcze jedzie?
Chętny tutaj jest Przybyła, on tam ma braciszka.
Niemiec ,jak narazie widać, w Podole się wciska.

Stryj szturmuje, widać z tego na południe dąży.
My spokojnie zmienim strony, chociaż szmat jest duży.
Lecz czy strony spokojniejsze? Michał zapytuje.
Nigdy tam nie było zrywów. Tu się zdrada knuje.

Też tak myślę, mówi Maryś, bezczelne są oczy.
Jeno patrzeć jak tu Rusin z berdyszem naskoczy.
Rusin, no to zawsze Rusin, rzecze Andreszczyszyn.
Ale za to Ukrainiec. Dobry to skurwysyn.

49

Uzgadniamy, mówi Michał, w południe na wozach,
Ruszamy się na Tarnopol ,a rozjedziem w Sarnach.
Zgoda? Zgoda. Tam niektórzy to w Białystok ruszą,
My pojedziem se w Płużany. Wspólny los znieść muszą.

Zobacz sąsiad na los ludzki. Przybylim tu z chęci.
Lat dwadzieścia ledwo mija. A nami świat kręci.
Tyle pracy, my uchodzim, dwa mordy w tym roku.
Teraz myślą kolonisty,- do Białegostoku.

Wojna wszystko zawsze zmienia. Lawirować trzeba.
Aby szybko na początku uniknąć bram nieba.
Myślę ja, panie Michale, wojna niespodziana.
Hitler trochę się odgrażał. Polska sobie zdana.

Kto upomni się o Polskę? Kto strzelił z armaty?
Te znajomki z Francji, Anglii? Toć to żadne braty.
Trzeci tydzień przecie leci, najechali Szwaba?
Oto moja tu jest ręka, moja tu jest graba.

Uścisnęli swoje ręce,dwa gable do kupy.
Na tych rękach są odciski i po ranach strupy.
W czarnej ziemi lat dwadzieścia, od rana do nocy.
Bez ustanku, do upadku, nieraz sen ich mroczy.

50

Tu się wgryźli jako krety, zrodzili potomki.
Od Polaka mają ziemie, co ją dzierżył wieki.
Teraz boją się o życie. Zostać, czy się ruszyć?
W jedną stronę czy też w drugą. Opór trzeba skruszyć.

Jutro jadą. Uzgodnione. Na Sarny do Pińska.
Tam o wojnie nie ma słuchu. A czy dojdzie klęska?
Jakoś nie mogą przypuścic. Lud bardziej spokojny.
Teraz pora odpoczynku. Jutro to dzień znojny.

Rozeszli się dwaj sąsiedzi. Chcą się trzymać koła.
Do pomocy zawsze jeden drugiego zawoła.
Michał później mówi żonie,może by Czarnota?
Przecież jeszcze nie wyjechał. On najbliżej płota.

Michał ,słuchaj, jeszcze w drodze będą jakieś zmiany.
Ten kierunek główny dobry. Pojedziem ,kochany.
Ja tam myślę i miarkuję, co Czarnota zrobi.
Czy czasami na Rumunię konie swe zagoni?

Co ty gadasz? Na Rumunię, skąd masz takie myśli?
Obserwuję okolicę,gdyśmy z narad wyszli.
Co widziałaś? A gościniec, na nim limuzyny,
Do Trembowli. W środku były płaczące dziewczyny.

51

Dużo tego? Z dziesięć aut. Na dachach walizy.
Smutne twarze wśród ciasnoty. Żadne to tam luzy.
Nie mówiłaś. No a kiedy, ciągleś zagadany.
Teraz mówisz, kiedy późno,jestem rozebrany.

Jutro też dzień. Kładź się, mężu. Jutro nowe troski.
A bolesne,bo żegnanie nowej swojej wioski.
Masz się wyspać. Bo jak ruszym ,no to bez popasu.
Kładź się zaraz,śpij spokojnie i nie rób hałasu.

52

Rozdział II

Drugi wróg

Dzień się zaczął tak jak co dzień. Udojeniem mleka.
Michał na wóz swój ładuje na udój nie czeka.
Sam wstał rano, wieprza ubił, do beczki zasolił.
Robił ciągle nie umyty, nawet się nie golił.

Dzień szedł piękny z małym chłodem, słonko uśmiechnięte.
Dzieci wstały, myły buzie, są trochę przelękłe.
Wiedzą wszystko , więc pakują torby, worki, paki
Wszystko ciasno zawiązują na rzemienne troki.

Gdy już było spakowane, a słonko wysoko,
Nagle żona zapłakała,szlochała głęboko.
To ostatni nasz posiłek, tato mówi dzieciom,
Wszystko włożyć do żołądka, godziny już lecą.

Po południu już jest dawno. Wozów to czterdzieści.
Przed wozami tam daleko, wiatr liściem szeleści.
To burzany poderwane, wiatr się nagle wzmaga,
Lecz nie w chmurach, a w gościńcu jest ludzi uwaga.

53

Z dala tam gdzieś na gościńcu, burzan z wiatrem pędzi.
Prosto na nich i na szosie przeróżnie się kręci.
Tak pomału to się zbliża, nie burzan a ludzie.
Chyba wojsko nasze idzie, zmęczone po trudzie.

Kmiecie w wojsko się wpatrzyli. To wojsko milczące.
Czapki z dala są widoczne, są z czubem stojące.
Coraz bliżej, coraz bliżej. A co to za woje?
Żono cicho, milczeć wszyscy. Ja się bardzo boję.

Wojsko do nich już podeszło, idą naprzód drogą,
Nie zważają na te wozy, jeno okiem bodą.
A gdzie koniec tej kolumny? Oj, nie widać końca,
No ,a obce szli szeregiem do zachodu słońca.

Ruskie wojsko! Każdy widzi. Zawracamy bracia.
Do zagrody odjazd przepadł. Tu są zbędne tarcia.
Znowu idą kolumnami, Zawracać w swe bramy.
Jakieś fatum, los przeklęty, na pewno nam dany.

Michał z wozem wjechał w bramę,a znosić toboły.
Ja pobiegnę, wieść zaniosę tam do naszej szkoły.
Bo tam ludzie pewno siedzą, zasłuchane w wieści.
Gdy ich złapią razem z radiem. Rusek się nie pieści.

54

Z zadrą w sercu Michał wraca. Maryś, rozpal w piecu.
Ja to z Bronkiem rozładuję. Patrzta, ptaki lecą.
Lecą od strony gościńca. Wystraszone dziwnie.
Tutaj tego nie widziały. Nie siadły na niwie.

Wszystko leci tam do lasu. Nawet ptak się lęka.
Niby głupi z małą główką. A zwiewa aż stęka.
Nie podchodź ty ,do gościńca, bo okrzykną szpiegiem.
Bronek, czy ty dobrze słyszysz? Nie chodź także biegiem.

Bo dogoni ciebie kulka.Ja znam ich zwyczaje.
Tato, przecież ja nie idę. Mnie też w głowie graje.
A gra teraz mi muzyka, co to bale kończy,
Walczyk biały, co z tą ziemią nigdy nie rozłączy.

Życie bierzem, jakie rządzi. Jak tu będzie? Cisza.
Jeno ptaki uciekają. Nikt z chaty nie rusza.
Przejdź ty całą tą kolonię, bramy są zawarte.
Czy oklaski gdzieś usłyszysz? Lub furty otwarte.

Znosim, chłopcze, łapiem kurki. To robota męska.
A gdy skończym to wieczorem ,wskakujem do łóżka.
Teraz ceber ze świniakiem, na worek go rzucim.
Ja potoczę go do sieni. Zobacz, już się pocim.

55

Uporali się z robotą. Bronek jest przy bramie.
Tam gościńcem wojsko idzie. Broń mają „na ramię”.
Obce wojsko oczy złości. Lecz Niemcy nie doszli.
A do Lwowa już pukali, w Brześciu także byli.

To ciekawe ,myśli chłopiec. Jeden zaczął przecie.
Teraz drugi z innej strony. Dziwnie to się plecie.
Wszedł do domu,ojciec nie chce, by spoglądał w wojska,
A tym bardziej, że to armia wroga Polsce. Ruska.

Bronek, czy kury złapane? Mama pyta syna.
Zagoniłem za opłotek. W furtce jest leszczyna.
Trochę szpary już za duże, może coś wylezie.
To ja pójdę ,woła Maryś, witką zaraz spletę.

Ani kroku,waruj w domu. Tam pełno sołdatów!
Jak zobaczą tu dziewczynę, to naślą kwartaków.
Ojciec wtrącił też swe słowo, Ty się nie wychylaj.
Jeśli brakuje ci pracy, czas książką umilaj.

W pole tylko z Bronkiem pójdę,a reszta w zagrodzie.
Jeśli szkoła nadal będzie, nikt Józka nie zbodzie.
Do sklepu żadna dziewczyna, Czy to zrozumiano?
Tam gościńcem polskich jeńców całą masę gnano.

56

Wieczór w ciszy tu spędzono,Czuć jest przygnębienie.
Ojciec jeno pomrukuje, chyba złorzeczenie.
Jest ponury, teraz siedzi w okno się wpatruje.
Tak bez przerwy, a on chyba kogoś wypatruje.

Może czeka na Czarnotę, może Skowrońskiego.
Albo może, że sołdaty po wieprzka grubego.
Noc nastała, nikt nie przyszedł, jednak ojciec czuwa.
Nero także w budzie milczy i cały się chowa.

Jednak ojciec do północy nie ściągał obuwia,
I o drugiej się położył, u żony węzgłowia.
A dzień nastał tak jak co dzień. Niby jest to samo.
Tam gościńcem znowu naszych, jako jeńców gnano.

Dzień jak co dzień szedł pogodą,jesieni posłuszny.
Niby nie ma tu oparów ,a jednak jest duszny.
Duszność w piersiach ludzi siedzi, umartwia i dręczy.
Skałą ciężką im na piersiach ode wczoraj klęczy.

Niby nic tu się nie dzieje, dni kilka już mija,
Kiedy pierwszy prykaz przyszedł,- na psa użyć kija!
Psy mają być wytrzebione. Komisja to trójka.
Będzie chodzić po zagrodach. Chłop swe wargi ściska.

57

Urząd gminy puścił gońca, po wiosce, kolonii.
Będą chodzić, psy umarzać. Nie mogą być wolni.
Trzeba wszystkie w łańcuch związać,czekać na komisje.
No ,a kiedy? No, to jeszcze, Tam gońca się wyśle.

Tak minęło dzionków wiele, aż minął październik.
Mrozów jeszcze tu nie było. Pusty był okólnik.
Nikt zwierzyny nie wypasał, nie puszczał za bramę.
Bo nie wierzył i nie wiedział, co dzisiaj mu dane.

Nieraz mżyło, było mgliście,wahał się listopad.
Czy zaczynać już mu zimę? Sypnąć śniegu opad?
Czy też lepiej jeszcze czekać, aż się dzieło skończy.
No ,a jakie? No, z pieskami. Urząd za to ręczy.

No, bo znowu goniec obszedł, aby się upewnić,
Czy te pieski są na miejscu. Przy okazji zwęszyć.
Co w zagrodzie się zmieniło? Czy kmiecie nie zwiali?
Bo to częste są wypadki. Takich w cele gnali.

Dni nastały dość słoneczne, brak słoty i mżawki.
Więc przy gminie jest dość gwarno, wesołe ruchawki.
Coś gadają, obliczają,ruchem robią plany.
Tak z daleka ,no to widać. Co trzeci pijany.

58

Chodzi trójka aktywistów, dobranych rzeczowo.
Na podwórku już tłumaczą każdemu na nowo.
Sobaka wyżera jadło, kąsa, obszczekuje.
Truda człeka, na drożynie, charaktery psuje.

Wolnym ludziom to przeszkadza,swobody hamuje,
U Sowietów wsio odkryte, gospodarz kapuje ?
Przeto nada go powiesić. Kmieć poczuł tu grozę.
Psa powiesić? Nie ma strzelby? A mnie potem może?

Nero stał u jego nogi, merdał swym ogonem.
Nic nie szczekał, jeno skomlał, przedziwnym swym tonem.
Pies wysoki, krótkowłosy był ozdobą gumna,
Teraz dołek jego czeka,sznur i żadna trumna.

Niebywałe, rzecze Michał, a to ci metoda?
Trójkowiec mu odpowiada. A czy lepsza woda?
Pies jest częścią inwentarza. Konia też zgładzicie?
Konia weźmiem do kołchozu. Kiedy? Zobaczycie.

Do jakiego to kołchozu? Nowa jakaś firma?
To jest zwykła nam wspólnota. Wspólne wszystko się ma.
Nie słyszałem tej metody. Co to za wspólnota?
A to taka, że nie będzie na tej wiosce płota.

59

A załóżcie, gospodarzu, tę pętlę pieskowi.
Załóż pan sam po toś przyszedł, temu sobakowi.
A założę, a założę jak trzeba każdemu.
My żyć będziem w szczęśliwości, my żyć po nowemu.

Nero pętlę przyjął dumnie, szedł za sznurem szparko.
Rusin sznur na konar wsadził,dwóch go podciągało.
Drzewo było jabłoniowe, wcale się nie zgięło.
Pies się majtał, nie skowyczał. Charaszo, rzekł Jurko.

I odeszli, lecz po chwili, aż zwierz się nie ruszał.
Na odchodne powiedzieli,- on na darmo kuszał.
W małych szybkach, małe dzieci, patrzyły na kaźnie,
A w śród onych jeden Józio, patrzył w to uważnie.

Co to znaczy? Co oznacza wieszanie tej psiny?
Czy i inne tu zwierzęta też są pełne winy?
Może wieprzki? Może kury, a może koguty?
One jajek wszak nie znoszą. Kogut będzie struty?

Trzeba ojca się zapytać. Co czeka zwierzaki?
Ale ojciec go ofuknął, A milczeć dzieciaki.
Wieczorem poszedł ze szpadlem, długo go nie było.
Coś mu w krtani, gdy powrócił, świstało i wyło.

60

Żona chciała go zapytać,otworzyła usta.
On uprzedził jej pytanie. Gadka o tym pusta.
Jak sprzeciwisz się grymasem, jutro cię nie będzie.
Milcz i nie patrz, gdy nie trzeba. Ściąłem te gałęzie.

Żona zmilkła, zesztywniała, w szybę małą patrzy.
Tam zobaczę, mówi cicho, jak życie się burzy.
Wiatr podnosi wszystkie liście, aż ponad kominy.
I przykryje to ,co żyje , jeszcze tej tu zimy.

Ty masz rację, ty, mój mężu. Brać życie jak idzie.
I nie dziwić się wisielcom, ani po wszy gnidzie.
Przyjdzie czas na kolonistów. Nie kracz,że ty Maryś!
Bogobojnie i bez nerwów, Ty więcej nie kapryś.

Ja też wiem już co nas czeka. Już nadchodzi zima.
Zobaczymy czy się sprawdzi. Kto oną przetrzyma?
Usiedli przy stole w kuchni, patrzyli w okienko.
Czy widzieli żagiew w ogniu, płonące polanko?

Co widzieli? Wzrok ich zdradzał. Dwie ręce splątali.
Nieruchome mieli twarze, wciąż w okno patrzyli.
Zakleszczyli swoje palce, to znak. Będziem brali!
Takie życie, jakie idzie. To Bogi im dali.

61

Przyszły nowe dni dość trudne. W sklepie brak towaru.
Puste półki, a sklepowy bucha ci w twarz parą.
Piec jest zimny, on nie pali, bo sklep nie mieszkanie.
Zezwolenie trza na opał, Takie tu gadanie.

Co pan powiesz? Co ja powiem. Ta izba nie moja!
Będzie kooperatywa, a ja kierownikiem.
Nie rozumię. O to chodzi, bo tu nowa wizja!
Sklep jest pański! Nie mów tego, boś nie buntownikiem!

Michał poczuł irytację. Chcę chleba, chcę soli!
Milcz, człowieku! Nie tak głośno, nie pogarszaj doli.
O, tam w gminie wciąż zebranie. Co wieczór narady.
Co tam mówią? O czym co dzień? O, tam jest bez zwady.

Słychać śmiechy, głośne mowy. A jacy tam chodzą?
Ci co okiem kolonistów teraz w plecy bodzą.
Co pan mówisz? Sza, nie mówię. Jest nas tylko dwoje.
Jutro powiem trochę więcej. Ja za dawnym stoję.

Michał z kwitkiem sklep opuszcza. Kto kisił kapustę?
Ten to soli ma zapasy. Kto? Pomyśleć muszę.
Na kolonii to Skowroński. On sprzedawał beczki.
Pójdę zaraz ja do niego. On dalej od rzeczki.

62

Poszedł koło chaty Buczka,następna Skowroński.
W kapuścisku tam na polu , gęgały se gąski.
Prawie hektar on uprawiał, kisił i sprzedawał.
Walił koper, walił marchew i soli dodawał.

Zarobkował na kapuście. W Tarnopol ją woził.
Zboża także on uprawiał. Najemnik mu kosił.
Przy furtce kroki zatrzymał. Wołał kilkakrotnie.
Ukazał się już gospodarz, szedł bardzo ochotnie.

A cześć! Czołem! Proszę wchodzić. Czym chata bogata.
To ugości tu sąsiada, jakoby i brata.
Weszli w kuchnię, w której jest czuć kapustę kiszoną.
Przywitał się tu z kobietą, która jego żoną.

Usiedli przy stole w kuchni. Mam małe zmartwienie.
Byłem w sklepie, gdzie są półki, po towarach cienie.
Wiem, wiem o tym ,lecz mów dalej. Skowroński zachęca.
Tam nic nie ma, co to będzie? Jego żona wtrąca.

