środa, 27 grudnia 2017

"Klechda o Popielu"

Wiesław Kępiński

Klechda o Popielu

Poemat

2

Część I lata 790 – 815

Krol się cofa spod Gorzowa, uchodzi za rzeki.
Wojsk tak wielkich od zachodu nie widziały wieki.
A więc Popiel dąży za nim aż nad brzegi Odry,
W czas upalny, kiedy w zbożach kwitnie chaber modry.

Starć nie było, bo czekano na posiłki Prusów,
Na Morawy, Serbów hufce i dzikich Litwinów.
Kiedy wszyscy nadciągnęli, do bitwy nie doszło,
Bo już nocą przed Kupałą, wojsko Franków uszło.

Lach ten młody ,co z Kijowa z Chazarami przybył,
Woła nagle; a ja chętnie łatkę bym im przyszył!
Mają oni wszak na sobie szaty i pancerze,
Gdy ubije Chazar jego ,to wszystko zabierze.

Na to Popiel odpowiada,- Piękne mają zbroje,
Lecz zasadzki za tą Odrą trochę ja się boję.
Ich odwody są nieznane, nie wiemy jak liczne,
Nam nie trzeba teraz boju. Hełmy mają śliczne.

3

Ichnie miecze się nie szczerbią, blachy mają kute,
A piechury, jak i konni w kierpce są obute.
Twoje zaś tu Chazarowie na oklep na koniu,
No i boso już biegają po szerokim błoniu.

Pewnie by się nam przydały ich szatki i pasy.
Ich koszule, żeby przebić trzeba użyć spisy.
Co grot kuty, hartowany mają osadzony,
By nie skrzywił się na drzewcu w inne boki, strony.

Po co gonić cudze wojska, co same odchodzą?
Po co? Teraz gdy wiadomo, że nam nie zaszkodzą.
Gdyby także Chazarowie od was odstąpili,
Toby u was wszak na pewno ludzie lepiej żyli.

Stryj ma rację. Te Chazary, nie są nam tyrany.
Nasz ród Polan do roboty, nie jest przez nich gnany.
Jednak lepiej by nam było, gdyby już odeszli,
W Kaukazy lub za morza, stamtąd oni przyszli.

To wędrowne wielkie plemię, to są koczowniki.
Ten lud czarny z czarną brodą, to lud trochę dziki.
Chwalą sobie obyczaje, jakie są u Polan,
Gdy z niewiastą w nocy psoci, to piszczy jak baran.

4

Handel Dnieprem uprawiacie? Macie z tego zyski?
Tak i owszem, lecz w porohach, kamień nie jest śliski.
Towar trzeba nosić z góry, na plecach lub koniach.
To utrudnia, ludzi męczy, mają pot na skroniach.

Dniepr też w inną stronę bieży, z daleka od Troi.
Lepiej Dniestrem spławiać zboże, flis się tak nie boi.
Do Kaczuby zwozim wszystko, tam wielkie są targi,
Byłem, jadłem tam owoce, co mi spiekły wargi.

Takie słodkie, pełne soków, kwaśnych jak kapusta.
Jednak smacznych, takich słodkich, pieką po nich usta.
Co za ludy? Co za stroje? Twarze żółte, czarne
A powietrze zawsze z rana mgliste prawie parne.

Teraz jednak będziem patrzeć na most na tej rzece,
On na czółnach takich wielkich.Mądre to, nie przeczę.
Nie trza pławić koni w rzece, ni moczyć ubrania,
W tym kierunku będziem robić my także starania.

By zapasy czółen stworzyć i trzymać w ukryciu.
Czółna można wykorzystać na całym dorzeczu.
Więc jak widzisz, mój krewniaku, nawet obcy uczy,
A nauka mądrych ludzi każdego utuczy.

5

Trza podglądać ,jak co robią i palą kamienie,
Z których miecze wykuwają. Miecz to jest istnienie!
Taka armia rzeki przeszła, wszystko hen zdeptała.
Jak to dobrze, już ich nie ma. Prowe za to chwała!

Spójrz też ,Lachu ,na szeregi ,jakie mają zwarte.
Tam jest mores, koń przy koniu niby w kadzi zbite.
Równo koni łby idą, prawie noga w nogę,
Co tu równać twych Chazarów, co w derki ubogie.

Ja wysłałem kilku swoich do Franków krainy,
By przyuczać kilku naszych, jak wytapiać szyny.
Może wrócą tutaj kiedyś, gór nam nie brakuje,
Może któryś także u nas, wytapiać spróbuje.

Mrok się robi. Czółna Franki na płozy składają,
W dziesięć koni każde czółno za wojskiem targają.
To jest rygor, to jest mores, to sprawność wojsk wielka,
Do jedzenia przenoszenia służy im butelka.

Więc nie musi tracić czasu na palenie ognia,
Na to czasu wiele traci każda jazda wschodnia.
Frank zaś z konia se nie schodzi i w biegu popija,
I nie stając na popasy, szablą w bok wywija.

6

Widzę, stryju, widzę wszystko. Czy można ich zetrzeć?
Na jednego stu Chazarów, włóczniami na nich biec.
Co godzina chmarę rzucić, wymęczyć fizycznie.
Potem nadziać wymęczonych na słowiańskie włócznie.

Tak, tak można, lecz liczebnie, trzeba ich przewyższać.
A skąd wojów na umarłość, skąd ich tyle wciąż brać?
To stokrotnie trzeba więcej mieć wojów pod bronią,
Aż tych Franków umęczonych nad Renem dogonią.

Jak też spłacić pomocników, każdy żąda złota.
Gdy za mało mu zapłacisz, to się w gniewie miota.
Jutro Prusów trza odprawić, mają niedaleko.
Na zapłatę tam za Wisłą baba na nich czeka.

Potem Serbów, Morawianów i dzikich Litwinów.
Wszyscy mężni, wszyscy chętni są do wielkich czynów.
Więc jak widzisz, każda pomoc jest bardzo kosztowna,
Dzięki Prowe, że choć puszcza w zwierza taka łowna.

Z wyżywieniem takiej masy nie mamy kłopotu,
Jak też widzisz, naszym tutaj, nie brak jest polotu.
Już swe konie wymieniają, zmieniają kulbaki,
Oglądają, wytykają nawzajem swe braki.

7

Litwin w skóry jest odziany, przeważnie bobrowe,
Więc wymienia to na giezła, białe, lniane, nowe.
Twe Chazary swe koszule z bawełny, bielutkie,
Wymieniają na toporki i nożyki krótkie.

Jeśli poszedł i nie wróci, to moja jest racja!
Teraz w konie ,bo w Śliwicach czeka nas kolacja.
Proszę wszystkich w kasztelanię, na mięsa i chleby,
Wszak stoimy już na koniach prawie cztery doby.

Aldon prosi na rozmowę. Tylko w cztery oczy.
Chciałbym pierwszy stąd odjechać, bo historia uczy
By nie kusić złego losu, żadna sprawa pilna.
Chciałbym cało stąd powrócić do swojego Wilna.

Sambio może się zasadzić, bo to stary pirat.
Kiedyś ponoć jego dziadek był Litwinów ci brat.
Ale teraz coś go gryzie, wilkiem w koło patrzy,
Chciałbym, kniaziu, byś potrzymał go doby aż trzy.

Ja odjadę se spokojny ze swymi wojami,
Pragnę, aby zawsze grało wszystko między nami.
Do kasztelu więc nie wstąpię, proszę o zwolnienie.
Wolę wracać i pilnować, tam gdzie moje mienie.

8

Dobrze robisz, mój Aldonie, masz głowę na karku,
Wrócić doma wśród Jaćwingów, nie spacer po parku.
Mam ja worek tu dla ciebie, trochę ciężki może
Lecz na pewno ,to co w środku, trochę ci pomoże.

Bywaj, wracaj do macierzy, zmrok już tu zapada,
Nie chcesz wypić, zagryźć dzika, no cóż tak się składa.
Ja przytrzymam tu Sambiego, aż ty się oddalisz,
Przejdziesz Wisłę, potem Drwęcę, przemkniesz niby ten lis.

Gdybyś kiedyś chciał pomocy, to konnych wysyłaj.
Ale w koło Białowieży,tam spokojny jest kraj.
Możesz także swego gońca korabiem podesłać,
W Kołobrzegu, moje warty, ciągle będą tam stać.

Póki jestem ja u sterów Polanów dziedziny,
Nigdy swarom do sąsiadów ja nie dam przyczyny.
Ale u nas coś się mąci. Leszki lud buntują.
Nie wiadomo jakie losy oni mi gotują.

Tak pożegnał Popiel tego ,co przybył z pomocą.
Żegnał tego ,co z odsieczą przybył prawie nocą.
Żegnał tego ,co sprowadził wojów w ruń ubranych,
Słomą siodła i wędzidła bez konopi tkanych.

9

Jak porównać te szeregi upartych Litwinów,
Z Krola wojskiem, w stal zakutych karków i łbów.
Frank tak mieczem se wywija, jak ciołek ogonem.
Wali wszystko ,co na drodze niby jakimś gromem.

Jak to dobrze, że nie doszło do walnej rozprawy.
Wynik takiej nie wiadomy ,aleć zawsze krwawy.
Obodrzyce im ulegli, choć nie brak im stali,
Franki wszystkich bez oporu aż do Odry gnali.

Gdzie nam takim im dorównać. Trza budować swoje.
Wielkie statki, porty rybne, mieć tkaniny zwoje.
Szukać żwiru, co się topi, wiatraki ustawiać.
A nie ciągle do napadu sąsiada namawiać.

Z taką myślą do kasztela Popiel już zajeżdża,
Sługi zbrojne jak szerokie otwierają oddrzwia.
W ręku szczapy zapalone potrójne trzymają
Z boku stoją muzykanty, na fujarach grają.

Z lewej ręki u Popiela, Lech z Kijowa jedzie.
Przy nim Sambio, on luzaka na powrozie wiedzie.
Z prawej strony Czechu Stewnik dostatnio ubrany
I Serb Liudewit, jako Słowian tutaj mało znany.

10

Cała piątka skacze z koni,cugle sługom dają,
Idą w stronę drzwi otwartych, wkoło się kłaniają.
Jest to zwyczaj pośród Słowian, prawie nakazany,
By się kłaniać gospodarzom ,chociaż on nie znany.

Tak się zbliża dzika dusza do nieznanych ludzi,
Idzie wolno, bojaźliwie, ruch w niej lęki budzi.
Chce więc szybko se zaskarbić łaski i uznanie,
Zanim w progi mu nieznane stopą swoją stanie.

Stąpa wolno, wolniusieńko, but do przodu stawia,
Głowa w górę wyciągnięta niczym u żurawia.
Mgnieniem oka sprzęt ocenia czy nie gilotyna,
Ręce blisko siebie ciągle tuż u pasa trzyma.

Uśmiech usta mu wykrzywia , uśmiech od niechcenia,
Ale widać to od razu, daje wciąż baczenia.
To na przyzbę, to na oddrzwia, na deski podłogi,
Na kamienne podwaliny i na zwierząt rogi.

Z których grodu fundamenty tu są zbudowane,
A niektóre z tych kamieni tworzą nawet ścianę.
Wszystko ujrzą ,nawet w mroku, oczęta obcego,
Bo nie wchodzi przecież dzisiaj do domu swojego

11

Sień jest wielka i bez okna, mury z białej cegły.
Na tych murach tu od środka, kusze wielkie legły.
Bełty grube z grotem spiżu, związane kołczanem,
A cięciwy naciągane są żywym baranem.

Bełt przebije na wskroś konia, wojaka uśmierci.
Niesie w pole na stajana i jego półćwierci.
Jesion gięty jest w półksiężyc, baranem w półszorku.
Bełt spogląda tutaj w pole z małego otworku.

A cięciwa z owcy jelit brzęknie jeno cicho,
Bełt tak pomknie, że uśmierci w locie każde licho.
Prus ogląda, maca ręką straszliwą machinę.
Nieruchomą i nieznaną. Dziwną on ma minę.

Ale widać ,że ciekawi go te urządzenie,
I z tęsknoty za maszyną wydaje westchnienie.
A jak baran nie chce ciągać, to co wy robicie?
W zad mu pchamy trzy brzozowe zapalone wicie.

Co dzień próbę z nim robimy, tak jest nauczony,
Że sam chodzi już do tyłu i nie jest karcony.
A jak baran wyrwie naprzód, to zerwie cięciwę?
Ruchy kuszy są dość szybkie, czy jakieś leniwe?

12

Nie, bo linka ma supełek w szczelinie chodzący,
Ruch barana jest jednaki i ograniczający
Się do kroków tylko trzech tu, do przodu do tyłu.
Niby ten drwal ,co tak w lesie ręką rusza piłą.

Sambio palcem maca kuszę, cmoka aż z podziwu,
To obrona grodu jego i obrona bytu.
W duchu zamiar ma podjęty, milczy tajemniczo,
Gdy pokaże toto swoim, w grodzie będzie byczo.

Po tych ścianach w sieni wisi wielkie uzbrojenie,
Kamień w łyku lub rzemieniu lub w drewnie krzemienie.
Tak za życia nabijane w odziomek jabłoni,
Zarośnięte potem drewnem, gdy sęk łyko roni.

Są oszczepy z kij leszczyny lub smukłego buka,
W którym dzięcioł swoim dziobem nigdy nie zapuka.
Drewno zdrowe da się łupać i gładź wyszlifować,
Tylko ciężko z tego robić, trza się naharować.

Tarcze z desek i ze skóry, są też wiklinowe.
Które groty zatrzymują i do spania zdrowe.
Brak tu spiżu i żelaza ,ale nie brak złota,
Z tego kruszczu zaraz widać, fachowa robota.

13

Są figurki w środku tarczy, jabłka nawet grusze.
Są rośliny i potwory, lub nieznane dusze.
Które krążą pośród chmurek zawsze blisko słońca
I swą piętą albo palcem w tę tarczę zatrąca.

Jest misterna to robota, bo szlachetny kruszec,
Poświęcona też w miesiącu, kiedy krzyczy głuszec.
On podobny głos ma prawie do wrzawy na polu,
Kiedy woje przeciwnika niby zboże golą.

Obalony jęk wydaje, skomli albo rzęzi
Albo charczy niby tura będąc na uwięzi.
To charczenie w puszczy słychać ,gdy są toki ptaków,
Przez niektórych uważane za zwykłych głuptaków.

Że podchodzić tak się daje, czego woj nie czyni,
Niech głupotę za schwytanie, niech on za to wini.
Ten krzyk głuchy jest przyczyną mianowania ptaka,
Na świętego. Więc na tarczach jego tam są znaki.

Sambio patrzy na obuchy,jak wiercono dziury?
Czy toporkiem tak zrobionym można ciosać wióry?
I czym można zagon wzruszać pod uprawę rzepy?
Czy pomacha tym niewiasta? Czy trza chłopa krzepy?

14

Nigdy nie był aż za Odrą, nie przekraczał Wisły.
Tutaj ujrzał,że na chłopach jest kaftan obcisły.
Z tego ruchy są zręczniejsze, nie męczy człowieka,
Wszak wiadomo, że rąbanie cały dzionek czeka.

Wszystko widzi Sambio Pruski w głowie to układa,
Że nie złoto jest do boju. Tym kupisz sąsiada.
Jednak ,aby złamać jego i wyrwać mu serce,
Trzeba patrzeć wokół siebie, nie żyć w poniewierce.

Taka kusza, kiedy stoi na baszcie lub wieży,
Dosyć celnie w barbarzyńce swoim bełtem mierzy.
A gdy dziesięć takich stanie struganych krzemieniem,
Toć to z wroga nic nie będzie, pozostanie cieniem.

Coraz mocniej postanawia Sambio przy rozłące
Prosić o to. Nie kielichy, nie brosze brzęczące.
Brosze jeno baby noszą, nie masz nikt pożytku.
Brosze, wszelkie świecidełka są tylko dla zbytku.

Długo gładził jeszcze miecze frankowskie ze stali,
Patrzył długo i zobaczył, w nich żagiew się pali.
I odbija nawet lico stal polerowana.
Ta produkcja w jego ziemi wcale jest nieznana.

15

Gdyby doszło tak do starcia z tą stalą w gładź wody.
Toby chyba w pruskich szykach były wielkie szkody.
Więc zadumał się tu Sambio, chwali spryt Popiela
Ten to cwaniak jest jak trzeba, a niech go cholera!

Taką armię hen wygonić aż za cztery rzeki,
Bez starć większych, jego sprytem.Może on ma leki?
Którym spoił tak Karola, zmysł mu poprzestawiał,
Do odwrotu przy okazji cesarza namawiał.

Może Popiel jest magikiem? Ma siły mocarne?
Ma pachołków, bydło w polu, wielkie łany orne?
Koni także nie brakuje. Z kamieni kasztele.
Głazu u nas nie brakuje, na polu zbyt wiele.

Cicho siada więc do stołu Sambio zamyślony,
No, bo poczuł po raz pierwszy, brakuje mu żony.
Ona milczy tygodniami, ale jej uwagi,
To są lepsze niż obsługa na patyku wagi.

Popiel wstaje ze swej ławy, puchar w ręku trzyma,
Zdrowie moich bratów pije! Mocno kielich ima.
Ten gdy znajdzie się w potrzebie, wsparty ich barami,
Wygra w życiu swoją chwile. Chcę pić razem z wami!

16

Ja potomek Lecha prawy, przez starców obrany.
Piję zdrowie tu zebranych, gdy Krol jest przegnany.
Czułem siły dziwne w sobie, wsparty przez obecnych,
Widzę tu w was ludzi dobrych i bardzo szlechetnych.

Wstaje Sambio, wstaje Ludwit i Lech aż z Kijowa,
Stewnik takoż, to dla niego przygoda jest nowa.
Stewnik pragnie iść z Popielem w dalekie Bawary,
Bo tam w górach Szwaby robią dziwnie ciężkie gary.

Lecz z metalu, prawie wieczne, zupę w nich gotują.
To nie glina wypalona, niwiele kosztują.
Jak to robią trzeba sprawdzić,przyuczyć forysia,
Żeby rozum miał dość duży, a krzepę ci bysia.

Sambio, popatrz na te kręgi, to młyńskie kamienie,
Ja u swoich wszystkie żarna na takowe zmienię.
Dziesięć razy szybciej mielą i nie męczą człeka,
Trochę jeno więcej znoju mą kobietę czeka.

Teraz takich w naszych stronach my nie używamy.
Teraz ziarno, to my jeno w koła dwa ścieramy.
Górne koło jest z otworem, tam niewiasta sypie.
Potem ona to obraca ,aż jęczy i chlipie.

17

To Frankowie zostawili za skóry niedźwiedzie.
Lepiej przy tych kołach naszym, oj, lepiej się wiedzie.
Worek ziarna to ci zmiele rano przed śniadaniem,
Potem baba sobie idzie nad wodę, tam z praniem.

Ma też chwilę jedną wolną, bo kiedyś nie miała,
Od roboty do roboty jak głupia ganiała.
Takie zwykłe dwa kamienie, jaka to wygoda,
Obsługuje takie żarna czy starsza czy młoda.

Z drewna misa mięsa pełna, mięso jest gorące,
Każdy w łapy ochłap bierze, palce w tłuszczu lśniące.
Brodę nieraz to rękawem obetrze, obetrze.
Jakie smaczne, takie ciepłe te Popiela wieprze.

A więc Sambio znowu pyta, czy to z polowania?
Nie, to z kopla. Szybciej rosną. To chów kasztelana.
Coraz więcej dziwów widzi młody Sambio Prusak.
Ilu rzeczy tu ciekawych, u niego jest wciąż brak.

Oczy bardziej swe otworzył, ujrzał bowiem z dala,
Jak kasztelan wino żłopie z kubka ,co nie z bala.
Pyta zatem ,co takiego? Wino w środku widać!
Czy to można widzieć środek, nie trzeba tu się bać?

18

To jest szklane, szkło się zowie.z piasku toto leją.
Tam u Franków to potrafią, piasek w garze grzeją.
Te szklanice to kupiłem za dwie skórki lisie,
Ale widzę po twych oczach, tobie też to przyda się.

Masz ode mnie toto cacko,nie zbij, bo to kruche.
Kładź do worka ,gdzie jest odzież, albo za pazuchę.
Każde wino kolorowe w tym ujrzysz za życia,
Jeno folguj, bo w szklenicy nic nie ma z ukrycia.

Popiel znowu toast wznosi za pomoc sąsiadów,
Toć dziękuję ja wam ,brachy, z wojny żadnych śladów.
Nikt nie zmoczył swego miecza w ciele karolinga.
Nie wystrzelił z łuku strzały i czysta jest klinga.

Tak wiatr przegna nieraz chmury i błyski zapali.
Ale deszczu ani kropli na ziemię nie zwali.
Tak nam tutaj obce armie nie ruszyły mienia,
Już ich nie ma i nie ujrzysz tutaj Franków cienia.

Piję zdrowie moich gości ,co przyszli z pomocą,
Piję także za Litwina ,co odszedł przed nocą.
Ja przyrzekam, przyjdę zawsze, gdy nadejdą gońce.
Zgodne boki trzeba trzymać, bo najgorsze trące.

19

Z tarcia ciepło się wytwarza, może buchnąć dymem.
Niepotrzebne nam hałasy, podlewane piwem.
Więc za zgodę i za pomoc wypijta kielichy,
Bo już czuję miód jest przedni, a nie jakiś lichy.

Rano Ludwit żegna wszystkich i konia dosiada.
Mówię tobie to, Popielu, wspaniała biesiada!
Kiedy stanę w swojej bramie, bramie Białogrodu,
To dam wypić swym komesom od Polanów miodu.

Przedni trunek! Żegnam ciebie.Potrzebę spełniłem.
Jakoś głupio trochę mówić, nikogo nie biłem.
Dziwny najazd, dziwna wojna, tak jakby Awary
Co to u nas kiedyś byli, mówił o tym stary.

Mirwoj, co wszystko pamięta, baje różne gada,
Co nawet nie przeczę, obcą greką dobrze włada.
Mówi często o Awarach ,co gnietli Chorwatów.
Że pobito tych Awarów przy pomocy bratów.

Jednak dawno toto było, on tylko pamięta,
Broda długa ci u niego, powiadają święta.
Lat nie zliczysz, ale setka przede mną minęła,
Zanim matka mnie dzieciaka w swoje ręce wzięła.

20

Hejże, w drogę i to żywo, do Dukli przełęczy,
Tam pod górę koń zmęczony, niewiele się męczy.
Potem szybko do jeziora, do brzegu Dunaju,
No, a stamtąd do chałupy konie blisko mają.

Tak odjechał Ludwit sprawny, przy Grekach siedzący,
Dzielny wojak i do dziewczyn Polanów gorący.
Zabrał z sobą jedną dziewkę o włosach bielutkich,
Białych rękach i oczętach nad wyraz milutkich.

Za nim woje na tych koniach o maści jak mleko.
Na tych koniach Ludwit prawił, można gnać daleko.
Bo są szybkie i nie męczą ich dalekie drogi.
Można pędzić przez trzy kwadry, a nie bolą nogi.

Popiej żegnał, machał ręką, bratnią Serba duszę,
Przy nim Sambio także macha i prosi o kusze.
Zgoda, mówi Popiel na to. Sławnika odprawię,
Pogadamy jeszcze trochę przed chatą na ławie.

Jutro ruszysz, masz najbliżej, ty blisko mych granic.
Ja nie puszczę ciebie szybko,nie dając ci tu nic.
Mam ja myśli pewne w głowie, ty za Wisłą siedzisz,
Trzy korabie nam budować, pływać chyba lubisz?

21

Te korabie na wyprawy, na morza potrzebne.
Ja bym kupił je od ciebie, masz wota pochlebne.
Jeno dłuta ci potrzeba, ja ci dam ze stali.
Strugaj deski, buduj statki ,a z dębowych pali.

Mogę tobie płacić złotem, stalowym obuchem,
Co od Franków wyhandluję. Jesteś moim druhem.
Sam widziałeś, jakie rzeczy Franki posiadają,
A im zawsze coś potrzeba, bo skór mało mają.

Ta wymiana między nami da wielkie korzyści.
Twoja baba wszak zobaczy, jak się skóry czyści.
No, jak wolisz twoja sprawa, dam ci także miecze,
Niech zobaczą twoje braty, jak miecz taki siecze.

Ja korabi potrzebuję setkę albo więcej,
Ty byś pławił je do Wisły po rzece, po Drwęcy.
Chciałbym stworzyć na Bałtyku przewagę korabi,
Lecz po cichu ,bo przewaga konkurentów wabi.

Ja tak myślę, że to można po cichu budować,
Ale z czego ja opłacę szkutników, psia mać!?
Trzeba tutaj też narzędzi ze stali, nie z brązu,
Takich u nas wcale nie ma, ni czółna obrazu.

22

Jaki korab? Jakie wzory? Jakie i gdzie maszty?
Daj nam wzory i szkutniki, zbudujem pomosty.
U mnie dłubią w drzewie łodzie i kamieniem palą,
Mogą jednak je zbudować, w stoczni, z pełną galą.

Musisz ludzi tych opłacać i dla mnie też dolę,
Jestem pewny, że coś zrobię, przecież nie swawolę.
Aby kupiec był na ryby, na skóry, okręty,
A zobaczysz za lat setkę las będzie wycięty.

A mierzeja Cypel Nosa zapcha się barkami,
Aby tylko przez te lata zgoda między nami.
Zgoda będzie. Dam szkutnika, co siedzi nad Bzurą,
On zabierze swoich ludzi, on zwan ci jest Rurą.

Pójdzie z tobą. Niech buduje pomosty i szopy.
Będę płacić za koraby, za każde pół kopy.
Jeśli wszystko omówilim, dam ci lustro z rączką,
Dla twej żony, a dla ciebie pas szeroki z sprzączką.

Tak rozstali się sąsiedzi, pełni zgody, planów.
Dwaj wodzowie, Prus Bałtyckich i ziemi Polanów.
Długo Popiel w kurze patrzył po pruskich konikach,
Co zanikli za polami, w słomianych bucikach.

23

Został teraz tylko krewniak z Kijowa, znad Dniepru.
On tam nawet nie używa do kiszenia kopru.
Wciąż dowozi głów kapusty znad morza Czarnego,
Jak mu pomóc? Jak go wesprzeć, krewniaka swojego?