Potrzebuję, mówi Michał,soli, soli jeno.
W sklepie byłem już dwukrotnie. Nawet wczoraj rano.
Mam pół beczki. Ile pragniesz? Dziesięć kilo starczy?
Tak, tak starczy, to ratunek. Otręba się kurczy.

63

To pojedziem do młynarza, nawet i w tej chwili.
Weźmiem w przemiał kilka worków, jeżeli cię pili.
Możem teraz. Czyim wozem? Już idę zaprzęgać.
Dopij kawę ,posiedź chwilę. Sieczki nie chcą chrupać.

Więc w dwa konie wyruszyli, do młyna za rzekę.
Brzegi były przemarznięte, szuwary kalekie.
Koła rżnęły czarne muły, woda je zbierała,
Z prądem swoim do Seretu kilometry gnała.

Młyn był mały, murowany, a przy nim kanały,
Do spuszczania różnej wody. Teraz w lodzie stały.
Pod rampę już zajechali. Młynarz wita kmieci.
Jak tam chłopy, jak wam w grudniu, czas po ciemku leci?

Weszli w środek. Mówią po co. Młynarz odpowiada.
On tu teraz jeno mieszka. On młynem nie włada.
Chłopi robią wielkie oczy. Co ty też tu gadasz?
To co widać i co słychać. Przyszedł dobry Judasz.

Tutaj palec ma na ustach. Ściany mają uszy.
Mam otręby ja na strychu. Wiedzą o nich duchy.
Ziarna przyjąć ja nie mogę. Chyba, że na kwity,
Lecz gdy mówię, każdy z miejsca,wychodzi jak zmyty.

64

Osłupiałe stoją kmiecie. Młyn jest od mielenia!
Faraony nawet mieli. Za rzymian z kamienia.
Przywoziłeś, zabierałeś. A teraz młyn stoi!
Kto tu rządzi? Jak tu rządzi? Boga się nie boi?

Młynarz jeno kiwa głową. To kooperatywa.
Nas zadusi, ja to czuję. U nich gęba chciwa.
Więc młyn stoi? Ano stoi. Prawie od miesiąca.
Woda płynie, wnet zamarznie. Mąki ani korca.

Mam kamieniem ja tłuc ziarno, pan Michał wybucha.
Sza, człowieku, nie tak głośno, teraz i wiatr słucha.
Dam z zapasów wam otręby, mąki ani grama.
Moja baba ,gdy na kluski to kupuje sama.

Coś takiego. Tu Skowroński zagryza swe wargi.
Wziął dwa worki do przemiału, syczy słowa skargi.
Co to idzie, mój młynarzu? Tyś człowiek światowy.
Ja to myślę, nie pożyjem, nawet jako goły.

Daj, co możesz i wracamy. Jak przepękać zimę?
Cała trójka myśli o tym. Będziem gryźć leszczynę.
Jak te bobry, co w kanałach pluskają ogonem.
Co są mądre,nic nie mówią, żeremia ich domem.

65

Odjechali dwaj sąsiedzi. Konie przeszły wodę.
Aż się boję, mówi Michał, powracać w zagrodę.
Z czym ja wracam? Z garnkiem soli? Nie czujesz duszenia?
Strasznie o tym jest mi mówić. Czuję ukąszenia.

Na święta potrzeba mąki, białej a pytlowej.
A co wieziem my kobietom? Nawet nie razowej.
Spojrzeli więc sobie w oczy, Smutne to są wzroki.
Chociaż dzisiaj to koniska dostaną obroki.

Michał wysiadł przy chałupie, Targa garnek ciężki.
Lecz ciężejszy ma na piersiach, to ciężar udręki.
Do chałupy wchodzi smutny. Masz, kobieto, sole.
Ciężki gar pełen kruszywa, postawił na stole.

Żona mówi; słuchaj Michaś, jutro nam do sklepu.
Ale po co? Odpowiada. Po bijak do cepu?
Byłem dzisiej. Tam nic nie ma. Soli nawet nie ma.
To Skowroński podarował. To rządy Golema!

Maryś się zastanowiła. To ruszym w Tarnopol.
Masz przepustkę? Co ty mówisz? W gościńcu jest patrol.
Samowolnie jak gdzieś jedziesz, rekwirują konia.
Maryś już się wycofała. Męża nie nakłania.

66

Do Bucniowa nie dojedziem, tam stoją sołdaty.
Z wioski nigdzie się nie ruszysz, chociaż brak jest kraty.
To co zrobim? To jak święta? Bez mąki, człowieku?
Żyj realnie, nie wymagaj. To nawet bez świerku?

Tak, bez świerku, bez choinki, bez mąki i kaszy.
Mam dwa worki ja otrębów, nie zabraknie paszy.
Może jeszcze coś dostarczą, pożyjem, zobaczym.
Wiedz, młyn stoi, niepotrzebnie, my się tutaj czubim.

Na święta ubogo było. W nowy Rok to śnieżno.
Zasypało aż po okna i odśnieżać „nużno”.
Jasność biła ode śniegu, skrzył się kolorami.
Gdy go słonko oświetlało, bawił bałwanami.

Bałwan miał w oczach kasztany ,a nosek z marchewki.
Czerep z garnka i drapakia,a od dzieci śpiewki.
Bałwan stał przy każdej chacie, Podola tradycja.
Na gościńcu coraz częściej to chodzi milicja.

Nikt nie zwracał tam uwagi. Nikt nic nie przypuszczał.
Że patrole mają swój cel i chleb własny kuszał.
Zresztą mało też kto chodził,siedziało się w chacie.
Pośród śniegów trudno krążyć. Biel dziś na tym świecie.

67

Po Trzech Królach znów do szkoły. Sanie suną cicho.
Teraz to jeżdżą gościńcem, wyminąć się trudno.
Nieraz trzeba wjechać w zaspę, by ustąpić drogi.
Mrozek łapie czubek nosa, ale nie jest srogi.

W krajobrazie pełnym bieli, widać okna chatek,
Tam za zaspą to z gałęzi. W czubkach jest opłotek.
Za opłotkiem dumny bałwan, grubo ulepiony,
Z pustym garnkiem jest na głowie. Dumny z swej korony.

Dymek biały przy kominkach, kręci się leniwie,
Widać wszystko siedzi w domu przy kartach, przy piwie.
Ruch jest tylko na gościńcu i na placu szkoły.
Tam dzieciaki się rzucają, prosto w swój nos goły.

Zabawa jest na całego ale pauza krótka.
I do klasy wnet wędrują, buzia pełna smutku.
Rzucali się dla zabawy śniegiem, nie kamieniem,
Bo w tej szkole są Polacy, Nie bici rzemieniem.

Uczą ich tu zakonnice Teologii Pana.
Ale dziwnie są ubrane i przychodzą z rana.
Nieraz nawet i przed szkołą, stoją i czekają,
Na swą młodzież , na którą kamienie rzucają.

68

Młode dranie, chłopaczyska, Rusini od wioski.
Do szkoły nie dopuszczali. Z tego były troski.
Starsi sańmi dowozili,batem leli zgraje.
Ale tamci uciekali, sprytne to hultaje.

Kiedyś w styczeń na początku lub właśnie w Trzech króli,
Furgony gościńcem jadą. Wozak głowę tuli.
Zadymka z północy wiała, świst był i zawieja.
Wozy pełne, w parę koni, z żółtej skóry szleja.

Kto to jedzie, myśli Michał. Hej,a wy to gdzie to?
Pierwszy tego nie usłyszał a drugi mu na to,-
W faterland, my za Bug jedziem. To się wynosita?
Ano przecie, Stalin glejt dał,krzyknęła kobieta.

To wy Niemcy czy Słowaki? Michał już jest blisko.
My to Niemcy, jest wymiana, rzekło kobiecisko.
Ale termin taki marny, a nie można wiosną?
My nie rządzim, my baory. Ale mrozy cisną.

Dziesiąty wóz już jest blisko. Kto za was przyjedzie?
My nie wiemy, my w Ojczyznę i po takiej grudzie.
Przecież można się zatrzymać ,ja wam dam herbaty.
W Tarnopolu będzie popas. Danke, z was kamraty!

69

Michał naliczył czterdzieści. Jak tabor cygański.
W takie mrozy, w takie śniegi. Tyle że śnieg miałki.
Przy kościele spotkał księdza i dwie zakonnice.
Mówi jemu,- Niemcy wieją! Wysokie kłonice.

Cały tabor, co to znaczy? Niemcy za Bug jadą.
A ty także stąd wyjeżdżaj, sprzedaj swoją gniadą.
I to mówiąc proboszcz odszedł, odeszły i mniszki.
Które miały lekkie buty, tak zwane trzewiczki.

Michał wstąpił tu do sklepu, znowu nabył naftę.
Popatrzył po półkach wkoło, jak zwykle są puste.
Sklepowy ,ten sam co kiedyś, ramionami wzrusza.
Mnie nie chwyci w takim sklepie podagra ni tusza.

Ale powiem ci, Michale, byli u Stalina!
A kto taki? Ukraińcy. A jaka przyczyna?
Sklepikarz szeptał do ucha. By usunąć Lachy!
Napisali kilka listów. Podpisali brachy.

Delegatów też wysłali, wczoraj powrócili.
W samej Moskwie to dekadę na hotelu byli.
A kto tam był? Koszewoj i Lepionka rezun.
On prowodyr tego cały. A niech go tam piorun.

70

Ten Lepionka, to on nie był zamieszany w mordy?
Takie słuchy ponoć były. Tym bardziej, że rudy.
Tego teraz nie wyświetlim. Nie mamy tu władzy.
Ale mamy za to plotkę ,co krąży wśród ludzi.

Widziałem przed chwilą księdza, przy nim zakonnice.
Czy czasami on nie czeka na Boską karocę?
Gdzie pan widział? W pałacyku, przed wejściem akurat.
Mniszki zmilkły, gdym ja podszedł. Wyglądał jak prałat.

Na sutannie to płaszcz czarny a futrem podbity.
Z góry patrzył na stojące te młode kobity.
Coś tłumaczył, one stały w nabożnej postawie.
Nieraz głową przytaknęły, słuchały łaskawie.

Nie wiem tego, nie słyszałem. Nie zamawiał koni.
Prawdę mówiąc od rozmowy to jakoby stroni.
Tyle tylko mi powiedział, by uchodzić szybko.
Ale dokąd ,w jaki sposób? Po śniegu nie płytko.

Polem z dziećmi to nie pójdziem. Na drodze sołdaty.
A tu żaden z nas z kolonii, przecież nie skrzydlaty.
Przepustki jak nie masz ,chłopie, to siedź i przytakuj.
A przepustka, to do kogo? Niemca? W Węgra szlusuj?

71

Sklepikarz się zastanowił. Można tylko w Niemca.
Te furgony ,co jechały. Jednak przez rozjemca.
Ktoś załatwił. Ktoś dał wolę. Ktoś wydał nakazy.
Zobacz jeno jak cichutko i jadą bez straży.

Tak, to prawda. Sam widziałem. Jako sople byli.
Konie szły im jednostajnie, batem ich nie bili.
Nawet mówić to nie mogli. Trochę zrozumiałem.
W ten czas jakoś to akurat przy gościńcu stałem.

Zadymka śnieg w oczy biła, latarnie pod furą,
Były wszystkie zapalone a woźnice górą.
Na tobołach były baby, dzieci pod plandeką.
Konie to kopytem grudę, to na kaszę sieką.

Oni, patrz pan, wyjechali. Ja chętny w te strony.
Jednak u nas tylko pleban, a był wygolony.
Te zebrania Ukraińców, co tam rozprawiają?
Żeby szybko nas się pozbyć. Taką gadkę mają.

Wiem ja o tym ,mam swych ludzi. Język mają długi.
A niektórzy nam współczują. Żadne my niedrugi.
Tak jest zawsze z każdym ludem. Ten taki, ten taki.
Ten ożeni ci się z córką, ten wypuści flaki.

72

Dobra zeszła im godzina na takiej rozmowie.
Więc na razie, do widzenia, Kiedyś się dopowie.
Michał wyszedł ze sklepiku i ruszył w obejście.
Ktoś zastąpił jemu drogę i zasłonił przejście.

Drab wysoki i znajomy. Witam was ,Michale.
A nie myślcie, że ja wrogo, ja nie z nimi wcale.
Byłem jednak na zebraniu, wracam z pogaduszki.
Referował tam Lepionka, będą trzęśli gruszki.

Cichojta, ja powiem szybko. Listy już zrobione.
Nawet podział inwentarza, co będzie grabione.
Kto na liście, tego nie wiem. Bo lista jest tajna.
Nic wam dzisiaj nie mówiłem. Uciekam do łajna.

I to mówiąc on zawrócił, poszedł w swoją stronę.
A pan Michał załamany chce zwiadomić żonę.
Ukraińcy prą usilnie do trzebienia naszych,
Uważają teraz Lachów za całkiem tu obcych.

Przez gościniec przeszedł wolno, nie było furgonów.
Ruszył w stronę swej zagrody, w cień widocznych domów.
Było widać tylko ściany, a w ścianach okienka.
Tam za szybą ,to machała Ludwiki mu ręka.

73

Czerń zakryta jest tu bielą. W bieli to gałązki,
Te wystają ponad śniegi, są jako te wstążki.
Oblepione szronem mocno, kiwane też wiatrem.
Stąd je widać,nie zmartwione wcale swoim losem.

Przyjdzie wiosna ,to odżyją, puszczą pąki, listki.
A my z wiosną? To jak będzie? Zgarbił się, jest niski.
Czy prawdziwy jest szum ludzi? Chyba i tak będzie.
Te furgony, te niemieckie już na innej grzędzie.

Wszedł do chaty. Tutaj pełno. Ósemka zrodzona.
Patrząc na nich czuje życie. Wśród nich jest korona.
Bronek smagły, Bronek zgrabny. Nadzieja to życia.
To on kiedyś stanie tutaj. Uroda Podola.

Żonie szeptów nie przekazał. Ni cichej rozmowy.
Nie chciał żonie psuć humoru, ni zawracać głowy.
O furgonach, to wiedziała, wróble to doniosły,
To jest prawda a realna, nie ploty i gusły.

Usiadł ciężko przy ceracie. Daj ,Maryś ,do picia.
Ona kawy mu nalała, chleb wyciąga z pieca.
Maryś ,podaj ojcu boczku i zetrzyj ceratę,
On zbudował przecież dla was tę cieplutką chatę.

74

Coś Michała uderzyło. Czyżby coś wiedziała?
Nadmieniła w zdaniu chatę. Czy żona coś kryła?
Ugryzł chleba, skroił boczek na małe kwadraty,
Czemu ona coś wspomniała o budowie chaty.?

Spojrzał na nią i jej patrzy a ciekawie w oczy.
Ona tego nie unika. Myśl jakaś ją toczy.
Popatrzyli bardzo długo jak za swej młodości.
Gdy podchodził do dziewczyny. Wokół świat w kwietności.

Byli młodzi, prawie dziecmi. Tak patrzyli w siebie.
Nawet wówczas ,gdy mrok zapadł, gdy luna na niebie.
Wszystko wzrokiem rozumieli, bez słów i dotyku.
Teraz to też. Wszystko wiedzą. Nie robią więc kroku.

Patrzą chwile rozumnieją i każde z nich wzdycha.
Coś nadejdzie. A co będzie? Nie przegonią licha.
Są bezsilni. Są w niewoli. Dzieciom nie trza gadać.
No, bo one są żywiołem. Lepiej głuchych udać.

Michał znowu kroi boczek, na kostki, kawałki.
Skowrońskiego widzi w szybie. Ma kij w kształcie pałki.
Ale na co jemu laga, piesków przecie nie ma.
Wpuścił już go do swej kuchni. Witam ciebie w doma.!

75

Dzień dobry, moja sąsiadko. Przyszłem na rozmowę.
Chciałbym skrycie, no ,bo sidła już prawie gotowe,
Michał mówi, no ,to chyba pójdziem do obórki.
Bo to dzieci pełne izby i dorosłe córki.

Wezmę kożuch, papierosy. Opuścili ganek.
Oczyszczoną wąską ścieżką, pośród dwóch furmanek,
Do obórki się ukryli, by nikt ich nie słyszał.
Co nowego, pyta Michał? Sąsiad ledwo dyszał.

Byłem ja u sklepikarza, on ma dużo wieści.
Dziwne rzeczy opowiada, w głowie się nie mieści.
Ukraińcy ponoć listy piszą do Stalina,
By usunąć Lachów od nich. Od Niemców zaczyna.

Tu Skowroński spojrzał bystro w Michała oblicze.
Mów ,co robić? Ja tu przyszedł, bo na ciebie liczę.
To mam Niemcem się ogłosić, by do Bochni wrócić?
To co wszystko, tu zrobiłem Ukraińcom rzucić?

Tak jak będzie, no to będzie. Nie mam karabina.
Nie obronię dzieci lagą, a wyjazd to drwina.
Sam od siebie nie wyjadę, nie ustąpię pola!
Tu krwawica ma wiekowa z Bolesława króla.!

76

Skowroński jakoby odżył. Chciał to właśnie słyszeć.
Poprawił się na korycie, zaczął mocniej dyszeć
Karabinek, mój sąsiedzie, to by się znalazło.
Jeno nie wiem, czy sens tu jest. Czy nie gorsze to zło.

To jest gorsze, tu za dużo sowieckiego wojska.
Ukraińcy nas zaszczują. Chcą smacznego kąska.
To odrzucam. Armia była i bez strzału padła.
Nic nam tutaj nie zostało. Prócz czasu i modła.

Na rzeż pójdziem jak barany. Nie ma o czym gadać
Może jednak to są plotki. Będziem polem władać.
Rozmawiali kilka godzin, nie stworzyli planów.
No, bo nie ma zbrojnej siły, bo nie ma ułanów.

Wrócił Michał do swej izby. Mruczał sam do siebie.
Kmieć bezbronny, kmieć jest rabem u byle watażki.
Co nahajem wciąż wywija, co ma szablę z blaszki.
Spojrzał w okno, znów śnieg sypie,chmury są na niebie.

To co można, to jest jedno, czekać, długo czekać.
Słuchać ciągle ,jak ktoś mówi. Samemu nie kukać.
Jak na razie mordów nie ma. Ruś jakby przycichła.
Za wyskok przeciwko władzy, to kara jest rychła.

77

Żona w kuchni siedzi ciągle, wpatruje się w szyby.
A za szybą jeno śniegi i słomiane torby.
Mały sadek owocowy i badyl dziewanny,
Który wyrósł ponad okna, światła był zachłanny.

Na jabłonce brak gałęzi, na badylu kwiata.
Gałąź Michał uciął piłą, kwiatu z mrozem strata.
Badyl stoi w śniegu sztywno i patrzy się w okno?
Niemożliwe,! O, skłon robi! Jemu tam markotno.

Na kwietniku on pozostał, reszta skryta w puchu.
Ciągle stoi nie złamany. O,stoi w bezruchu.
Znowu ruch zrobił przedziwny, podobny do dygu.
Tam stoi zielona panna,a nogi jej w śniegu.

Panna młoda, jasnowłosa, uśmiech ma przemiły,
Cała w liściach ,co omszone, listki ciało kryły.
Ręką trzyma się łodygi, jest zwiewna jak woal,
Może chciałaby do izby, może pragnie na bal?

Wiatr rozwiewa jasne włosy, leciutko pod górę.
Wówczas cała się podnosi , nad śniegu strukturę.
Wiatr poniesie ją wnet w pola, bo łodyga krucha.
Wiec Maryja szepcze, trzymaj! Ona tego słucha.

78

Znowu w śniegu po kolana. Coś mówi do szyby!
Ale teraz jej nie słychać, a uśmiech ma luby.
Jam bogini, jam dziewanna. Przybyłam nie w porę.
Chcę ja tobie coś powiedzieć ,ale w wiosnę wolę.

Teraz głos mój niesłyszalny,, bom w zimę w uśpieniu.
Znowu przyjdę ja do ciebie, do jabłoni w cieniu.
Ale to co mam powiedzieć, niedługo się stanie.
Popatrz na mnie, to zrozumiesz te wiatru igranie.

Maryja wciąż patrzy w szybę, za oknem niewiasta.
Nie ubrana w żadne futra, głowa jej słomiasta.
Kim ty jesteś ,piękna pani? Jam wasza Dziewanna,
Służką Słowian od lat jestem, do pomocy skłonna.

A skąd jesteś? Z tego kwiatu.! Tu tego żółtego,
Co to latem zaglądało, tu do okna twego.
Córkom ty się spodobałaś, dbały więc o ciebie,
Tak, dziękuję, na tej ziemi jam o dobrym chlebie.

Ty coś mówisz, ja nie słyszę. Czy to są nowiny?
Tak, bo zaraz, może póżniej, przyjdą tutaj z gminy.
Ale po co? Jak to nazwać? Dla zmiany dziedziny.
To litości u nich nie ma? Nie ma ani krztyny.

79

Szyba mrozem już zachodzi. Postać zamazana.
Michał drewka wrzucił w kuchnię. Zbędna tu firana.
Zauważył sam do siebie. Zamróz szybę rzeźbi.
Żona nic nie odpowiada. Zjawa duszę gnębi.

W drugiej izbie młodzież sobie wierszyki powiada.
Ze swej wiedzy przed rodzeństwem, jakoby spowiada.
Najpierw było słychać Bronka, kawaler jak trzeba.
Uśmiechnięty w środku izby. On nie zna co bieda.

„Pamiętam te piaski nad wodą,
Gromniczne pamiętam dziewanny,
I poszept tych fal nieustanny,
Co pieśni tajemnic bezsłownych więziły
moją duszę młodą.”

Później Maryś deklamuje, ale jej nie śpiewa.
No, bo ona to kaprysy najdziwniejsze miewa.
Teraz stojąc w środku izby, nie spieszy a zwalnia,
Mówiąc,- myśli, dziś nie zima, a wiosna upalna.

„gdyby orłem być ,lot sokoli mieć,
Skrzydłem orlim lub sokolim
Unosić się nad Podolem
Tamtem życiem żyć. Tamtem życiem żyć.”

80

Pani Maryja ciągle myśli o oknie, badylu.
Czyżby Bronek ją wywołał? Wśród wierszyków tylu.
Weszła nagle Adel w kuchnię, mamo ,Hela psoci.
Powiedz niech się uspokoi, bo tata się złości.

Adel wyszła. Znowu Michał wziął do ręki drewka,
Podłożył do kuchni kilka, nie wymówił słowa.
Myślał jeno o Skowrońskim, że to człowiek czynu.
Broń może nawet sprowadzić,wykopaną z glinu.

Nadszedł luty bardzo mroźny. Wieść przyszła wraz z lutym.

Wójt wyjechał, ksiądz wyjechał. Lachy bez pasterza.
Ludzie z rana po obrządku, stawają przed płotem,
Dokąd jeno ich duszpasterz, dokąd teraz zmierza?

On opuścił lud w potrzebie, kiedy wróg u sioła!
Kto nas teraz tu obroni? Czy ktoś trudu zdoła.
No ,a dokąd on wyjechał, samochodem przecie?
Czy za linie? Miał przepustkę? Nikt tego nie rzecze.

Michał dzieci wsadził w sanie i odwiózł do szkoły.
Traktem jechał , dzwonek dzwonił, śniegu z boku zwały.
Powrócił do domu szybko, bo do kopca dążył,
By buraka nabrać krowom. Lecz nabrać nie zdążył.

81

Ktoś go woła do obejścia, a ktoś nieznajomy.
Michał patrzy,żołnierz to jest, w kożuchu, powolny.
Karabin ze szpicem długim ,a czapa zaś z czubem.
Wąsy krótkie miał pod nosem, zbrudzone nie miodem.

A familia wasza jaka? Plądel jestem , Michał.
No to chodźta do chałupy, to groźnie zamruczał.
Pan Michał za koszyk chwyta. Nie nada, wy same.
Co u licha tu się dzieje? Co tutaj jest grane?

Drugi sołdat już podchodzi. A czego tak zwleka?
Szybciej idzi wy w chałupę. Bo tam transport czeka.
Nawet biegiem, czasu nie ma. Co za rozgawory?
Parowóz już dawno czeka i blokuje tory.

82

Rozdział III

Zsyłka w Tajgę

Michał widzi, że na saniach jest Józek, Adela,
Ze szkoły są przywiezieni. Cieć z biczyska strzela.
O co chodzi? pyta Michał , przed chatą starszyne?
Zabierajtsa sie na sanie! Nim tu kwadrans minie.

Michał widzi niosą worki. Wszystko spakowane.
Czy Maryja coś wiedziała? Czy drogi jej znane?
Wszedł do chaty, tu rewizja, poszukują broni.
Bronek stoi, nic nie mówi, a czas wszystkich goni.

Chłopiec to był już dorosły, miał głowę na karku,
Ruszyć jemu się nie wolno, nic tu po cwaniacku.
Ci co stoją z karabinem, a może czekają
Na ruch nagły, podskok mały i wnet nadziewają.

Ale myśli nie zabiorą, ani wiersza składać.
Samą myślą można także komuś bóle zadać.
Patrząc na to ,co tu robią, kogo prezentują.
W myślach tworzy o nich obraz, ich oczy go kłują.

83

Diabły i anioły
Przykują podkowy,
I w tańce wesołe
Ruszą całkiem gołe.

W objęciach szatana
Anioł aż do rana,
Gryzie ciało Lacha
Robi to bez stracha.

Mroźny dzisiaj dzień
Nadszedł tu zbrodzień.
Zęby ma wilka
A w lufie kulka.

Co tam szepczesz? Przeciw władzy? Tak starszyna warczy!
Mówię sobie „ojcze nasz”. Ojciec syna karci.
Bronek, zamilcz, tu nie pora. Weź worek pszenicy.
Tam nie znajdziem ziarnka zboża w całej okolicy.

Mądrze mówisz ,wtrąca Rusin. Tam śniegi i głusza
Nie rozmawiać , spieszno nosić! Niechaj zmilknie dusza.
Noszą odzież i poduszki. Dziewczynki milczące.
Stoją grupką, obserwują, oczy ich błyszczące.

84

Dobry sąsiad Ukrainiec, mówi, a cebula?
Czosnek z pieca! Tam bez tego zmarło luda wiela.
Bierz zapasy i na drogę. Jak trzeba przyniosę.
Nie, nie trzeba, jest w kominie, czysty worek niosę.

Po drabinie wszedł pan Michał na pułap w śpiżarkę.
Żołnierz chłopa już nie widzi, zdejmuje gwinciarkę.
A gdzie on to? Zapytuje. Spakojna. Nie troska.
O ,już idzie, spuszcza worek. Tam w środku tuszonka.

Weź siekierę, radzi Rusin, by zrobić ognisko,
Tam do lasu możesz trafić, a tam drewno blisko.
Chyba wszystko. Wychodzimy. Dzieci na pierzyny.
A te dzieci nieświadome, dziwne mają miny.

Już po płozach wchodzą w sanie i giną w tłumokach.
Jeno główki ich widoczne i uszy po bokach.
Brak uśmiechu, są grymasy, wystraszone oczy.
Gospodyni stoi obok ,wzrok swój w koło toczy.

Nagle mówi,- zapomniałam! Wraca więc do chaty.
Reszta stoi tuż przy saniach, czekają na maty.
Ale ona coś nie wraca, czas się wszystkim dłuży.
Jeden sołdat poszedł za nią, co zarost miał ryży.

85

Co przy saniach tu zostali tupią nogą śniegi.
Bo mróz trzyma ,a jej nie ma. Rusin ruszył w biegi.
Minął bramę,zniknął w ganku. Czekają, czekają.
Najpierw ona, sołdat tuż,tuż. Tu wszyscy martwieją.

Biesnowata to żenszczyna! Durna, oj że durna!
Mówi głośno sołdat ruski, a twarz jego chmurna.
I popycha ją przed sobą, ręką, a kułakiem,
W lewej trzyma za gwintówkę, a z nim Rusin z płaczem.

Ona zaś szła ociężale,wzrok dziwny, szalony,
W ręce niesie sznur konopny, jak arkan skręcony.
Gdyby on jej nie przeszkodził, została by w domu,
Bo nie miała chęci oddać swej pracy nikomu.

Tu zaczęła deski nosić, ognisko paliła.
W kociołku, co był miedziany, to strawę mieszała.
Tu na dwoje. Bo ich dwoje na kocu pod wozem.
Całe lato przeleżeli, stąd ona z powrozem ….

Co za życie? Trud zostawić? Tu zrodziła dzieci!
Życie, które jest nieznośne, ku czortu niech leci!
Zydel właśnie odkopnęła, sołdat robi wrzaski!
Ona nie chce, kopie Ruska. Nie trzeba jej łaski.

86

Dwóch ich było, zmogli siłą, więc idzie na sanie,
A gdzie koniec owej drogi? Gdzie rodzina stanie?
Kroków prawie, że nie robi. Sołdat pcha jak może.
Czy nie staniesz w mej obronie, Boże święty, Boże!?

Michał zdrętwiał ,gdy to widzi. Zawołał wśród mrozu;
Maryś do mnie! A chodż żywo. Głos się niesie grozą.
Rusin podszedł już do niego; biesnowata żinka!
Tyle on rzekł.Był zmartwiony. Stanął wedle płotka.

Chodź, kobieto, wejdź na sanie, pośród dzieci siadaj.
Zamknij oczy, gdy ruszymy, niewiele też gadaj.
Oni nas stąd zabierają ,a są uzbrojeni.
Zapomnij o swoim domu i o jego sieni.

To przepadło, my żyjemy. Już ruszają konie.
Patrz w obrazy Nastasowa po przeciwnej stronie.
Ja podskoczę w drugie sanie, choć konie w galopie.
Tak jedziemy w nowe życie o mrozie, co łupie.

Konie rwały z Nastasowa gościńcem w Tarnopol.
W polu poszły stępem dalej. Łzy ciekły, w których sól.
W duszach onych, co na saniach, różne są wrażenia.
Jest i radość u sołdatów. Ich władza tu zmienia.

87

Wszystko będzie tu ludowe. Wszystko nasze, władzy.
Oni żyli tu w dostatku, nie widać, że nadzy.
To kułaki, mać ich jasna. A może i pany!?
Nu, pogorszy im się życie, jadą w kraj nieznany.

Inaczej też myśli wozak. On to Ukrainiec.
On to myśli, że tu Lachów to nadchodzi koniec.
Ale Ruski tu zostają, a to się nie godzi.
To też myśli jego sprzeczne. Wzrokiem złym on wodzi.

Chłopak Bronek, co najstarszy, ten gryzie wędzidła,
On przeczuwa, gorzej będzie. Słowa to mamidła.
Ojciec skarcił, więc on milczy. Lecz to samowola.
Tak ich wygnać z własnej chaty i własnego pola.

Żołądek pod gardło idzie, dusi go i burzy.
Przeciw wszystkim, a śnieg pada i w oczęta kurzy.
Pada mocniej, już nie widać żadnych chat ni drzewa,
Sołdat, co to siedzi z tyłu, ręce swe rozgrzewa.

Bije dłonią się pod pachy, broń ma na kolanach.
Ten to cieszy się nad wszystko, że to już po panach.
Tak ,to prawda, Lachów zgnoją. Pamięci nie ruszą.
Ona siedzi w mapach świata, a tego nie zduszą.

88

My nie ujdziem, pieśń nie ujdzie. Pamięć jak lot ptaka.
Za granicą gniazdo zwije i głośno zakraka.
Tam usłyszą, mają uszy. Tam jest Paryż przecie..
Ten co z modą i wolnością, na czele na świecie.

Tak rozmyśla chłopiec młody ,co jedzie w niewolę.
A śnieg pada coraz gęściej i po oczach kole.
Oto Bucniów ledwo widać, płatki takie gęste.
A on w drodze, tak to wchodzi w swoje życie męskie.

Jemu tutaj nic nie wolno,nawet się poruszać.
Bo już sołdat obserwuje. Wzrokiem chce go zmuszać.
Chłopak chętnie by wyskoczył. Widoczność jest słaba.
Ale gdzie się on ukryje? Czy wpuści go baba?

W Bucniowie nie zna nikogo. Wydadzą go władzy.
Posterunki są przed miastem. Siedzieć rozum radzi.
Uciec pewnie by i uciekł. Zadymka jest gęsta.
Zęby jemu wciąż szczękają, tak, że bolą dziąsła.

Może ojca się zapytać? Wsparty jest o plecy?
Ale ciężko tu się ruszyć. Na saniach dwaj bojcy.
Jednak Bronek skręcił głowę,.Tato mogę pryskać?
Ojciec ręką go za rękę, Przestań ,chłopcze ,gadać.

89

Słychać teraz konie człapią, poza tym cichutko,
Pies nie szczeka, bo go nie ma, śnieg leci gęściutko.
W Bucniowie ,to o dwunastej dzwony zawsze biły,
Dźwięk dochodził razem z wiatrem, a dźwięk taki miły.

Teraz cisza,dzwony milczą ,prawie już pół roku,
W jego nawach, no ,kościoła ,nie ma tam już tłoku.
Jest zamknięte wejście deską. Bucniów już minęli.
Wokół biało, to od śniegu ,co Anieli sieli.

Pośród czasu ,co się dłuży, a może nie mija,
Nagle słychać; Stoj! Strach słychać. Jakaś nowa chryja?
Nie, to miasta są rogatki. Szlaban, posterunek.
Pierwsze drzwi, to są do piekła. Nie żaden ratunek.

Rozgawory są po rusku,liczą głowy w saniach.
Można jechać. Więc ruszyli. Źle mówią o Lachach.
Pasibrzuchy, osadniki! Zgryźliwe mruczenia.
Tylko słychać, nic nie widać. Zamieć jest bez cienia.

Kilka jeszcze jest zakrętów. Przestało już padać.
Teraz zaczął lęk tu gościć. Teraz można gadać.
Są na dworcu towarowym. Wszędzie stoją sanie.
Pełno ludzi i sołdatów, do wagonów gnanie.

90

Krzyk jest wielki, płacz jest wielki. Dzieci tak zawodzą.
Pakunkami już w wagonach swoje miejsca grodzą.
Michał podsadza dziewczęta. Czesia prawie wrzuca.
Ma przekleństwa w swoich wargach, ale każde skraca.

Maryji to też pomaga, ona jest zduszona.
Ona widzi jakieś cienie, na których korona.
Tak bezwiednie, to pakuje swe dzieci w toboły,
Bo ten wagon jest bydlęcy, pakunki nie stoły.

Dzieci swoich nie ucisza,teraz płacz powszechny.
Wszyscy widzą, są w wagonie ,a ten płacz jest rzeczny.
Płynie sobie z parowozu, wagon do wagonu,
Na ostatnim głośny bardziej, aż do dzionka zgonu.