Ma na karku tych Chazarów,dyktują warunki.
Nic nie robią jeno jedzą, pociągają trunki.
Taki pająk wyssie wszystko, zanim gdzieś odejdzie,
Co z nim zrobić? Wojsko posłać i wydusić w budzie?

Wokół pola są słowiańskie, tylko wschód jest wolny.
Ale przecież stamtąd przyszedł ten ludek swawolny!
Jak go przegnać? Wojnę zrobić czy opłacić złotem?
Trzeba z Lachem to omówić, a decyzja potem.

Przy posiłku znów wieczorem Popiel z Lachem siada,
I na razie to o niczym z krewniakiem swym gada.
Kiedy trochę już podjedli i winem zapili
Popiel mówić chce poważnie, bo go w środku pili.

Słuchaj, Lechu, ilu swoich ze sobą przywiodłeś?
Cztery sotnie, odpowiada, oni mają ołeś.
No Chazarów z tobą ilu? To te kruczowłose?
Tak, to ludy są zamorskie, judy prawie bose..

24

Ciepłe u nich są krainy, nigdy nie ma mrozów.
Strzemion u nich nie stosują, chyba że z powrozów.
Osiem sotni tu przywlokłem, chętnie tu jechali,
Całą drogę o swych zyskach cicho wciąż gadali.

Słuchaj, Lechu, ile sotni z Chazarów byś sprawił,
Gdybyś wszystkich zdolnych w walce w szeregu ustawił?
Trochę myśli krewniak Polan, oblicza gromady,
Widać po nim, że obliczy, że da sobie rady.

Wreszcie skończył, popił wina i mówi dobitnie,-
No, nie więcej jak piętnaście, niech czart język utnie.
Jeśli tyle, mówi Popiel , to ja wojsko poślę,
I przepędzę tych Chazarów w step, na ziele ośle.

Lach zdumiony wypowiedzią, nie wie co powiedzieć.
Coś go piecze w tyłek nagle, nie może usiedzieć.
No ,a jeśli oni zza gór nowe hordy sprawią?
No, to znowu ich pokąsasz, niech się z diabłem bawią!

Lecz nie z tobą, nie z twą babą, nie z twojej komory,
Żeś nie przyszedł tu po pomoc, ani do tej pory
Nie chcesz pozbyć się psubratów, koczowników złego?
Nie chcesz pozbyć się Chazarów? Mów rychło, dlaczego?

25

Sam obawiam się zamieszek, jestem trochę słaby.
Sam na pewno z Chazarami nie dam sobie rady.
Gdybyś, stryju, sorok sotni puścił na Podole,
W trzy miesiące Chazarowie będą już na dole.

Gdzie na dole? Co to znaczy? Co to za kraina?
U nas Niżem nazywają. Dniepr w morze się wcina.
Tam są stepy całkiem puste, można tam ich zepchnąć.
Albo jeśli opór będzie, do nogi ich wyciąć.

Słuchaj, Lachu, słuchaj jeno, jutro dasz odpowiedź.
Ja bym posłał twych Chazarów na Wolin, tamże w sieć
Ich zaplątał, potarmosił, potopił w Bałtyku.
Cicho wszędzie, pusto wszędzie i po całym krzyku.

Swoją jazdę z tobą poślę na Wołyń, Podole.
I z pomocą twego ludu Chazarów wygolę.
Lecz nie możesz słowa pisnąć, aż w Kijowie staniesz.
Teraz kończym podwieczorek. Późno,rano wstaniesz.

Tak, przemyślę sobie wszystko, wszystkie argumenty,
Na Peruna! Plan jest dobry. A nie jakiś kręty!
Jeśli twoje pułki pójdą ze mną na Podole,
To jest jasne, że plan mądry powstał przy tym stole.

26

Rano Lachu nic nie mówiąc woła atamana.
Mówi krótko; iść na Wolin, przez Wikinga brana
Wyspa cała. Zetrzeć Dana i wzmocnić załogi,
Będzie za to okup wielki, okup bardzo drogi!

Już ruszają sotnie w drogę, śpiewy dzikie słychać,
Będą wyspę zwaną Wolin od Danów odbierać.
Gdy ucichły po nich śpiewy, ucichła legenda,
Nieraz może o zagładzie się po szynkach szwenda.

Coś ktoś mówi, może baje, Czy to była prawda?
Przecież brałem ja w tym udział, woła stary Gawda!
Nie dokończył powiedzenia, bo upadł ze stołka.
Pijanego usunięto przez stróża pachołka.

Tak zagasła jedna z legend, dobrze ukrywana.
Ta robota mocno krwawa nigdy nie spisana.
Czy tak było? Ano pewnie! Gawda w głos zawoła.
Nie słuchają takich bredni, co stoją do koła.

Wojsko Polan w drugą stronę za Wisłę pobiegło.
Powróciło zaś po roku, dużo ich poległo.
A najwięcej z Leszków rodu. Tam dokazywali.
I Chazarów to wybili lub w stepy pognali.

27

Do Popiela mają uraz, że wypuścił Franków,
I podchodzą coraz częściej do Popiela ganków.
Wrzawa w karczmie coraz większa. Myszka ochrypnięty.
Woła głośno, coraz głośniej ,kożuch ma rozpięty.

Rezać Franków należało.Nie wypuszczać łupu!
Czemu Korol wolno poszedł, no ,bo Popiel dupa!
Teraz szukaj wiatru w polu. Franki za rzekami,
A dlaczego tak się stało? Bo tchórz między nami!

Pod gród, woła Mirek młody, pod gród na Popiela!
Niech to plemię tych Popielów, a niech ich cholera!
Tyle dobra my stracili, blachy i żelaza,
Niech historia się tu w Gnieźnie nigdy nie powtarza!

Idą wszyscy z karczmy Kosa pod wały grodziska,
Każdy krzyczy, coś bełkocze i miota wyzwiska.
Nieraz rękę swą podniesie i kułakiem grozi,
Przewrócili furę z beczką, która wodę wozi.

Tchórzem, jesteś Popiel, tchórzem, tchórzem nad tchórzami!
I nie możesz nami rządzić, rządzić wiecznie nami.
Na to Popiel w bramie stojąc na koniu bez włóczni,
Odpowiada tym krzykaczom- Myszka, masz ty uczniów!

28

Jam to sprawił, że wieśniaki nadal siedzą w stertach.
Gdyby spalił sterty Korol, gdzie mieliby swój dach?
Nie wiadomo ,czy wygrana nam byłaby dana,
Teraz widzę ,Myszko, pijesz, pić będziesz do rana.

Tchórzem jesteś ,Popiel, tchórzem, tchórzem nad tchórzami!
I nie możesz nami rządzić, ni żyć między nami!
My nie chcemy kniazia więcej, co pośród zajęcy
Skacze chybko, albo baby uczy macać przędzy.

A ty ,Leszek, nie widziałeś mieczy ani szabli,
Jeśli tego nie widziałeś, niech cię wszyscy diabli.
Z pałką, kijem na pancerne ty chcesz iść szeregi,
Ty mądrala i te twoje zauszne lebiegi.

Tyle dobra Karol uniósł, mógł zostawić trupy,
Każdy wojak od Karola w zbroje był zakuty.
Byłoby się w co ubierać, stworzyć tęgą armię,
To ja, Myszka, wam to mówię. Kto głosuje na mnie?

Tyle dobra, tyle koni, uzdy i kulbaki,
W naszej jeździe są tych rzeczy bardzo wielkie braki.
Takie konie były rosłe, a koni tysiące,
Można było Franków topić w Odrze przez miesiące.

29

Gdy pomyślę o szyszakach, o tarczach z metalu,
To mi w głowie ciągle myśli tak przeróżne walą.
Że już nie wiem ,czy to prawda, że to do nas przyszło,
Że bez walki, że bez męstwa to samo odeszło.

Fury pełne były broni i dobra wszelkiego,
A więc czemu dałeś odejść, no powiedz, dlaczego?
Mało wojska sprowadziłeś z dalekiego Wilna?
Tobie teraz jest potrzebna urna z glin mogilna!

Były wojska bardzo sprawne od Czecha i Serba.
Mogła powstać w głowie Franka tu głęboka szczerba,
Ale ty go wypuściłeś, nie chciałeś pabiedy,
Jeno pragniesz tu u Polan wiecznie wielkiej biedy.

Popiel tchórzem jest i basta, krzyczą z boku tłumy.
Coraz bliżej krok po kroku podchodzą do bramy.
Popiel milczy, zębem zgrzyta, dziwuje dlaczego?
O co chodzi? Czemu tłumy napierają w niego?

Serby bratnie napadnięte przez Franków zagony.
Możem ruszyć razem z Czechem od północnej strony.
Na Karyntię uderzymy, gdzie państwo Samona.
Frankom ciągle się podoba, bo żyzna to strona!

30

Już podjeżdża z Burzywojem ront pod bramę grodu.
Co się dzieje z tobą ,Leszku? Krzyczysz jak za młodu.
Dusza twoja jest rogata, szum robisz tu w mieście,
Tak pomyślałby ktoś z boku,serce masz niewieście.

Czy nie lepiej w odsiecz jechać w Dunaj pobratymcom?
Niż się dziwić tu pod grodem, nie ranom a sińcom?
Przez hultajstwo pod twym okiem kułakiem zrobionych,
Tak się godzi? Zamęt tworzyć z pijaków zwalonych?

Prawdy jeno ja dochodzę, nie mogę zrozumieć,
Czemu Franków wypuszczono? Czy to trzeba umieć?
Nie potrafię tak jak ręką, głową swoją ruszać,
Lecz czy wolno było Franków swobodnie wypuszczać?

Franki przeszły przecież także Wieletów tereny,
A nie było walk tam żadnych, kiedy przeszli Reny.
O co chodzi? Miej pretensje do Lucic za Odrą,
Przyszli błagać ciebie, pomóż! Swą fałszywą mordą?

Chcesz na Frankach zdobyć łupy, stawaj do szeregu.
Niech spóźnialscy tu dołączą, dołączą już w biegu.
Najpierw zgoda, woła Popiel,potem pójdą wici.
Jak nie będzie zgody tutaj, nie umkną pobici.

31

To ja hufców z wik nie ruszę, bo zamęt to klęska,
Może upaść z ciosów własnych nasza tutaj Polska!
Najpierw tutaj ty upadniesz, ty głupi pyszałku,
Niech no tylko ja podejdę, a dostaniesz pałką!

Spokój, Leszku, woła Burzy, nie następuj blisko.
Bo jak zaczniesz awanturę, od krwi będzie ślisko.
Nie odstąpię swego prawa, przyjdę tutaj jeszcze,
Przyprowadzę tyle ludu, że w grodzie nie zmieszczę.

Dosyć mamy takich rządów, Popiel tchórz i basta.
Przyjdę tutaj z większą kupą. Polan mech porasta.
Gnuśne ludzie, bawidamki w lustra zapatrzone.
Już nie dbają o rodową i honoru stronę.

Tak wycofał Leszek swoich w podgrodzia szałasy.
Jednak stamtąd dochodziły do rana hałasy.
Potem tłumie w lasy uszli, cisza bez nich była.
Kilka dzionków, bo po kwadrze znowu się zatliła.

Myszki zbrojne z lasu wyszli z cepem, dzidą, piki.
Pod gród idą, lżą Popiela, krzyczą , będą jatki.
Chcą zamienić go na Leszka, co wojny zachciewa,
Co to różne mądre plany w łepetynie miewa.

32

Jednak młody Nakło przybył z odsieczą znad rzeki,
Już ustawia swoich równo, przed bramą zasieki.
Myszki z miejsca krok wstrzymali. Patrzą, co się dzieje?
Popiel bronić grodu będzie? Ze strachu nie zwieje?

Tu na Leszków będziem czekać, większą kupę stworzym.
Ruszym potem nagle z cepem i bramy otworzym.
Leszki owszem nadciągają zbrojne i z wyzwiskiem,
No, bo oni to już nie chcą żyć z jego nazwiskiem.

Popiel kat jest! Zły, niedobry, kumał się z Karolem!
My w szałasach w lesie siedzim, a on rządzi dworem.
Popiel tchórz jest! Żarłok wielki, nie chcemy Popiela!
Niech natychmiast bramy grodu Burzywoj otwiera!

Coraz bliżej tłum podchodzi pod jazdę młodzika,
Między nogi przednie koni cepy swoje wtyka.
Nakło jednak dumnie milczy, nie daje rozkazu,
Zanim Myszka sam nie zacznie. Myszka to typ płaza.

Oczy duże, zaropiałe, winem podsycone,
Patrzą naprzód, wszystko widzą, ale są zamglone.
Leszek jednak już jest inny, wyciąga swą szyję,
Patrzy wokół na szeregi, miarkuje, nie bije.

33

Czeka ciągle, co się stanie, gdy bliżej podejdzie.
Jakie siły Popiel trzyma, kto w pomoc nadejdzie?
Siebie widzi na tym grodzie jako kniazia Polan,
Bal dębowy tak po cichu pod bramę jest tulgan.

Balem bramę się rozbije i wytnie załogę.
Lecz czy za nim tutaj staną jakieś ludy mnogie?
Bo bez ludzi nie ma celu robić awantury,
Kto go poprze? No i za co, za te trochę lury.

Które z beczek im wytoczy po śmierci Popiela.
Przyszli tutaj jeno Myszki ,a to jest niewiele.
Leszek myśli, kalkuluje, jeszcze można radzić,
Cofnąć ludzi, a po lasach więcej ich zgromadzić.

Popędliwy jest ten Myszka, już macha cepami.
Nie wiadomo jednak przecież, co w lasach na nami?
Popiel może ma odwody, co czekają jeno
Aby z tyłu nas zajechać. Nie było ich rano.

Teraz może już nadciągli z Leszna albo Żnina.
Niepotrzebnie Myszka głupi bójkę już zaczyna.
Stać! Zawołał Leszek gromko. Stać, cofnąć się trocha!
Niepotrzebnie bez narady Myszka Nakłę brocha.!

34

My nie przyszli tutaj po to, by swary plemienne,
Między sobą wzniecać tutaj, są w skutki brzemienne.
Nam tu chodzi o Popiela, a nie bójkę z Nakłem.
Cofnąć wojów do narady, wykonać, co rzekłem!

Bo wycofam swoich ludzi z tej burdy niechcianej,
Chcę narady twórczej, mądrej, winem nie podlanej.
Gród bez walki trzeba zdobyć. Popiela obalić!
Po co łamać furty grodu, po co baszty palić?!

Nasze ręce i plemiona toć to zbudowały,
Czego, Myszko, patrzysz na mnie i wytrzeszczasz gały.
Chcesz zwycięstwa, chcesz zrujnować dobytek pokoleń?
Chcesz znów łazić? Jeśli w szturmie przetrącą ci goleń?

Jeno Popiel nam przeszkadza, na Popiela, bracia!
Myszka zdębiał. Leszek dziwnie jęzorem obraca.
Chce przewagę nad nim zyskać i schlebia szeregom.
Pewnie myśli, gród Popiela,a że jego już dom!

Myszka słyszy,wszyscy jego, Leszka popierają,
W stronę Leszka całą kupą chętnie podbiegają.
W Leszku widzą kniazia swego, a niech to pioruny!
Myszka czuje swoje żyły napięte jak struny.

35

Oczy swoje wybałuszył, mowę mu odjęło,
To tak kończy się haniebnie rozpoczęte dzieło?
On podjudzał przecież tłumy, poił, groszem sypał,
Po to jeno, żeby Leszek większe zyski łupał?

Ludzie patrzą, Myszka zdrętwiał, już wypuszcza pałę.
Spada z konia. Jęk wydało jego plemię całe.
Biorą ciało w skórę tura, odchodzą od grodu.
Utracili w ważnej chwili tu przywódcę rodu.

To znak dziwny przez Prowego w południe jest dany?
Że mąż upadł sobie z konia, bez ciosu, bez rany?
Na kamieniach ogień palą, zarzucają trawą,
Patrzą jak dym z niego leci, czy w górę czy w prawo?

Tam po prawej gród Popiela, a wokoło lasy.
W lasach Myszki w chatach siedzą, niby w dziuplach kosy.
Dym do góry tęgo idzie, potem w lasy skręca,
Czubki sosen swoim ciepłem i czernią uwędza.

Znak od bogów. Myszkom trzeba od grodu odstąpić.
Żerca długo nic nie mówi, w dym nie można wątpić.
Znów powtórzym z dymem czary, kiedy księżyc w pełni,
Może wróżba jakaś nowa tę tu uzupełni.

36

Niebor synem jest zmarłego ,więc jak każą wróżby,
Postanawia swych wycofać spod grodu na łuby.
Wróżby jutro chce ponowić, Żerca jest niechętny,
Mówi,z dymem jutro wynik może zostać błędny.

No ,to jutro z deszczułkami postanawia Niebor.
Siedem klepek przygotować, czarno- biały kolor.
Żerca kręci głową swoją,starczy pięć, Nieborze,
Pięć wystarczy na tę wróżbę, siedem nie pomoże.

Jeśli wojna jest ogromna, jak najazd Karola,
Wówczas siedem się używa, ale wola twoja.
Jutro wróżby o zenicie słonka dokonamy.
Jutro wynik z siedmiu klepek, wszystkim będzie znany.

Dziś pochówek się odbędzie na Polanie Kruków.
Tam wszak leżą jego ojce, wśród dębów i buków.
Do żałoby trzeba niewiast, co płakać by chciały
Do wieczora, ale takich ,co łzy będą lały.

Co to mogą jęk wydawać,i żadne karmiące,
Bo to one nie o zmarłych, lecz dziecku myślące.
Myśl ich leci do dzieciaka, im w głowie karmienie
A nie łezki, ani płacze, jęków zawodzenie.

37

Tu zamyślił się syn młody, skąd brać takie baby?
Doświadczenia nie miał chłopak, czy podoła aby?
Żerca ciągle ma sprzeciwy i stawia warunki,
Spoić baby, by płakały, dać im mocne trunki?

Nagle konny Dobek wpada na polanę leśną.
Obce jakieś żercy przyszli, a chleb mają z pleśnią!
Chleb do góry ciągle wznoszą i chcą wejść do grodu.
Nie od Słowian oni tutaj, nie z naszego rodu.

Leszek grodu już odstąpił i poi przybyłych.
Jest muzyka, huczne brawa, bo ma gości miłych.
Żerca gniewnie głos podnosi,- Skąd te obce magi?
Mówią, idą tutaj do nas, od Czechów ,od Pragi.

W czarne suknie są ubrane, a na sznurku krzyżyk.
Jednak czarne brody u nich, długie jakby wężyk.
Głośno mówią, pokój niesiem, pokój waszym ludom.
Piją z kubka, chleb podnoszą. Czy wierzyć tym cudom?

Nie, nie wierzyć woła Żerca. Wychłostać szamanów!
Nam nie trzeba tutaj obcych,nieznajomych Panów.
Nam wystarczą nasze bogi, co lud zawdy bronią.
Ty, Nieborze, ucisz gadów. Leszki ich nie gonią.

38

To mam swary z Leszkiem robić o głupie wędrowce?
Co to, nasze do nich pójdą jak barany, owce?
Pszyszli, pójdą, nie chcę wojny z Leszkiem ani z nikim.
Ty się wróżbą lepiej zajmij, ja pogadam z Leszkiem.

To zniewaga obcych dręczyć. Czy brak ci gościny?
To na obcych chcesz przerzucić swoje, moje winy?
Przyszli, pójdą, to pątniki, albo one pierwsze?
Ociec mówił,- Od Karola, też chodziły, te wsze.

Nie mógł od nich się opędzić ni winem ni trunkiem,
Nagie baby ,takie młode, więc były ratunkiem.
Tak zwiewali od niewiasty jako wilk od woja.
Ja tam obcych dobrych czy złych wcale się nie boję.

Toć pamiętam ,jak to było, mówi Żerca cicho.
Nie można się było pozbyć, tak natrętne licho.
Jam podsunął ojcu sposób, by nagie dziewczęta,
W misach nogi im płukały i głaskały pięty.

Tak zwiewali od tych kobiet jakby potepione,
Mówią o nich, że on taki nie będzie miał żony.
Że ma w głowie wsteczne myśli, samowystarczalne.
Jak to mówiąc, ich serduszka do kobiet nie palne.

39

Dobek, słuchaj, to do grodu ich Popiel nie wpuścił?
Nie, i z góry z okna wieży nawet, że ich opluł.
Leszka gniewem to ruszyło, wziął ich w swoje chaty,
Bawi z nimi już od rana, poi niby braty.

Tom przyjechał,bo gród wcale bramy nie odmyka.
Nakło także w swoją stronę z wojami umyka.
Co się dzieje , pytam was tu? Czyżby każdy sobie,
W swojej chacie jedną rzepkę po kryjomu skrobie?

Razem Myszki, razem Leszki pod bramy podeszły,
Teraz każdy jest z osobna, plany ichne pierzchły?
Razem Nakło, razem Popiel ,grodziska bronili,
Teraz każdy jest osobno, obcy to sprawili?

Trzech pątników poróżniło sławne Polan rody?
Co to, nie ma na obcego ognia albo wody?
Można spalić ich na stogu, lub utopić w Gople.
Dobek, czemu twoja gęba, tak bezmyślnie paple?

Nie szanujesz ty wędrowców, pieśniarzy z muzyką?
Tych co wożą płótna modne, lub knoty ze świecą.
Ci co przyszli ,to odejdą, nie zwracaj uwagi,
Nam nie trzeba obcej wiary, prawdy ani blagi..

40

Dobrze, dobrze ,nic nie mówię, a jak Leszki szybko
Inną wiarę w dom wprowadzą i to obcą tylko?
Każą innym w dom przyjmować pod rygorem gardła,
Wtedy tutaj pośród Polan będzie inna modła!

Nam z Popielem , rzecze żerca przeciw Leszkom stanąć.
Chyba przyjdzie. Coś tak czuję. Leszek chce się upiąć!
W coś nowego. Jego rody są liczne u Polan.
Mogą przecież po Popielu,opanować nasz stan.

Niebor dziwnie się zamyśla. Co to będzie potem?
Synek Leszka jeszcze smarkacz, zwie się Bębowitem.
Który z nas tu po Popielu? A Popiela syny?
To rozgardiasz ,no a sensu nie ma ani krzyny.

Nowy goniec konno bieży i woła z daleka.
Leszek bramy grodu złamał, Popiel w mur ucieka!
Leszek wici posłał w kraje, woła swoje rody!
Gród Popiela bierze w ręce syn Dębowit młody!

Szczenię jeszcze to malutkie, lecz ma wojów mnogo,
Skąd ma dzieciak to poparcie, wszak w domu ubogo?
Coś się dzieje w kraju złego, mąci ludziom głowy.
Już niektórzy cicho szepczą; – Idzie doń Bóg nowy!

41

Niebor! Woła żerca głosśno, wyślij swoje wici!
Niech to każdy z twoich ludzi, tamtych gdzieś pochwyci.
Popiel syna ma Popiela co u Serbów siedzi,
Nie poddaje swego grodu. Sam w walce się biedzi.

Trzeba szybko nam z Popielem wiązać mocne siły,
Jeno patrzeć jak Leszkowe będą naszych biły.
Leszków pobić jest nie łatwo, on wyprzedził myśli.
On już wszystko pozałatwiał ,zanim my tu przyszli.

Gród chce zdobyć, a nam trzeba gońcem Ranów wołać,
Bez pomocy ode Ranów trudno nam podołać
Ciężkiej pracy, co nas czeka. Jantar, mknij do Ranów.
Powiedz onym, Leszek ma już obcych tutaj Panów.

Do Wiślicy migaj Milosz, widzisz co się święci.
Niech przybywa nam z pomocą, niech nabiera chęci.
Wszak Popiela niech ratuje, bo Popiel ma więzy,
Długo tam ci nie pociągnie, niechaj tutaj bieży.

W konie dawaj na złamanie, a bata nie żałuj.
Jak ci batog nie wystarczy, to żelazem go kłuj.
Myślę, może po Luciców wysłać umyślnego,
Co ty na to, żerco drogi, co na to, kolego?

42

Aby tylko nie Lucice,oni są nam obce.
Zwą ich także Wieletami, Wokół dębów kojce.
Z dyli robią ,aby kory ręką nie dotykać,
Fałszywe są te Wielety, taka psia, że ich mać.

Nie minęło cztery doby, goniec z grodu bieży.
Nakło wrócił i uwolnił już Popiela z wieży!
Leszek szybko obcych żerców z krainy wygonił,
Chwalił kniazia tak gorąco, na twarzy się płonił.

Popiel wszystko mu wybaczył, przeciw nam cios mierzy.
Leszek płacze przed Popielem,brzuchem ciągle leży.
Co się dzieje? Myśli Niebor. Wina mego żercy!
To on głupio mną kieruje. Niech go dziobią krucy!

Dobek! Zetnij zaraz żerce. Wilkom na pożarcie.
Postaw ludzi trochę więcej nocą tu na warcie.
Poczekamy, co nam goniec z Wiślicy przyniesie.
Bądź przyjazny moim głowom, ty przedziwny losie.

Tak splątałem różne sprawy, pomieszałem szyki,
Jak tu wybrnąć z tego teraz? Co to są za krzyki?
Niebor, uchodź z domem swoim! Uciekaj, uciekaj!
Popiel z wojskiem następuje. Umykaj, nie zwlekaj!

43

To dowódca straży krzyczy. Słychać rżenie koni.
Niebor biegnie w stronę domu, ginie w lasu toni.
Trójkę dzieci z sobą pędzi w uroczysko ciche,
Na nich białe jeno szmatki i sukmany liche.

Czy ktoś się tam uratuje? Znienacka napadli.
Wszystko winien głupi żerca, niech go wszystkie diabły!
Ale Leszek jest przewrotny, wykiwał mnie, Myszkę.
Jeszcze sadła mu zaleję i wypruje kiszkę.

Niebor, sakwę zachwyciłam i mam za stanikiem.
Ciężkie toto, weź ode mnie, jam że nie stolikiem.
W ciężkiej drodze to się przyda, chyba się nie gniewasz?
Bo zdziwione oczy twoje, minę kiepską też masz.

Idziem, żono, do Wiślicy, z dala od Popiela.
Drogi mamy do przebycia, drogi bardzo wiela.
Ale dojdziem i uchwycim Miłosza posłańca,
On pomoże ,by przyjęto w Wiślicy wygnańca.

Pójdziem najpierw stąd na Kielce, potem do Krakowa.
Może dojdziem kiedyś wszyscy ,gdy Prowe uchowa.
Dojdziem, żono, wpierw na Konin do kuzyna mego,
Może w chatę swoją przyjmie brata ubogiego.

44

Trza nam szaty jakieś ciepłe, chleba i wędzonki.
Nie masz tego w tym ruczaju, są pająka prządki.
Kilka dyli pod szałasem i sznury z konopi,
W które tura łapią nieraz okoliczni chłopi.

Kiedy Niebor z dzieciakami był na Konin w drodze,
To napotkał dwoje ludzi z kijaszkiem przy nodze.
Może w jedną stronę idziem, woła obcy brodacz,
Widzę dziatwę z żoną gonisz, na wysiłek ich bacz.

Nie zamęczaj dzieci drogą. Dojdziesz swego celu.
Ci ,co spieszą się przez życie, nie dochodzi wielu.
My oboje z Gniezna idziem półtora księżyca,
Idziem we dnie, no ,bo w nocy to potrzebna świeca.

Idziem sobie my na Konin, potem Kielce, Kraków.
Chcesz iść z nami, no to możesz. Wiele mamy braków.
Brak nam srebra, brak nam złota, nie mamy monety.
Ale za to mamy miłość i Boga niestety.

Ja też dążę w tamtą stronę, idę do Wiślicy.
Pójdę z wami kawał drogi, cierń nogi kaleczy.
A więc wolno będziem dążyć, bo dzieciaki małe,
Stopy mają poranione, opuchnięte całe.

45

Tutaj rzeka niedaleko, niech wymoczą stopy.
Ciepło jeszcze, nie przeziębią,z ran się boję ropy.
Droga długa, odpoczniemy w Koninie na sianie,
Będziem piekli, zajadali mięsiwo baranie.

Czy to nie wy czasem byli u Leszka w gościnie?
To niedawno przecież było, miesiąc ledwo minie.
Tak i owszem, z naszą wiarą, chodzim my po grodach.
Odwiedzamy różne ludy, poznać nas po brodach.

Każdy może, lecz my brodę taką długą mamy,
Jak u Pana Chrysta kiedy był ukrzyżowany.
Latoś Prusy u nas były, ich bogowie inne,
Rozmawialim o tym nieraz. Bogowie ich zimne.

Na kamienne więc posągi wciągają kożuchy,
Aby szybsze ich bogowie, szybsze mieli ruchy.
Bo zziębnięte są od mrozów ,co trwają pół roku,
I nie mogą żywych trzymać i dotrzymać kroku.

Nieraz ognie tuż pod nimi z chwastów zapalają,
Kiedy mrozy nieraz w kwietniu, grudą wciąż trzymają.
Różne dziwy mi prawili te ludy północy,
Co nie mają nic prócz łuku, co nie mają procy.

46

Już jesteśmy tuż nad Wartą,jeden pątnik mówi,
Do płukania nóg zmęczonych jesteśmy gotowi.
Niebor z żoną też odetchnął, można nogi zmoczyć,
Tu odpocząć , popić wody, później dalej kroczyć.

Hej, rybaku ,do Konina to my kiedy dojdziem?
Trzy dni trzeba, z dziećmi cztery, idźcie wszyscy razem.
Kupą lepiej,bo pod miastem ludzi się wałęsa,
Co to mogą zabrać suknie lub kawałek kęsa.

Bo gdybyście chcieli jechać w dół Warty do Odry,
No ,to jutro lub pojutrze tratwy pławią ory.
Z nimi płynąć aż do morza, kej się jeno zechce.
Tyle tylko, że tam wszędzie siedzą ludzie obce.

Macie rybę do sprzedania, dzieciaki są głodne?
Po posiłku pójdziem dalej, nocki nie są chłodne.
Mam ci lina i szczupaka i kaczuszkę łyskę,
Będzie tego do jedzania, że zapełni miskę.

A dwa grosze dajta za to, tyle płaci Konin.
Ja tam wprawdzie to nie jadę, lecz przybywa Żonin.
I na konie bierze towar, świeży na bazary,
Tam czekają gospodynie i czekają gary.

47

Mirosława skrobie rybę kamykiem znad rzeki,
Tak skrobała też jej matka, skrobały przez wieki.
Niebor kamień na kamieniu rozbija na ćwierci,
Aby ostrze kantom nadać,rybie koniec śmierci.

Ryba smaczna jest pieczona, pątnik ją posolił.
Smakiem , który z tego powstał, wszystkich zadowolił.
Więc dla dzieci szczupak idzie, bo ma najmniej ości.
A dla starszych lin żarłoczny ,a tłusty że juści.

Rybak nadal rzucał sieci, bez przerwy, bez przerwy.
Jego ruchy, stałe , wolne, gdzieś utracił nerwy.
Do wieczora ,aż do zmroku machał ręką sieci,
W tej nadziei, że tym razem ryba chyba wleci.

Potem zniknął w tataraku,nad rzeką już cisza.
Milczą ptaki, tylko woda nieraz się kołysze.
To tam ryby się pluskają i łapią pająki
Które tutaj wędrowały z tej nadrzecznej łąki.

Ciepłym jadłem pokrzepione dzieciaki zasnęły.
Matka czuwa by komary jej dzieci nie cięły.
Potem sama też zasypia z przymrużonym okiem,
Bo wciąż patrzy na pątników oka swego bokiem.

48

Czujność matki każe śledzić u obcego ruchy,
Bo zaszkodzić może człowiek, a nie jego duchy.
Pątnik cicho coś mamrocze, chleb w górę unosi,
Ducha chyba? Bo nic wokół. Ducha o coś prosi?

Przy nim klęczy drugi pątnik, wodę leje w kubek,
I podaje, ten wypija, ręką tyka udek.
Potem ramion swoich tyka ręką, co jest prawa,
Co on robi? To tajemna, dziwna to jest sprawa.

Sen ją morzy coraz bardziej, znowu jakieś dziwy.
Chleba kąsek wsadza w usta temu .co na klęczkach.
Daje kąsek, a nie pajdę, czyżby taki chciwy?
Ten co klęczy w pierś się bije w równych, wolnych razach.

Już zasnęła Mirosława, na Niebora kolej,
Aby czuwać, bić komary. Rano trza iść dalej.
Kiedy dojdziem na bazary, kupim dzieciom szaty.
Z wełny, białe albo lniane, teraz mają z maty.

Z tataraku uplecione, nici od pokrzywy.
Trza ratować swoje ciało ,póki człowiek żywy.
A na głowie liść łopianu podwiązany łykiem,
W ręku koszyk jest wzmocniony wierzbowym patykiem.

49

On też widział modły dziwne tych dwojga pątników,
Wziął ich w duchu za złych ludzi, za czarta strażników.
Postanowił se już teraz, że gdy ranek wstanie,
Pójdzie bez nich w dalszą drogie,nudzi go ich chrapanie.

Albo może to pozostać, czekać na konnego,
Co to ryby będzie zbierać od rybaka swego.
Rozmyślając zasnął Niebor, budzą go szarpania.
To jest pątnik, który woła, czas jest do wstawania.

Niebor patrzy na dzieciaki, te śpią jak zabite,
Z tataraku w dniu wczorajszym w koszule spowite.
Żona też śpi, umęczona wędrówką nad siły,
Na jej twarzy dwa komary krew jej chciwie piły.

Ja zostanę tutaj dobę, zrobię odpoczynek,
Gdzieś w pobliżu nocą słychać kwiki małych świnek.
Tu chałupa może stoi, może mleko będzie,
Może kury rybak trzyma, w szałasie na grzędzie.?

Dzieci głodne, zrobię postój dzień albo i dwa,
Każdy wybór ma swój własny, wybór chyba to ma.
Więc zostaje. Miło było z wami tu wędrować.
A za pomoc udzieloną chcę się porachować.

50

Tu wyciąga zza pazuchy grosiki żółtawe,
Oni biorą je, całują i rzucają w trawę.
Grosz to marny, mówi jeden, my chodzim bez grosza.
My nadzieję ludziom niesiem, o strawe ja proszę.

Złoto ludziom oczy bieli, umysły zatruwa,
A co słabszych duchem, ciało w okowy zakuwa.
My nowinę ludziom niesiem, Boga zmartwychwstaniu.
O dziewictwie panny świętej, archaniołów graniu.

Wiarę wielką głosim wszędzie, uczymy narody,
O Chrystusie, który zburzył już u Rzymian grody.
Który Turków już nawrócił i do Słowian bieży.
A uczynki swoich wiernych, swoją miarką mierzy.

Nam nie nużne są błyskotki, oddajem je Panu.
On pokonał Rzymian wrota tylko swoją raną.
Pięć ran Panu tam zadano na górze Golgoty,
A on umarł ,potem powstał, wziął się do roboty.

I naucza ludy wszędzie o prawdzie, dobroci,
Przebaczeniu nawet temu, który ciągle psoci.
On miłością jest dla ludzi, nie potępia tego
Który zabił , uciekł w pole, lecz wrócił do niego.

51

On przygarnia niby pasterz te swoje owieczki,
Które biegną gdzieś w nieznane, nie mają ucieczki.
Bo zapora wodna błyska, śmierć czyha niechybna,
On przygarnia je do piersi, wyciąga je ze dna.

Przerwał Niebor niecierpliwy, tę długą perorę,
Ja ze swoim wolę zostać, wolę dębu korę.
Dąb jest wieczny, dąb jesy żywy i dąb ma konary,
Które słonko wciąż ogrzewa ,aż buchają pary.

Pątnik żachnął się nerwowo, ruszył w górę Warty,
Odkrył prawie wszystkie ważne w swojej ręce karty.
A ten swoje, ten o dębie, słonko nawet ruszył,
Uparty ci ten Słowianin, wodę w słonku suszył.

Zirytował go ten młokos, on wiarę odrzuca.
Ten niewdzięcznik ,co przed dębem zamiast klękać kuca.
Co pism nie zna. Ni papieru, odrzuca prawości,
Coraz bardziej ten Słowianin misjonarza złości.

Gdy już słonko w zenit weszło, Niebor rusza w trasę.
Wciąż uparcie myśli o nich. Oni mają klasę.
Znają modły swe na pamięć,umią chyba pisać.
Trza by dzieci swe nauczyć, nauki im dodać.

52

U Popiela w całym dworze nikt pisać nie umie,
Lecz u Serbów ,Lidwit mówił, dzieci uczą tłumnie.
Tam powszechne są tabliczki ,co dzień odnawiane,
No i modły do ich Boga po Serbsku gadane.

Kto nauczy trzymać patyk, litery poznawać?
Tylko takie misjonarze, co lubią ucztować.
Przy okazji gdy ich spotkam w Koninie na rynku,
To zapytam, czy w czytaniu też uczą ordynku.

Słońce stoi na zenicie, Niebor maszeruje.
Przy nim Mirka, troje dzieci. Chęć do marszu czuje.
Myśl to dobra ,aby spotkać tych dwoje cudaków,
Co pieniążki wyrzucają do pobliskich krzaków.

Droga szersza już się robi, miasto chyba blisko.
Jutro dojdziem, a na razie rozpalę ognisko.
Rybę spiekę po raz wtóry, dzieciom ją podamy.
A my trochę się pożywim z drzewa owocami.

Dwa dni jeszcze upłynęły, dobrnęli do miasta.
Baby w chatach gotowały albo gniotły ciasta.
Na ulicach dzieci pełno, prawie ,że naguski,
Jak kałużę gdzieś zobaczą, zaraz robią siuśki.

53

Zajazd w rynku okazały,chaty kryte gontem.
Ławy wszędzie, słupy gęsto i kasztelan z rontem.
Plac objeżdża, wypytuje czy nie było burdy.
Czy nie trzeba kogoś schwytać i związać do kłody.?

Mnóstwo luda. Czyżby Konin większy był od Gniezna?
Niebor myśli i rozważa, bo miast innych nie zna.
Konin dużym się wydaje, głośno tu jak w ulu.
Niebor szuka już zajazdu, gdzie dzieci przytulą.

Wchodzi w izbę pełną ludzi, pyta czy są łoża?
Tak, tam z boku w sieni, w prawo, izba taka duża.
Tam sypiają i koniuchy, oryle, flisaki,
I wędrowne bez rodziny, niebieskawe ptaki.

Chciałbym dzieci gdzieś położyć, niech się wywczasują,
Idziem z dala aż od Gniezna, nóg swoich nie czują.
Tutaj zajazd jest od tego by spać, wypoczywać,
A co kucharz ugotuje, to można spożywać.

Zobacz, waszeć ,ile ludzi przy stołach tu siedzi.
Wszystko sypia gdzieś po kątach, bez grosza się biedzi.
Za noc grosik tylko żądam,za jedzenie -dwa,
Czy coś podać do jedzenia? Czy grosze, waszeć, ma?

54

Niebor głowę swoją spuścił, mam groszy aż sześć,
Czy dostanę tutaj nocleg, dla dzieci coś zjeść?
Karczmarz widać zawiedziony, liczył na zarobek,
Jak brak groszy mówi wreszcie, może być odrobek.

Zgoda, zgoda, woła Niebor, wykonam ,co każą,
Aby dziatki się wyspały. Bogi nas tu darzą.
Że trafilim tu do waszej,dobry gospodarzu.
Niech dla dzieci w garnkach u was, zupy z mleka warzą.

Rybą żyjem od tygodnia w ognisku pieczoną,
Idziem razem w świat daleki, razem z dziećmi z żoną.
Tutaj takich pełna izba, nie jesteś tu pierwszy.
Ja w Koninie urodzony.Żaden przybysz gorszy.

Lud wędruje pojedyńczo, z rodziną lub rody.
Po sto osób albo lepiej, pędzą nawet trzody.
Jak nie płacą za gościnę, to mają odrobek,
U nas taki to się zowie od dawna parobek.

Niebor poszedł do komnaty, usiedli na pryczy.
Jak tam szybko już zasnęli tego nikt nie zliczy.
Mrok już w oknach pęcherzowych ,kiedy się obudził,
Po potrawę w kuchnie poszedł,trzy grosze zapłacił.

55

Garnek zupy zacierkowej z niewiastą przytargał,
Każdy dzieciak chochlą z brzozy co chwila nabierał.
Niebor patrzy na ich twarze, im się śmieją oczy,
Zupa mleczna, pełna klusek, kluski język toczy.

Zupa mleczna osolona to wielki rarytas.
Wszak ostatnio jedli ryby i to w każdy popas.
Tak bez soli, na patyku, przy ogniu pieczone,
Zapach owszem był milutki, lecz ryby nie słone.

Tatko, ale zupy nam przyniosłeś i to duży garnek.
A co jutro nam przyniesiesz,na jutrzejszy ranek?
Rano placki nam upieką, duże na kamieniu.
Trochę trzeba będzie czyścić, będą w przypaleniu.

Ja tu muszę się wypytać o Miłosza mego,
Com go wysłał kiedyś z Gniezna do miasta innego.
Może tutaj był, nocował,lub konie kupował.
Bo on drogę miał daleką, popędził on w cwał.

Po wieczerzy wszedł do izby, gdzie gwarno ,wesoło.
Ławy stały szeregami, w całej izbie w koło.
Knoty z tłuszczem też na ławach i na ścianach także,
Chłopy tęgie, kołtuniaste, każdy kubek liże.

56

Czeka, aby go napełnić winem lub trojakiem,
Ale za to trzeba płacić brzęczącym grosiakiem.
Gospodarzu, czy nie było tu mego Miłosza?
On to jechał do Wiślicy, a był z mego kosza?

Nie pamiętam, spytaj Zdyba, o ,on tam aż siedzi.
Moje stajnie on pilnuje,gdy popije bredzi.
Ale dzisiaj jeszcze nie pił, bo ja nie nalałem,
Jeszcze kubek jego pusty ,bo humoru nie mam.

Niebor pyta tego Zdyba o chłopca Miłosza,
Ano wrócił , o tam siedzi, nie żałuje grosza.
Za przysługę, za czyszczenie, owsa podsypanie,
Nieraz pytam ja sam siebie, po co takie gnanie?

Do Wiślicy jest szmat drogi,przecież szkoda koni,
A on mówi, że się spieszy, no i naprzód goni.
Wczoraj wrócił, jest markotny, nie pije, nie gada.
Mruczy tylko, że do Gniezna wracać nie wypada.

Dzięki Zdybie za wiadomość, masz konie w sprzedaży?
Mnie się furka na dwa konie, takie tęgie marzy.
Konie kupisz na jarmarku od samego rana,
Furki Cieśla stary dłubie, jego firma znana.

57

Niebor idzie do Miłosza, zabiera chłopaka,
Płaci długi za onego, półtora grosiaka.
Kiedy w izbie sami siedzą z Nibora rodziną,
Mówią sobie swe przeżycia, obarczają winą.

Leszka złego kręte słowa i kręte wybiegi,
Który Myszkom pokrzyżował wszystkie znane drogi.
Dokąd teraz nam się udać, pyta młody Miłosz?
Żeby w obcy kraj wędrować, potrzebny jest tęgi grosz.

Grosz się znajdzie mówi Niebor, w Koninie są swaty.
Co przywieźli Mirkę do mnie przed ośmioma laty.
Teraz kiedy cię znalazłem, myślę do Kijowa,
Aby nie to! Woła Miłosz, niech Perun uchowa!

Chazarowie rozpętali wojnę bratobójczą.
Niespokojnie tam na stepach. Dostać pałką zbójczą?
Albo stracić dzieci, żonę. Nie, Kijów odpada.
Wiać do Serbów aż za Dunaj, taka moja rada.

Ty tu jesteś ode wczoraj, widziałeś pątników?
Co to noszą sznur u ręki z samych koralików.
A widziałem, są w gospodzie nad rzeką u Stacha.
On się z nimi ,ja tak myślę ,poufale brata.

58

Chciałbym z nimi ja pomówić o dzieci nauce.
Tak w pisaniu i czytaniu, o tej dziwnej sztuce.
Jutro pójdziem więc nad rzekę do zajazdu Piela,
On jest z rodu kniazia z Gniezna, naszego Popiela.

Tam nocują te pątniki, oni chcą na Czechy.
Siedzą, modły dziwne robią, obce im uciechy.
Może z nimi my pójdziemy, niech po drodze uczą,
Czas więc drogi. Nam i sobie na pewno czas skrócą.

Rano poszli na brzeg Warty do zajazdu Piela.
Ten do kadzi sypał jęczmień i kwiatostan chmiela.
Gdy usłyszał,że szukają pątników, wskazuje,
O tam siedzą. Pod tą gruszą, co czubem góruje.

Tam w ogrodzie pełnym warzyw, gdzie głowa kapusty,
Bieli takoż jak i głowa, kiedy czerep pusty.
Są cebule, są selery, buraki i kopry.
Rosną tutaj na tych madach, no, bo grunt jest mokry.

Właśnie oto ukończyli nabożne modlitwy.
Patrzą w rzekę i dziwują, skąd tutaj rybitwy.
Co nad morzem jeno siedzą, łapią rybę z wody,
Skrzydła mają takie skośne, są pełne urody.

59

Może razem z mą gromadą ruszymy na Czechy,
W drodze byśta nauczyli dzieci robić krechy?
W piśmie każdy z was jest biegły, ja tabliczki zrobię,
Pismo naszym tu się przyda, nawet i na grobie.

Nie możemy pisma uczyć, to jest zakazane.
Pismo czytać po hebrajsku tylko ludziom dane.
Można jeszcze w grece uczyć, jest jeszcze łacina,
Ale nigdy po Słowiańsku, to po prostu kpina!

Piel co słyszał wszystko z boku, zaryczał swym basem.
Co wy głupich z nas robita? Ćpił przetak z hałasem.
To nie można czytać, pisać, bośma my Polanie?
Toć ja widzę ,że w sutannach to wy wielkie dranie!

Język Polan zakazany, przez waszego Boga?!
Zmiatać z mojej ziemi zaraz, jak wam dusza droga!
Patrzcie jeno, ludy nasze! Język zakazany!
To my gorsze są od Greków, no bo my gałgany!?

Zewsząd schodzą się ludziska, bo Piel głośno krzyczy.
Schodzą także tu nad rzekę, aż z głównej ulicy.
Pątnik łapie swego druha, idą w górę rzeki
A za nimi słychać jeno groźby i okrzyki.

60

Niebor mówi więc do Piela,chciałem dzieci uczyć.
Nie myślałem, że nie wolno. Mają tam nas za nic?
Więc łaciną mam ja szprechać, do innego Boga?
Póki żyję tak nie będzie, mnie ma mowa droga.

Piel mu na to:- jak chcesz uczyć, to jedź do Bułgarów.
Oni uczą naszej mowy czytać wielkich panów.
Co grosiwa mają wiele i płacą dukatem.
Bułgar takoż nam Polanom prawie, że jest bratem.

Byli tutaj Bułgarowie miesiąc albo lepiej.
Szli nad morze, szli po jantar, co włos gęsto łapi.
Sam widziałem jak pisali z podróży kroniki,
U nich naród bardzo światły ,a nie jakiś dziki.

Poprosiłem, by przeczytał ,co tak ciągle pisze,
A on owszem, zaczął czytać, aż mi zwiędły uszy.
Bułgar nawet gdy jest chromy,
Obskakuje cudze żony.

Księgę całą zapisywał i cieszył się z tego,
Jak mu dobrze tam coś wyszło, to stawiał jednego.
Czytał także w naszej karczmie, a śmiały się chłopy,
Tak ryczały do rozpuku, aż stukały stopy.

61

Lubię dziewki takie młode
Którym wkładam w nogi kłodę.
Jeśli któraś zapyskuje
Jeszcze mocniej ją miłuję.

Wszystkie ławy były pełne w jego wieczór wiersza.
Gdy wyjechał, moja kabza była coraz gorsza.
Można mówić, podupadłem, ale jakoś idzie.
Karczm przybywa. Lepsze zyski, gdy sezon na grudzie.

Izby ciepłe, rożna grzeją, bartnik mód podrzuca.
A więc żywe się gromadzą, tam to w kątach kuca.
Gadki długie, śpiewy długie,rozmowy, gawędy.
Starych wojów, co bez ręki, co to byli wszędy.

62

Rozdział II

Na szlaku bursztynowym

On pochodził aż z Salonik, nazywał się Redmór.
Kiedy wracał z Kołobrzegu, jantara miał pięć wór.
Taki miły dobry człowiek, że do rany przyłóż,
Tu przyjechał, hen, z daleka, od innych ciepłych mórz.

Słuchaj Pielu, jak tam jechać? Słyszałeś jak jechać?
Czy są szlaki wydeptane, czy wozem się pchać?
Może wodą, może konno, na pieszo nie mogę,
Bo mam dzieci całą trójkę i Mirkę niebogę.

Ja ci na to nie odpowiem. Jest tu taki człowiek,
Co to z posłem od Popiela do Turka się wlekł.
Tam mu tęgo skórę zbito, bo łapał kobiety.
Wrócił jakoś tu do domu, inny chłop niestety.

Nie zapije nawet piwa, miodu ani trochę.
Sam se siedzi. Z domu wygnał młodziutką macochę.
Mało mówi, śpi, a nocką w kasztelu stróżuje.
Nic nie robi w swojej chacie, nawet nie gotuje.

63

Idź do niego,zna przeprawę, może coś ci powie,
Długo mówi, nieraz zmilknie już w zdania połowie.
Popiel skarcił jego za to, nie hamował chuci.
Więc z drużyny go wyleli, na woja nie wróci.

Niebor długo pukał do drzwi, zanim otworzono.
Chłop zapytał,- czego chceta? Jestem Niebor z Gniezna.
Odpowiada Myszka cicho.Chcę do Grecji w droge.
Byśta mnie tu pouczyli, bo to staje mnogie.

Chłop zaprasza do rudery ,gdzie brak nawet stołu.
I sprowadza w cień komnaty, prawie że do dołu.
Tam usiedli już na skórach i długo milczeli,
Pierwsze wróble, te pod strzechą, rozmowę zaczęli.

Teraz chrząknął chłopek brzydko, splunął w róg chałupy.
Zaczął mówić , że aż grzmiało, niczym tur rozpruty.
Można koniem jechać w Czechy, na brzegi Dunaju,
Oni barki bardzo wielkie do przewozu mają.

Tak do morza, potem statkiem aż do Salonik.
Statkiem jest źle, jeśliś tego nie za bardzo nawyk.
Bo choroba i wymioty, wielkie bóle brzucha.
Wymiotami ciągle ciebie brzuch bolący rucha.

64

Jechać koniem, tak najlepiej, najlepiej jest koniem.
Mieć luzaki na postronku, jechać trza z pachołkiem.
Na przeprawach trójka chłopa, trza brzegów pilnować,
A nocami na polanach szerokich nocować.

Niebor zdumiał się wymowie, gładkiej, nieprzerwanej.
Chętnie wojak wszystko mówił, nie miał twarzy schlanej.
W jego oczach smutki widać, żal do tych u góry.
Co skrzywdzili go tak za nic, za pędy natury.

A przez jakie kraje jechać, koniem,mówcie wreszcie?
Przez Karpacką Dukli Przełęcz i Dunaj, szpik w Peszcie.
Potem brzegiem iść Dunaju, tak jak on się wije,
Nadal brzegiem iść Morawy, na Nisz i Skopije.

Później dojść do rzeki Wardow i na Saloniki.
Jam też stamtąd do Turczyna i w nasze koniki.
Płynął statkiem takim wielkim o żaglach jak chmury,
Aż ujrzelim Turka brzegi, no i miasta mury.

Izmir miasto takie ludne i twierdza z kamienia.
Ciepło tam jest cały roczek, nie trzeba cieplenia.
Tam poznałem niewolnice, po Serbsku gadała,
Wracać ze mną tu ,do Polan, ona bardzo chciała.

65

Gdy żem dłużej w nockę kiedyś ja przy niej pozostał,
Wpada nagle Bej tłustawy, plecy mi wychłostał.
Ja przysięgłem, że tam wrócę i swego dokonam,
Lecz cóż z tego, bez grosiwa tu samotnie konam.