Nic nie wyszło z placu swego. Wagon się zapełnia.
Wpychani są nowi ludzie. Nowe z płaczem gremia.
Od wagonu do wagonu, chodzi w kurtce z skóry,
Taki mówi: palić w piecu i jak rąbać wióry.

Gdy zapali wam się wagon, to wszyscy spłoniecie.
Nikt wierzeji nie otworzy, o tym dobrze wiecie.
Z drugiej strony to jest rura, tam się załatwiacie.
Pociąg ruszy, no, to zjadać ,co ze sobą macie.

91

Michał każe brać pierzyny, coś dalej od ściany.
Bo szron spłynie,każdy przedmiot, wnet będzie zalany.
Brać walizy pode ścianę, plecaki i worki.
Przestać płakać, a być cicho, me piękne sikorki.

Bronek wszystko już przestawia,jest ciasno, lecz idzie.
Szron już ginie, mokre ściany. Oni w wielkiej budzie.
Czy zginiemy, myśli chłopak, tak jak nasze pieski?
Tak zaczęła tu bolszewia, on nie puścił łezki.

Jeszcze para starców weszła. Wepchnięto bagnetem.
Włazi stara! Stawia opór. Kolbą w krok, jak sztychem.
Baba teraz wciąga dziada, który jest ułomny.
Ten w swych słowach,jak ordynus, wcale nie jest skromny.

Wyzywa kacapów głośno; czabany, burłaje!
Nas do chlewa zaganiacie, sami na pokoje.
Te komnaty urządzicie swoją kupą w rogu,
Nawet wyjść wam będzie trudno, nasracie na progu!

Wgramolił się starowina, lżył nadal pod nosem.
A wąsiki to miał takie, jak podparte kłosem.
Były proste, pewno sztywne i lekko pod uszy
Mało jego obchodziło, kto gadanie słyszy.

92

Piecyk ujrzał, chociaż zimny, swą staruszkę sadza,
Trochę słomy jej podsunął, sam chęci nie zdradza.
Po kolei wszystkim w oczy patrzy, wypatruje.
Nikogo nie rozpoznaje. Swą porażkę czuje.

Tu we dwoje weszli sami, bez torby, tobołka.
On zrozumiał, w trzy dni po nim. Zadrgały mu czółka.
Ciasno było ,ale usiadł, coś szeptał swej żonie,
Ona chyba zakwiliła, spuściła swe skronie.

Podniosła mu prawą rękę z godnością w swe wargi.
Całowała bardzo długo bez słowa, bez skargi.
Tak siedzieli ramionami do siebie stuleni,
Bardzo cicho, nieruchomo, w zimny piec wpatrzeni.

Drzwi wagonu są otwarte. Kiedy pociąg ruszy?
Wszak szarówka już się zbliża, znowu śnieżek prószy.
Plecy starców są w otworze,plecy ich są w bieli.
Oni na to nie zważają, a może tak chcieli.

Są jesionki na ich grzbietach, Palta, nie kożuchy.
Siedzą sobie i nie wadzą, żadne u nich ruchy.
Gdy mrok nastał ,to siedzieli. Głosy innych były.
Mamo ,siku, mamo, kupę. Ciemnie wstydy kryły.

93

Hela, Maryś , trzymać tam koc, a reszta nad rurę.
Nie kaprysić, takie czasy, starsi w drugą turę.
Polecenie wydał Michał, więc nie ma grymasów,
Każde długo się rozbiera, chłopcy, to z portasów.

Nocą z miejsca pociąg ruszył. Targały się haki.
Nieraz koło zaskrzypiało, hamulców suwaki.
Stukot był już jednostajny, prędkość ustalona.
Staruszek się lekko kiwał ,jak i jego żona.

Gdy wagon mówił modlitwę, ich wargi milczały.
Chociaż ciemno było całkiem, ciała ich skurczały.
Wagon mówił coraz głośniej, a śmielej, a śmielej.
Stukiem wagon im wtórował, kolej, cała kolej.

„ Pod Twoją obronę uciekamy się,
Święta Boża Rodzicielko
Naszymi prośbami nie racz gardzić,
W potrzebach naszych.

Ale od wszelkich złych przygód
Racz nas zawsze wybawić,
Panno chwalebna i błogosławiona
O pani nasza, Orędowniczko nasza.

94

Pocieszycielko nasza,Pośredniczko nasza
Z synem swoim nas pojednaj…
Synowi swemu nas polecaj,
Twojemu synowi nas oddawaj….”

Była długa chwila ciszy, tak długa jak nocka,
Nikt tu wiórów nie rozpalał ani rąbał klocka.
Każdy bał się swego ruchu, obawy przed końcem,
I tak cisza by ta trwała, do spotkania z słońcem.

Wśród tej ciszy tak znienacka,równy głos miarowy,
Zaczął mówić coś znanego, tylko do połowy.
Tylko starsi może znali, to ich zaskoczyło.
Nie modlitwą mowa była, lecz dziwactwem było;

„ Nic mnie dzisiaj nie cieszy,
Gdy skończyły się sny.
Któż me serce uleczy
I otrze z oczu łzy?

Chryzantemo złocista!
Uśmiechnij się do mnie
Może wśród dawnych wspomień
Zaginie żal. „

95

Słychać starców pocałunki, kwilenia, szeptania.
Jakby randka zakochanych lub parka zganiana.
A głowami byli wsparci na prawych ramionach,
Ręce wzajem zakleszczone, klęczeli w ukłonach.

Później pociąg tylko stukał, lub sikanie w dziurę.
Nieraz głosy wiater przyniósł. Głosy były wtóre.
Strzępki modlitw, jęki mrozu, szyn pojękiwania.
Pociąg ciągle szedł do przodu bez żadnego stania.

W pierwszy dzień wciąż była cisza, nikt nie chciał rozmowy.
Specjalnie nawet nie jedli. Nikt nie podniósł głowy.
W czwarty dzień miarowej jazdy, bo stacji nie było,
Ktoś tam zajrzał do piecyka. Co się tam też kryło?

Piecyk pusty, piecyk zimny. Czy można napalić?
Michał patrzy, kto się pyta? Może nas chcesz spalić?
Nie, ja nie chcę. Cieplej będzie, będę ja na służbie.
Jeśli palić, no to dwoje. Kto u niego w drużbie?

Ja się zgłaszam. Dobry pomysł. Trzeba dwóch palaczy.
Zawsze jeden zauważy, a to wiele znaczy.
Pierwszy mówi, trzeba starców cokolwiek odsunąć,
Są za blisko, brak rozmachu, mogą w piecyk runąć.

96

Weź, kolego ,obudź starców. Pierwszy ich dotyka.
Rany boskie! One zimne! I w swój kąt umyka.
Drugi śmielej, ale z trwogą dziadki zagaduje.
Panie starszy, w piecu palę, może coś zgotuję?

Przygląda się mu starannie. Na karku są pręgi.
To od bata albo kija. Nowe ich siermięgi.
Lekko palcem w ramię stuka, proszę pana, pana…
Chcemy zaraz tu napalić i to już od rana….

Potem szarpnął raz i drugi. One chyba martwe.!
Teraz to nie będziem palić. Życie nie jest łatwe.
Poszedł w swój kąt nadal siedzieć. Cisza jest jak w grobie.
Wszyscy sobie przypomnieli,- przysięgali sobie.

Jeśli prawda ta jest prawdą, myśli tak Maryśka.
Póki z nami jest ta para, litania z niej tryska.
Tak od siebie, ale głośno, wszak umarli w cnocie,
Głos jej dudni, bo gdzieś w piersi ciężki kamień gniecie.

„ Jezu, synu Maryji Panny,
Jezu najmilszy,
Jezu przedziwny,
Jezu Boże mocny,

97

Od wszelkiego złego,
Od grzechu każdego,
Od gniewu Twego,
Od sideł szatańskich.”

Wtór wagonu, kopy głosów, odpowiadał zgodnie.
To dla pary tych staruszków, w klęku są wygodnie.
Nieruchomi, ale zgodni. Ile lat przeżyli?
Nikt to nie wie. W takt chryzantem tutaj się bawili.

W piątą dobę pociąg stanął. Słychać zgrzyt zasuwy.
Potem drzwi są rozsuwane. Wojskowe pagony.
Żołnierz przyszedł. Co tu u was? Pierwszy spiesznie mówi,-
Tutaj para jest umarłych. Co też żołnierz powie?

Nu ,a która? Ano oni. Żołnierz wszedł do środka,
Przekantował parkę zgrabnie. Spadła obok schodka.
Do maszynu iść po wrzątek. Szybko, bo brak czasu.
Zajrzał jeszcze pod wagony , ile tam jest zwisu.?

Bronek mówi, pójdę z wiadrem, może ktoś też zechce?
Drugi tutaj się odzywa, wedle Bronka drepce.
Poszli razem, biorą wrzątek, wagony otwarte.
Tutaj leży jakiś chłopiec, zobacz buty zdarte.

98

Ale sople pod wagonem! Długie aż do szyny.
Jeśli dłużej tu postoim ,to zrobią się kliny.
Zaczopują, będzie kłopot. Da się to odtrącić?
To zmrożone, jest szerokie. Zaczęli w to wątpić.

Dwa wiadra, to było mało. Poszli teraz inni.
Gdy wrócili , pociąg ruszył. Z ciepła byli senni.
Piecyk grzał ich, kawa ciepła. Prawie po tygodniu.
Posnęli ci w swych pierzynach, a nie byli głodni.

Jeść to tutaj nie dawali. Każdy zjadał swoje.
Czy myśleli oni teraz, że nadejdą znoje.
Drugi mówił,; żle to świadczy, chyba będą głody!
By nie dawać nawet chleba, tylko kubeł wody!

Michał na to się odzywa. Nie mają roboty.
Głodny przecież nic nie robi. My pójdziem za płoty.
Tak pan myśli, że zagłodzą? Wszystko jest możliwe.
Będą wozić aż wyginiem. Nadepną jak śliwę.

Toć widziałem tych staruszków. Żołnierz ich wywalił.
Papierosa jakby to nic, nadal sobie palił.
Pociąg ruszył, ci zostali. Leżą tam na pewno.
Dołu w mrozie nie wykopią. Onych nie sprzątano.

99

Głucha cisza znów zapadła. A jaka to stacja?
Chwila ciszy, patrzą w siebie. Sytuacja głupia.
Najpierw dworzec mi minęli. Stalim w towarowym.
Lecz budynki jakieś były, więc nie w polu gołym.

Wody tender pobrał dużo, węgiel, także szczapy.
Ale nas tu wykiwano, ale z nas to gapy.
Może były i napisy, pod szronem, we lodzie.
To możliwe. Jeść nie dają. Wyginiem o głodzie.

Tak to sobie rozmawiali w drugi tydzień jazdy.
Przez okienko w kratach widać migocące gwiazdy.
Znów mróz idzie, się nasila. Tnie twarze szpilkami.
Trza zasłonić jakoś okna, bo będziem lodami.

Różne ciuchy powpychano między pręty kraty.
To pomogło. Już ciepłoty mniejsze były straty.
Dyżurny co palił w „kozie”, podkładał bierwiona.
Każda z osób tu siedzących, to była skulona.

Rankiem widzą góry wielkie, przejazdy w tunelach.
Ktoś ,co bardziej był gramotny. Tu siedząc w pieleszach,
Ochrypniętym głosem skrzeczał,- to Góry Uralu!
Oni w Azję tym pociągiem, pośród mrozu walą.

100

A tam mrozy, to czterdzieści! Paliński donosi.
On tam siedział, on tam uciekł. Mróz gardła tam dusi.
To w dziewiątym roku było. On był pepesiakiem.
Tam bez nosów,tam zaraza, tam chodzą okrakiem.

Siatkę zawieszał na głowie. Był nad rzeką Leną.
A my dokąd możem jechać? Wargi znów seplenią.
Może jednak do Irkucka, może na Kamczatkę.
Może Bajkał zasiedlimy? A może i w trawkę?

Tak kończyły się pytania, zawsze chwilą ciszy.
W tym spokoju wewnątrz duszy, każdy stracha słyszy.
Co to będzie? Gdzie dojedziem? Czy starczy żywności?
Już jest słychać,że ktoś nocą to obgryza kości.

A to znaczy z jadłem koniec. Trza się upominać.
Jeśli staniem, pierwszy pójdę, bo żywności koniec.
Każdy myśli tak osobno, grupowo ni słowa.
Bo nie znają się nawzajem, a zwada gotowa.

Więc unika każdy gadki na temat jedności.
W tym działaniu chcą jedzenia, co niektóry pości.
Michał mówi,- trzeba wybrać swego delegata.
Jeden niech nas tutaj broni, bo języka strata.

101

To wybierać! Kto chce może? Może ochrypnięty?
Ja nie pójdę. Wolę śmierć tu! Nie ruszę swej pięty.
To kobietę może lepiej? Aby nie za młodą.
Bo oczami to sołdaty dość uważnie bodą.

To nie możem nic zaradzić? Nastąpiła cisza..
W tym temacie coś zabrakło. Gdzieś kryła się nisza.
W której żal siedział okrutny. Kłębek żył i nerwów.
Za wyrwanie z domów własnych. Odcięcie od kłosów.

Byli teraz tylko słomą. Nawet nie związaną.
Bo nie mogą nic uzgodnić, jadąc w dal nieznaną.
Ochotników też brakuje, żal iść nie pozwala,
Po tą wodę młodzi poszli. Gniew serca zniewala.

Jednak Michał znów próbuje. Kto pójdzie po wodę?
Jeśli znowu będzie postój. Znów te same młode?
Ochrypnięty się odezwał,- dyżur trza ustalić.
Kto po wodę, kto po żywność,kto ma w „kozie” palić.?

Dziesięć dni jesteśmy w drodze,ludzie ,a do czynu!
Ano, patrzcie jaki mądry, z taką hardą miną.
A niech idzie jak ochotnik, to dostanie kolbą.
A ja tak i pójdę, z niegoloną brodą.

102

Michał miał swoje powody by wypchnąć innego.
Nie dlatego, że miał dzieci, chciał kogoś biednego.
Co z wyglądu jest podobny do proletariusza,
Miał przeczucie, że jest solą i stąd się nie rusza.

Tylko ktoś w jakimś łachmanie tu dostanie wsparcie,
Reszta chyba ma wyginąć, stąd wstrzymane żarcie.
Tak se Michał kalkulował, bo słyszał co nieco,
Na rozmowach tych u wójta. Tam rządzi ladaco.

Stawiam na tego co z chrypką. I proszę go o to.
Michał głośno to powiedział, choć milczeć to złoto.
Inni także przytaknęli. Tak, tak, on rozumny.
Byśta czasem nie wepchnęli mnie szybko do trumny.

Tak odezwał się mężczyzna, co światłe miał słowa.
Ale zgoda. Pierwszy wybór to jest od dekady.
Bez jedności, bez wyboru tu nie damy rady.
Najważniejsza tu w tej chwili, dostawa chlebowa.

Wszyscy głową przytaknęli Każdy znał spiżarnie.
Co to szybko się kończyła, są widoki marne.
A ten facet gładko mówi. Rozważnie, miarowo.
Wie co w chwili tej powiedzieć, waży każde słowo.

103

Pociąg jechał ciągle dalej. Nie zmieniał kierunku.
Słońce było z jednej strony. Na swym posterunku.
W inną stronę wielkim łukiem dążyło do ziemi,
Pociąg dążył gdzieś do wschodu, zanurzał się w ciemni.

W dwunasty dzień takiej jazdy, ktoś zawołał – Omsko!
Omsk, poprawił go delegat, tutaj już zimisko.
Pociąg wolno się posuwał, widać liczne tory.
Na wagonach wszędzie drzewo, bez konar, bez kory.

Jest i stacja murowana, oni ją minęli.
Tam, gdzie wodę się napuszcza ,dopiero stanęli.
Otworzono drzwi wagonu. Delegat się zwraca,
Do żołnierza ,co otworzył, o coś się przewraca.

W śniegu leżą zwłoki ludzkie,a to przywitanie.!
Towarzyszu, ja do władzy, ja mam powiedzenie.
Jakie dzieło? Brak żywności. Nada iść do tendra.
Przed nim wagon komandzira. Idzi, w plecy szturcha.

Koc na plecach miał delegat, broda nie golona.
Buty szmatą owinięte, na nosie zasłona.
Mróz na pewno był dwadzieścia, z ust buchała para.
Taka sama z parowozu,świeża, żadna stara.

104

Na wagonie też bydlęcym – co miał przybudówkę,
„ Spalnyj wagon „,napisane. Dobry na lodówkę.
Jaką wokół tworzy ziemia. Widać sople z dachu.
Tu komandzir? Pyta woja. Szto ty w takim łachu?

Jakim łachu? To ubranie. Teraz zaśmiecone.
Lecz to kostium zagranicznyj, Dawno było nowe.?
Nie tak dawno, to w wagonie. Brak jest tam wygody.
Na dodatek ciągle mrozy i nadchodzą głody.

Poczekaj, ja zamelduje. Puka pięścią w ścianę.
Odzywają tam się słowa lumpom dobrze znane.
Więc zapukał znów powtórnie; Komandzir ,do raba!
Twoja mać! Słychać jak jest odsuwana sztaba.

Szto takoj? A wy czego? Ja chleba, są głody.
Tu w wagonach ,to nieroby, to kułackie rody!
Nietu chleba! Trza jeść swoje! Pozjadać kabany!
Już zjedzone. Głód jest wielki, lud był siłą brany.