Zamilkł wojak, zęby ścisnął, pięścią buch w kolano,
Aż spod pięty wyprysnęło sosnowe polano.
Odleciało w stronę ściany i na sztorc stanęło,
Skąd u martwej takiej kłody, na baczność się wzięło?

Czy to szlaki są zdeptane? To drogi szerokie.
Nieraz płaskie są tereny lub góry wysokie.
Jeżdżą konni, jeżdżą wozy i ludzi gromady,
Wszyscy jeżdżą lub wędrują ,takie są układy.

Jak to długo koniem jechać? Koniem dwa księżyce.
Dzieci w kosze trzeba zabrać, nie myśleć o bryce.
Ale czemu chcesz tam jechać, aż na koniec świata?
Czy wśród Polan jest ci ciężko? Czy tu nie masz brata?

Ja chcę dzieci swoje uczyć czytania, pisania.
Lecz u Franków nasze dzieci uczyć się zabrania.
To chcę jechać do Bułgarów albo w Saloniki,
Chciałbym także na fujarce uczyć ich muzyki.

66

Ja tam byłem, to jest prawda. Tam Słowiańskie dzieci,
To czytają na tabliczkach, prawie ,że co trzeci.
Tam bogate są rodziny i lepiej ubrane,
A tu u nas to kożuchy tłuszczem zachlapane.

Słuchaj ,Woju, nie ruszyłbyś w te krainy ze mną?
Znasz już drogę, ja cię spłacę tam za Macedonią.
Pójdziesz potem swoją drogą, twoja wola wolna.
W Salonikach się rozdzielim, ty wodą , moja polna.

Gdy od Turka już powrócisz, wstąp do mnie na kawę.
Znów spotkają się u obcych chyba człeki prawe!
Co ty na to? Mów,- ty płaczesz? Podamy se ręki?
Tak podamy. Za ten pomysł to serdeczne dzięki.

Jestem gotów nawet jutro, trza zakupić konie.
Ile koni? Po dwa trzeba i kosze plecione.
Niebor patrzy zaskoczony. Woj stoi na baczność.
Ty, Nieborze i ten wyjazd to Bogów opatrzność.

Twoim rabem teraz jestem, tak długo do chwili,
Aż ma branka w kraju Słowian ze szczęścia zakwili.
Na żywocie! Na Prowego! Na kości rodzica!
Ja przyrzekam ,spłacę długi, ja nie skryję lica.

67

Niebor, Miłosz, Woj i Mirka i dzieciaki w koszach,
W dziesięć koni jadą równo tuż nad Warty zboczach.
Drogę Miłosz zna już trochę. Ma nakaz milczenia.
Bo w milczeniu nieraz bywa chwila ocalenia.

Takie są reguły życia, twarde jak natura.
Patrzaj zawsze na swe boki, czy jeszcze jest skóra.
Ptak nim wleci na swe gniazdo, to długo kołuje,
On nie musi widzieć wroga, ale on go czuje.

Więc nikomu się nie wierzy, jeno swej prawicy,
Która oręż zawsze trzyma. Wokół jeno dzicy.
Każdy krótko się uśmiecha, patrzy, kiedy zaśniesz,
A on wówczas cię załatwi, ani bracie piśniesz.

Miłosz tyłów więc pilnuje i koni luzaków,
Tak z głupoty strzela z łuku do tłustawych ptaków.
Pierwszym koniem Woj dowodzi ,za nim Niebor stąpa,
Potem Mirka, potem dzieci w koszach bez pałąka.

Konie stępa krok za krokiem, ale bez ustanku.
Spać na koniach. Pożywienie tylko o poranku.
I tak naprzód, krok za krokiem, koń nie widzi celu.
Idzie naprzód, pożre trawy, popatrzy po polu.

68

Spojrzy w boki i na chmury, popije z kałuży.
Idzie naprzód, jemu droga nigdy się nie dłuży.
Dokąd idzie? Tego nie wie.Na czorta mu wiedza.
Aby była obrośnięta nawet wąska miedza.

Miesiąc idzie i nie siada, krok za krokiem stawia.
Głową nieraz podniesioną trzęsienia wyprawia.
Zarży głośno, uszy stuli, chrapy wydmie w górę,
A to wówczas, jeśli z boku czuje obcą skórę.

Skubie wolno z łąki trawę, zawsze bez pośpiechu,
Szuka czasem do wywrotki bielutkiego piachu.
Tam wyciera grzbiet do woli i radośnie fika,
Jak kawaler przy dziewczynie, gdy zagra muzyka.

Popas, woła głośno Myszka. Przy drodze polana,
Dla niej, jego żony kraina nieznana.
Teren pełen jest pagórków, dalej widać Tatry.
Konie mogą skubać trawy, niech nabiorą pary.

Woj z Miłoszem już po krzewach gałązki zbierają,
Lecz baczenie na niektóre koniki też mają.
Patrzą czy koń uszy tuli, czy szyję wyciąga,
Jak głęboko chrapą swoją wiatr w nozdrza zaciąga.

69

Bo koń czuje obcą skórę i obce zapachy.
Gdy nabrali chrustu w ręce i pełno pod pachy,
Konie dziwnie niespokojnie zadami ruszyły,
A ich uszy jednej strony mocno się czepiły.

Młody woj ,co był w drużynie, na wyprawy chodził,
To on nieraz puszczą ciemną lub mokradłem brodził.
Znał on konie, znał ich ruchy, skinął na Niebora,
Do pałaszy szybko dążyć nadchodzi już pora.

Zdjęli pęta, osiodłali, włażą na kulbaki,
Jeśli ktoś się tutaj zbliża, to nie byle jaki.
Drogą, którą oni sami przed chwilą jechali,
Teraz idą z trzodą owiec pastuszkowie mali.

Stado liczne wolno idzie i nie wznieca kurzu.
Psy ogromne z tyłu stada, straszliwe w podwórzu.
Teraz prawie nieszkodliwe, zajęte swym stadem,
Które trzeba upilnować przed wilków napadem.

Do Krakowa to daleko, pyta Woj juhasa?
Do wieczora dojedzieta. Prosta to jest trasa.
Wy z daleka? A z Konina, to u brzegu Warty.
Kupta trochę u nas sera, jest twardy i tarty.

70

Sera trzeba nam dla dzieci, a gdzie wy go mata?
Tam za białą tamtą górą stoi nasza chata.
Jak ruszyta, no to wstąpta, to prawie po drodze.
Psów nie bójta tam się żadnych, bo będą w zagrodzie.

Przeszło stado, znowu cisza, pora na posiłek,
W ogniu pieką suche boczki, na kamieniach tyłek.
Dzieci skaczą, dzieci psocą, biegają wśród koni,
Jedno drugie dla zabawy tak bez przerwy goni.

Wodę w garnku podgrzewają dla dzieci co psocą,
Garnek z gliny wypalonej, dzieci aż się pocą.
Tak biegają, tak radośnie, dla nich to jest frajda,
Potem kawy ciepły kubek i razowca pajda.

Krótka drzemka, śpią już wszyscy przy trakcie, przy drodze.
Bo bezpiecznie to jest zawdy,gdy kurz jest na nodze.
Tu wiadomo kto nadchodzi, to nie jest odludzie.
Tak to robią tu wędrowcy po podróży trudzie.

Zbójców nie ma już na drodze, kasztelan ich ściera,
Kiedyś owszem napadali, nie słychać ich teraz.
Czasy z dawna są spokojne, niepokoje zgasły,
No, ruszamy, bywaj Miłosz, konie się napasły.

71

I ruszyli wolno, stępa,potem z traktu w dróżkę,
Tam w oddali widać chatę, przy niej starą gruszkę.
Gospodyni wyszła z domu,za nią dzieci mnogo.
Za gomułkę sera swego chce ona niedrogo.

Do Krakowa wy jedzieta? Pyta się gaździna.
My za góry i za rzeki. Pędzi nas przyczyna.
Aby dzieci te tam w koszu pisania nauczyć,
W naszym kraju tu wśród Polan ani o tym marzyć.

Do jakiego to wy kraju za rzeki jedzieta?
Do Grecyji, za Bułgary, aż na koniec świata.
Ach, Grecyja, woła chłopak,zabierzta mnie z sobą,
Chłopak młody, bardzo żywy, z uśmiechniętą gębą.

Przyszedł gazda, bierze grosze za gomułki sera.
Tato, ja pojadę w światy! Chłopak się napiera.
Gdzie pojedziesz? Gdzie jedzieta? To nie do Krakowa?
Jedziem aż za Dunaj. Grecja, kraina takowa.

Tam chce w piśmie swoje dzieci na papierze uczyć.
Skąd jedzieta? Jam jest z Gniezna, on z Konina to być.
W Gnieźnie Popiel chyba rządzi, nad nami ma piecze.
Poczekajta tu do jutra, baba chleb wam spiecze.

72

Da mu w drogę, niechaj jedzie. Dzieci nie brakuje.
Nieraz jadło to w chałupie a jednak się psuje.
Aż do Grecji trzeba jechać, a tutaj nie można?
Uczyć dzieci gdy są mądre, czy to rzecz jest zdrożna?

Nie chcą uczyć nas Słowianów od Franka pisarze.
Ponoć Pan Bóg u nich znany, robić to nie każe.
Jak się wabi ten to chłopak, chce iść w świata wiry?
Ten to średniak, my na niego, zawdy Kaź…Kaźmiry.

Zostać na noc nie możemy, chcemy nocą jechać,
A w Krakowie coś tam kupić,szkoda go omijać.
Mamo ,dajta czyste giezło i kawałek chleba,
Mnie do życia wieta dobrze niewiele jest trzeba.

Konia, chłopcze, u nas nie ma, jest jedna kulawa,
Pozostaniesz lepiej w domu, no i cała sprawa.
Jak chce jechać ja dam konia, przyda się pachołek,
Chłopak żwawy, jak to widać, nie żaden matołek.

A czy kiedyś tu wrócita? Wrócim za lat wiele.
Ale wiater przez te lata wiele zboża zmiele.
Jak dorosną me dzieciaki ,przyjadą się żenić,
Przy okazji także władzę na lepszą zamienić.

73

Mam z Popielem porachunki, dlatego uchodzę,
Gdy już stary Popiel będzie, to ja go ubodze.
Wybił plemię Myszków moje, prawie że do nogi.
Ja ostatni precz uchodzę, prawie że ubogi.

Za chłopaka masz dukata ,dobry gospodarzu,
Śpij spokojnie,chłopakowi nic się nie wydarzy.
Wrócim, wrócim, no ,a jakże, wrócim na polany.
Bo serdeczny tutaj naród ,a z tego jest znany.

Żegnaj gazdo i gaździno i reszta co żywa.
Raz na wozie raz pod wozem, przecie i tak bywa.
Mamo ,żegnaj! W świat nieznany jadę ja za chlebem.
Może znajdę swoje szczęście tam pod obcym niebem.

Konie poszły pod góreczkę, dostały się traktu,
Który z piachu udeptany nie posiadał szutru.
Przybył jeden do kompanii i trzyma się Woja,
Stępa jadą do Krakowa. To jest twierdza swoja.

Konia z rzędem ojciec kupił i za to dukata!
To szczęśliwość w moim domu,zysk, nie żadna strata.
Dzieci u nas jest trzynaście, ja byłem średniakiem.
Każdy łaził gdzieś po polu za lisem lub ptakiem.

74

Nieraz wilka się spłoszyło, co czekał na nockę,
By owieczki nam poderwać. Nasze pieski wielkie.
To goniły wilka trochę. Wilk zawsze uciekał.
Chował głowę gdzieś w komysze,bo je wszystkie znał.

Ojciec z runem do Krakowa zawsze zimą jechał,
Kiedy wracał to z mateczką w komorze rajcował.
Zawsze z sobą coś przywoził, płótno albo buty,
Albo garnki wypalane, a nieraz i zbity.

Dla nas nigdy nie starczało ,a przynajmniej dla mnie,
Miasto wielkie ,w którym bywał ,ja widziałem we śnie.
Teraz cieszę się ogromnie, że i ja tam będę,
Że opowiem, kiedy wrócę, siostrzyczkom legendę.

Woj mu na to tak powiada,- wielkie ujrzysz miasta,
Gdy przekroczym Karpat wierchy, które mech porasta.
I Rodopy prawie nagie, bukiem wyściełane,
Wtedy ujrzysz miasto takie, prawie malowane.

Tam pomniki, tam arkady, kolumny tak białe,
Że to u nas jeno śniegi i zamiecie całe
Mogą bielą im dorównać ,a kształtem tyż prawie,
Kiedy w zaspie sterczy kołek, jako maszt na nawie.

75

Śniegi teraz u nas były, takie jak chałupy.
Tatko przejścia rydlem kopał ,aż do owiec ciupy.
Co przekopał sobie kanał, znowu zasypało,
A gdzie spojrzysz, to wokoło jest biało i biało.

Czubki sosen jeno sterczą, bez ptaka, bez wrony.
Wszystko zdechło lub uciekło w jakieś inne strony.
Gdy słoneczko poprzez Tatry tak z rana zaświeci,
To na drzewach ino widać błyszczące się nici.

Wzrokiem ino patrzeć można w kierunku na cienie,
Patrzyć na sadź, a tam iskrzą słoneczka promienie.
Takie różne i czerwone, i żółte, i złote.
Niebieskawe też tam ujrzysz. Po co ja to plote?

Gadaj, chłopcze, gadaj żywo, czas lepiej ucieka.
Jedziem całe popołudnie, nie widać człowieka.
Co to teraz o tej porze brak ruchu ludności?
Czy też strachy albo zakaz opuszczania włości?

Nie, nie było zaś zakazu,Ojciec nic nie mówił,
I od rana swe jałówki do południa trawił.
Jeno tylko o dożynkach w domu były mowy,
Że gród Kraków na przyjęcie ludzi jest gotowy.

76

Te dożynki chyba wczoraj albo dziś tańcują.
Równy dzień, równą noc skaczą przyśpiewują.
Nic innego mi do głowy jakoś nie przychodzi,
Chyba jednak ,to co mówię, dzień ten nockę grodzi.

To możliwe, co nie znaczy by tak blisko miasta,
Kupcy nie szli, koń nie zarżał, nie skrzypiała piasta.
Co innego musi być tu, trzeba dać baczenie,
By nie popaść w tarapaty lub zbójców gniecenie.

Woj coś dalej sobie mówi i staje w strzemionach.
Okiem bacznym wodzi wszędzie, tu po różnych stronach.
Gdy tak patrzy, baszty widzi, a na nich stanice.
Co na wietrze powiewają, znacząc okolice.

Gród już widać! Woła głośno. Widzę blanki, baszty.!
Trzy są wieże tak jak dawniej, na nich z flagą maszty!
Widać też te grube mury z białego kamienia,
Oto nasza twierdza na noc,twierdza ocalenia.

Popas robim, woła Niebor! Trza nakarmić konie.
Kręte tutaj wszystkie dróżki, ale tam jest błonie.
Więc na środek tej polany. Ruszymy przed zmrokiem,
By do miasta wjechać przed ich mostu kołowrotem.

77

Gdy do miasta się zbliżali, widać było chatki.
Przy nich dzieci się bawiące. Na gałęziach szmatki.
To podgrodzie rozłożone wokół na polanach,
Pstre szałasy, kurze chatki na podmiejskich planach.

Mrowie tutaj tego siedzi, zauważa Niebor.
Nam się tutaj gdzieś zatrzymać, to nie bardzo honor.
Może zajazd jest w podgrodziu? Albo leźć do miasta?
Jedziem prosto na tę bramę, brama prawie pusta.

Strażnik w bramie jeden stoi. A co wy za jedni?
My aż z Gniezna i z Konina, my wędrowce biedni.
Dokąd zatem wyruszacie? Za góry, za Dunaj.
Możesz wjechać, za wjazd jednak trzy grosiki dawaj.

78

Rozdział III

Dalej na szlaku

Oczu bramy się rozwarły, lunęły potoki.
Za tym krajem tam w nizinach, chałup białe boki.
Gdzie leniwie Warta płynie, bocian depcze brenie,
Zieleń miękka, a topola żubrom daje cienie.

Czy ktoś przeżył z Myszków rodu? Czy tam ktoś ocalał?
Może dzieci Burzywoja? Może Lech ,co kulał?
Brak jest wieści, trza uchodzić za góry sterczące,
Czarnym słupem w nieba otchłań, przy słonku błyszczącym.

Chwile stoją, patrzą w doły, widać hen tam pola.
Oni zaraz ruszą konie. Czy słuszna ich dola?
Niech Dziewanna im odpowie, kwitnie jeszcze przecie,
I pięknością swą zachwyca, co żywe na świecie.

Ta Dziewanna kocha Polan, tak jak swoje lasy.
Swoje krzewy, swoje łąki w których żuraw kusy.
Czy też kwitnie tam daleko w innym także kraju?
Czy też tylko w Polan ziemi u brzegu ruczaju?

79

Tu jest przełęcz, tu jest z górki na północ, południe.
Puścisz kamyk, to poleci, odgłos jego chudnie,
Aby potem z echem wrócić do swego Narcyza,
Co to w studnie patrzy jeno i wargi obliza.

Łzy żałosne Niebor leje i zaciska zęby.
Mówi sobie po cichutku,- Ja powrócę tędy!
Jeno dzieci oddam w szkoły po te alfabety,
By pouczać nad swą Wartą chłopy i kobiety.

Z łez strumyki już powstają i dążą po stoku,
Na dół, na dół , coraz szybciej. Jak dotrzymać kroku?
Kiedy teraz trzeba z górki, lecz na inną stronę.
I dogonić swoich ludzi i dogonić żonę.

Przy nim stoi Kaźmir młody, ale on nie płacze,
No, bo jego strasznie nęci to życie tułacze.
Coś nowego tam zobaczy, gdy przejdzie Rodopy,
I gdy stanie w ziemi cudnej, gdzie żyją Cyklopy.

Baje kupcy wciąż prawili o ziemi bez mrozu,
Gdzie po cztery konie naraz przęgną do powozu.
Gdzie jest morze ciepłe takie, że gotuje jajko.
Jaka musisz ty być piękna,ziemio, moja bajko!

80

To też dziwi trochę chłopca to łez rozlewanie,
Kiedy jechać z grupą trzeba słychać rogu granie.
By się skupić, kupą jechać w dolinę Morawy,
Za dnia minąć kręte dróżki, głazy zimnej lawy.

Na noc stanąć razem wszyscy w szerokiej polanie,
Koło stworzyć, ognie wzniecić, ukończyć jadanie.
By sen ciepło miał w żołądku, trawił baraninę,
Bo po mięsie prosto z rożna, sen leniwie płynie.

Chyżne właśnie co minęli, teraz są na wierchu.
Z górki będzie pośród głazów nagich i bez piachu.
Straszne Tatry, straszne góry, skały jeno twarde,
Koń jak ślizgnie się kopytem to rozbija mordę.

Niebor ściąga cugle konia, zjeżdża na południe.
Koń, gdy schodzi ciągle na dół, to przedziwnie chudnie.
Boki jego zapadnięte, nogi w przód zwrócone.
Uszy jeno ostro w górę, a nigdy stulone.

Koń nie głupi, widzi otchłań, która nie ma już dna,
Ale boki kamieniste, Kamień twardość swoją ma.
Po tych bokach tak się tulgać, ciągle na dół, na dół,
To być musi straszne, chyba lepiej zginać krzyż w pół.

81

Wolno schodzić, macać drogę, trzymać się krawędzi.
Widać przecież, że do kłusa człowiek mnie nie pędzi.
Lżej jest z górki, jeno dziwnie kopyto skręcone,
Ostry kamień mi kaleczy przy pęcinie błonę.

Woj ma stracha, luźno trzyma cugle i wędzidło,
Że też jemu, po tych stokach, jeźdzenie nie zbrzydło?
Czy nie lepiej stepem pędzić, w cwał konia wypuścić?
Niż po górach w wielkim strachu wargi śliną tłuścić.

To ze strachu, z niepokoju, że runie do jaru,
Ciągle język swój wystawia, dycha ciepłą parą.
Czego boisz się człowieku, ja upadnę pierwszy?
Jestem ciężki, mój upadek zawsze będzie gorszy.

Miedzy koniem a człowiekiem milczące gadanie,
Ruchy piętą, ucisk kolan lub szyi głaskanie.
Koń zaś za to uchem strzyże, lub staje w galopie,
A człek leci w twardą ziemię, w mazię po roztopie.

Każdy z nich ma swoje prawa, broni ich milcząco,
Nie ustąpi nawet wtedy ,gdy wokół gorąco.
Gdy świst bełtów, podmuch spiżu lub pętla arkana.
Coraz mocniej na człowieku jest wciąż zaciskana.

82

Każdy broni swego ruchu, wymusza uległość,
Ten zwycięża, który w ruchach ma swą wielką biegłość.
Koń to czuje, czy żółtodziób na grzbiecie mu siedzi,
Wnet go zwali, aby wokół widzieli sąsiedzi.

Po trawersach tych skalistych konie prą gęsiego.
Obwąchują ogon brudny poprzednika swego.
Czują wtedy pewność w sobie, że się nie zgubili,
Że na łące znów gdzieś będą wszystkie druhy mili.

Ten pod Kaziem, taki kasztan za klaczą spoziera,
Co w niej widzi? Mnie raz kopnął ,a niech go cholera.
Co rozmyśla wałach biedny ,co nosi Miłosza,
Dziwi ciągle. Czemu tuli się do niego łosza?

Skubią ciągle sobie grzywy i grzeją swe szyje.
Po co, na co? Klaczka z draniem wodę razem pije.
Ciężar każdy musi targać i koniucha słuchać,
Do utraty sił i krzepy, nogą trzeba ruszać.

Gdy zmęczony chcesz odpocząć, dziobią ostro w pachy,
Naprzód, koniu! To nie pora! Batog tnie wałachy.
Tamtym mało się obrywa. Ja nie wiem dlaczego.?
Że nie biją jednakowo konika każdego.

83

Kumpel dobry, ten co kosze z dzieciakami dźwiga.
On tam przy mnie, kiedy stoi, wcale się nie wzdryga.
Razem trawę my skubiemy, nie kopie kopytem,
Owszem, woli on ustąpić, gdy ja jem z zachwytem..

Gdy próbuję dojść do niego, on ci ustępuje.
Taki dobry ten noszowy, zwady nie próbuje.
A ten kasztan ,on mnie kopnął,nie wiadomo czemu.
Sam podszedłem, no, bo nieraz samotnie samemu.

Widać rzekę, to Morawa, wpław chyba przejdziemy,
W czystej wodzie pstrąg swe łuski, niby tęcza mieni.
Dno tej rzeki to sam kamień, nie wyczujesz piachu,
Przed upadkiem w bystrej wodzie, pełno we mnie strachu.

Takim krokiem mogę chodzić nawet dwa miesiące,
Nieraz trochę się wytarzam na zielonej łące.
Gorzej było, gdy tam w bitwie szarpano wędzidłem,
A z człowiekiem tym co upadł, to gorzej jak z bydłem.

Tratowalim młyńcem ciała, by się nie ruszały,
Bo te trupy nieraz z cicha cios sztyletem dały.
W brzuch koniska lub w pęcinę ranił biedne zwierzę.
To też prawdą jest, mój człeku, kopytem w łeb bierze!

84

Nieraz czaszkę owłosioną złapałem zębiskiem,
A ten padał z klątwą w ustach i z nadludzkim piskiem.
Bo on myślał, że toporem od wroga dostanie,
Nie przypuszczał, że ten konik włosów zrobi rwanie.

Tak jednego ja ciągałem, złapawszy za ucho,
Że szeregi aż stanęły, patrzą co za licho.
Aby konia tak rozsierdzić, wprowadzić go w amok,
Ze zdumienia przed mym zadem uchodzili na bok.

Byłem w bitwie kilka razy, teraz odpoczywam.
I wywczasów pod tym chłopcem na starość zażywam.
On nie szarpie cugli wcale, ostrogów nie nosi.
Gada ciągle, o odpowiedź nikogo nie prosi.

Ciągle pyta ,co za rzeka? Jaka to osada?
W głowie młodej widać wszystko on sobie układa.
Bystry góral, chociaż młody i wcale nie ciężki,
On nie zaznał w życiu biedy, on nie zaznał klęski.

Teraz stąpam noga w nogę, leniwie, wolniutko,
Ale ciągle bez ustanku w kałuże i błotko.
Bez postojów, śpią na grzbiecie, mruczą a stękają.
Jeno popas długi robią, najeść to się dają.

85

I znów w drogę. To już Wiedeń nad modrym Dunajem.
Tu plemiona są Słowińców, oni rządzą krajem.
Ongiś bitwę z Awarami wygrali rzetelnie,
I służyli swemu Samo, długo, bardzo wiernie.

Inną drogą więc jedziemy po oliwki greckie,
Tak z namową wystąpili kupcy, ludzie świeckie.
Bo od stepów wciąż zamieszki, Chazarów lud bije.
Lepiej trzymać się z daleka, bo tam w ruchu kije.

Wiedeń większy od Krakowa, okrutne ma baszty.
No, na basztach z kory gołe są drewniane maszty.
Na nich flagi zawieszone, jakby takie kratki,
Takie chustki baby noszą od dziecka do matki.

Niebor wjechał w bramy miasta, myto słone płaci.
Z tego myta to mieszczany są bardzo bogaci.
Kiecki barwne baby noszą nie z wełny, nie z łyka,
Ale z kwiatów bawełnianych ,w których trzmiel wciąż bryka.

Tą bawełnę kupcy wożą z odległej krainy,
Gdzie żółtawą skórę mają i skośne oczyny.
Taka podróż trwa latami w tysiąc koni każda,
W taką podróż tylko dusza wybiera się ważna.

86

Co ma forsę, no i ludzi gotowych na męki,
Bo ta droga żmudna taka i pełna udręki.
Ale płótno białe wożą i kutner z okwiatu,
Z niego nitkę baby plotą u swego warsztatu.

Niebor widzi ciągle nowe i ciekawe rzeczy,
Ciągle patrzy, słucha ludzi, nic głową nie przeczy.
Jak daleko jego ludy pozostają w tyle,
Tutaj widzi nowe rzeczy, przede wszystkim style.