Nam jeść dajcie, my niewolne,my plenne, my ludzie.
U nas kto nie rabotajet, to i nie kuszajet.
Chleba nie tu. Może będzie. W bekach mamy śledzie.
Prawo u nas jednakowe. U nas rządzi Sowiet.

105

Ja niewolny, ja wasz pryz, chleba tylko chciałem.
Do wagonów z ojcowizny to ja się nie gnałem.
Może w wieczór chleb dostarczą. Zamówienie dane.
Iść i czekać. Teraz pieką. A może w świtanie.

Delegat zawrócił pięty, wraca na tył składu,
Wszędzie wrota są rozwarte, Powietrze bez czadu.
Dymek, który się ulatnia, rureczką z wagonu,
Leci w górę jak wystrzelił, do bożego domu.

W wagonach to widać chusty, czuby może żywych.
Nieruchome to toboły, życia nie ciekawych.
Nieraz oko się pokaże, gdy uchylą szaty.
Myślisz patrząc, że to grzyby, albo Marsjan czaty.

Do poranka to zamarzną. Trza wrota zawierać.
Podszedł szybko do wojaka, ale ten chce strzelać.
Więc nie mówi ani słowa, dąży do wagonu.
Wlazł do środka, na swe miejsce, ni słowa nikomu.

Pan Michał do niego rzecze,- odsłania swe usta,-
Załatwiłeś pewno dużo. Czy komora pusta?
Głos miał trochę przytłumiony, bo był zasłonięty.
Jak zza grobu lub spod darni. Głos był gruby, ścięty.

106

Delegat już odpowiada. Może o poranku.
Tu dostarczą. A to dużo ,mój panie kochanku.
Tak, to dużo, ale więcej żeś w ogóle wrócił.
Ja myślałem, że za nogi Rus cię w rowy rzucił.

Nie, nie było żadnej groźby, a słowa wojskowe.
Te nie straszne dla mnie były. Wcale nie są nowe.
Chciałem jeszcze wrota zawrzeć, karabinem groził.
To gerojec, co to kiedyś, w woły wodę woził.

Po tygodniach chleb nam dadzą, tego my dożylim.
A my przecież całe życie do dzieci dążylim.
Czy to padnie com zrobili? Zaorają ciała?
Stamtąd, panie ,się nie wraca. Starta praca cała.

No, nie trzeba, aż tak mówić. Wojna się rozwija.
A gdy walec drogą jedzie, zawsze coś rozbija.
Pytia kiedyś powiedziała wodzowi greckiemu,
Zgubisz wielki kraj, satrapo. Który? Myśl samemu.

Niemiec Londyn bombarduje. Anglik się nie daje.
Poczekamy sobie trochę, śnieg kiedyś odtaje.
Mówisz pan tak, jakbyś wierzył we zmiany wraz z wiosną.
Francuz chyba wiosną ruszy, to Germany zginą.

107

Przez ten czas wyginiem z głodu, zamienim się w sople.
W soplach też Eskimos żyje z niedźwiedziem na stopie.
Ale przecież ciągle żyje. Nie chce do Afryki.
Coś tam zawsze z nas zostanie. Chociaż pańskie smyki.

Rozmawiali tak przez szpary zrobione z odzieży.
Każdy mówi to, co myśli ,w miraże nie wierzy.
A mróz hulał po wagonie, szronił wszystkie ściany,
Ciało z ciałem tu się grzało,ginął zaniedbany.

Zmrok nadchodził ,więc zamknięto wielkie drzwi zasuwą.
Piecyk grzał już coraz lepiej, niszczył sadź siwą.
Po ścianach kropelki wody wsiąkały w podłogę.
Można było się odkrywać, wdychać ciepło błogie.

Rozmowy też rozbrzmiewały, trochę głośniej, śmielej.
Bo rozmawiać, to ludzkości jest wielki przywilej.
Coraz lepiej się nawzajem poznawali plenne,
Trzy tygodnie w jednej izbie ,w której życie zmienne.

Jeden piecyk dla ciepłoty, jedna dziura wstydu.
Jadło zawsze było swoje, jeszcze nie ma gnidów.
Miejsca może trochę mało ,by sprostować nogi,
Nikt nikomu nie zawadza, Życia czas ubogi.

108

Nocą pociąg ruszył dalej,stanął w płaskim stepie.
Było widno. Strażnik słychać w rękawice klepie.
Otworzono do połowy zamrożone wrota.
Dziesięć chlebów jest na wagon. Chlebem strażnik miota.

Kto to złapał, no to złapał. Michał ni kruszyny.
Patrzą z żalem się na niego zgłodniałe dziewczyny.
Chleb rzucany, to był dziwny. Prostokąt malutki.
Ile ważył .nie wiadomo. Żywot chleba krótki.

Jedna gęba go zjadała, czarny i wilgotny.
Był razowy, naukowo ,no to był zdrowotny.
Delegat ,co nic nie złapał, odezwał się wreszcie,
Byłem sam u komendanta. Sprawiedliwość, świecie!

Michałowi się spodobał człowiek, co miał ikrę.
Dał mu kubek swej pszenicy, niechaj sobie dłubie.
Jeno gryź, pan, całe ziarno ,to bardzo szkodliwe.
Wnet upada na boleści, wielkie zwierzę żywe.

Tak, rozumie, dzięki człeku. Tylko wspólne ręce,
Dadzą radę Sybirowi w tej naszej udręce.
Może lata, ich dekady ścierać będą życie.
Ja wam mówię, będąc siwym, to Polskę ujrzycie.

109

Pociąg jechał swoim tempem jeszcze tydzień cały.
Krzyczą coś osoby ,które przy okienkach stały.
Miasto widać ,są kominy, dymią czarną sadzą.
To możliwe, po miesiącu, to tu nas wysadzą.

A zważajta na napisy, delegat ich prosi.
Sam też w górę swoje ciało wolniutko podnosi.
Już są tory z lewa ,z prawa. Krasnojarsk,- napisy.
Przy peronie pociąg stanął. Żołnierz czyta spisy.

Wywołany to na peron, razem z klamotami.
Dalej jazda zaraz będzie, jak zwykle saniami.
Michał Plądel, dalej czyta nazwisko i imię,
Dziewięć razy, a wyraźnie. Nie zaznaczył trupie.

A to znaczy z tej rodziny, to wszystko przeżyło.
Gdy stanęli tak przy sobie, to licznie ich było.
Takich rodzin jednak wiele. Wielodzietne stada.
Jakiś człowiek zabrał wagon i z peronu spada.

Wszyscy poszli za nim szparko, targając bebechy.
Bez obstawy, bez strażnika. To posłuszne Lachy.
Torów przeszli kilkadziesiąt, za budynki dworca.
Tam czekały sanie długie. Nie widać małojca.

110

Dziesięć osób w każde sanie. Wozak zapowiada.
Sam swój tyłek to na trzecich z godnością układa.
Jego sanie, to pan Michał dość sprytnie zajmuje,
Bo to chyba preditiatiel, tak przez skórę czuje.

A daleko, ty nas wieziesz? Michał zagaduje.
Ja nie znaju. Jaki etap. Michał mrozy czuje.
To on nie wie, gdzie nas wiezie? Ciarki biorą plecy.
Chwycił rękę swojej żony, Czuli bóle palcy.

Więc wywożą nas w nieznane. Nie ludzie! Padalce!
Zamiast w sopel się zamienić, lepiej zginąć w walce!
Ostudził wnet swoje nerwy gdy spojrzał na główki.
Osiem tutaj ich sterczało, wśród pierzyn, poduszki.

No, a kiedy my zajedziem? Konie trochę liche?
Na sam wieczór. Głos grzmiał jego, bo tereny ciche.
Słychać było ślizgi płozy, gdy korzeń na drodze.
Konie ciężko miały trochę. Brak podków na nodze.

Nie kujecie tutaj koni? Nie nada. Tu mrozy.
Odrywa cię od kopyta. Jak ciągną powozy.
To jest latem, lato krótkie,trzeba ściąć ufnale.
Ale lepiej nie podkuwać. Nie kuć koni wcale.

111

Michał spojrzał też do tyłu. Sanie za saniami.
Stępem jazda. Para koni. Tereny z bruzdami.
Blisko miasta to jest rola. Ciekawe co sieją.
Więc zapytał lejcowego. Ci się mówić boją.

Nie wolno i o to pytać. Więc pan nie rozpytuj.
Za to turma. Lepiej skręta. Masz i sobie zwijaj.
Ja nie kopcę, ani żona. Ten dalej zachęca.
A sam wolno, lecz skutecznie coś w gazetę skręca.

Gdy zapalił, to buchnęło jakoby z ogniska,
A machorka była dziwna, naokoło pryska.
Co za tytoń ? pyta Michał? Nu eto krupczatka.
A gazeta to rządowa, dobra z niej jest zwijka.

To na palec było grube. Grube jak cygaro.
Tak pomyślał sobie Michał, porównał z fujarą.
Porównywał w myślach jeszcze do innych przedmiotów.
Lecz nie dzielił się z myślami. Nie chciał palić mostów..

Nie chciał pytać o nic więcej, jednak się zapytał.
No ,a ptaków tu nie widzę? Czy każdy odleciał?
Nie rozpytuj, bo mi grozi tak ,jak powiedziałem.
Ja tu żyję i nie rządzę ni duszą ni ciałem.

112

Zamilkł Michał, ja przepraszam. Nie znam obyczajów.
Nie wiem tylko, ile dziennie ten koń przejdzie stajów?
Stępem idą, równo idą, lecz słabo karmione.
Czy pamiętasz takie konie? Zapytuje żonę.

Tak pamiętam, szmaciarz Josek, takim ciągał wózek.
Zbierał gnaty, flaszki, szmaty, był hodowcą kózek.
Koń tam nocą się przewracał, trzech go podnosiło.
Potem, aby ruszył z miejsca, naszelnikiem biło.

Tych nie trzeba ,rzecze wozak, siana mają mnogo.
Ale z owsem, to nie powiem, wciąż bardzo ubogo.
Jednak idą nieustannie z rana do wieczora.
I nie staną, no bo wiedzą, nocą to jeść pora.

Jak nie staną , pyta Michał, dzieci za potrzebą?
Niech na burcie se przykucną i niech swoje robią.
Nie zatrzymasz ,towarzyszu, sań ni na godzinę?
Koń nie stanie jak już ruszył. Tak jest w tej rodzinie.

Michał zwrócił się do Bronka, gdy trza, robić z burty.
Konie idą i nie staną. To są nowe party.
Jeszcze nie raz nas zaskoczą swymi zwyczajami,
Nasze my tam zostawili. Z sercem ich żegnamy.

113

Kończyły się chyba pola. Widać było lasy.
Pola w śniegu na dwa metry. Nigdzie żadnej trasy.
Nie ma tutej żadnych słupów, ty drogę wskazujesz?
Tu nie będzie. To nie droga. Przez pola szorujesz?

To jest rzeka Jenisej, jedziem prawą stroną.
Rzeką jedziem? Tak, bo lasem śniegu równo z sosną.
Lód wytrzyma? Da, wytrzyma, nawet i maszynu.
A daleko rzeka płynie? Przecież nie do Krymu.

Ona chyba aż do morza, a czort ją tam znaje.
Mówią, morze zamarznięte. Co się z wodą staje?
Splunął furman. Michał widzi ślina spada w śniegi.
Ale już jest kulką lodu, rwie powierzchni brzegi.

Wszyscy milczą. Konie ciągną. To nie ma wieczoru?
U nas teraz zawsze widno w lutym o tej poru..
Luty minął. Nie, nie minął, u nas przestawienie.
Ano zobacz, słońca nie ma, a jednak są cienie.

Mówiłeś ,że do wieczora…. Da, da wieczór tera.
Zaraz my będziem na miejscu, w prawo skręcim tera.
Teraz ziemia, teraz krzewy, W dwie wiorsty stanica.
Michał patrzy zadziwiony, piękna okolica.

114

Na stanicy jedna szopa. To stajnia dla koni.
No, a dla nas pyta Michał? Gdzie znocują oni?
Są ziemianki, mówi wozak. Was starszy rozdzieli,
On już idzie i z dwóch sań już ludzi gromadzi.

Reszta czekać. Poszli ścieżką, raczej korytarzem.
Widać głowy, widać czapki, a dalej się maże
Przyszedł znowu, z dwóch sań bierze,każe iść gęsiego.
Michał za nim kroczy blisko, widzi plecy jego.

Na tych plecach są numery. Farba kiedyś biała.
A od niego na dwa metry wóda mocno ziała.
Po stopniach zeszli do jamy. Tutaj dwie rodziny.
Rąbać drzazgi na świetlenie. Na sen trzy godziny.

No i poszedł ,już go nie ma. Czuć zapach żywicy.
No, to nie ma tutaj lampy ani żadnej świcy?
Cichaj ,sąsiad, kłaść się trzeba, Wnet będzie pobudka.
Ja tu z lewa ,a ty z prawa, Nocka będzie słodka.

Prycze z żerdzi, w jedną ławę, tak na dziesięć osób.
Rozłożyli swe bebechy. To jest w ziemi…. jak grób.
Już o troskach zapomnieli, bo wnet wszyscy spali.
W wielkiej ciszy bez stukania. No, bo ciepło mieli.

115

Pobudka! Wstawaj! W stajni dajut wrzątek!
Usłyszeli nagle głosy, ciepły to był kątek.
W stajni wielki piec ceglany, wrzątek, skibki małe.
Talerz zupy fasolowej, a twarze zdziczałe.

Swojej przecież nikt nie widzi ,a cudzą ogląda,
Jak wyglądasz ty, sąsiedzie? Tyś chyba z wielbłąda?
Też tak muślę, miesiąc czasu. Czy jestem podobny?
Lustra nie ma, studni nie ma. A możem urodny?

Sąsiad z jamy mówi cicho, a jak będzie gorzej?
To pod śniegi ktoś żyjący może ciało złoży.
Teraz lepiej nic nie mówić. Nie wolno też pytać!
Tak, ostrzegli na początku. Zaraz będziem jechać.

Talerz zupy od miesiąca. Ciała ocieplone.
I za chwilę już na saniach jest wszystko złożone.
Już ruszyli, a o której? Wiedzą to wozaki.
Nikt nie pyta czy to rano, już mijają krzaki.

Może łąki? Bo czasami widać czubki trawy.
Potem znowu rzeka płaska, z lewa głazy, skały.
Suną sanie, na nich ludzie, w oczach ich obawa.
Brzeg wysoki, a na skarpie jest nieznana trawa.

116

Inny teraz jest woźnica i inne są konie.
Idą równo, wciąż parskają, ciągną nas w ustronie.
Wciąż na północ z biegiem rzeki, której się nie widzi.
Dziwne takie to uczucie. Wiemy to od ludzi.

Drugi nocleg też w ziemiance. Ponoć on jest w nocy.
Może prawda, bo tak mówią. Każdy z nas tu obcy.
Każdy z nas też chciałby wiedzieć ile kilometrów,
Dziennie sanie przemierzają? Pytać geometrów?

Nie, nie pyta teraz już nikt, bo tu prawdy nie ma.
Świecą w oczy dobrą miną ,a w głębi ma trema.
Jeśli powie, ktoś doniesie, hulaj bratku w turmę,
No, a stamtąd czy się wróci? Czy obejrzy mamę?

Były dalsze też etapy. Miesiąc takiej jazdy.
Skręcono na prawo w lasy, pięto się do góry.
W osiemnastym kilometrze to jest sowchoz Zaursk.
Tu stanęły wreszcie konie. Szadź tu daje połysk.

Szli dość długo do baraku. Dzielą skrzętnie prycze.
Kredą znaczą, gdzie rodzina. Z drzazgi świecą znicze.
Siedem rodzin z jednej strony. Rodzin jest czternaście.
Trza się spieszyć z rozładunkiem, patyk zaraz zgaśnie.

117

Tak zesłańcy rozpoczęli swoje życie w lesie,
Który tajgą jest nazwany,gdzie grzbiet w trudzie gnie sie.
A co w tajdze można robić? Grzyby zbierać, mrówki?
Nie, nic z tego. W życiu nie ujrzysz żarówki.

To są lata samochodu, jest samolot w locie.
Tu nie ujrzysz garnka z gliny, by wisiał na płocie.
Tu jest cisza, bo brak ptaków. Powietrze jest świeże.
Woda czysta jako kryształ i z drągowin leże.

Jeszcze jest coś, ano norma, która daje skibkę.
Jeśli normy nie wykonasz, życie twoje krótkie.
Tak pouczył ich zesłaniec, staruszek siwiutki.
Co to z żoną tutaj siedział, po śmierci „batiuszki”.

Był zesłany za Lenina. Wróg proletariatu.
Morgi mnogie on uprawiał. Cierpiał na prostatę.
On ich uczył, on wprowadzał, dobrotliwy dziadzio.
Zdania mówił zawsze mądrze ,a nie jakoś głupio.

Był wskaźnikiem, był kompasem w tej gęstwinie leśnej.
Gdzie też skała była groźna, rzeczka w ramie ciasnej.
Rzeczka była Czeremeczka, bystra i szalona.
Płynąc na dół zawijała dość często ogona.

118

Rano, gdy z drągowin wstali , a nuże za piły!
Gnaty wszystkich tak bolały, że nie mieli siły.
To był pierwszy dzień w sowchozie, gdzie są lesoroby.
Sowchoz istniał lat dwadzieścia, a czy miał swe groby?

Miał pagórki, miał dołeczki, bez krzyża bez deski.
O nich wiedział ten ,co chował, co tam puszczał łezki.
Więcej nikt, bo nikt nie chodzi na pogrzeb zesłańca.
Nie miał przecież na to czasu, szedł z piłą do tańca.

Pobrane są piły długie. Brygada w rabotu.
Idą drogą leśną, krzywą, a pełną wykrotu.
Wydeptana droga w tajdze jest pełna korzeni.
Gdy las będzie już wycięty, to może się zmieni.

Brygadzista ich prowadzi cztery kilometry,
Na wyrębie im tłumaczy, jak obliczać metry.
Bo calówki tutaj nie ma. Taśmy on nie znaju.
Tylko patyk od maliny. Wzór to oni dają.

Odziomek to na podkłady, drugi to na deski.
No ,a trzeci to na słupy, na którym druciki.
Po tym zwięzłym tłumaczeniu, pokazał plac wielki.
Gdzie pościągać trza bierwiona, W jaki sposób? Boski!

119

Michał słucha tych wywodów. To rzecz niemożliwa.
Czarno widzi tę robotę, jak kierat straszliwa.
Piątka dzieci koło niego, a teren górzysty.
Przed nim chojar smukły, prosty, do nieba strzelisty.

Ja to z Helą, no, a Bronek piłuje z Marysią.
Zaś Adela i Matylda ciąć gałęzie muszą.
Jak zaciągnąć to do placu? Na to trzeba wołu!
Pozakładać jakieś szmatki na swą rękę gołą.

No i jazda do roboty ,bo mróz ściśnie gnaty.
Weź, Helenko, odsuń śniegi, nie oszczędzaj taty.
Zaczął z córką pień piłować, Nie ma! Brak litości!
Raby my tu bez jedzenia, natęż, córuś kości.

Ciągnij dłużej w swoją stronę od rączki do pniaka.
Piła krótka może trochę. Los nam dał kopniaka.
Ale ciągaj, bo jedzenie tylko dla roboczych,
Musim zrobić i za tamte, na tych naszych młodszych.

Michał wierzy w swoją córkę, że wdroży się w pracę.
Może pierwsze piłowanie będzie ponad życie.
Aby dłonie wytrzymały, bez bąbli, odcisków.
No, to może z piłowania, będzie trochę zysków.

120

Po godzinie Hela robi się całkiem czerwona,
Jeśli ja ją tu zmorduję, co też powie żona?
Heluś , mały odpoczynek, nie grzej swego ciała.
Bo stąd katar, przeziębienie, Ona robić chciała.

Tato, trochę odpoczęłam, już mogę piłować.
Córuś tylko nie za wiele, bo możesz żałować.
Tak z przerwami do wieczora obalili drzewo.
Zmieniali się wciąż stronami, by nie zawsze w lewo.

A pieruńsko ono grube. Michał patrzy w słoje.
Są ogromne, ale cienkie poprzeczne przekroje.
Cały dzionek, żaden sukces. Pierwszy dzień udręki.
Myśli, ile jeszcze takich? Czy skończą się męki?

Nie, nie skończą się na pewno. Bo tu przymus głodu.
Jemu szkoda tylko dzieci, w trudzie są za młodu.
Gryzie wargę idąc nazad, oczy ma zwężone,
Trudna rada. Tak powiedział kiedy ujrzał żonę.

Ona litość miała w oczach. Normy nie zrobili.
No ,a rano gdy odeszli, tacy dziarscy byli.
Lepiej tutaj nic nie mówić. Pójdę z tobą jutro.
Nie, zostaniesz przy maleństwach, bo ci skradną futro.

121

To daleko jest do zrębu, trza wcześniej wychodzić.
Na warunki ,jakie mamy, z pokorą się godzić.
Nie narzekać, ciągnąć życie, dopóki kostucha,
Się nie zjawi w drzwiach baraku, nie szepnie do ucha,

Michał! Michał, tak nie gadaj. To się tak nie godzi.
Dom robilim i stodołę, gdy byliśmy młodzi.
Może jakoś pokonamy te pierwsze trudności,
Trudno wymóc jest o głodzie drobinę radości.

Dzień następny był taki sam, Następne bez zmiany.
Przyszło lato syberyjskie, opuszczali ściany.
Spali często na powietrzu ,a przyczyną-krosty.!
Pluskwy jadły ciało żywcem w sposób bardzo prosty.

Wchodziły se na powałę z okrągłych chojaków.
I spadały jako ci grad na zmęczonych śpiochów.
Wesz je tutaj spomagała, wesz bardzo zacięta,
Gryzła w każdy dzień powszedni, gryzła także w święta.

Osaczeni są wygnańcy. Przeznaczenie czeka!
Aby wyrwać z tej gromadki jednego człowieka.
Wiosną doszło tam przy brzegach, odpychano kłody.
Dziewczę w wodę nagle wpadło, jak to człowiek młody.

122

Wpadła zaś córka Adelcia, przeziębiła płuca.
Bo zmoczyła się tam cała, z chłodu ciągle kuca.
Do baraku za godzinę mokra się dowlekła,
Jeszcze woda jej z łachmana tak obficie ciekła.

Gorączka była na wieczór, pierzyny ją grzały.
Po trzech dniach to dziwne zjawy jej przed okiem stały.
Po tygodniu majaczyła. Przyszedł Iwanowicz.
Patrzył, myślał, podał zioła, stary to tajgowicz.

Bo pan Iwan Iwanowicz od śmierci Lenina,
Siedzi tutaj na wygnaniu. Czasy swe wspomina.
Nieraz krótko w kilku zdaniach, ale mówi prawdę,
O swym życiu, o swych dzieciach i co szumi w trawie.

Siwiuteńki był staruszek, jeszcze pasał krowy.
Aby skibkę chleba dostać, łyżkę więcej strawy.
Popatrzył na tę Adelcie, rękę kładł na czoło,
Wzrokiem poglądał na wszystkich, prawie naokoło.

Nie chciał mówić, lecz powiedział – zapalenie płuca.
Może, może z tego wyjdzie, czerwone ma lica.
Rękę podniósł jej do góry, a ta krzyk podniosła,
Bo myślała, że łódź tonie, wytrącone wiosła.

123

Już majaczy, ciężka sprawa. Może? Cudo jakieś!
Gdyby lepsze wyżywienie. Do szpitala zawieźć.
Albo rosół z starej kury, gorący, świeżutki.
Ale tutaj w tajdze ciemnej, gdzie chlebek czarniutki!

Dziad siwiutki głos załamał, ruszył w drzwi baraku,
A to znaczy brak ratunku, gdy jesteś sobaka.
Pochowano w małym dołku, na dnie była woda.
Nie obeschła jeszcze ziemia. Pierwsza padła z roda.

Tajga wokół to się rwała do życia burzliwie.
Ciepło było , a więc wodę z ziemi piła chciwie.
Widać było , że się spieszy czerpać tlen, azoty.
I korzystać z chwili szczęścia i krótkiej ciepłoty.

Dla nich, zesłańców z Podola, była to nowina.
Pierwszy raz widzieli wiosnę ,co się tak zaczyna.
A już czerwiec był na świecie, już święto Kupały!
Tu za skałą jeszcze łachy w cieniu śniegu stały.

Zmarła Wanda, ich sąsiadka, w trzeciej pryczy leży.
Była w ciąży. Od roboty, u rzeczki wybrzeży,
Bóle wielkie ją chwyciły. Tłuk wypadł jej z ręki.
Teraz sama jest na pryczy. Koniec jej udręki.

124

Zaraz przyjdą z pracy ludzie. Wyniosą jej zwłoki.
Niedaleko ją zaniosą, tam gdzie jeżyn krzaki.
Mały dołek, płytki dołek, krzyż związany trawą.
Pamięć ci tych ,co to widzą, najpiękniejszą sławą.

Tak nadeszła druga zima, jakoś dziwnie szybko.
Lato było, lata nie ma. Czy dojrzało jabłko?
Tam na ziemi ich ojczystej, tam w Podola glebie?
Tam ,gdzie bochen był jak misa. O, ty smaczny chlebie!

Tutaj lato jak by z bata strzelił se woźnica.
Już jest wrzesień, już są śniegi, już w ziemi martwica.
Kto ma siły to piłuje odwieczne modrzewie,
Inni leżą i czekają, aż się życie zerwie.

Leżą z głodu, wstać nie mogą, za życia szkielety.
Hela padła wedle pieca, w baraku na dechy.
Nie rabocza, nie ma jadła, nikt nie da jej kromki.
Bo tu wszyscy na dobiciu, już wszyscy ułomki.

Później upadł chłopak Władek, Jemiołek z nazwiska.
Przepuklinę miał ogromną ,co się w uda wciska.
Coś mu w środku chyba pękło, pęcherz lub jelito,
Bo się męczył, nic nie mówił, chciał by go dobito.

125

Cierpiał prawie dwa tygodnie, Zmarł cicho bez jęku.
Sam chciał skrócić sobie życie. Brak noża pod ręką.
Nic nie mówiąc, czekał kiedy zjawi się kostucha,
A gdy przyszła ,z ulgą wielką on wyzionął ducha.

Drugą wiosnę to witano radośnie z marzeniem.
Może siły coś przybędzie, witają z westchnieniem.
Ale siły nie przybyło, bo wojna wybuchła.
I najmłodsza córka dziwnie to ,od głodu ,puchła.

To Matylda słodkie dziecko, zmarła wychudzona.
Taka lekka ona była, przez matkę kochana.
Znowu dołek, krzyż z gałęzi, modlitwy szeptane.
Groby tutaj pod porostem, tam zwłoki chowane.

Wiosna w czerwcu druga była. Wchłaniana do piersi.
Umęczony pracą Bronek nie odstąpił wierszy.
Nieraz w chwilę odpoczynku rymy płyną z głowy,
Do tęsknoty, do nadziei, gdzie świat prawidłowy.

Prawidłowy był tam przecie, gdzie Niestasów wioska.
Tam opieka była prawna i opieka boska.
Był tam kościół, był tam zakon, byli i Rusini.
Co to przecież za Sowietów podobni do świni.

126

Bo petycje ciągle słali do rządcy Stalina,
Aby Lachów gdzieś wyrzucić, niech ich powyrzyna.
Bo te Lachy wieczne wrogi, gnębią Ruś Czerwoną.
Pany straszne, osadniki, są z orłem z koroną!

Bronek myśli o wierszyku, próbuje go składać.
O Rusinie delegacie, co Lachem chciał władać.
On był w Moskwie u Stalina, by Lachów zabierał.
Podpadł jakoś, no i teraz gałęzie tu zbierał.

Tutaj w tajdze, razem z tymi, których wyobcował.
Teraz wspólnie w ich baraku, wszoły wspólnie chował.
Chłop był wielki, kromka mała, siły mu odeszły,
Widać było ,jak gotował skórzane podeszwy.

Był w pogardzie u sąsiadów, a miał swe humory.
No, to najpierw ze zgryzoty był tak trochę chory.
Później to mu rozum jakoś w łepetynie mieszał,
Raz wziął linkę, na gałęzi swoje ciało wieszał.

I powiesił się ten Rusin, co to Lachów zgonił,
Tam z Podola tu do tajgi. On tu łzy swe ronił.
Na los głupi, na złe czasy, na czyny nieludzkie.
Nie zniósł klęski swego czynu, Widział koniec w trupie.

127

Dobrowolnie został trupem. Tutaj z dobrobytu!
Nie przyjechał tutaj z dziećmi, ani też z kobitą.
Wybrał chyba lepsze życie, tak mu się zdawało.
Ktoś kto musiał i pogrzebał w tajdze jego ciało.

Bronek widział tu tragedie kozaka z Podola.
Chciał podobnie jak Malczewski, opisać sokoła.
Ale tylko teraz w myślach. Tak pięknie tu wiosną.
Widać w dobie,jak te trawy i te mchy tu rosną.

Tylko w myślach ,bo tu nie ma papieru , ołówka.
Tylko pusto jest w żołądku, tylko leci ślinka.
Do słodyczy, słonecznika, do kwiatu dziewanny,
I do klasy w polskiej szkole, gdzie to śliczne panny.

„ Pamiętam te piaski nad wodą,
Gromiczne pamiętam dziewanny ;
I poszept tych fal nieustanny,
Co pieśni tajemnic bezsłownych więziły
Moją duszę młodą.

Pamiętam ,jak trzcina się kładła
Pod wiatru przyjaznym podmuchem;
Te jaskry pamiętam i w głuchem
Uśpieniu pogrążone w białe noce letnie
Białych chat widziadła…..

128

Pamiętam tą oddal przymgloną,
Te żółte ścierniska, tak cudnie
Żarami drgające w południe
Pożniwne. I jarzębin korale pamiętam,
Co wzdłuż drogi płoną.

Pamiętam to wszystko, te rowy,
Zarosłe łopianem, te miedze,
Na których bywało, ja siedze
I rzucam listki głogu na wróżbę dni przyszłych,
Na świt szczęścia nowy….”

Teraz chwila odpoczynku. Chojar upadł z hukiem.
Siostra tnie gałęzie z boku, zacięcie z pomrukiem.
To Marysia, jest w koszuli, czerwiec tu upalny.
Pień jak widać ode spodu, to pień bardzo smolny.

Bronek chwile ma oddechu ,oddał się wspomnieniom.
Które krążą wciąż po głowie i kładą się cieniem.
Na to życie, ledwo dycha, piłował wraz z ojcem,
On też dyszy, pot wyciera, ta dążność za chlebem.

Gdyby więcej tego było, może by też córki,
Zratowały swoje zdrowie. Były jak te wiórki.
Takie szczupłe, takie chude, takie wynędzniałe,
Coraz ciężej jest piłować. Na czyją to chwałę?

129

Wiersz ten ciągle dziś się kręci, sam w myśli się plącze.
Mama poszła tam z bosakiem, jest teraz na łące.
Kłody z brzegu wciąż odpycha, na pewno nie sama.
Inne także z głodu poszły. Wierszy pełna gama.

Pięknie było w Nastasowie. Był tam młyn za wodą.
Była szkoła i Rusinki. Te z piękną urodą.
Były drogi polne, kręte, ciągle szły wśród zboża,
Widać przecie wozy chłopskie, jak swe snopy wożą.

O, mój Boże! Jak na jawie! Czy to nie choroba?
Tu ze skały, od kamienia, tryska czysta woda.
Jest tak czysta jak marzenie, jak te piachy z wiersza,
Czy to zjawa pól podolskich. To oznaka pierwsza?

Już ochłonął, ojciec także, trza urżnąć odziomka.
Piłowanie idzie dobrze. Znów wybucha spłonka!
Znów wzrok widzi w izbie zbrojnych,- ładować, ładować.
Ojciec pyta,- słuchaj Bronek,chcesz jeszcze odczekać?

Nie, nie tato, piłujemy, wspomnienia mam w myśli.
A to takie , kiedy zbrojni nam do chaty weszli.
Nie myśl tyle ,drogi chłopcze. Tu walka o jadło.
Tak na razie to z rodziny już troje nam padło.

130

Myśl odganiaj, idź do skały, wody łyk się napij.
Myśli piękne, zjawy piękne, zimną cieczą zabij.
Nie, nie pójdę ,jestem zgrzany, dokończym odziomek.
Barak, tato, też mieszkanie, choć nie własny domek.

Myśli same mi przychodzą, ja nie wywołuję.
Nawet teraz, kiedy z tobą ten pień tu piłuję.
Nie mam siły ich odgonić, żal za tym co było.
Tak kołacze po głowinie. Siłą to się kryło.

Wiem, rozumiem, też ulegam, nawrotom przeszłości.
Ja ci powiem ,ty mój synku, trochę mnie to złości.
Też odganiam myśli pracą, nieraz się udaje.
A najgorzej wszystko gnębi, kiedy rano wstaję.

W zeszłym roku paczka przyszła, pierwsza i ostatnia.
A wysłała ją sąsiadka, jedna dusza bratnia.
Rok już minął od tej paczki. Wszystko się urwało.
Może także u nich bieda, może coś się stało?

A od kogo była paczka? A od Komornickiej.
Mogli tutaj zachachmęcić, to w metodzie ruskiej.
Ciszej ,synu. To możliwe. Odziomek ucięty.
Teraz zmierzę na krawędziak. Maryś ścięła sęki.

131

I piłują znowu sosnę , co to dzisiaj stała.
No ,a teraz bez gałęzi ,jak kłoda leżała.
Jeśli paczkę zatrzymują, to tylko w Zaursku.
Masz ty rację, mój Broneczku, że to jest po rusku.

Jeszcze przetniem na telegraf, bo Maryś już kończy.
Taka paczka ,co nadeszła z Niestasowem łączy.
Znaczy wszystkich nie zdusili, w Sybir nie wygnali.
No, chodź teraz, na słup utniem, jeszcze trochę dalej.

Wiesz co, Bronek, piękny dzień jest,zrobim znów chojaka.
Możem ,tato, czuję siły, zastąpimy traka.
Umęczeni, bardzo dumni, wracali w baraki,
Reszta dzieci, cała trójka, lecą jak te szpaki.

Józio woła, tato ,wojna! Gdzie? Kiedy? Dlaczego?
Niemiec ciągle Londyn burzy. Dla nas nic nowego.
Naraz podszedł stary dziadek, Iwan Iwanowicz,
Chodż, Michale, no na stronę. Ruchy swoje podlicz.

Umiar trzymaj, bo jest wojna. Mogą robić czystki.
Znam ja wojnę ,tę domową, zetrą naród wszystki.
Was Polaków w jedną dobę uśmiercą gładziutko.
Jeśli radość okażecie. W ryzach trzymaj wszystko.