Zajazd widzi z drewna cały, konie w słup wiązane.
W oknach, w których szyby świecą, muzyki są grane.
Niebor zsiada, w izby idzie i pyta karczmarza,
Ten nie słyszy, antał dźwiga, Niebor więc powtarza.

Pięć mam ludzi, dziesięć koni, czy znajdę noclegi?
Karczmarz sine ma już lica ,na których są piegi.
Tak, swe konie weź, rozkulbacz i staw je w podwórze,
Ludzi swoich do pokoju kładź tutaj na górze.

Schody w górę od podwórza, izby wysprzątane,
Rano w miski świeże wody do mycia są lane,
Za potrzebą są wychodki, niedaleko stajni,
Tutaj goście zawsze mili, bo zawsze są fajni.

87

Na jak długo chcesz tu stanąć? Chyba ty od Polan?
Po ubiorze cię poznaję, wełna tworem ubrań.
U nas tutaj, jak zobaczysz są inne tkaniny,
Dużo lżejsze, które tworzą przedziwne rośliny.

Na dwie nocki chcę tu stanąć, ile to kosztuje?
Za noclegi, spiże koni i jadło dla ludzi,
Dziesięć groszy mi zapłacisz. Widzę żeście chudzi.
W oficynie jest kobieta ,co łachy ceruje.

Niebor konie swe wprowadza, w obszerny dziedziniec,
Pachoł zaraz słomę w sieczkę, nożem począł ci siec.
Sieczkę z owsem kijem miesza, nie używa ręki,
Kij na dole trochę szerszy, z boku same sęki.

Studnia tutaj bez żurawia, wał i korba z drewna,
Sznur konopny, cebrzyk duży i kadź płytka, zlewna.
Z kadzi konie wodę piją, dzieci się pluskają,
Bo jak widać w tej balii to uciechy mają.

Żłób dla koni jest z kamienia lub glina palona.
Krawędź jego jest jednaka, nigdy obgryziona.
Ręką resztki się wygarnia, już żłobisko czyste,
Nowy obrok pachoł sypie rano ,gdy jest puste.

88

Niebor z kupcem w dyskurs wchodzi, czy wodą żeglować?
Czy też nadal jak dotychczas, koniem podróżować?
Konie można załadować na prom razem z wozem.
Tam przywiążą wszystko mocno do belki powrozem.

Można spłynąć aż do grodu, który Biały zowią,
Co ma bramę kwadratową, nazwali ją krowią.
Bo w jej środku krowa ruda nocą zaryczała,
Ona jedna w środku była, ona ocalała.

Gdy Awarów zbrojne hufce Słowian najechały,
Zawsze z przodu przed kolumną bydło naprzód gnały.
Zaryczała więc krowina, pobudziła straże,
Co zginęły, bo nadeszły mnogie ludy wraże.

Dalej wodą nie ma sensu, bo to z drogi, w boki.
Dalej koniem i podwodą, trakt dobry szeroki.
W Macedonii jeno wzgórza zielenią porosłe,
Koni ci tam mają mało, jeno wolne osłe.

Płynąc wodą odpoczywasz i konie tam także,
Drogo flisy jednak biorą za obrok, za plaże.
Za trzos trzeba ciągle trzymać i rękę weń wkładać,
Wygoda ci taka jazda. Skąd czerwieńce na to brać?

89

To ja chyba jednak koniem na Biały Gród ruszę,
Do Salonik z moją dziatwą dotrzeć jakoś muszę.
Do Salonik wodą z Wiednia też można dojechać,
Morze Czarne, toć korabem, można szparko brać.

Jeno płacić za to trzeba ,a ja nie mam groszy.
Nie zapłacę za flis szybko, oryl wypatroszy.
Mnie i moje dziatki biedne ,a na koniec konie,
Na dodatek jeszcze przykrość może zrobić żonie,

Mam koniska ,jutro ruszam razem z karawaną,
Lądem nadal jechać będę, a nie z wody pianą.
Koń zielicha se uskubie, ja chwycę szaraka,
A gdy trzeba, to na obiad ustrzelę też ptaka.

Już o zmroku Woj powrócił z łazęgi nad wodą,
Usiadł cicho na kwaterze i porusza brodą.
Ciepłe mięso bierze w garście, spożywa bo głodny,
Jutro ranek, mówi nagle, będzie chyba chłodny.

Mów no ciszej, mówi Niebor, ściany mają uszy.
Co zwiedzałeś? Co na jutro, czy prom w drogę ruszy?
Tak, ruszają skoro świt, mają miejsca wiele,
Możem schodzić do koryta, gdy usłyszym trele.

90

Gdyby miejsca nam zabrakło, pójdziem dalej lądem,
Lecz ja myślę, że spróbujem płynąć jutro z prądem.
Rano schodzim w dół do rzeki ,nim zapłonie zorza,
Mówić będziem, że płyniemy barką aż do morza.

W Białogrodzie wysiądziemy i lądem ruszymy,
O tym jednak ani słowa, szeptu ani krztyny.
Rano z karczmą się rozliczę, pozapłacam długi,
Dam ja jemu, by starczyło za wszelkie usługi.

Może tędy będziem wracać, trza szykować sakwy,
Bez harmidru rano wstajem, by nie budzić pluskwy.
Zmylim pogoń, zmylim czaty. Dunaj nas ratuje.
Gdy o dzieci nasze chodzi, wszystko nic kosztuje.

Karawana jutro rusza ,ale po śniadaniu.
My już wodą ,hen, popłyniem przy kanarków graniu.
Coś się dużo wypytywał kupiec pijąc piwo,
Kiedy ruszam? Dokąd jadę? Gardłował, a żywo.

Zmylim drania, bo ciekawy, a może rozbójnik?
Przyda mu się nieraz ostry w nos od Myszki ,ot ,pstryk.
Słuchy chodzą, że spokojne tu trakty i drogi,
Ale lepiej święcić metę, bo tak każą Bogi.

91

Nie chwal dzionka o poranku ni baby za życia.
Karm ją dobrze ,a gdy trzeba to nie żałuj bicza.
Tak i drogę będziem chwalić gdy staniem w Grecyji,
Tam z kamienia wybielimy biel bielszą leliji.

Trójkąt biały ja wyznaczę, a wszyscy wybielą,
Tak jak u nas, jak w kącinie, gdzie miecz wraz z kądzielą.
Na podeście z dębów bali od wieków spoczywa,
A nie tyka tego żaden, żadna ludzkość żywa.

Świętość toto jest u Słowian, znak przymierza płeci,
Leży toto z dawien dawna, rok za rokiem leci.
Kudłacz nieraz kurze strzepie, gęsim skrzydłem z rana,
Gdy nabożna pieśń Prowego jest od rana grana.

Są na świecie takie szczepy, gdzie baba dowodzi,
Ona hufce z samych niewiast wciąż za sobą wodzi.
Kądziel nad jej głową widać na wysokiej pice,
Poznasz wojska takie babskie ,gdy pomacasz lice.

Stąd są równe rzeczy oba, kądziel i mieczysko,
Równa chata strzechą kryta i wielkie zamczysko.
Takie prawa u nas Prowe ogłosił już dawno,
A Piel żonę Swenę pobrał, raba, zwanym Drawno.

92

Rano, rankiem, skoro świty, Niebor ze swoimi,
Mówi cicho do swej Mirki, my mosty spalimy!
Jeśli teraz ruszym rzeką na orylów promie,
To ślad zginie tutaj w Wiedniu, każdy ślad tu po mnie.

To ruszajcie, mówi Mirka i na barkę wchodzi,
Za nią konie, reszta ludzi, flis cumy odwodzi.
Tyką pchają się od brzegu, na nurty , na wiry.
Nurt prom niesie. Oryl z przodu. Ale on ma bary!

Wiosło z przodu, niby żuraw,w okrak zaczepione.
Ruchem wielkim sprawia toto w jaką płynąć stronę.
Takie wiosło nieraz czwórka naraz obsługuje,
Kiedy barka idzie bokiem i krzywo czubuje.

Gdy dzień minął i gdy słonko kryło się za bory,
To do mowy i do śpiewu nadchodziły pory.
Ciepły wieczór i bez wiatru, a od wody chłody,
Każdy śpiewał coś swojego dla życia urody.

Najpierw flisy swoje śpiewy do siebie nucili,
A z natury toto mruki zatwardziałe były.
Potem reszta towarzystwa rozmarzona ciszą,
Pieśni swoje te z pamięci, te których nie piszą.

93

Rzecz to o pięknym Stasieńku
Co chciał żenić się z Wisieńką.
Wiśnia była już dojrzała
Ale twarde pestki miała.

Stasio do niej się uśmiecha
Maca wiśnię, twarda pecha.
Wiśnia szpakom się oddaje
I z innymi chodzi w gaje.

Tak odtrąca Stacha wdzięki
I zadaje mu udręki.
Stasio widzi, co się dzieje
Z wioski swojej w światy wieje.

Przystał Stacho do flisaków
Ruszył śladem dzikich ptaków.
Gdzieś za morzem tęskno żyje
Wodę słoną z łez swych pije.

Ta legenda o tym Stasiu z nad Łaby pochodzi,
Co z Dunajem spłynął w morza. Jąkanie zawodzi
Przy cieśninie, co dwa brzegi oddala od siebie,
Tam gdzie korab i bez fali dziwnie się kolebie.

94

U nas także jest opowieść o Bolku z wojenki,
Co to wrócił i zobaczył puste swe stajenki.
Mówi Mirka i zaczyna melodię od nowa,
A gdy śpiewa, tuli dzieci,jak ciepłotę sowa.

Małe brzdące wyszły z kosza, tulą się do matki,
Dla nich radość być na promie, pod którym są statki.
Koni w koło jest potęga związane u słupków,
One stoją nieruchomo wśród swych własnych kupków.

Patrzą w mamę, która śpiewa, gdy gromada milczy,
Wszyscy zwrotkę powtarzają, echem niby wilcy.
Tuż nad wodą pieśń się niesie do brzegów , do dali,
A u brzegów kupki ludzi tej pieśni słuchali.

Tańcowała baba z beczką
Pod powałą, a nad pieczką
Grzała pieczka babę w pięty
Tańcowała, bo dzień święty.

Gruba baba tańcowała
Z beczki rydze wyjadała
A gdy wrócił z wojny Boleś
Baba krzyczy; drewna nanieś.

95

Jeść mi dawaj ,woła Bolko
Puste klepki z beczki tolko!
Coś ty, babo ,tu robiła
Jak beze mnie ty tu żyła?

Co tu robią w kącie śmieci
Gont zerwany ,woda leci
Coś ty, babo, tu robiła
Jak beze mnie ty tu żyła.

Chór podróżnych odpowiada, gromko każdy śpiewa,
Bo do śpiewu każdy żywy nieraz chętkę miewa.
Gdy okazja się nadarzy lud cicho zawodzi,
Te piosenki ,co śpiewali, kiedy byli młodzi.

Potem sen ich zmorzył wszystkich w derki otulonych.
Ciemno w koło, dymu trochę od chrustów palonych.
Cienie koni tak spokojnych, jak te kołki stawne,
Plusk od wiosła, albo ryby, lub o kępy pławne.

Rano chłód i mgieł opary, prom sunie po wodzie,
Spływ do morza rzeką Dunaj jest od wieków w modzie,
Nazad zawsze liczne woły w górę ciągną barki,
Ciągnąc liny i powrozy, uginają karki.

96

Kiedy brzegi są urwiste ,brak drogi dla zwierza,
To na rolki biorą promy, bicz zwierza uderza.
I tak kawał po kawałku drogi im ubywa,
Nikt tam potu ze skór zwierząt, nigdy nie obmywa.

Teraz jednak z prądem rzeki płyną, a dzień w pełni.
Gdzie nie spojrzysz to równiny, na nich stada łani.
Nieraz rogacz na kretowisk czarnym pagóreczku,
Stoi sobie, patrzy w koło, wśród łań ogródeczku.

Oryl woła,- Tam na prawo Budy jest grodzisko,
Kiedyś świetne ,ale dzisiaj to już cmentarzysko.
Kiedy Samon tu przed laty wybijał Awarów,
To ich trupy powrzucano tam, w ten wielki parów.

Nie przybijem tu do brzegów, bo wokół pustkowie,
Jeśli żyje tu ktokolwiek,- chyba łotrzykowie.
Płyniem szparko aż do brzegów grodu Biełogardu,
Tam postoim dzionek cały,dla wymiany składu.

Kiedy staniem my w Belgradzie? Pyta flisa Niebor.
No, po deszczach to prąd wzrośnie ,a deszcz ciągle pada,
Dla nas opad nie przeszkadza, ni żadna zawada.
Jutro staniem, lecz nie prędko, tak chyba pod wieczór.

97

Ciągle pada, gromy biją, Niebor namiot robi,
Dla dzieciaków i dla żony, namiot puklem zdobi.
A sam z Wojem i ze służbą pod konie ucieka,
Tam pod derką na opadu zanik długo czeka.

Prowe znowu puścił groma, powietrze wiruje.
Ciągle pada, ale ozon nos w powietrzu czuje.
Takie czyste jest powietrze jako mało kiedy,
Gdy nie pada wiosną, wówczas boimy się biedy.

Prowe znowu błyskawicą pooświetlał brzegi,
Tam gdzie stały słupy w wodzie, a były to zbiegi.
Co z niewoli u Turczyna aż tutaj dotarli,
Bez odziena, ale naprzód wciąż do Słowian parli.

Teraz nieme wygłodniałe, sita w snop wiązali,
Modry Ister wpław tajemnie ciemną nocką brali.
Do plemienia swego parli, nie wierząc nikomu,
Chociaż dawno przecież żyli w Słowian cichym domu.

Woj zrozumiał onych zbiegów, czeka na jasności,
By pomachać zbiegom ręką, co chcą swoje kości,
W Słowian ziemi, w garnku z gliny złożyć ziemi w darze,
Że Słowianie to Woj poznał, mieli białe twarze.

98

Był sam przecież u Turczyna, gdzie śniegów nie znają,
Gdzie człowieka jeśli trzeba to na dzwona krają.
Tam pożąda Turczyn srogi ciała Słowianina,
Włosów białych, kobiet smukłych, którym nogi spina.

Złotym wiankiem z oczek małych misternie ukutych,
Zakładanych, gdy sam jedzie, jasyr łapać u tych.
Co na roli już osiadli w krainach północy,
Co nie mają jeszcze spiżu ani nawet procy.

Woj więc patrzy w ciemność nocy na lustro Dunaju,
I wspomina ciężkie chwile, gdy był w Turka raju,
Tam wśród mnogich branek widział jedną cud dziewczynę,
Gdy uciekał to powiedział,- po ciebie zawinę.

Do tych brzegów, tylko czekaj, przybędę na pewno.
Może jutro lub za wieki, ja szczepu Polano.
Woj wspomina i raduje wewnątrz swoją duszę,
Mówi cicho,- ja już jadę, wyrwać ciebie muszę!

Tu wciąż leje i noc całą i aż do południa.
Wokół woda, z góry woda ,a pod nogą studnia.
Tak pod wieczór i tak nagle już się rozjaśniło,
Kiedy mokre promowisko do brzegu przybiło.

99

To Białogard! Woła flisak, starszy wśród załogi.
Niebor patrzy w brzegi nowe, na nich jest lud mnogi.
Są przekupki, co kupują od przybyszów skóry,
Niosą garnki ciepłej zupy, krzyczą raz i wtóry.

Mają w rękach buty szyte ze skóry bawoła,
Dzbanki z cyny lub mosiądzu, Każda głośno woła.
Nowe rzeczy takie tanie! Kto kupi? Kto kupi?
To taniocha, to niewiele, nikt tu was nie złupi.

Co to? Baby tu handlują? Niebor się dziwuje,
Pyta jedną- para butów ,ile to kosztuje?
Te z cholewą to dwa grosze, sandały są tańsze,
Czapki, swetry i serdaki lub koszulki lżejsze.

Tu są takie obyczaje, oryl mu tłumaczy,
Jeśli chcesz coś wasza kupić, idź na targ ślimaczy.
Rano bazar otwierają, tam się chodzi rano,
Kupisz, sprzedasz,- co wysiada? Czy płyniem za wolno?

Nie, spotkanie mam tu ważne u syna Popiela.
Coś się dzieje w moim kraju. Goniec jest od Chmiela!
Już czekają na rozmowy bardzo niecierpliwie,
Coś się dzieje na ojczystej, na rodzinnej niwie.

100

Niebor płaci orylowi żądane dukaty,
Tak to było, że przy zejściu żądano zapłaty.
Sprowadzono na ląd konie i kosze z dzieciaki.
A płacono dobrym złotem, wzgardzie są miedziaki.

A więc wojna jest nad Wartą, tam w twojej krainie?
To niedobrze, niepotrzebnie lud słowiański ginie.
Nie, nie ma tam żadnej wojny. Popiel jest wzmocniony.
Jeno nie wiem ,kto zaś walczył? I z jakowej strony?

Żegnam wasza i dziękuję za usługi pławne,
Dzięki którym zapoznałem krain płacie sławne.
Za legendy i za baśnie przez flisaków dane,
Takie inne, chyba z serca są dla innych brane.

Ta ma podróż ,to nauka dla mojej gromady,
Wszystko tutaj jakieś inne, nawet rzeki wody.
Tak, ten Dunaj taki modry niby bławat w zbożu,
A też ciepły niby branka w kożuchowym łożu.

Flisowałem kiedyś Odrą, flisowałem Łabą.
Odra owszem wolna rzeka, lecz z zapłatą słabą.
A na Łabie tam przewozów, za wiele to nie ma,
A od czasu Franków bytu, plewa tam i słoma.

101

Niebor szuka już kwatery dla swojej gromady,
I opuścił już nabrzeże i towarów składy.
W rynku miasta są zajazdy i gospody czyste,
Więc wybiera ,ale taką, w której tańsze czesne.

Już wieczorem Woj nadchodzi z chłopakiem Popiela,
Więc siadają ,bo ich czeka tu rozmowy wiele.
Goniec przybył z ojcowizny, mówi Popiel młody,
Jest gołowąs,blondyn z głowy, bez zarostu brody.

Ojciec krzepko trzyma władzę. Uśmierzył zamieszki.
Zgoda tam jest. Zgody chcieli nawet same Leszki.
Pokój nadal jest z Prusami. Litwa też nie bruździ.
Ojciec ponoć aż do Ranów, na ich wyspę jeździ.

A czy z Myszków, pyta Niebor, ktoś ocalał wtedy?
Kiedy Popiel spalił sioło, mnie narobił biedy?
Ledwom uszedł i z rodziną idę w greckie strony,
A sam nie wiem czy czasami ktoś mnie tam nie goni.

To zacieram wszelkie ślady, myślę , pogoń z kraju,
Co jest za mną ,tego nie wiem, ja tego nie znaju.
Nikt nie goni ciebie, Myszko. Mówi Popiel młody.
Tam już spokój wciąż panuje, brak w kraju niezgody.

102

Sam też nie wiem, czy powrócić do domu wypada.
Jaka twoja, Niebor ,powiedz, jaka twoja rada?
Trzeba sprawdzić dziś nastroje, kto i jak tam rządzi?
Czy sprawuje władze dobrze, czy w nierządzie błądzi?

Ja to najpierw do Grecyji dzieci na naukę,
Chcę zawozić. Niech poznają tam pisania sztukę.
Potem wrócę do krainy, jeśli chcesz to razem.
Wstąpię tutaj ja po ciebie. Z Ateny obrazem.

Dobrze, Niebor ,ja poczekam, na twój kurs powrotny.
Jestem tutaj teraz sam wciąż, a jestem markotny.
Poczekam tu nawet lata w tej knajpy pobliżu,
Śpiewać sobie będę pieśni, dla dzwonu ze spiżu.

Sam się boję wracać doma, mam wielkie obawy,
Czy nie zetną mnie po drodze, za ojcowskie sprawy.
Z tobą owszem, więc poczekam na twoje powroty,
Znam ja ciebie, miałeś zawsze serce pełne cnoty.

Pokłócili się ojcowie, nieraz tak bywało,
Ale zawsze, jak pamiętam, domy stały cało.
Lech ma syna, także Leszka, pamiętasz go chyba,
On na pewno na me życie ze stryczkiem nie dyba.

103

Przecież Popiel trzyma władzę, można to wybadać.
Jak nastroje przeciw księciu? I wizytę składać.
Woj jest ze mną, on w Tureckiej krainie ma sprawy.
On dostanie się tam do niej przy pomocy nawy.

Podróż potrwa i to długo, myślę z trzecią wiosną,
Staniem tutaj w Biełogardzie, u nas lody ruszą.
Gdy przekroczym Tatrów szczyty, będziem już u swoich,
Równo przecież rodem moich, jako też i twoich.

Długo jeszcze rozmawiali nocą dwa Polany.
A nagadać się nie mogli, zwyczaj u nich znany.
Potem świtem się rozeszli na kwatery w łoża,
Tam gdzie czeka na każdego, dziewka własna hoża.

Czy spotkają się powtórnie na miedzy po ojcach?
Gdy czas biegnie dziwnym torem, to powiedzieć i strach.
Obaj wrócić pragną mocno do swojej zagrody,
Obaj dzisiaj pragną wielce po sąsiedzku zgody.

Na to wszystko popijawę wspólną urządzają,
Tam w komnatach różne dziewki do zabawy mają.
Obaj młodzi, obaj pragną sąsiadów mieć zgodnych,
Obaj pragną mieć po kilka żonek bardzo płodnych.

104

Toteż piją stare miody i wina gronowe,
Jedzą ryby z mórz dalekich, jeśli są takowe.
Potem owoc bardzo dziwny w kształty i kolory,
Obce chłopcom ,co widzieli tylko sosen kory.

Gdy popili, no to śpiewy głośne urządzają,
W kącie izby muzykanty na lirach im grają.
Są piosenki takie tęskne, są i pośmiewiska,
Co do których Bułgar smyczkiem cichuteńko piska.

Dobek chłopak to ochoczy
Dziwkę nagą wnet obskoczy
Myśli ,nówkę ci złapałem
Nie wie, wczoraj ci ja brałem.

Dobek zawsze po kimś bierze
Zawsze po kimś w łoże lezie
Zawsze Dobek jest po Przemku
Robi swoje pomaleńku.

Dobek spóźnia się na schadzki
No to bierze już ostatki
Cieszy jego każde ciało
Jeśli z ciała coś zostało.

105

Śmiech jest z tego co go Dobek głośno okrzyknęli.
Co to chodził do dziewczyny tylko w samej bieli.
Każdy wiedział co pod bielą skrzętnie ukrywała,
I co obcym po kryjomu ona rozdawała.

Potem smutek ich ogarnął, przez chwilę milczeli,
I zapału do hulanek jakoś już nie mieli.
Więc po chwili pieśń żebraka cicho, cichuteńko,
Wspólnie z lirą se ciągnęli. W kubkach puste denko.

Szedł Lech drogą, gołą stopą
Nogi miał oblane ropą
Kolce ostu, kolce róży
Kij nie wielki i nie duży.

Pieski wioski go wyczuły
Zanim doszedł do rogatek
Zębem łydki mu pokłuły
Poszarpały resztki gatek.

Bo kto wiedział, że to wraca
Książę, który drogę maca
Krzywym sękiem, stopą gołą
I, że niesie wieść wesołą.

106

Bo on wracał od jasyru
W który dzieci nawet biru
Popadł w jasyr prosto z łąki
I ma wiele lat rozłąki.

Uzgodnienia porobione.. Niebor rano daje w konie.
Milczy jeno, co w noc robił, nic nie mówi swojej żonie.
Do Sołunia dojechali w dwa nowie księżyca.
Patrzą wokół, u ludności jakieś inne lica.

Wąs czarniawy, włos takowy, no i czarna broda,
Chcesz zapytać, czasu strata, tylko czasu szkoda.
Więc na migi ktoś wskazuje na drogę wśród skały,
Tam za górą z białej gliny, liczne chatki stały.

Tu słowiański język znają, mają jasne włosy,
Dzieciak liczny, na pół nagi ,no i widać bosy.
Biega wokół, głośno woła i w berka się bawi,
Lub w strumyku czystej wody swoje ciało pławi.

To Słowianie tu mieszkają, w Sołunia podgrodziu,
Buty szyją, swetry robią a na rybim ościu.
Zboże różne i tatarkę do miasta zawożą,
I na targu, gdy okazja, to ceny swe drożą.

107

Grek swe bramy już zamyka, gdy wieczór nadchodzi,
Goni z miasta obce nacje, bo obcy im szkodzi.
Nie chcą tutaj białych Słowian, ni Persa ni Turka,
A na morza ciepłe wody wystawiona rurka.

W niej są szkiełka, w których widać okręty i statki,
Nim dobiją do nabrzeża ludzie zerwą kładki.
I w ten sposób się opóźnia napady znienacka,
Lud się cofa, sypie wały nim zapadnie nocka.

Tak się strzeże Sołuń grecki, przed naporem dziczy,
Dzicz jest wokół,to Słowianie, a kto ich tam zliczy.
Ziemię ciepłą uprawiają i jedzą oliwki,
Greckie dziewki między nimi to jedynie dziwki.

Grecki język jest w Sołuniu, może i Atenach,
Lecz słowiański wszędzie słychać,tego jest tu jak piach.
Równowaga jest zachwiana, ważą się języki,
Który szalę swą przeważy, kto zamknie swe grdyki.?

Zeus patrzy na zapasy dwóch nacji przeciwnych,
Jest bezsilny, inny mocarz gromadzi naiwnych.
Nikt nie chwali starych bogów, nikt się nie obawia,
Jakaś nowa siła straszna, rzeczy takie sprawia.

108

Bóg słowiański? Owszem mocny, ale nie szkodliwy.
Może rzymski? Ale tamten taki obelżywy.
Zeus patrzy, Zeus myśli zdziwion niepomiernie,
Przecież wieki lud mu służył, a służył mu wiernie.!

Rano w korab Woj zasiada, chłop jest pełen drygu,
Prawi ,wrócę ja do Aten, ale w innym brygu.
Niebor zgadza się na takie w drodze ostrażności,
Trzeba mylić zawsze pogoń, by ocalić kości.

Sam też rusza w dalszą drogę aż do samej Sparty.
Tam podobnież wokół siedzi Jezierec uparty.
Tam chce dzieci swe zostawić i Mirkę chwilowo.
Aż napiszą mu na desce dzieci jakieś słowo.

Niebor jedzie ,lecz bez Woja przez drogi skaliste,
Deszczu tutaj tak jest mało, ale drogi czyste.
Brak murawy, brak jest koni, jeno osioł siwy,
On tu koniem, on uparciuch i pracuś prawdziwy.

Owiec stada ,no i kozy, tego tu bez liku,
Gdzie nie spojrzysz widać rogi, mnogość przy strumyku.
Wodę chłepcą, patrzą w koło,biją się rogami,
Chodzą same, są bezpańskie, a chodzą stadami.

109

Już do Aten Niebor wjeżdża, kolumny, kolumny.
Grek tu chodzi, stąpa wolno z miasta swego dumny.
Nieraz spojrzy na Słowiana wzrokiem pogardliwym,
Ruch zaś palcem dziwny robi, kciukiem trochę krzywym.

Hołd przy studni Niebor składa, poi wodą dzieci,
W studni słychać jak źródełko cichuteńko leci.
Tu Atena jest boginią, piecze ma nad wodą,
Kiedy młódka ją wypije wiecznie będzie młodą.

Wszędzie tylko mury, mury nowe i strzaskane,
Nieraz z murów do budowy kamienie są brane.
Które domy są ważniejsze? Kto kolumny zliczy?
Niebor z Mirką chcą rachować, każdy umysł ćwiczy.

Tam kolumny za kolumną,ale te posągi!
Takie białe, chyba żywe.Tamten czyta księgi.
Na tablicach i na murach widnieją napisy,
Niebor patrzy, po nie jedzie. Sucho, brak tu rosy.

Jadą wolno w miasto wielkie, które nie ma końca
Patrzą, tyczką jakiś człowiek nieczystości strąca.
Z głowy męża tak nagiego jak zrodzony dzieciak,
Ciągle siedzi mu na głowie uprzykrzony ten ptak.

110

Nowy posąg widać z dala na okrągłym placu,
Ci co stoją lub przechodzą monetą tu płacą.
Ją rzucają do basenu z tryskającą wodą,
Chcesz ty szczęścia? Rzuć monetę, będziesz młodym, młodą.

Niebor stanął, konie wstrzymał, patrzy urzeczony.
Widzi pomnik bóstwa Aten, pomnik bez korony.
Szyszak złoty ma na głowie, przy niej sowa stara,
Dwa rozumy, dwie istoty, dobrana z nich para.

Pancerz błyszczał złotą łuską, dumny wzrok spoziera.
Czy lud Aten, ten jej wierny z głodu nie umiera.
Biały kamień wyrzeźbiony ręką arcymistrza,
Ożył, żyje, patrzy, błyszczą łusek złote ostrza.

U nas też jest ta bogini, mówi wreszcie Niebor.
Inny wprawdzie na niej ubiór, inny także kolor.
Z drewna dębu wyrzeźbiona, lat temu nikt nie wie,
Stara rzeźba, bo uszczerbki są w twardawym drewnie.

W ręku trzyma sierp złocisty, w drugiej ciężkie żarna,
Jest straszliwa, gdy jest ciepło, gdy pogoda parna.
Zmienia wówczas swoje miejsce i do pracy wzywa,
Koniec temu, co nie w porę na żniwa przybywa.

111

Leda zowie się bogini i w Lednicy stoi.
Dawniej każdy Ledę kochał, teraz jej się boi.
Szramę z boku ma na ciele od głowy do pięty,
A jej kadłub na pośladkach klamrą jest upięty.

Piorun strzelił Ledę w głowę, spalił bok głęboko,
Bliznę szarą pozostawił, wcale nie szeroko.
Leda stoi, nie upadła, ale strach zdjął ludzi,
Co się stanie? I co będzie, gdy ona się zbudzi?

Gdy postąpi w chaty ludzkie, czy będzie się mściła?
Czy drewniana zawsze będzie, czy jak człowiek żywa?
Ona stoi, nie spłonęła, nieraz w żniwa płacze,
Nieraz nocą ziarna miele, kamieniem je tłucze.

W czerwcu Ledy święto wielkie, mówią, że zielone,
Bo gdzie spojrzysz, gdzie nie pójdziesz w każdą świata stronę,
To urodzaj jeno widać, na ziemi i w wodzie,
A tur groźny, cap czy baran przeciwnika bodzie.

Chaty wszystkie przystrojone, wokół Ledy wieńce,
Jak przy ślubie dary leżą, złożone panience.
Sierp jej złoty odnowiony, girlandy na barkach.
Lud wciąż śpiewa i poprawia siwy włos na starkach.

112

Starki klęczą pochylone przed boginią ziela,
Która kłosy sierpem ścina, a potem je ściera.
Tak wskazuje ludom ziemi, jak małe wyżywić,
By po sobie na padole następców zostawić.

Kiedy kwitną wszystkie łąki, fruwają latawce,
Leda idzie, każdy mówi, z nią zielone nacje.
Są przeróżne, różnie kwitną a zapachy dają.
A największe, kiedy na raz różne bzy się mają.

Gdy tatarak się wynurzy w szerokie liścienie.
I gdy minie topól białych ogromne kwitnienie.
Wówczas święto się zaczyna, bo kłos się wynurza,
Nieraz wolno i tym samym czas święta przedłuża.

Pośród łanów są pochody, miedzą z prawej strony,
No bo Leda sierp złocisty w prawej trzyma dłoni.
Każdy chaber swój wyrywa i daje dziewicy,
Która wianek z tego robi piękny w okolicy.

Ta co grubszy swój uplecie, nawet w cztery rzędy,
U chłopaków wojowników ma szczególne względy.
Głowa rodu jej wybiera wojownika w swaty,
A jej mama przyzwolenia prosi u jej taty.

113

Różne inne też obrzędy u Ledy pomnika,
Odbywają się czasami ,gdy zboże zanika.
Nieraz latem wielka susza wypala rośliny,
Leda wówczas u Perona domyśla się winy.

Że jest winny, no bo nie grzmi i deszczu nie leje,
Za to wiater taki suchy piachem w oczy wieje.
Klęskę każdy kmiecio czuje, patrzy w stronę nieba,
Mówi,- Prowe,nam na zboża deszczu jest potrzeba!

Jeśli Prowe nie pomoże i Leda nie zdziała,
Wówczas głośno każdy prosi, okolica cała.
O te krople, o chmur kilka, ratunek dla życia.
Nie odchodzą od pomnika do deszczu przybycia.

Leda u nas jest chwalona jako cudna pani,
Każdy z dala niej przechodząc zawsze się ukłoni.
Żerca, który ją oprząta, czyści i maluje,
Mówi głośno,- do niej prośba to nic nie kosztuje.

Jej wystarczy wiara ludu, pokarmu dostatek,
By nie wyschły piersi z głodu u karmiących matek.
Zboże tylko pożywieniem, nie znosi kapusty,
Która u was jest sadzona w każdy zagon pusty.

114

W innych krajach też widziałem pomniki dziewicy,
Ale ta tu taka zgrabna jak skra błyskawicy.
Ciało zgrabne,ręką wprawną widać dłutowane,
Sowa, tarcza, złotem żywym tłusto blachowane.

Opuścili już Ateny, jadą w dalszą drogę,
Do Jezierców, których szczepy są w Grecyji mnogie.
Murowane i bielone tu są chaty ciasne,
Wśród zieleni oliwkowej z daleka są jasne.

Książę rodu Dażomirek, wysłuchał Niebora.
Owszem można, można zostać, zawsze na to pora.
Dzieci kształcić, owszem można, pismo tutaj znane.
Na tabliczkach lub na skórze chętnie rysowane.

Można zostać, trzeba przyjąć wiarę u plemienia.
Ten ,co tutaj pragnie zostać ,niech swych bogów zmienia.
Mamy własne tu porządki, własny mir i łady,
Obce tutaj pragną rządzić, aż zza morza gady.

Gonim takie ścierwo z wioski, no i Grecy gonią,
Choć niektórzy z interesu od obcych nie stronią.
Wasza wiara niech zostanie, mówi Niebor głośno,
Moje dzieci ,ja i Mirka chwalić będziem ichną.

115

Chcę zostawić tu rodzinę i do Turka jechać,
Przyjaciela wspomóc w biedzie, będzie musiał pryskać.
Możesz jechać, mówi Dażmir, czasy są spokojne.
Tutaj trudno jest wywołać jakąkolwiek wojnę.

Za nim jednak stąd wyjedziesz, mów o swej Ojczyźnie,
Co za ludy i plemiona? I czy nam są bliższe?
Jak daleko są dziedziny przez Słowian chwalone?
Jakie życie? Jakie Bogi, czy ciała palone?

Czy też w dołach bez naczynia leżą biedne prochy?
Mów, ciekawym tego świata, zimna, grudy, słoty.
Niebor długo opowiada, nieraz ma trudności,
Bo sam nie wie jak daleko są Słowiańskie włości.

Aż za Łabę na zachodzie a Kijów na wschodzie.
Są też wyspy na Bałtyku i u Turka grodzie.
Ja tu konno, lecz z rodziną jechał trzy miesiące,
Tutaj inne jest powietrze, dla mnie za gorące.

Kto z obecnych w twoim rodzie uczyć będzie dzieci?
Chcę zobaczyć ,jak to robi. W kratkach jak u sieci?
Można w kratkach na papierze lub na desce z kredą.
Można w glinie i zamazać, różne drogi wiedą.

116

Dogmost, wołaj tutaj skrybę, niech bywa a żywo.
Niech zabierze trzy patyki i z gliny spoiwo.
Pokaz pisma tu okażem jego przytomności,
Niech zobaczy, że tu piszą nawet ludzie prości.

Skryba trzyma w lewej ręce tabliczki od gliny,
Prawą ręką robi znaki, równe, ale różne.
Patyk czyści dosyć często, za pomocą śliny,
To czynności tak potrzebne, można mówić nużne.

Potem daje swe bazgroły ,a Dażomir czyta,
“ Lud Jezierców,- pobratymców , aż zza Warty wita..”
A jak długo ,pyta Niebor, dziecko trzeba uczyć?
Bo ja nie wiem, ile latek oni muszą tu być?

Do nauki pójdą wtedy, gdy lat siedem minie.
Różnie długo dzieci piszą, nawet w naszej gminie.
To dwa lata, nieraz i trzy, Jeśli ma zdolności
No, to pisze już po roku. No ,gdy ma skłonności.

Pytam, mówi Niebor cicho, kiedy można zabrać,
Do ojczyzny, aby u nas mogły sobie skrobać.
Widzę w piśmie pewne cechy,których nam brakuje,
Pismo mowę na odległość, jakoby sztukuje.

117

Pismo, wtrąca nagle skryba, mocniejsze od wojów.
Jest cenniejsze na pustyni od oazy zdrojów.
Pismo pamięć przechowuje, ludziom nie zrodzonym,
Tym potomkom za lat wiele. Twoim albo moim.

Dzisiaj czytam na posągach, kim byli mężowie,
Co tak stoją na cokołach, mowa ich nie powie.
Ale napis co istnieje, wyjaśnia nam wiele,
Co robili? Kiedy żyli, jakie mieli cele?

Pismo mocą jest ogromną, u niektórych tajne.
Więc nie uczą znaków ludzi. To umysły skrajne.
Złe, niedobre, no i mają, skryte pożądania.
Nic nie dawać, jeno ciągle od ludności brania.

Każą chwalić swego Boga, straszą nim umysły.
Od modlenia się ciągłego jęzory im zwisły.
Ale rękę po jałmużnę ciągle wyciągają,
Ciągle biorą każdy datek, ciągle mało mają.

To chrześcijanie, wtrąca Daźmir, są nawet w Atenach,
Głoszą słowo pełne kłamstwa, na greckich arenach.
Tu nie mają ci posłuchu, każemy ich gardłem,
Psom rzucamy na pożarcie ciało ichne z sadłem.

118

To są lenie, nic nie robią, tylko żrą i siedzą,
Niby trusie, co kapustę opadły za miedzą.
Wciąż czytają z wielkiej księgi przeróżne przygody,
Tym ściągają lud do siebie, ale tylko mlody.

A więc w piśmie jest potęga, Uczym tego pisma.
Niech ten dzieciak swe pojęcie o pisaniu też ma.
Są niektóre tutaj takie ,co piszą bez końca,
Od poranku cały dzionek, do zachodu słońca.

Wciąż zmieniają swe tabliczki, piszą listy, wiersze,
Znaki robią bardzo różne, i lepsze i gorsze.
Lecz z tych znaków się wyczyta ,co jest napisane,
Co tam w duszy tego dziecka, co to tam jest grane.

Niebor słucha zachwycony, on chce tej potęgi,
Aby zaszła z jego dziećmi nad Wartyńskie Łęgi.
By stworzyła przeciwwagę siłom Franka z Renu.
Trzeba wpoić to pisanie nad Wartą każdemu.

Pozostawił Mirkie z dziecmi, zostawił Każmira.
Bo zobaczył jak za Lubą oczyma spozira.
I odjechał Niebor z wioski prawie ,że po roku,
No bo czas jest teraz siedzieć w Pireusu stoku.

119

Stąd legendy docierały do brzegów Bałtyku.
O herosach w greckiej ziemi, z czubka Olimpiku.
Bajki babka mu prawiła, wymieniała Troję,
W której bramy pięścią tłukli całe lata woje.

Aż straszliwym koniem stłukli mury w metr grubachne,
Ścięli ludność, suknie brali, zabrali Helenę.
Tę, co porwał młodzik obcy, gładysz nad gładysze,
Wiatr tam hula, gdy ustanie słychać w mieście ciszę.

Niebor wspomniał tę legendę i pomyślał,- Woju,
Jeśli ty tam narozrabiasz, jak tamci pod Troją,
To niechybnie pogoń ruszy i wojna gotowa.
Jakoś dziwnie gnębią jego te przedziwne słowa.

Niebor Spartę minął szybko i do Aten bieży,
Jedzie ciągle, w konie daje, wiorsty okiem mierzy.
Aż przybywa w Aten bramy, konie w białej pianie,
Cicho idą po mozaikach jakby po dywanie.

Miłosz ,udaj się do portu, kto z Turcji przybywa?
Bacz na Woja, z nim tam będzie jakaś nowa dziwa.
Nic nie pytaj ,tylko słuchaj. Turka wnet odróżnisz,
Ma na głowie wielki turban. Spotkasz to głos ucisz.

120

Jak niemowa, bo gdy powiesz słowo po słowiańsku,
To on ciebie zaraz porwie, zbije po grubiańsku.
Wytnie jądra i cię wpuści do dziewcząt haremu,
A ty głaskać będziesz ciała, sam nie wiedząc czemu.

Gdy zobaczysz z dala Woja, daj mu znaki ręką,
Ja w tej karczmie będę siedział, koni mamy czworo.
Wnet ruszymy, lecz o zmroku wieczorową porą,
Cała czwórka, przede wszystkim z jego nową dziewką.

Miłosz wraca z portu nocą, dziwne rzeczy słyszał,
W porcie mówią już o wojnie. Turek dziwnie jakoś piał.
Ciągle klęczał, potem śpiewał, groził greckiej ziemi,
Że nadejdzie wielka flota, gdy Luna się zmieni.

Pójdziesz w izbę do karczmarza, Niebor na to rzecze,
Posłuchamy, pogadamy, że jest źle, nie przeczę..
W izbie pełno jest Słowianów,tam nie ma obawy.
Posłuchamy ,o czym mówią, ludzie co są z nawy.

Miłosz usiadł z brzegu ławy, mówca już się słania,-
Dziewkę emir swą utracił, żąda jej wydania.
Grozi wojną, flotę zbiera, nierychło uderzy.
Jest pijany, toto widać. Wypił już pół dzieży.

121

Drugi wstaje, ten jest trzeźwy, gada,- ja widziałem,
Na wielbłądach jazdę białą, Takiej ja nie znałem.
Było tego przeszło tysiąc u brzegów Bosforu,
To jest zwiastun tęgiej wojny, lub klęski pomoru.

Sułtanowi dziewka zwiała i to w pasie cnoty,
Kratę zgryzła i uciekła z atłasowej groty.
W stronę Grecji się udała, małym żaglem białym,
Sto korabi tam jej szuka w oceanie całym.

Niebor słucha zatroskany. Tu się umówili.
Widać w morzu jeszcze płyną, w porty nie przybili.
Wyprzedziła zła nowina Woja o tygodnie,
Burzą morza się falami, wszystkie brzegi wschodnie.

Nie zostawię ciebie ,chłopie, w tej biedzie co mruczy.
Jest to tylko paplanina, głos wróbli nie huczy.
I nie słychać w tarcze bicia, ni poświstu bełtu,
Widać schlane pyski jeno, polewanie blatu.

Będę czekał aż do skutku, wiem że w port zawiniesz.
Chyba żeby,- w oceanie niefortunnie zginiesz.
To wieść gołąb tu przyniesie, na tej karczmy dachy,
Tak od wieków postępują u nas wszystkie Lachy.

122

A gołębia przecież nie ma , samiczka jest sama.
W koszu z wiklin na poddaszu, przy niej małych gama.
Samiec wróci do swej białej pięknej gołębicy,
Wypuszczony, gdy potrzeba w każdej okolicy.

Więc mijają lata liczne, a w niepokój grube,
Nie nadchodzą jednak wieści dla uszu mu lube.
Lecz gdy kiedyś z Sparty wrócił i do karczmy wchodzi,
Patrzy w łożu jego leżą, tak jakoby młodzi.

Śpią snem twardym dwie osoby, chłop i gładka łani,
Lekko tylko z szaty wierzchniej, nieco rozebrani.
Piękność lica młodej łani rozjaśnia pokoje,
Giną mroki, oni leżą splątani we dwoje.

Niebor wyszedł szybko z izby, idzie do Miłosza,
Miłosz, wypuść zaraz ptaki, wypuść z tego kosza.
I przed brzaskiem konie ustaw gotowe do drogi,
Z nami ruszą zakochani i Słowiańskie Bogi.

Swarożyca białe klacze ! Ledy ptak ognisty!
W uszach szumy wiatru Prowe i ciche poświsty!
Kopyt stuki, krzyki gęsi, cień ptaka olbrzyma,
Który w dziobie nowe dziecię od poranka trzyma!

123

Stało się to ,o czym mówią sterani szyprowie.
Nawy płyną, wojna będzie, lecz my już gotowe.
W drogę ruszym o poranku do domu, do domu!
A ty słowa nie wymawiaj do siebie, nikomu!

Tak bez słowa rano wszyscy batem w konie dali.
Z wiatrem tylko w te zawody jechali, jechali.
Sołuń z prawa zostawili, w Macedonii górki
Już wjechali.Tu gaje dębowe i dziuple wiewiórki.

Brzegiem jadą tej Morawy na północ płynącej,
Nieraz wartkiej, nieraz cicho w szuwarach siedzącej.
Gdy ujrzeli wieże miasta z ulgą odetchnęli,
To Beogard, tu na postój na długo stanęli.

Syn Popiela czwórce gości z nowin się spowiada.
Baje z kraju wieści różne, kto z kim się układa.
Przebaczenia słowa płyną od ojca Popiela.
Czekam na was, było złości może trochę wiela.

Uzgodnienia porobione. Ród od twego ojca,
Może wrócić w swe pielesze do swojego kojca.
Z Myszków wielu ocalało, czekają Niebora!
Wracać w gniazdo to już czas jest, to jest wielka pora.

124

Ja w sto koni prawie ruszę. Jest ktoś do Popiela.
Czeka w chacie tuż nad brzegiem.Bratanek Czcibora.
Krewniak jakiś, woła siebie Kij lub od Kijowa.
Ma w szkaplerzu jakieś włosy i na piersi chowa.

To on może być syn brata ,co w Kijowie siedział.
Teraz wraca i za pewnie wspomni o swój udział.
Ojcowizna, ojca sprawa, dostanie swą dolę,
Chociaż on ma zapisane przy Dnieprze- Podole.

Jutro rano z nim pogadam, teraz snu wam trzeba.
Trochę mleka do popicia, świeżą kromkę chleba.
Wam spoczynku jest potrzeba, nie czujecie kości,
Jam gospodarz, nie przemęczam nigdy swoich gości.

Śpi więc czwórka snem wędrowca, twardo i cichutko.
Miłosz, Niebor, Woj szczęśliwy wraz ze swoją młódką.
Po południu się zbudzili, gdy obiad warzono,
Myto ręce, myto nogi i brody strzyżono.

Tak do stołu wraz usiedli. Popiel podejmuje,
Piękną lubę panią Woja w rękę pocałuje.
Potem prosi ,by posiłek kosztować gorący,
Który kminkiem, koprem, z dala nos każdemu trąci.

125

Cisza w izbie, brzęki muchy, godność się tu czuje,
Wykonano bowiem wiele, ktoś swe szczęście kuje.
Wszyscy wiedzą, że trud wielki Woj wykonał wczora.
Że on wyrwał białogłowę z paszcz Turka potwora.

Jak dokonał junak tego, trwa wciąż tajemnica.
Czy wyjaśnią kiedyś one, jej prześliczne lica?
Jak tam było? Wśród ogrodów oliwki i palmy?
Tam, gdzie rządzi głos okrutnej żonki baszy Selmy!

Czy też nigdy słowa prawdy nie wypowie ona,
Teraz przy tym stole druhów na nowo zrodzona.
Wieko za nią się zamknęło zasypane piachem,
Wieko, które podsycane jest panicznym strachem.

By nie wrócić do dni strachu, do pożogi grodu,
Skąd zabrali ją zbirowie, sprzedali za młodu.
Słów zna trochę swych słowiańskich, matki słów kochanych.
Potem tylko obce słowa, batem jej wciskanych.

126

Rozdział IV

Powrót do Gniazda

Do ojczyzny już ruszyli, prawie dwieście koni,
A gdy Tatry już minęli, Polska jak na dłoni.
Widzą wszystko hen, daleko, oczy załzawione.
Swoją ziemię, aż do morza, swoją zawsze stronę.

Rok siedzieli w Bielogardzie, to był rok spokojny.
Zewsząd cisza, brak odgłosów nadchodzącej wojny.
Popiel i Kij swoje sprawy długo załatwiali,
Kilka razy do Kijowa swoje posły słali.

Targu jednak nie dobili, brak było zachęty,
Bo rozgardiasz na Podolu już był rozpoczęty.
Możne rody głos podnieśli, gdy Chazar usieczon,
I zaczęli ręką ciągnąć po nowy już poplon.

Więc po roku wyruszono w niziny tatrzańskie,
Wnet wrzucono w nurty Wisły dziesięciny gdańskie.
By spłynęły aż do morza bogatego w nawy
Tak to robi Słowian dzielny, uczciwy i prawy.

127

Jak szalona w doły poszła wieść, co wyprzedziła
Konną grupę, która jadąc, hen przed Wartą była.
Niebor wraca! Najpierw szeptem, potem krzyk gardzieli!
Bo naprawdę, ludzie tutaj coraz gorzej mieli.

Osiem wiosen upłynęło jak unosił głowę,
Mirkę swoją i dzieciaków główki małe, płowe.
Cisza taka dotąd była, ludzie zapomnieli,
Ale teraz coś wybuchło, w ustach jedno mieli:

Niebor wraca! On pokrzywdzon, uszedł w obce kraje!
Teraz wraca, chleb w bochenkach po drodze rozdaje.
Mir rozgłasza! Konie w bieli truchtem pod nim idą,
Ma oszczepy! W grot żelazny. Zwany teraz dzidą.

Z ciszy, która w kopkach siana ciepło sobie wiła,
Pochrząkując z biedy czasem jękiem dziwnym wyła.
Teraz odgłos coraz większy już sama wydaje,
Głosząc wszystkim co zasnęli jakieś dziwne baje.

Strudzon wieśniak nieraz w stogu, pochrapuje z cicha.
Śni on sobie dziwne rzeczy o nadejściu licha.
Te go trapią, bo zwiedzony węchem kumaryny,
Czuje jakby naraz tutaj macał trzy dziewczyny.

128

Gdy się budzi ,no to widzi w stogu śpi gromada.
A przy stogu tuzin koni sianko se zajada.
Głos podnosi, no że ludzie, czy wy pogłupieli?
Sianko, owszem, konik zjada, ale przy kądzieli!

Teraz ziela jest na rowach, na drogach dostatek,
A wy tutaj spać se przyszli, czemu nie do chatek?
My strudzeni długim marszem, wybacz nam, wieśniaku,
My to widzim, tu traw wiele, nie widać ich braku.

Ale konie są zwyczajne człeka wąchać poty,
I tak chyba jedzą sianko, chyba, że z głupoty.
Nie odstąpią od gromady, koń dobre zwierzysko,
Jeśli weźmiesz nas na mleko, dam koni parzysko.

Chłop się zdumiał, czyżby śnił to, może zwidy gładkie?
Więc zawołał,- ratuj Ledo ! I pobiegł po matkę.
Patrzy, w izbie pełno obcych, matka ich przyjmuje,
Chodzi z garem, mleko leje, każdego częstuje.

“Gość w dom, Bóg w dom”, głośno woła i dolewa mleka.
Obcy piją, są spragnieni, z brody biel ucieka.
Obcierają brody ręką, chleb skubią z bochenka.
Patrzą w ogień, który widać,pali się kuchenka.

129

Mamo, co to? Pyta wieśniak,patrzy matce w oczy.
Niebor wraca! Woła matka, z uciechy podskoczy.
Śpi tam chyba w stogu siana, to jego drużyna,
Popatrz na nich, bez oręża, każdy kubek trzyma.

Piją mleko jak dzieciaki, mówią to ich strony,
Wiozą z sobą dziwny kamień w morzu znaleziony.
Po ten kamień ciągną kupy z dalekiej krainy,
Ma on barwę bardzo różną, a nieraz jest siny.

Z tym kamieniem ichni Niebor pod dębem już siedzi,
Ma zmartwienie,no to widać, chłopisko się biedzi.
Wciąż rozmawia z drzewem cicho, ale wiele słychać,
A szczególnie, kiedy konie przestają już prychać.