132

Dziękuję ja za przestrogę, drogi mój Iwanie.
Ale powiedz, z kim jest wojna? Zanim język stanie.
Niemiec napadł tydzień temu. Dzisiaj jest w gazecie.
Wielkie zmiany z tego będą. Oj, wielkie na świecie.

Tak pan myśli? A tak myślę. Niemiec ma żelazo.
Z wielkiej wojny to pamiętam, gąsiennicą lazło.
Nasze konie tratowało jako kosą ,brachu.
Nic ci tego nie kąsiło, ni szabla , ni lachu.

Pokos leżał martwych koni, szerszy ode kosy,
Na koniach jeno wgłębienia, pełne krwawej rosy.
Bez oporu szło żelazo, bez koła, bez płozy.
Wymyślili coś nowego. Widziałem sąd boży!

Niemiec napadł czy to Rusek? Piszą, że Germany!
Gazeta jest u kucharza, szczytasz, pogadamy.
I już poszedł stary człowiek pilnować swe krowy.
Bo pastuchem był w sowchozie, Za to miał łyk strawy.

Pójdę tam chyba w niedzielę, teraz odpoczynek,
Wszedł już w barak, gdzie łuczywo oświetlało przesmyk.
Między dwoma szeregami prycz, a na nich chorzy,
Tu bez leków, bez opieki. Głód ich wolno morzy.

133

Na końcu jego rodzina, na końcu na lewo.
Teraz potknął się w ciemności o leżące drzewo.
Nie palono dzisiaj w piecu. Koniec czerwca przecie.
Jest ciepłota w tajdze starej. A wojna na świecie.

Przyszedł spytać się,jest wszystko?Czy coś nie skradziono?
Bo żuliki tu się kręcą, łazić zabroniono!
Jednak łażą, węszą wszędzie. Plują , w kąty chlapią.
Stare buty, nawet czapkę ,co się uda łapią.

Spać ja będę na powietrzu, tak mówi do żony,
A ty lepiej tutaj zostań, tu majdan złożony.
Tak, rozumiem. Bronek z tobą. Marysię zabieraj,
Ona także tam odpocznie. Nic nie mów, nie gderaj.

Rano znowu cała trójka w tajgę maszeruje.
Dość daleko teraz chodzą. Wodę piach filtruje.
Wybijają tam źródełka ze skały, spod skały.
I do zimy czystą wodę w Czeremeczkę gnały.

To wczorajsze ,co pocięli, trzeba wraz do placu,
Zapchać ręcznie drągiem długim, bo ci nie zapłacą.
Michał z córką pień podnoszą ,Bronek wsuwa wałek,
Potem drugi, nawet trzeci i pchają kawałek.

134

Pień jest ciężki, nawet bardzo. Maryś jeszcze trochę!
I tak ciągle ojciec woła. Maryś dziewczę liche.
Po południu, mówi tato, coś mnie w środku boli.
Ojciec czuje koniec pracy! Idź, mama utuli.

I dziewczyna poszła w barak, idzie coraz wolniej,
Jak przed stacją, przed peronem rozpędzona kolej.
Będąc we drzwiach to już płacze. Mamo, gdzie ty jesteś?
A co tobie, me serduszko? A masz jakąś boleść?

Mamo ,ja chodzić nie mogę, w środku mam boleści.
Matkę to wszystko przeraża, a nawet i złości.
Przedźwigałaś się, kochanie. Czy za krótkie drągi?
Pień się zarył i zakleszczył. Pchalim go na sągi.

Rozpoczęły się cierpienia ,a trwały tygodnie.
Gdzieś we wrześniu, znów dotarły na Sybiry wschodnie
Wiadomości jak jutrzenka, lecz nie zrozumiałe.
Gdzieś pisało, ktoś gdzieś czytał. Wieści nikłe, małe.

Marysia się wiła w bólach i szukała zgonu,
Chodziła po głuszy leśnej, nie mówiąc nikomu.
Chciała zostać gdzieś w ostoi,barłogu lub gawrze,
Mało ją to obchodziło, że oddziały wraże,

135

Biorą Wiażmę, biorą Smoleńsk , to wszystko daleko.
Ona tutaj na Syberii za szeroką rzeką.
W ciemnej tajdze. Kto ich znajdzie? Chyba oko boskie!
Co spoziera zawsze z góry na ich losy gorzkie.

Niech ja umrę ,mówi głośno, ludzie się wzdrygają.
Współczują młodej dziewczynie, no bo bóle znają
Porcję chleba jej zmniejszono, bo nie rabotajet.
A litości tu nad Lachem, to Rusek nie znajet.

Będąc w tajdze w październiku, Michał był przy balu.
Bronek przy nim i w gałęzie siekierami walą.
Z dala widzą sąsiad z pryczy w ich kierunku idzie,
Jest w łachmanach, wynędzniały, a nie patrzy nigdzie.

To delegat ,ten z wagonu znajomek podróży.
Ten okrakiem siadł na balu i tak sobie wróży.-
Słuchaj ,Michał, trzymaj sekret, my w mendel pryskamy.
A dokąd to? Ja się pytam? My nowiny mamy.

Tak szeptają, lecz nie wróble, chyba rosomaki.
Że Polaki uwolnione. Sza, bo będą paki!
Co ty gadasz ,delegacie? To nowiny z nieba!
Tak, się zgadza. By wyjechać putiowki nam trzeba!

136

Ale tutaj to nie dadzą, są przeciwne wojsku.
Co ty mówisz? Jak to wojsku? Czy mówisz po Polsku?
Jak najbardziej, armie robi Sikorski z Londynu.
Ojcze święty! Cuda mówisz! Nie traćmy godziny!

Cichaj, panie! Nie tak głośno. Nie puszczą stąd ciebie.
My zwiewamy, nas piętnastu. Trzymaj to jak w grobie!
Proszę tylko o kobietę ,co ją tu zostawię,
By jej donieść kromkę chleba, nie myślę o strawie.

Coś się zrobi ,delegacie. Jestem w izolacji?
Bo nic nie wiem o wolności naszej polskiej nacji.
Tutaj to nic nie dociera. Krasnojarsk tym żyje.
Tutaj rządzą nasze wrogi, każdy z nich to kryje.

Będę milczał tak jak w grobie. Lecz spróbuję działać.
Wyrwę ja się z tych obcęgów. Wyrwę ,ichna psia mać!
Tutaj splunął Michał w ręce i obcinał sęki,
A nastały już na niego dni pełne udręki.

Minął kwartał jak uciekli. Jest cisza, ni słowa.
Czy uciekli? Czy złapani? Zima idzie zdrowa.
Michał przycichł, robi normę, Bronek go wspomaga.
Rok czterdziesty drugi nadszedł, pracuje jak draga.

137

Chce nadrobić, zrobić zapas, żelazną rezerwę.
Nie pozwala sobie nawet na maleńką przerwę.
Lecz gdy maj zakwitł zielenią, trawa w dzień powstała,
Myśli sobie, że to pora. Grupa ruszyć chciała.

A był to czas spławu bali. Rzekę chcą przepłynąć.
To na klocach będzie można, by w wodę nie runąć.
Jeden bal ,to jest ryzyko, bo on się obraca,
Liną tą trzy więc skręcają, mokre mają lica.

Głowę w wodę trzeba wsadzić i linę podrzucić.
Nikt by nie chciał w zimną wodę swoje ciało wrzucić.
Jednak oni cel wybrali, dążą więc z uporem.
Lecz pomimo tych wysiłków brzeg biorą wieczorem.

„ Naprzód ,drużyno strzelecka,
Sztandar do góry swój wznieś!
Żadna nas siła zdradziecka,
Zniszczyć nie zdoła ni zgnieść.

Czy umrzeć nam przyjdzie na polu,
Czy w tajgach Syberii nam gnić,
Z trudu naszego i bólu
Polska powstanie, by żyć.!”

138

Każdy z nich jest bardzo mokry. Droga jest jedyna.
A więc Michał się żegnając, pierwszy iść zaczyna.
Jeden z nich to radzi, aby odszukać te druty,
Co to wiszą gdzieś na słupie. Bo będą rozwiety!

Gdzie po ciemku znajdziem linię? Stracimy godziny.
Trochę księżyc nam przyświeca. Obacz, jaki siny.
I tak poszli śpiesznym krokiem, drogą ku swobodzie.
A gdy uszli dość daleko, konie są na drodze.

Księżyc właśnie ich oświetlił. Na koniach żołnierze.
Jest ich dużo, tak że każdy już jednego bierze.
Kilku prysło między krzewy, kilku się przerwało.
Chcą do miasta kiedyś dotrzeć, to się nie udało.

Zabitych jest sześciu ludzi, pobitych też tyle.
Połamanych to na wozach podwożą trzy mile.
Michał ma złamaną rękę, złamany obojczyk.
Ręka prawa to mu zwisa. Preklatny pamieszczyk!

Tak nazwany jest przy zdaniu go do straży sioła,
Bronek ojca wziął na ręce, ojciec żonę woła.
Wybite ma przednie zęby,bełkocze, mamrocze.
Wybacz, Maryś, ja z nas pierwszy, Boga w niebie zoczę.

139

Chciałem dobrze, lecz złapali. Marność jeno, marność.
Ty nic nie mów, przyjdzie Iwan, może coś poskłada.
Józek pobiegł już po niego. Cierpień ty masz dosyć.
Zobaczymy ,co on powie. Czy znajdzie się rada?

Iwan przybył w trzy godziny. A co zauważył?
Zębów w ustach to nie było. Czort tu coś naważył.
Ja ustawię prosto ruku, będą bóle….krzyczy!
Iwan chwycił czubki palców, wszystko luźne…. znaczy!

Twoja ruka jest skrzywiona, zęby też wybite.
Czy was tłukli? Tak, kolbami. Da, da, a zabite?
Będzie sześciu. Czy ktoś uciekł? Nie, byli na koniach.
Ja tak myślę, że czekali, bo broń mieli w dłoniach.

Tylko szpital w dużym mieście. Parostatkiem nada.
Bo inaczej żle się skończy. Chyba była zdrada.
Nie masz zioła? To nic nie da, gipsować trza gnaty.
Tutaj nie ma nic takiego. Ot, pobite chwaty!

Iwan drogi ,ja mieć prośbę. Możesz coś załatwić?
No ,spróbujem, wal a prosto. Może zęba wybić?
Nie, nie zęba. Jam ciekawy, czy ta grupa pierwsza,
W Krasnojarsku się znajduje. Czy cofnięta z kursu?

140

Popróbuję, lecz to potrwa, może dwa miesiące.
Ty się kuruj i pij jeno zawsze coś gorące.
Z malin płyny, nawet gęste. Tu więcej nic nie ma.
Jeszcze mleko ci przyniosę. Skrycie, cicho. Sztama.

Tu siniaka masz pod szyją, czekaj ,to pomacam.
A na razie, do świdania. Jutro rano wracam.
I tak odszedł z żoną jego w inny kąt baraku.
Nie ma życia! Tak powiedział. Ni rosół z kuraku.

Odszedł starzec, a rodzina, stoi wokół murem.
Patrzą w ojca jako w obraz. W robocie był turem.
Jedna racja znowu mniej jest. W zupę więcej wody.
Jak to będzie, drogi ojcze? Dziś tu żadne gody.

Umartwianie się nad chorym. On nie może chodzić.
Jak ta matka umęczona będzie sobie radzić.
Dzieci patrzą ,a myśl grozy błąka się w umyśle.
Czy ten dobry Iwanowicz mleko jutro przyśle?

Rano Bronek do roboty, podpasał się piłą.
Krew mu w skroniach pulsowała nabrzmiałą tam żyłą.
Pod napięciem był młodzieniec, bo na jego barki,
Ciężar z rana jest włożony, bo puste są garnki.

141

Trza wyjaśnić raz na zawsze, ile tu się jadło?
Bo to jadło wydzielone na miarkę, im spadło.
Dziennie było cztery litry zupy na dziesiątkę.
A dokładnie wymierzonej. Dano jeszcze kromkę.

Na śniadanie była pierwsza, druga na kolację.
Kromka zawsze jednakowa,tworzyła ci racje.
Jednakowo była gruba, z owsa utartego.
Owies z plewą upieczony. Kromka na jednego.

Po trzech dniach ,gdy tu przybyli wszyscy byli głodni.
Jedli z tego trochę więcej, robocze, ci leśni.
Młodzież ,co była w baraku, a mówiąc dzieciaki,
Głodowała, chudła szybko, biedne szkieleciaki.

Nikt dolewki ci nie dawał, zwanej też repeta.
Bo tu inne obyczaje. Obca tu podnieta.
Brak jest zupy, brak jest chleba, brak jest i miesiączki.
Żona mówi o tym swemu, gdy płucze swe majtki.

Córka starsza też się skarży – mamo, brak periodu!
A co ze mną , jestem stara tu teraz za młodu?
Przy okazji o zjawisku mówią to dziadkowi.
Co też na to Iwanowicz, co też na to powie?

142

Teraz są w drodze do lasu. By żyć, trzeba robić.
Nic innego się nie liczy. Tu głód może dobić.
Ojciec mniej dostaje zupy, wszyscy mniej jadają.
Kto żyw w tajgę spieszy z rana i mało gadają.

Bronek idzie, przy nim siostra, Marysia skrzywiona.
Coś ją w środku ciągle boli, drapie ją jak brona.
Bratu pomóc w piłowaniu, dąży dobra siora.
Czy wytrzyma na kolanach ciągać do wieczora?

Dzień jest dłużno, a rabotać tutaj wiecznie nużno.
Nie ma dnia tu odpoczynku. Tu tajga jest groźna.
Drzewo często łamie ludzi, zrywa błony ciała.
Tak Marysia od wysiłku skrzywiona jest cala.

Drepcze wedle swego brata, co krok wali długi.
Ten braciszek jest wysoki i przedziwnie chudy.
Droga w wyrąb trochę długa, co rok się wydłuża.
Ścinka ciągle się oddala,tam robota świeża.

Ścięte bale trza zaciągać do placu jednako.
Ale ten plac się oddala, tutaj czas swój tracą.
Jak Marysia z bratem Bronkiem kloce mają ściągać?
Kiedy ona o tym myśli ,zaczyna sie wzdrygać.

143

Józek, Czesio czy Ludwika, to małe dzieciaki.
Jak tu dzisiaj tu upadnę, to wypruję flaki.
Dochodzili już do zrębu, ktoś od tyłu woła.
Oglądają się za siebie, matka w wierch się pięła.

Mamo! Ojca zostawiłaś? Tak, on jest przytomny.
Dopilnuje chyba mienia ,a my w pień ogromny.
Wrazim piłę, będziem rzezać. Tam jest trójka drobiu.
Tam bez zupy i bez chleba krzywdę sobie zrobią!

Bronek jednak jest przeciwny. Manatki rozkradną!
Ojciec tego nie obroni, jeszcze wszyscy padną!
Dawaj ,synu ,piłę w ręke, Marysia cierpiąca.
Tylko z mamą masz piłować, jazda, jam to chcąca.

Dwa chojary dziś spuścili. Mamo, idź w baraki.
Ja gałęzie sam obetnę. Maryś zbierze w kupki.
Jeszcze dzisiaj to wypalim, wrócim troche późno.
Bo jak widzisz brak roboczych, a zrobić to „nużno”.

Na zrębie byli Kałmuki, a było ich pięciu,
Mówią – Bronek my pomożem przy gałęzi cięciu.
Chłopak mówi, wam też ciężko, a chcecie pomagać?
Tak, pomożem, w pojedynkę będziesz się tu zmagać?

144

W pojedynkę nic nie zrobisz, a kłody nie ruszysz.
O siostrzyczki co zostały, to ty zadbać musisz.
My pomożem, nam jednako, my to już ostatnie.
Dwieście nas tu przyjechało, reszta też tu padnie.

Bronek widział przyjazd onych, liczna była grupa.
Sam też widział, bardzo często wynoszono trupa.
Lud roboczy, ale w stepie, gdzie widać przestrzenie,
Oni biednie przyjechali, waciak to ich mienie.

Z delty Wołgi pochodzili. Zgarnięto ich plemię.
Gdy nad rzeką walki były, chłopy żyli sennie.
Nie mogli się przystosować. Tajga ciasna cela,
Nie mieli też słonej wody. Umarło ich wiela.

Jeszcze czterech niedobitków, dla tej kromki chleba,
Pracowało w tajdze ciężko, wspomogli gdy trzeba.
Teraz kłody popychają. Lach jest stratowany!
Jeszcze zipie, oni wiedzą,- cios mu jest zadany.

W późny wieczór powrócili. Bronek widzi tatę.
Ten jest cichy, mało mówi, źle pije „Herbatę”
Lewa ręka mu została, w wyrku prawie siedzi.
Co chwila to tu podchodzą do pryczy sąsiedzi.

145

Tu popatrzą, kiwną głową, wiedzą co się stanie.
Stoją z boku, pragną pomóc. Sitem wody branie.
Ma gorączkę, rozpalony, źrenice szerokie.
Ma policzki zapadnięte, dołki w nich głębokie.

Nocą Bronek żle zasypiał, niepokój nim targał.
Jeszcze wierzył, lepiej będzie. Wcześniej rano wstawał.
Znów z Marysią poszli w tajgę, znów mama dobiegła.
Ona chyba dobrowolnie od baraku zbiegła.

Znów spuścili dwa modrzewie, później cięli sęki.
Ale jutro trzeba spychać, z tym to będą męki.
Mama w wieczór zapowiada – wszyscy do powroza!
Będą ciągnąć linki, sznury, wszyscy jak do woza.