Jak to było, powiedz dębie, gdy widziałeś hołdy?
Czy tam ludzie wierni byli,czy pełni ułudy?
Ty widziałeś ich uśmiechy, zapewne i płacze,
Czekasz teraz, że przed tobą ,ja banit, zapłaczę.

Serce moje krwawi mocno na przegrane boje,
Ale serce moje twarde i tylko jest moje.
Ja oddałem swoje myśli krainie Polana,
Tej ,co tutaj i nad morzem bardzo dobrze znana.

130

Ale widzisz, stary dębie, świat zwiedziłem trochę.
A na świecie tym szerokim murowana wiocha.
Suknie gładkie, kolorowe ,na biodrach u niewiast,
A tu jeno z żubra skóra, no, a w życie kąkol i chwast.

Tam żelazo kowal kuje,snopem idą iskry,
Człeków wiele tam spotkałem, każdy jakiś bystry.
Umie słowem cię zabawić, wspomnieć ruin czasy,
A tu u nas są w kominie stare już kiełbasy.

Więc rozterka trapi dusze, myśli się zwalniają,
Czy nam nowych Bogów szukać? Myśli spać nie dają.
Czyje Bogi są mocniejsze, Franków albo Greków?
Każdy mocny? Na mą duszę brakuje już leków.

Jak wierności mam dotrzymać, powiedz ,dębie stary?
Dobry jesteś, ale widzisz ,tamten też zna czary.
Nie mówiłem ja nikomu ,co serce uciska,
Ale widzę, że w Grecyji szczęśliwe ludziska.

Wiara ojców, wiara dziadów każe mi milczenie,
Jednak we mnie po podróży jest nowe wcielenie.
Tobie mówię ja pierwszemu, nie pójdę do Ledy,
Po co mi to? Ja nie pragnę z żadnej strony biedy.

131

Milczy Niebor, klęczy cicho pod wiekowym drzewem.
Ciągle milczy, machnie ręką jakoby przed siewem.
Nadal klęczy, myśli jego kłębią się i giną,
Znowu w głowie dziwnie błądzą, lub idą w dal siną.

Coraz nowe albo stare w mózgi nawracają.
I biednemu Nieborowi spokoju nie dają.
A więc klęczy godzinami zadumany Polan,
Co ma robić z wiarą ojców? Już nie czuje kolan.

Podrętwiały mu kończyny, oczy w słup stanęły,
Po kożuchu jeno mrówki do góry się pięły.
Z odrętwienia głos znajomy wyrywa Niebora,
Słuchaj, Niebor ,w dalszą drogę wyruszać nam pora.

Powstał z klęczek Niebor wolno, prostuje kolana,
Oczy podniósł w stronę kogoś, osoba ta znana.
Teraz ręką dotknął kory, pieszczotliwie prawie,
No i długo, jakoś dziwnie przyglądał się trawie.

Takiej trawy w Grecji nie ma, słabe tam są Bogi.
Nawet bydło albo owce mają inne rogi.
Leda karmi ziemię wodą, nie poskąpi deszczu,
A biedronki z mszycą groźną wcale się nie pieszczą.

132

Co jest lepsze? Co mocniejsze? Gdzie jest racja słowa?
W czarnej ziemi? Deszczu kropli? Oj, boli mnie głowa.
Trza przemyśleć sprawy dobrze, nie spieszyć, nie trzeba.
Wszak ta ziemia i bogowie zawsze dadzą chleba.

Ruszać! Rzuca hasło Niebor. Czas do domu wracać.
Jedziem traktem, nie potrzeba dróg bokami skracać.
Umówione to z Popielem. Wracamy do swego,
Jak powita wioska syna? Jak zbiega biednego?

Wszak ja uszłem z życiem jeno, bez swego dobytku.
Z trójką dzieci, nocką ciemną, późno po północku.
Zbrojny zajazd zniszczył mienie, wygonił półnago,
Czy mam wracać teraz z mieczem, lub bukową lagą?

Tak rozmyślał Niebor jadąc, za nim koni setka,
Ludzie ponoć nań czekają, donosi rozwiedka.
By upomiał się o swoje, mężnie z bronią w ręku,
Lecz czy czasem się nie zagnę jak mosiądz na sęku?

Tak rozmyśla ciągle Niebor, spogląda po druhach,
Każdy widać bardzo czujny i o czujnych uszach.
Jak to łatwo w marnym boju utracić głowinę,
A kto potem? Kto na siebie za to weźmie winę?

133

Ojcowizna czeka lata ,by sochą zajechać,
Po co głupio w awanturę swoje głowy tam pchać.
Teraz zgodnie zajedziemy, postanawia Niebor,
Tam krewniaki przecież wszyscy. Trza zakopać topor.

Powracamy wszak z Grecyji, gdzie Olimpu Góra,
Gdzie z kamienia pryska miał tam, ale brak jest wióra.
Drzewa u nich niedostatek, u nas tego wiele,
Nawet tyki robią sobie dla podpórki chmiela.

Grecje sobie my wybralim, bo nie chcielim Franka,
Co ucina ludziom głowy niby kłos bułanka.
Ich nie chciała tak przed laty, Kraka córka, Wanda!
To już dawno to wiedzieli, że za Łabą banda.

My nie niesiem z sobą śmierci, nie niesiem odwetu.
Już jesteśmy na swej ziemi,już nie ma odwrotu.
Na kolana uklękniemy u przyzby lepianki,
My Ojczyzny wierne syny i ziemi kochanki.

Tak niech będzie, krzyknął Popiel, syn Popiela czwarty.
Wracamy se do ojczyzny, do grodu znad Warty.
Na nic swary, odgrażania i odwetu chęci,
Przewodnictwo nad narodem wcale mnie nie nęci.

134

To kowadło ,co na wozie od Grecyji ciągasz,
Wykorzystam ja do kuźni, jeśli mi go sprzedasz.
Kuć żelazo się nauczym, bo droższe od złota,
To żelazo nam pomoże bronić swego płota.

A czy znajesz, ty Popielu, ilem złota rzucił?
By kowadło to zakupić, ilem ja zapłacił?
Złoty łańcuch z nóg swych zdjęła ta Woja bogdanka,
I dała go prawie z miejscar już pierwszego ranka.

Już zbudzona na wolności w ramionach lubego,
Ręki mało nie złamałem od ciężaru tego.
Tam w Atenach lubią złoto, oddali kowadło,
A do tego kilka młotów i dziwne imadło.

Tak gadali do się cicho Niebor wraz z Popielem,
Jadąc konno do Poznania, który zwano ulem.
Tyle gwaru wciąż tam było, najgłośniej na placu.
Ciągle ktoś tam coś kupuje i za towar płacą.

Tak ich cichą wciąż rozmowę śpiew przerywa druhów.
No, bo wiedli prawie setkę za sobą tych zuchów.
Wielu wciąż się przyłączało do Niebora z chęcią,
Bo nie groził on nikomu ni batem ni pięścią.

135

Wczoraj byłem u bogdanki , ma włosy złociste,
Na swych biodrach nosi ona dwie skóry obcisłe.
Jedną zdjęła i ujrzałem cnoty obraz mały,
Coraz większe więc ciągnoty mnie do onej brały.

Ona wierna była zawsze, to wierna dziewczyna,
Ale który taki głupi, co wciąż jedną trzyma.
Po południu więc poszedłem do sąsiada córki,
Co na łożu tylko trzyma od stolarza wiórki.

Był w szeregach zapiewajło, na końcu drużyny,
On to ciągnął i zachęcał, aż wyschnęły śliny.
Gdy skończono , on zaczyna o rusałce z bagna,
Która imię piękne miała,a zwała się Jagna.

Gdy wieczory ciche są
I gdy bazie o się trą
Z wód wychodzi rusałeczka
Świeci wówczas niby świeczka.

Lica białe, oczodoły
A ma tyłek całkiem goły
W ręku trzyma długie kłącza
I się z tobą nimi złącza.

136

Krew cię grzeje, tracisz zmysły
Mocniej splot teraz obcisły
Chłodna to ta rusałeczka
A gorąca tylko świeczka.

Zobacz, brachu, czy możliwe, aby z tą drużyną
Swary jakieś tam zaczynać jak świnia ze świnią.
Chwalba jakaś nas wyprzedza, że ludzie się garną,
A więc postęp im przyniesiem, a nie przyszłość marną.

Gdy zobaczą w kuźni iskry, snopy ich ogromne,
To ich oczy będą błędne, prawie nieprzytomne.
Węgle drzewne będą robić w kopcach krytych darnią,
Za żelazo, za kawałek robić wraz z dzieciarnią.

Dwa cebrzyki dwa dębowe ona ci targała
Była boso, jedną chustą ciało okrywała,
Z wodopoju droga kręta, droga szła pod górę
Więc pomogłem , a dostałem w zamian tęgą burę.

Jeśli będziesz potrzebował do kuźni nadzoru,
To licz na mnie, na Popiela, mnie nie brak poloru.
To są rzeczy tak ciekawe, potrzebne Polanom,
Żem gotowy wioskę stracić i postawić ci dom.

137

Z cegły twardej wypalanej, kamienia polnego,
By nie z drzewa ,bo on spłonie od żaru wielkiego.
Jeśli będziesz potrzebował, to ślij wraz posłańca
Po Popiela, znajomego, po syna wygnańca.

Zgoda ,chłopie, jam myśliwy, wybuduj więc kuźnię.
Może koła na obręczach zrobisz swojej księżnie.
Dla mnie groty na brzeszczoty, groty na osęki,
W dłoń szerokie, takie ostre, no, takie do ręki.

Jedną trudność tutaj widzę, która chęci tłumi,
Skąd to rudę taką nabrać? Szukać onej w ziemi?
O to nie martw się, Nieborze, ja w górach poszukam,
A gdy trzeba, to rękoma ją z piachu wypłukam.

Ogłoszenia będę robić, że skupuje rudę,
W zamian za to ja gwarkowi wybuduję budę.
Trzeba szukać, kraj jest wielki, zapaleńców mnogo,
Rudę trudno wykopywać, trzeba płacić drogo.

U mojej dziewuchy
Są klapnięte uchy
Dwie nogi, dwie pięty
I warkocz obcięty.

138

Mam ja z Grecji od Melingów człeka ,co był w kuźni,
On ci kuźnię wybuduje, on miechy opróżni.
Tu podali sobie ręce młodzi i banity.
W dziwne sprawy świat ten piękny zawsze jest spowity.

Teraz śpiewem się zajęli, jadąc końmi stępa,
Ze zdziwienia z kniei ciemnych wylazła im klępa.
Popatrzyła na koniska, posłuchała śpiewu,
Potem wolno zeszła z drogi bez żadnego gniewu.

Rozochocił ci się Popiel, coraz głośniej śpiewa,
On z radości do śpiewania takie chęci miewa.
Był w Krakowie wiele czasu, zna więc ich zaśpiewki,
Nie raz przecież w izbie słyszał, jak śpiewały dziewki.

Krakowiaczek ci ja
Od Kraka krainy
Krakowiaczek taki
Co lubi dziewczyny.

Ona jest z Gniezna
A nikt jej nie zna
W komorze siedzi
I tam się biedzi.

139

Czekaj chwilę, mój Popielu, mam z sobą takiego,
Co z Podhala go zabrałem od ojca biednego.
On tę śpiewkę nieraz nuci cicho wieczorami,
Kiedy cisza w izbie wielkiej, cisza między nami.

Hej, setniku, daj Kazika, tego tam z Podhala!
Jego nie ma! Woła setnik, przed nami zawala.
Jest przed nami na trzy staje, jako przednia warta,
Bo tu kiedyś, tydzień temu, kupa była starta.

Niebor z miejsca wstrzymał konia. Skupić się tu, woła!
Ludzie jego łuk chwytają, albo z dębu koła.
Bo nieliczni miecze mają ,co błyszczą z czyszczenia,
W gładkiej stali światło słońca swój kierunek zmienia.

Od Kazika goniec bieży, jego koń się szarpie!
Chłopak woła już z daleka, oczy ma jak karpie.
To ze strachu chyba jednak, bo zdanie jest rwane,-
Woje jadą! W dwieście koni ! Widać woje karne!

Jam Lubomil,syn żem Piela, jadę do pomocy.
Bo znów słychać ktoś grasuje tej ubiegłej nocy.
Mam bezpiecznie was do ziemi ojców doprowadzić,
No, a potem Piel was prosi, bo chce się naradzić.

140

A co słychać na tej ziemi, nie byłem lat kilka?
Ciekaw jestem, czy też Jeleń wziął córkę od Wilka?
Mało pytaj, mój Nieborze, u nas wielka trwoga,
To od czasu ,gdy te znaki zesłano od Boga!

Przedziwne poświsty?
Nie.
Ledy ptak ognisty? Nie.
A więc, co do czarta? Chmur linia rozwarta!

Szły dwie smugi od zachodu bezkresem na wschody.
Takie równe, takie proste jak kij leszczyn młody.
My patrzyli, gdzie jest trzecia, wiatr zaginął ,psia mać!
Nie, nie było i nie mogła warkocza uplatać!

Gdyby trzecia smuga była, gdyby warkocz splotła,
Toby pewnie biednych ludzi ze świata wymiotła.
Baba Jaga z Łysej Góry, bo to jej robota,
Bo nie lubi jędza jedna, gdy w ludziach jest cnota.

Więc nie było tu żadnego chyba objawienia?
Jeno wąskie smugi chmury ,co nie dają cienia.
A czy słonko jeszcze mocno, i czy w oczy było?
Słonko owszem, ale dawno borem się zakryło.

141

Oświetlało coraz bardziej smugi ode spodu,
Jakby stopić chciało smugi, by nie dały płodu.
Gdyby warkocz z nich spleciono, żegnaj każde życie.
Teraz żyjem, każdy myśli o swym dalszym bycie.

Żerca długo patrzył w niebo, rozmyślał i dumał.
On to chyba tak po trochu z Łysicą się kumał.
Nic nie robił do wieczora, potem kijem stuka,
Tak on rzecze z ręką w przodzie, z górowaniem kciuka:-

A czy wy wiecie,
Że w tamtym świecie
Nie ma jasności,
Tylko ciemności.!

Co to może też oznaczać? Zwiastowanie może?
A co żerca przewiduje? Są zmiany na korze?
Lub ulewy, grzmot piorunów, potopy nieludzkie?
Nic takiego, jeno żerca ciągle siedzi w kucki.

Nic nie mówi, ciągle siedzi,żuje słoneczniki.
Coś rysuje w gładkim piachu, wciąż zmienia patyki.
Jakieś koła i trójkąty, głowy chyba ścięte,
No, bo oczy na tych maskach jakoby zaśnięte.

142

Tam w Grecyji ,skąd ja wracam, mają Boga Wiatrów.
I słyszałem jednak o czymś, gdzieś wieszano łotrów,
Co wróżyli, uzdrawiali swoje martwe sługi,
Wychłostano ich tam za to, pierwszy raz i drugi.

Oni swoje. Ciągle swoje głupoty klepali,
Aż na krzyżach łotry podłe sobie zahuśtali.
Podstawione sługi były, martwych udawali,
Ludzie szybko ponoć na nich, szybko się poznali.

Lecz tu jednak aż na niebie z chmur dziwne wałeczki,
Tego człowiek nie uczyni, nawet po ćwierć beczki.
Żaden śmiałek, żaden łgarz tam chmurą nie skieruje.
To coś znaczy,ja tak myślę, no i ja tak czuje.

Bogów w Grecji od pioruna. Każda nacja swoje.
Każdy chwali swego tylko ,a nieraz i troje.
Są pomniki tak potężne, z kamienia ciosane,
Jam szczęśliwy, żem to widział, że było mi dane.

Nasz Światowit jest nie gorszy, Leda także piękna.
Nasze chaty wybielone, z pęcherza są okna.
Dużo cieplej jednak u nich, w dzień nie trza kożucha,
Jeno ziemia, chociaż rodzi ,to ziemia jest sucha.

143

Ale powiedz, Lubomilu, skąd w tej chwili jedziesz?
Bo twe konie są zziajane, ty w chlebaku grzebiesz.
Z Kociałkowej Górki jadę, tam grupę wygniotłem,
Co plądruje trakt i sioła, wszystkich prawie ściąłem.

Rano rozkaz przyszedł ,aby ciebie eskortować,
Dać ci spanie i potrawę, a jak trza polować.
Kilku zbiegło mi spod miecza, to żem tu się śpieszył,
Ale widzę, z towarzystwa toś ty się ucieszył.

Miło spotkać ziomka w drodze po latach rozstania,
Jeśli zechcesz, zróbmy uścisk, czy ktoś nam zabrania?
Tu ścisnęli się za bary dwa Polanów woje,
I jechali w tym uścisku na koniach we dwoje.

Ich rodzice darli ziemię na różne sposoby,
Oni po nich chcą też orać, a każdy jest młody.
Tak to młodość bałamutna łączy i rozdziela,
Pycha nieraz, buta głupia , wierność sponiewiera.

Nieraz bywa dzień spoczynku od roli, od pługa,
Gdy nawinie się robota, odłożyć na druga.
Dzień spoczynku po sobótce, romantyków laba,
Nieraz myśli sobie leżąc, gdy głowa nie słaba,

144

Przeto leży w cichej izbie nie wadząc nikomu,
Izbie ,która kwadraturą była jego domu.
W izbie dzieci i cielątko, owieczek bez liku,
On marzyciel, żaden hałas, nie wadzi na śpiku.

Tyle z życia mieli tylko, co radości z dzieci,
Obok jakoś czas szaleńczo, szybko jakoś leci.
Osiem wiosen wszak minęło, jak uchodził z grodu,
Teraz blizny zagojone, goją się za młodu.

Tak pod rękę teraz jadą z synem kniazia Piela.
Jego żona dawno temu dała picie z ziela.
Kromkę z mąki pytlowanej przez płótna białawe,
Dwa kawały z miodem pszczelim, dwa kawały całe.

Potem ojce w kłótnie wpadli o cielaka z miedzy,
No, bo cielak obaj patrzą, sam na miedzy siedzi.
Czyj to cielak? Jak to czyje? Woła Myszka gromko.
Moja czarna urodziła, ma białe kolanko.

O przepraszam, krzyczy Popiel, krasna go karmiła,
Czy by dała się udoić, gdyby nią nie była?
Cielak rudy od czerwonej, twoja jest czarniawa,
Chyba widać czyje cielę, chyba jasna sprawa.

145

Nie tak jasna, replikuje Myszka, kto ma bysia?
To mój bysio jego spłodził,patrz, pod siebie siusia.
Taki nawyk ma mój bysio, to wiedzą sąsiedzi,
No i cielę, jak to widać ,z mojej strony siedzi.

Pokłócili się sąsiedzi, poszli więc do żercy.
Ten rozstrzyga na swą korzyść, wziął ciołka do cielcy.
W sercach zadra im została nawzajem do siebie.
Z nią też Myszka upadł z konia, siedzi sobie w niebie.

Teraz syny jadą zgodnie, bo spokój kochają,
Obaj przecież z urodzenia latek tyle mają.
Razem kiedyś poszli w puszczę po miody jesienne,
Gdy na klonach i jesionach liście barwią zmiennie.

Tam ich przegnał stary niedźwiedź pazurem i rykiem,
Śliną białą, groźnym zębem i przedziwnym sykiem.
Uskoczyli i wrócili do wioski po ojce.
Razem poszli, zobaczyli, już było po stójce,

Nie spieszyli się do doma, miód przez tydzień pili,
Jedli mięsa z rożna sobie ,a po miodzie spali.
Jedna skóra im została, we dwoje targali,
Potem przez dni chyba siedem ,to z siebie się śmiali.

146

Spokój w Gnieźnie to był wieczny.Korol go popsował.
Kiedy z wojskiem licznym takim na gród maszerował.
Popiel wojny nie zaczynał, wszystkich to gnębiło,
By bez bitwy takiej walnej, starcie się odbyło.

Popiel ściągnął krocie wojów, od Dniepru do Drawy,
Nie zaczynał jednak starcia, pokpił sobie sprawy.
Rozjuszyło to niektórych, więc były zamieszki,
Popiel dobry, to spokojne u Polan są ścieżki.

Nieraz kupa jakaś zbrojna napada na trakcie,
Za nią z Gniezna rusza pościg z hasłem, wszystkich łapcie!
Tak też teraz kniaź Lubomil zdławił bandę w ciupie,
Kilku wiedzie tu ze sobą, lud oczy wyłupie.

I tak puści nieszczęśników, by szukali chleba,
Lecz nie tutaj, bo też takich wcale im nie trzeba.
Mają sami szukać drogi, sami pożywienia,
Toteż dalsze życie łotrów w nieszczęście się zmienia.

Idą traktem na czworakach, ręką maca rowki,
Od kół ciężkich koleiny. To są dobre schowki.
Bo gdy robak weń upadnie ,to i nie wylezie,
Ręka szybko go namaca, zbir żre, ile wlezie.

147

A gdy nie ma ni kolein ni kałuży błota,
Bo dzień biały i nie zawsze jest jesienna słota.
To czołgają się jak mogą, póki sił im starczy,
I czekają na złe wilki, czy gdzieś on nie warczy.

By zakończył ich agonię,krew chłeptał ich czarną,
Wszak świadomie to wybrali, tę drogę swą marną.
Wilk nie głupi, w chaszczach długo na okazję czeka,
Bo żywego on niechętnie w ząb bierze człowieka.

To dopiero ,kiedy nogą nie rusza człeczyna,
Wilk zajadle, z apetytem dzieło swe zaczyna.
A spłoszony przez hałasy, no i ludzką mowę,
Wróci tutaj za dni kilka po gnateczki zdrowe.

Nikt nie chowa bowiem łotrów, chrustem nie nakryje,
Najpierw mucha na nim siada, co się da to pije.
Potem wrona nie pogardzi ani kruk czarniawy,
Ani lisek co od wilków jest trochę kulawy.

Dwójkę takich łotrów wiedzie, z sobą nasz Lubomil,
Tam w ich grodzie pośród tłumów, każdy będzie skomlił.
Jedna kara bowiem wiecznie czeka na zbrodzienia,
Taka kara, że ich życie w nieszczęście się zmienia.

148

Dużo miałeś z bandą trudu ,zanim ją wygniotłeś?
Pyta Niebor syna Piela. Jak to ich podszedłeś?
Napotkałem pustelnika, co z gniazda bociana,
Na jesieni robi sobie swoje tam mieszkania.

On ich widział, przemykali do swej ciupy nocą,
Kiedy gwiazdy wraz z księżycem całkiem dobrze świecą.
Szli pośpiesznie, więc hałasu w borze trochę było,
Z nieba nocą całkiem dobrze im Luna świeciła.

Nie myśleli,że ktoś bacznie z gniazda obserwuje,
Że ktoś wzrokiem ichnie plecy promieniami kłuje.
Gdybym jego tam nie spotkał, nie byłoby zysku,
Chyba tyle, co to w karczmie po szklenicy w pysku.

Gdy pod wieczór do grodziska wjeżdżali przez bramy,
Ktoś zawołał całkiem gromko: Niebora witamy!
Są oklaski i uśmiechy, stoją często ludzie,
Są ubrani, mają ciało, nie żyją o głodzie.

To me plemię, myśli Niebor, spogląda na twarze.
A po chwili jego lico łzą częstą się maże.
Opanował drganie wargi, toć to nie uchodzi,
Patrzy nadal i co widzi, że witają młodzi.

149

Starki pewnie wszystkie w piachu, toć tu nie Grecyja,
Gdzie u wielu przecież ludzi jest zmarszczona szyja.
Tu choroby, przeziębienia i owad zgryźliwy,
A to prawda, przez lat osiem tam byłem szczęśliwy.

Przy chałupie okazałej wśród malw i maliny,
Stoi baba przyciężkawa, przy niej młode syny.
To Bogucha, żona Leszka, białą chustą macha,
Na jej piersi wisi ciężka, to złocista blacha.

Na tej blasze jest wykuty orzeł, ptak przestworzy,
I malutki Światowitek, który plemię mnoży.
Zeskakuje Niebor z konia i do nóg jej bieży,
Podziękować jej za pomoc, jej to się należy.

Ja ,banita, dzięki wam to, żono kmiecia Lecha,
Mogę wrócić w ojców progi, z drogi pełnej trudu.
Wynagrodził to mnie los tam, wiozę tabun koni,
Proszę przyjmij słowa moje, pochylenie skroni.

Tu przed tobą , przed twą chatą, ja pochylam skronie,
To co kiedyś nas różniło, niech w Gople zatonie.
Ja pokornie o to proszę, weź ten tuzin koni,
Aby gęsto od nich było na twych polach, błoni.

150

Jak to dobrze, żeś tu wrócił przegrzeczny Nieborze,
Tyś z najstarszym zawsze psocił w ogrodach ,na dworze.
Wszak pamiętam i dlatego masz tu przyzwolenia,
Abyś wrócił, to co było, niczego nie zmienia.

Już w niepamięć wszystko poszło. Zobacz na tłum ludzi.
Jak się cieszą, patrz, ich twarzy kłamstwo nie zabrudzi.
Jest radością mą i naszą i bogini Ledy,
Żeś ty wylazł, żeś wyskoczył z tej okrutnej biedy.

A gdzie Mirkę zostawiłeś i dzieciaki swoje?
Miałeś chyba w tamtym czasie, miałeś chyba troje?
Zostawiłem u Jezierców w dalekiej krainie,
Która z pisma i kowadła w całej Grecji słynie.

Gdy urządzę tutaj dwory to ich wnet sprowadzę,
Mam to zawsze w swojej myśli, mam to na uwadze.
Podarunek chcę ci zrobić, kupiłem w Atenach.
To materiał jakiś dziwny,a zowią go jedwab..

Zawiniątko zza pazuchy ręką swą wyciąga,
I rozwija jedwab piękny, niczym z wody pstrąga.
Jedwab w słońcu zachodzącym mieni się jak piana.
Krzyk zachwytu z ust Boguchy, barwa jest udana.

151

Kiedy ręką spracowaną jedwab miętosiła,
No ,to nagle w usta wzięła , jakby jedwab piła.
Zachwyt taki był ogromny, była osłupiała,
Zobaczyła brak Niebora, sama tylko stała.

Poszukała wzrokiem dzieci, na koniach siedzieli.
Po ich minach zrozumiała, konie nowe mieli.
Bolko, wołaj starą Bognę, niech zaraz przychodzi,
Wszak przymiarka i dyskusja nad krojem nie szkodzi.

Niebor ruszył do swej wioski, zgliszcza jeszcze stały,
Zarośnięte mocno chwastem, gumna ocalały.
Wozy w koło ustawiono, wzniesiono szałasy,
Tak po latach wrócił tutaj na nowe wywczasy.

Strumyk bystry ci ja
Co skały przebija
Co drąży kamienie
Pyta, lubisz ty mnie?

Innego miłujesz
Coś do niego czujesz
Ale on ci za to
Da marną zapłatę.

152

W inną stronę skręcił
Inne deszcze on pił
U tych Morawianów
Którym brak baranów.

A to Kaźmir się rozśpiewał, by rozpędzić smutki,
Bo jesienią jak wiadomo dzień jest trochę krótki.
Już się wieczór cichy robi i mrok już zapada,
Choć robota nieskończona, pośpiewać wypada.

W kręgu wozów płoną ognie, grzeje się słonina,
Co niektóry jeszcze skóry na szałas rozpina.
Wszystko męskie towarzystwo, prawie setka chłopa,
Każdy śpiewa, każdy myśli, jutro stanie szopa.

Syn Popiela do Kruszwicy jutro jechać pragnie,
Co tam spotka i co myśli, w sercu trzyma na dnie.
Tu pomaga ciąć gałęzie, stawia rusztowania,
Co do śpiewu, no to jakoś,wcale się nie skłania.

W Gnieźnie mówią, jedna z córek w grodzie pozostała,
A była to dziewka młoda ,co długo płakała.
Rozum biednej odebrało, gdy ujrzała kości,
Tak się zlękła i krzyczała: Ja nie chcę starości!

153

Potem błąkać się poczęła po ustroniach puszczy,
Nieraz miedzę w okrak bierze i pszenicę łuszczy.
Nieraz nocą na wieżycy śpiewa melodyje,
Głosem cienkim lub krzykliwym,niby wilczę wyje.

Pomieszało się dziewczynie od juchy gęstawej,
Która drogę do wieżycy splamiła, z łbów zlanej.
Onej chłopak tam też zginął, aż u bram wieżycy,
Bo on bronił tu ostatniej na drodze strażnicy.

Długo głowę mu ścinali toporem z kamienia,
I widziała jak to potem droga barwę zmienia.
Każdy szydził z jej przestrachu, buzie jej mazali,
Na czerwono, chociaż wcale dziewczyny nie znali.

Niebor widzi przyjaciela i minę stroskaną,
Toteż toczyć każe z beczki w konew nienalaną.
Z konwi w wielkie dwa puchary miodu mu nalali,
Z tym podchodzi do Popiela, śmiejąc się z oddali.

Krzyknął Niebor gromko, druhu! Z nim pije puchary.
Aby zgodnie dziś i jutro pracować do pary.
Popiel idzie, chwyta czarę, woła w ciemność nocy,-
I też mówi do obecnych, gada z całej mocy:

154

Za Polanów!
Za Kruszwicę!
Za więź stanów!
Za dziewice!

Jutro ruszam w ojcowiznę, z łaski mego rodu.
Odbudować to, co kiedyś, ojce, hen za młodu,
Zbudowali pracą ręki, dla Polan, dla szczepu.
Teraz nie mam prawie źrebu, nie mam nawet cepa..

Wybacz ,druhu, ale powiedz, czemu za dziewice?
A słyszałem, że tam błądzi w Kruszwicy ktoś skrycie,
Bo widziano i słyszano, jęki, zawołania,
Młodej jakiejś i samotnej, chcę robić starania

By odszukać obłąkaną, wesprzeć materialnie
Zanim jakiś inny głupi w łeb dziewki nie palnie.
Takim ciekaw ,co za jedna, jakie przeszła losy?
Że okrakiem, ponad miedzą, międli w dłoniach kłosy.

Com obiecał, to zabieraj, dodam coś pięknego.
Lecz nie powiem.Ty zaczekaj ranka jutrzejszego.
Teraz do dna wraz wypijem zawartość naczynia,
Wszak ten napój po wypiciu, coś z nami wyczynia.

155

Rozdział V

Syn Popiela

Lud opuścił gród Kruszwicę lękając się bogów.
Nie zostało nic po starciach, chyba kilka stogów.
Mech nakrywał kłos i słomę, a stogi pokrzywa.
Nieraz myślał tu nie jeden, że słoma ta żywa.

Bo ruszała się i drżała niby mrówcze kopce,
A sprawiły to wszystko, wraże ręce obce.
Niby obce ,ale własne te plemion zamieszki,
Jeno kamień ten na basztach, woła: Biją Leszki!

Teraz pustka w koło zionie, wiatr basztę omiata,
Która stoi mimo wszystko, lata całe, lata.
Nikt tu nie zna budowniczych, była przed Popielem,
Taka sama stoi w Gnieźnie, nie zrośnięta zielem.

Pośród ciszy dnia i nocy tylko jedna zjawa,
Nieraz stoi w środku baszty, gdzie największa nawa.
Stoi nieraz długą chwilę, nieraz godzinami,
Milczy, śpiewa lub zalewa swoje oczy łzami.

156

Czekam tyle, cisza wkoło
Tylko wróbel ćwir wesoło
Lub wiatrzysko w okiennice
Wali jakby woj w przyłbice.

Jej koszula poszarpana przez czas i ścieranie,
Czy zarzuci jej ktoś nową lub urządzi pranie?
Dotąd nikt nic nie uczynił, lęk każdego chwyta.
Gdy się zbliża nawiedzona, nieznana kobieta.

Dobku! Dobku ,ty mój luby
Kiedy będą nasze śluby
Czekam na cię już lat tyle
Czekam tutaj przy mogile.

Z lękiem każdy słuchał śpiewu, co nad borem niesion,
Do usz ludzkich gdzieś dochodził, przez szatana kupion.
Za te krzywdy poniesione, za napad na Kniazia,
Że nadejdzie czas zapłaty lub jakaś zaraza.

Gród spalony, jeno wały i z kamienia baszta,
Na tych wałach i na wieży brzoza już wyrasta.
Brzozą kiwa wciąż wiatrzysko, suknie jakieś bielą,
A na blankach tam dzieczyna wraz ze swą kądzielą.

157

Turkot słychać kołowrotka i miauczenie kota,
Nieraz stukną o kamienie nadpalone wrota.
Nieraz jęki jeno słychać i jakby westchnienia,
Ona w słońcu się pokaże nie rzucając cienia.

Kto zobaczy taką zjawę, to z miejsca omdlewa,
Albo gorzej, ze zgryzoty krew nagle zalewa.
Bo ma winę w sercu swoim ,bo spomstował kniazia,
Zjawa teraz śpiewem swoim wolę swą wyraża.

Tu nikt nie zna tej dziewczyny w koszuli porwanej,
Bo tu każdy nie tubylec boi się nieznanej,
Ród i ludzie od Popiela uszli nieco dalej,
Nieraz przyjdzie tu popatrzeć człek jakiś z oddali.

Więc popatrzy, potem nagle uchodzi z grodziska,
Za nim klątwą i kamieniem ktoś znienacka ciska.
I ucieka przybysz szybko bojąc się uroku,
A żałuje bardzo długo tu swojego kroku.

W taką ciszę o poranku konna kawalkada,
Do grodziska wałów wjeżdża, wcale się nie skrada.
Jeden z konia zeskakuje i całuje ziemię,
Wszyscy inni klaszczą w dłonie, robi się przyjemnie.

158

Jam jest Popiel ,syn Popiela, tu świstały strzały.
Tu na grodu ostrokoły oczy me patrzały.
Jam tu zrodzon z woli Ledy i tu wykarmiony,
Dziś powracam na te ziemie, dla niej ja zrodzony.

Znów krzemieniem ciosać belki od zaraz będziemy,
I tu mieszkać znów myślimy i nie zaginiemy.
Z woli ojca otrzymałem, o, tę spaleniznę,
Którą zawsze uważałem za swą tu ojczyznę.

Wszyscy z koni teraz zsiedli i ukłon oddali,
Przed Popielem, chwila ciszy,muzykowie grali.
Potem wszyscy się rozeszli oglądając teren,
Szukać do prac każdy sobie sposobniejszych aren.

Kos zwyczajny żył tu w ciszy, ze zdziwienia milczy,
I z gałązki na gałązkę znów wyżej uskoczy.
Gwar się robi coraz większy, już na wieży stoją.
Cóż do licha, czy dziewicy wcale się nie boją?

Barłóg w kącie tam zastali, dalej ani ducha,
Jeno gołąb tuż na blankach sam do siebie grucha.
To nie dziki, mówi Popiel, ojce je trzymali,
I do możnych zaufanych listy nimi słali.

159

Dziś zdziczałe, lecz trzymają się tego zakątka,
Trzeba karmić ptaki grochem, trafić do rozsądku.
A pożytek z tego będzie z listem do Wiślicy,
Gdziem dziewczynę swą zostawił w górala stanicy.

Patrzę na nie i tak myślę, ktoś daje im karmę,
Bo tu siedzą bardzo blisko ,no i nie są marne.
Barłog jakiś w kącie leży, coś to chyba znaczy,
Niech mi daje zaraz znaki ktoś kto ją zobaczy.

Najpierw bramy, ostrokoły, i strażnice stawiać,
Po tem domy, a w nich izby w jeden szereg sprawiać.
Nową kuźnię i warsztaty fosą mi otoczyć
Tu na wiatrak nie ma miejsca, trzeba szukać, skoczyć.

Trzeba brać się za robotę, Rozkazy wydane.
Słupy , które idą w ziemie w ogniu są spalane.
Sęki drzewa ciosać trzeba mozolnie kamieniem,
Lub szorować głazem zwykłym z trudem i poceniem.

Gdy skończono już strażnice i bramy przenośne,
Do nich kłody podstawiono, na bok i ukośnie.
Popiel konno w pole jedzie, za nim dwóch strażników,
Aby z łuków upolować chociażby królików..

160

Pola żyzne w ugór poszły, jest tu samosiejka,
Owsa, żyta i jęczmienia, gdzieniegdzie tatarka.
Sochę trzeba tutaj długo wołem ciągle ciągać,
Trzeba zaraz, bo głód przyjdzie, nie trza się ociągać.

W jednym miejscu w środku pola szałas wystawiony.
Przy nim kocur, u którego w górę czub skręcony.
Kto tu może zamieszkiwać? To takie pustkowie.
Trza zawołać. Może na to ktoś tu nam odpowie.

Hejo, hej, jest tam kto, ? To niech się odzywa.
Bo napięta w moim łuku do granic cięciwa.
Ktoś gałązki już rozsuwa, wychodzi zgorszony,
Staje śmiało przed szałasem, patrzy w różne strony.

Popiel widzi, to dziewczyna, strasznie rozczochrana.
Ziewa jeszcze, suknia na niej taka zaniedbana.
Jeden warkocz aż do bioder jej kark opasuje,
Dziwnie jakoś do figury onej nie pasuje.

Jam jest Popiel ,syn Popiela, wróciłem na grody.
Coś za jedna,? Mów a żywo ,depczesz nasze płody.
Który ty syn? Tak, pamiętam, tyś Gopło na koniu,
Tam przepłynął, a zrobiłeś to po kryjomu.

161

Przed rodzicem to ukryłeś, bo woda daleka,
A płynęłeś prosto na nas. Jak ten czas ucieka.
Byłeś chłopcem, ty suszyłeś ubrania na piecku.
A mój ojciec dziury wiercił w drewnianym klocku.

Toć pamiętam to zdarzenie, tyś córka rybaka,
Co to siedzi tuż nad rowem, u jałowca krzaka.
Już nie siedzi ,bo ubity, bronił bramy grodu,
A matczysko mi umarło,…. umarło mi z głodu.

Ja na sieciach nieznajoma, saki dawno zgniły,
Gdy ja zemrę, to ten dzionek będzie mi szczęśliwy.
Padł też Dobek i bez głowy jego pochowano,
Gdzie on leży nie wiem, tego mi nie powiedziano.

Może żyje tu w postaci wróbla albo szpaka,
Karmię wszystko, bo on lubił każdego tu ptaka.
Nieraz myślę, że on patrzy i nieraz zaćwierka,
Że coś powie, czy bolało, bo tępa siekierka.

Co mu głowę obcinała. Długo tłukli skóry,
A machali tą siekierką z boku, a nie z góry.
Głową długo się bawili, miała długie włosy,
Prawie takie jak i moje ,o ,te tutaj kosy.

162

Pójdź ty ze mną do grodziska, szaty dam ci nowe,
Mam ich kilka, nie trza igły,są dawno gotowe.
Ten twój ojciec zwał się Zdyba, a twoje przezwisko?
Jam Ludmiła a to Proso, to moje kocisko.

Tak, gdy z tobą się rozmawia, no to myślę sobie,
Że to brednie ,co ludziska gadają o tobie.
Niech gadają, za to spokój był tu w okolicy,
Co się jaki tu pokazał, to strach miał na licy.

Zamieszkała więc Ludmiła na wieżowym ganku.
Świtem w Gople się kąpała, świtem o poranku.
Często suknie przymierzała z nieznanej materii,
Ale w wieży, zawsze cicho było, bez histerii.

Tam tak cicho se mieszkała, wcale nie wadziła.
To i wszyscy zapomnieli, że na wieży była.
Nie śpiewała, nie straszyła, pokarm przyjmowała,
Zapomnieli.W nowych sukniach sama balowała.

W izbie straży gwarno nocą. Księżyca teraz nów.
Każdy z czterech, co popija, to ci w gębie jest zdrów.
Głośno gada, służbę chwali i stuka się kubkiem,
I wytyka sąsiadowi jego wady kciukiem.

163

Teraz wstali wraz z kubkami, by wypić za zdrowie.
Nagle wycie się ozwało, przerwało w połowie.
Zakrztusiło się tu aż trzech, kubki im wypadły.
Bo tak śpiewać i przestraszać mogą tylko diabły.

Patrzą na się wystraszeni, włos się mocno jeży,
Chociaż zuchy, ale w czary to każdy z nich wierzy.
Śpiew tymczasem coraz lepiej z wieży dolatuje,
A ta czwórka coraz mocniej gęsią skórkę czuje.

W izbie straży czterech wojów kwas po miodzie pije,
Przy tym trunku nikt nie lubi, gdy za ścianą wyje.
Wiatr przeklęty, lub wilczyca, ta groźna wadera!
Wyje nieraz, gdy w pobliżu istota zamiera.

Zagubiona.
Potępiona.
Córa czarta,
Dzidy warta.

Chyba schodzi?
W Gople brodzi.
Ja stąd wieję!
Czary sieje!

164

Pomylona.
Głos jej kona.
Czary czyni?
Jam bez winy.

Trza kądziele.
Ja ustrzelę.
Masz ,doleję.
Kogut pieje!

Wziął z kołczana jedną strzałę i wyszedł w ciemności.
Długo ślinił grot kamienny, a był bez litości.
Poszedł w stronę starej wieży, patrzy, idzie mara!
Więc wypuścił szybko strzałę i zawołał: wara!

Głos usłyszał Popiel nocą, woła pacholika.
Idź no ,zobacz, co się dzieje? Kto po nocy kwika?
Sprawdź też stróże,wartę bramy i tafle jeziora,
Bo to wolna droga grodu, a i przestrzeń spora.

Coś zbudziło mnie po nocy, czy pianie koguta?
Chyba są zamknięte bramy i straż nie rozbita.
Trzeba się mieć na baczności, gdy kupy grasują,
Kto tam wiedzieć może ,czy tu kiedyś nie spróbują.

165

Gwar się robi w sieni chaty, w izbę prze pacholik.
A że ciemno tu panuje, to przewraca stolik.
Mój ty, książę! Luda leży! Piersi ma przebite!
Co się stało? Daj łuczywo, gdzie są buty skryte?

Tak pobiegli wraz z gromadą drożyną ku wieży.
Tu po środku onej drogi jakieś ciało leży.
Brać do izby, woła książę, Luty, idź po wiedźmy,
Niech tu zaraz przybywają. W izbę szybko chodźmy.

Położyli ją na ławie, grot siedział wśród piersi.
Tłum jest w izbie, oni patrzą, nie czują się gorsi.
Wpada baba ze ziołami,rozcina koszulę,
Potem maca panny piersi, a robi to czule.

Luda oczy swe rozwarła i pośród kaganków,
Widzi wielu miłych Dobków, lubych swych kochanków.
Potem szeptać coś zaczęła, lecz nie dała rady,
Bo jej czerwień wargi zmyła jak warstwa pomady.

Wrzątku dajcie, woła baba, moczy jakieś ziela,
Popiel patrzy ,co ta robi, pytać się ośmiela.
Co z nią, babo? Czy grot wyjąć? Czy to nie zaszkodzi?
Trza wyjmować! Tylko wyjąć.Baba swe wywodzi.

166

I rozcięła suknię mokrą kawałkiem krzemyka,
Wszyscy patrzą, obok bełtu krew wolno umyka.
Luda oczy swe rozwarła, nagości się wstydzi,
Patrzy w koło swoim wzrokiem, chyba kogoś widzi.

Bo szeptała pewną chwilę, potem zanuciła,
Ona czuła, że ta strzała teraz ją ubiła.
Dobek, Dobek, ty mój luby
Dzisiaj będą nasze śluby.

Nagie piersi tej dziewczyny niby te dwa słońca,
Rozjaśniły ciemność izby , a ona już śpiąca.
Jak korale jej ząbeczki w dwa rzędy błyskały,
Ona grymas uczyniła: Tyś Popielek mały!

No i zmarło dziewuszysko. Ta znała Popiela.
Teraz leży se na ławie, nie mając pościeli.
Otoczona kołem ludzi, teraz jej życzliwych,
A przeróżnych. Tych lubianych, a i kiedyś mściwych.

Co szeptało martwe dziewczę? Nie wszystko słyszeli.
Ale dziwnie onym szeptem wszyscy się przejęli.
Może przyszłość im mówiła? Widzenia, obrazy?
Jaka szkoda,że nie mówi ona to dwa razy.

167

Przepowiednia to być może, trzeba do Wiślicy,
Mówi stara posługaczka, trza iść do pannicy.
Ja nie mogę teraz jechać, muszę orać pola,
Bo pomrzemy tutaj z głodu, staniem jak gondola.

Ty powrócisz do Wiślicy. Powiesz, trzymam słowo.
Chyba sama widzisz dobrze, że w śpiżarniach goło.
Ty tam wrócisz i zobaczysz, czy i panna wierna,
Ja jesienią tam przybędę, ma wola nie chwiejna.

Kuźma wodą ruszysz rano, do Rany na Bałtyk,
Powiesz bratu, aby wracał, był ze mną na dotyk.
Zawsze lubił ze mną hulać i broić na zapas,
Teraz pora tutaj wracać, na to jest dobry czas.

Bo ja mogę już nie wrócić, gdy związki nastaną,
Będę musiał księstwo przejąć, tam to panny wiano.
On zaś tutaj niechaj rządzi, jego ojcowizna,
Tu roboty nie brakuje, pola to calizna.

Piasta trzeba powiadomić,do Gniezna pchnąć gońca,
Aby wiedział, co zamierzam, a sprawa gorąca.
Synów on ma ze trzydziestu, pazernych na basztę,
Ja sprowadzę tu jednego, Na te pola puste.

168

Też tak radzę, rzecze stara, a głos jej przepity,
Pisk wydaje, jak ścierane dwie kamienne płyty.
Luda była całkiem sprawna i nie była zjawą,
Więc spopielisz ją na stosie, pokryjesz murawą.

Nie była też czarownicą, urok nie rzucała,
Była biedna, opuszczona, do życia się rwała.
Nie będziesz też karał straży, straż robiła swoje,
Za to teraz w wielkim smutku, my siądziemy troje.

Tak też będzie, nie czas spać tu, bo już chyba świta,
W mgle poranku każdy bajarz różne baje czyta.
On potrafi przepowiedzieć, co się we dnie zdarzy,
Gdy nie wyjdzie jemu wróżba, dłoń nad ogniem parzy.

My zaś wiemy, co dziś czeka każdego z kolei,
Nic nie zmieniam, nie ustąpię, chociaż byście chcieli.
Zaraz wydam polecenia: A jest tam kto w sieni?
Wchodzi młodzik, mówi wolno i trochę sepleni.

Ja tu jestem, słucham książę, jakie masz życzenie?
Stos gotować, płaczki stare, cytrę i fujary,
Kiedy będziem grzebać popiół, niech gra Żyło stary.
Pochowamy ją przy wale, jej to jest pragnienie.

169

Chłopak odszedł, znowu cisza, teraz milczy każdy.
Bo przy zwłokach bratniej duszy niech migocą gwiazdy.
Reszta może tylko milczeć, taki u nich jest wzór,
W ten ostatni dla zmarłego, jego Pusty Wieczór.

Toteż cisza jest w grodzisku, świt bieli horyzont,
A ta trójka modli jeszcze, zanim pójdzie stąd wont.
Tylko dobre myśli o niej w umysłach się kleją,
Ktoś tam chodzi po majdanie. Znów koguty pieją.

Tak do rana w tym skupieniu trójka wysiedziała,
Po czym znaki dziwne robiąc raptownie powstała.
Teraz wyszli z izby wszyscy, tyłem a że do drzwi,
Oczy mając wciąż utkwione w barwach czystej jej krwi.

A w południe, kiedy słonko zenit osiągało,
Czworo chłopów z pochodniami stosik podpalało,
Każdy rzucił swe polano ,a niektórzy szczapę,
Potem w garnek proch wsypali, wynieśli za szopę.

Tam przy wale wykopano dziurę w ziemi czarnej,
Wszystko szybko zasypano częścią ziemi ornej.
Taki zwyczaj u Polanów ongiś ktoś wprowadził,
A mówiono,że dziad Piela prawa u nich gładził.

170

Ziemia rodzi, baba rodzi, i inne stworzenia,
Wszystko żyje prawie wiecznie, swoją postać zmienia.
W ziemi naszej, tej z powierzchni wyrasta zarodek,
Bo to znaczy, że z tej ziemi pochodzi nasz przodek.

Stąd też zwyczaj, orną ziemią posypywać prochy,
A to mieli wykonywać wszyscy żywi z wiochy.
Z piachu jesteś i w piach pójdziesz, powiedzenie znane,
Bo tej ziemi i dębowi prawo życia dane.

Dąb jest wieczny, dąb jest mocą, mocą swej twardości,
Twardość taką mają przecież także ludzkie kości.
Ale aby nikt nie przetrwał z dębu korowiny,
Ma spalony być gałęzią dębu i leszczyny.

I to ludzie szanowali i pobożni byli,
Stos posłusznie układali, płaczki swoje wyły.
Później wszystko w codzienności, życie biegło sobie.
Do momentu, kiedy szczapy szykowano tobie.

Bo też było, że ofiarę składano bogowi,
Wszak wierzono, że pieczony prawdę wreszcie powie.
Nieraz zbrodzień trwał w milczeniu, winy nie przyjmował,
Wreszcie mówił ,jak to było, kiedy się gotował.

171

Po obrzędach Popiel pole orał i bronował,
Pod zasiewy czyste ziarno w garach z gliny chował.
Ziarno przywiózł spod Krakowa, zakupił na rynku,
Było owszem, tak na oko, przedniego gatunku.

Woły, konie i ośliki sochy pociągały,
Baby rzędem szły i ręcznie perz wyrywały.
I na miedze wynosiły, gdzie skowronków gniazda,
Szanowano. Bo mówiono, że tu spadnie gwiazda.

Liczne kiedyś spadły z nieba i utłukły kmiecia,
I mówiono ,że to po tym było wiele kwiecia.
Było tyle, że zarosło zboża i tatarkę,
A zebrano z jego pola żyta tylko miarkę.

Ciągną sochę, kupę chrustu, lub rogi jelenia.
Tylko brona ugór pusty w czarną glebę zmienia.
Popiel ziarno już rozrzucił,znowu brony poszły,
Tak mieszały ziarno z piachem, by wrony nie doszły.

Już tych ptaków całe chmary z boku czatowały,
I swym dziobem co cenniejsze ziarnko wybierały.
Konni z łukiem potem za dnia krzykiem ich płoszyli,
A i wiele celnym okiem ptaszysków ubili

172

Kra, kra, kra,
Strzała ma
Ptaszysko ubiła,
Potem nocką czarna dama, ciągle mi się śniła.

Kra, kra, kra,
Leżą dwa,
Kruki ustrzelone,
Czekam teraz by też zabić tę paskudną wronę.

Popiel patrzy w pola swoje i oblicza zyski,
Ile z tego zboża będzie, by napełnić miski.
Aby lenno ojcu spłacić. To już na jesieni.
Może zboża i wystarczy ,gdy się nic nie zmieni.

A tu zmiany mogą być że, mogą tu być susze.
Jeśli w sierpniu będą deszcze, to żniw ani ruszę.
I co wtedy, co to będzie? Jak tu lenno spłacić?
No i jeszcze, co tu robić ,aby gród wzbogacić?

Tak mu troska czoło ściska, zmarszczek narobiła,
Że nie widział, wedle krzewów parka się bawiła.
Całe dzionki tak żałował utraty tej Ludy,
Aż nadeszły w jego myśli dziwne jakieś złudy.

173

W niej to widział odrodzenie upadłego rodu,
Czuł, że biło wielkie serce w bryle tego lodu.
Los przedziwny już w zarodku zadławił marzenia,
I to czego? Jego rodu! On chciał odrodzenia.

Chłopak ścisnął batog w ręku i popędził konia,
W zimie jechać trzeba będzie do Wiślic ustronia.
Tam co będzie, no to będzie. Wróżby takie niech są.
Trzeba jechać, związki robić z tą góralską krasą.

Kiedy pola już opuszczał, zobaczył łucznika,
Jak cięciwę już naciąga, słychać strzała bzyka.
W locie wrona w pierś dostała, spada w bronowanie.
Dobry strzelec, myśli Popiel,dobre zła łuskanie.

Kiedy w bramę grodu wjeżdżał,ustanął na chwilę.
Tu o moście znów pomyślał. Czuł się już na sile.
Aby tutaj most zbudować na linach zwodzony,
Co by chronił bramy grodu, od tej drogi strony.

W myśli ma