Ojciec sam w łożu zostanie, ma przytomne oczy,
Małe dzieci zadziwione. Tak mama ich uczy.
Poszli rano całą szóstką, na przodzie dzieciaczki.
A co oni tam naciągną. Tyle co ślimaczki.

Ale mamie o to chodzi, by wdrożyć ich w pracę,
Bo gdy mamy im zabraknie, to będą tułacze.
Zginą w tłumie lesorobów. Tajga ich pochłonie.
Troje przecież tu już padło. Matka ściera skronie.

146

Drągiem kłody w górę wznoszą,podstawiają wałki.
Popychają, pociągają, jak krasnale z bajki.
Metr po metrze, to raz z górki ,to znowu do góry,
To są dzieci, ci przy sznurach – a nie żadne tury.

Gdy wrócili umęczeni, ojciec jakby siedział.
Co się w koło niego dzieje, to chyba nie wiedział.
Coś mamrotał, nie miał zębów, wargi opuchnięte.
Lewą ręką coś wskazywał, a palce miał drętwe.

„ Rzepiki pamiętam ja złote,
Ten jęczmień, ten żyta łan siwy,
Ten krwawnik, te dziwy – przedziwy
Błękitów, z których wieki przędą ręce Boże
Naszych serc tęsknotą.”

Wiersz seplenił jak modlitwę. Nie widział nikogo.
Cofnął rękę, zamknął oczy, tak zasypiał błogo.
Rano matka wszystkie dzieci wypuściła w zręby,
Pozostała. Bronek widzi, ma ściśnięte zęby.

Zabrał grupkę, głaskał główki, no, idziem „rebiata.”
Tam na zrębie wspólna praca nas na pewno zbrata.
Coś tam zrobim, z tego żyjem. Wodnista dziś zupka.
Józka puścim na maliny, w malinach jest krupka.

147

Należało przejść przez kłodę, rzeczka rwąca w dole.
Bystra była, wściekła była, robiła zakole.
Za tą rzeczką są maliny, plantacja, a dzika.
Tam to komar uporczywy, wciąż przy uchu bzyka.

Tam też meszka, co bez brzęku, więc Józio ma siatkę,
W ręku wiadro cynkowane, na swych spodniach łatkę.
Będąc w środku już na kłodzie, spojrzał jak też płynie,
Wąska rzeczka, co to z wody, a zdrowotnej słynie.

W dali tam ,to jest dolina, na niej z bierwion sągi.
Aby zapchać tam chojary, to łamano drągi.
Widać ostew z kopką siana, zakrętasy rzeki.
By dolinę tą wyżłobić, minęły tu wieki.

Chłopiec wlazł w gęste maliny. Tu tajga jest głucha.
Nic żywego nie obaczysz, komar tu i mucha.
Komar krąży nim usiądzie, pije krew cieplutką.
Aby nie dać się pokąsać, twarz zakrył calutką.

Mając wiadro pełne malin, różowych pełniutko,
Wraca nazad, kropi deszczyk,na kłodzie śliściutko.
Noga jemu w bok uciekła, okrakiem już siada,
Maliny się wysypały. To jest butów wada.

148

Bratu mówi, nie ma malin. Dobrze, że nie spadłeś.
Jutro pójdziesz. Też dzień będzie. Wiadra nie straciłeś.
Powracają do baraku. Ojciec nadal siedzi.
Przy nim mama z łyżką zupy. Karmieniem się biedzi.

Na pryczy też siedzi dziadek, rosyjski zesłaniec,
Rozmawia z Michałem czasem, w ręku ma różaniec.
Mówią rzeczy bardzo dziwene, dzieci zasłuchane.
Bo tematy tej rozmowy im całkiem nieznane.

Wołos , mówi Iwan głośno, to bożek z rogami.
Dawniej Ruś w niego wierzyła, bo żył między nami.
Swaróg także jest wspomiany. Jeszcze za Olega.
Wszystko później zapomiane. Czy słyszy kolega?

Tak, ja słyszę, słabo mówię,…. znam też coś historii.
Jak ja teraz będę milczał,…któż o tym coś powie?
Z Bochni była raz wycieczka do Krakowa miasta.
Mówią, że widzieli Boga, co to żył za Piasta.

Światowit, cały z kamienia, w cztery świata strony.
Patrzy. W kamień jest zaklęty. Wyciągnięty z toni.
Mamy ,druhu ,powiązania dłuższe od chrześcijana.
Teraz w Rosji ta religia jest sierpem ścinana.

149

Rozmawiali do wieczora, palono łuczywo.
Iwanowicz się pożegnał. Odszedł bardzo żywo.
A wraz z nim westchnienie ojca, bo odeszła dusza.
Żona patrzy, go dotyka, a on się nie rusza.

Siedzi sobie, oczy zamknął i bezzębne usta.
Myśl uciekła razem z duszą, jama ciała pusta.
Wszyscy płaczą cały wieczór. Nawet pod kocami.
Co to teraz z nami będzie? Co też będzie z nami?

Litościwy dół wykopał, na drągach go nieśli.
Tak po cichu i w milczeniu, bez żałobnych pieśni.
Bo tu wokół to kraj dziki, siromacha w tajdze.
Jest w mundurze, jest pod gwiazdą. A podobny bandzie.

Nastały miesiące znojne. Józek pasie owce.
Jest to stado sowchozowe. Pilnuj tego ,chłopcze!
Rok pilnuje. Wojna w Polsce. Tam Bronek zalega.
List o śmierci to napisał wojskowy kolega.

Był już sierpień, pisał Czubek. Zdobylim już Płońsko.
Niemiec opór dawał wielki, bralim wioskę ciężko.
Ale wzielim, to Cholewy, i następną także,
Co ją zowią Woronino. Widzim Niemców twarze.

150

Więc, komenda, na bagnety! Ruszylim na hura!
Pocisk upadł tuż przed nami, po nim wielka dziura.
Bronek wpada do tej dziury, Patrzę, ja sam biegnę.
Tam w tym leju, znaleziono jego ciało biedne.

Ja donoszę wam stroskany, Z jednego posiołka,
Wszak byliśmy na tej wojnie. Wraża jedna kulka.
Pozdrówcie tam moją siostrę. Blisko Wisła bieży.
On nie dobiegł, ale w Polsce, spokojnie już leży.

Wieczór cały po tym liście mama w kąt wciśnięta.
Nuci sobie pieśń znajomą, a pieśń ta nie święta.
W pryczy leży resztka dzieci, słyszą melodyje.
Wiedzą dzisiaj, że brat Bronek, już teraz nie żyje!

„ Rozkwitały pąki białych róż,
Wróć, Jasieńku, z tej wojenki już.
Wróć, ucałuj, jak za dawnych lat.
Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat.

Już przekwitły pąki białych róż,
Przeszło lato,jesień, zima już.
Cóż ci teraz dam, Jasieńku, hej,
Gdy z wojaczki wrócisz do dziewczyny swej?

151

Janeczkowi nic nie trzeba już,
Bo mu kwitną pąki białych róż;
Tam pod jarem gdzie w wojence padł,
Wyrósł na mogile, białej róży kwiat. „

Łuczywa już dawno zgasły. Ona w kąt wciśnięta.
Majaczyła w blasku pieca jakoby ta święta.
Tam zasnęła, snem bogini po utracie dzieci,
Tu czas stoi, jest jednaki, on nigdzie nie leci.

152

Rozdział IV

E p i l o g

Ciężko, ciężko, bardzo ciężko jest w czterdziesty czwarty.
Jesień późna, są przymrozki, marznie strumień wartki.
Chłopcy są na kartoflisku, Józio, Czesio mały.
Tam w zmarzlinie butem kopiąc kartofle zbierali.

Na sąd wielki matka pójdzie. Kradzież mienia była!
Mamo ,pustka wokół jeno, z lasu straż wychnęła.
Patrzym z dala coś się rusza, jakoby wataha.
Chyłkiem nieraz, czy rosomak albo siromacha?

Nas za chałat. No, że bratcy! Kradną sowchozowe!
A czyje to są dzieciaki? A toć to Lachowe.
No widzicie ,będzie bieda, mówią, że dwa lata.
Czy ja wrócę? Józio, Józio, wyrośnij na chwata.

Mama bardzo się lękała. Ludzie jej szeptali.
Że tam solą ostre kary. Oj, ludzie się bali.
Iwanowicz skręcił usta. Boh, może zratuje!
Ale turma to na pewno. On bardzo żałuje.

153

Kobieta prawie szaleje. Co z tą czwórką będzie?
Rozrzucą po całej tajdze, jak kruki żołędzie.
Czas rozprawy wciąż się zbliża, jak fatum, jak hiena.
Za siebie się wciąż ogląda, strach idzie od cienia.

W miasto Sugur, tam ma jechać, a to dni jest kilka.
Przeminęły jakoś szybko, tyle dni a chwilka..
Budynek był z twardej cegły. Cara to murarze,
Zbudowali dla leśników. Teraz typy wraże

Właśnie głośno wywołują,- Mareja a Plądel…
Ona ciężko wstała z ławy, jest szlaką lub żużel.
Zdepczą zaraz ją przed sądem, już w barak nie wróci…
Cały żywot ,resztkę dzieci przymusem porzuci…

Gdzie są bogi dawnych Słowian? Wspominał przed śmiercią…
Michał dobry ,co był mężem, a tu deski skrzypią.
Każdy krok zbliża do kary, surowej a lutej.
Czemu w progu ja nie padnę? Nie zostanę tutaj?

W sali jasno jest nadzwyczaj ,a jasność narasta.
Tam przed ścianą zjawę widzi, w poprzek jej jest chusta.
Stanęła więc zachwycona, Chrystus się uśmiecha….
Faluje z nim cała sala,…nadal skrzypi decha.

154

Jeszcze robi te trzy kroki, aby dotknąć rany.
Inny głos się tu odzywa,…Obiekt schorowany.
Wypuścić więc tę kobietę….Sprawa jest zamknięta.
Ona cofa swoje kroki, nadzwyczaj przelękła.

Chyba koniec, już ją wezmą, Już wszystko stracone!
Lecz milicjant ją prowadzi do wozu, gdzie konie.
Wolna jest eta żeńszczyna. Koniec sprawy. Kropka.
Odszedł szybko ,ona siada. Szuka gdzie jest chustka.

Chustka leży jak leżała, woźnica tak stwierdza.
Ty bez chusty w sądy poszłaś, to inny potwierdza.
Dziwne rzeczy myśli sobie, chustę Chrystus trzymał…
Chciała wszystkim to wyjaśnić, język się zatrzymał.

Tak bez słowa powróciła w łoże do dzieciaków.
Od wyjazdu nic nie rzekła. Nowe znaki czasów.
Wraz z nią także wyjechali całkowicie Żydzi.
Nikt nie wrócił razem tu z nią. Mało tutaj ludzi.

Kałmuków też wcale nie ma. Szybko wyginęli.
A więc władze nawet dzieci w roboty swe wzięli.
Józek teraz jest pastuchem, pilnuje koszary.
Lat trzynaście ma chłopczyna, a robi jak stary.

155

Daleko jest od baraku, kilka kilometrów.
Jest tam szopa , owiec dużo i kilka baranów.
Stado liczy cztery setki. No, a co on jada?
Co tydzień mu żywność wożą. Ma pilnować stada.

Więc pilnuje całe stado i każdą osobno.
Najważniejsze: ma robotę, już nie chodzi głodno.
Była jednak jedna owca, trochę brązowata,
Ją spodobał sobie rządca. Dla mnie będzie ta, ta!

Kiedyś się dziwnie złożyło. Owieczka ta znikła.
Chodzi Józio ,szuka owcy. Owca jakaś głupia.
Z jagniakiem zniknęła z oczu. Martwi się chłopczyna.
I pośpiesznie z każdej strony szukać jej zaczyna.

Traf chciał jednak, że nadjechał Roman Uszakowski.
Był na koniu, siedział prosto. Chłopiec jest u szopki.
Czy masz wszystkie owce w kupie? A nic nie brakuje?
Jednej nie ma, tej brązowej, właśnie poszukuję.

Muszę o tym zameldować, szukaj, to dzień krótki.
I odjechał Uszakowski. Chłopiec jest markotny.
Wnet nadjechał brygadzista, z bata sobie śwista,
Widać jego złe zamiary. Ma skrzywione usta.

156

Jak to nie ma ,ty nierobie! Gdzie brązka ,szczeniaku!
Najechał koniem na chłopca. Pajdziosz ty do paku!
Smagnął batem go po plecach, poprawił dwa razy.
Jak się owca ta nie znajdzie, poprawię te razy.!

Władzy jadę zameldować, już ja cię nauczę.
Patrzcie jeno, jakim głupi, ja nieroba tuczę!
I pojechał. Józio stanął. Tchu nie może złapać.
Widzi łąkę całkiem pustą. Trawy nie chcą chrupać?

Owce jednak są przed łąką, przecież ich nie było?
A na łące w białym płótnie, coś się tam chyliło.
Już podniosło swoją głowę. Z obrazu jak żywa!
Matka Boska ,szepcze cicho, chyba Józia wzywa?

Słońce było u wierzchołków, a było południe.
W białych szatach i złocistych wyglądała cudnie.
Chwilę trwało to zjawisko, nagle zaginęło.
A przy skale tam na lewo, skąd ono się wzięło?

Stoi owca ta brązowa, jagniak sobie bryka.!
Gdzieś w oddali z echem nazad słyszalna muzyka.
Nie muzyka. Wycie wilków, chorał do księżyca,
Który teraz jest widoczny ,bo słońce zanika

157

Józek zegnał owce w kierdel, Podszedł do koszary.
Drągi z wejścia pozdejmował. Szukał jej do pary.
Razem weszli w środek placu, a stado posłusznie,
Weszło szybko, w kupie stoi, póki on nie uśnie.

Gdy rok minął na wypasie, wrócił na baraki.
Widzi prycze nieraz puste. Kości poszły w krzaki.
Ich została też połowa. Luzy są na pryczach.
A poza tym jest jak dawniej, Odzież tonie we wszach.

Jedzenie jest bez dokładki. Norma jest żelazna.
Nie otrzymasz więcej zupy, bo norma jest ważna!
Ale Józek, gdy z wypasu powrócił na stałe,
Zauważył, kucharz zupę leje w dołki małe.

Przyuważył raz i drugi, zagląda do dołu.
Nora zupą jest zalana prawie do połowy.
Nam dolewki to nie dadzą, przepis jest przepisem,
Ale w norę leją resztki spaczonym umysłem.

Podebrał ją kilka razy. Och, było jedzenie.
Kucharz jednak zauważył,zrobił w dół siedzenie.
Tak skończyło się to jadło ,całkiem dodatkowe.
Krótkie było, ale zawsze, dni już nie głodowe.

158

Wojna także się skończyła. A to rok już prawie.
Zarząd myśli o rocznicy, szykuje zabawę.
To pabieda! Chwała partii pod wodzą Stalina !
Nowe życie się zaczyna? Może jest przyczyna.

Otóż coraz częściej mówią, różne osobniki,
Że Polaków ktoś tam szuka, a nie na kibitki.
Tydzień mija za tygodniem, natęża się fama.
Że już listy są zrobione, a jedna jest zdana.

Święta Agnieszka wypuszcza,skowronki już z mieszka.
Znam ja dzieci to przysłowie, gdy rodziłam Cześka.
W tym przysłowiu jest nadzieja i wiatry i życie.
Idą jakieś wielkie zmiany. Wierzę w one skrycie.

Jednak chyba to jest prawda. Nadchodzą rozkazy.
By ładować Lachów w wozy. A to są nakazy.
Kto tą sprawę tak rozdmuchał? „ PRAWDA” to donosi.
Że to Wanda Wasilewska Moskwę o to prosi.

Już na wozy się ładują. Już do Krasnojarska.
Droga widzą jest ta sama. W kierunku jest zmianka.
Zmiana także jest w szybkości. Pociąg rwie z kopyta.
Jak nazwisko? To już w Polsce, młody kapral pyta?

159

Teraz pociąg do Poznania. Kraj piękny, zielony.
Na stacji stoją dość długo. Józek wraz w perony.
A z peronu na ulicę, patrzy w czyste gmachy.
Nieraz coś go tam ugryzie, najgorzej to w pachy.

Z tłumu widzi jakiś pan jest. Mówi – tyś obdarty!
A skąd jesteś? A z wagonu. Robisz sobie żarty?
Tak, z pociągu, ja z Syberii. Pociąg przy peronie.
Wiesz co, chłopcze, chodź ty ze mną. Podał swoje dłonie.

Józek poszedł, idzie za nim, a nagle się waha.
Tak daleko ja nie mogę. Chodź, zamienim łacha.
Weszli do jakiegoś domu, następnie w mieszkanie,
Piękne panie, temu chłopcu szykować ubranie!

Ubrali chłopca od nowa, dali naręcz ciuchów.
A kobiety ciągle zwali chłopczynę od zuchów.
Chłopiec wrócił do wagonu. Mamo, obacz jeno!
A ja wszystko to dostałem, w ręce jeszcze dano.

W Polsce ,synu, teraz jesteś. Pamiętam te ludy.
Pośród nich to ja zrodzona. To fakty nie złudy.
Jedziem zaraz, pociąg gwiżdże, o czujesz ,ruszamy.
W nowe ziemie pociąg pędzi. W nowe życie gnamy!

Marzec 2009 r.

160

Spis treści

Rozdział I Unurzani w czarnoziemy

Rozdział II Drugi wróg 52

Rozdział III Zsyłka w tajgę 81

Rozdział IV Epilog 152

Stargard Szczeciński 2009r.

161

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz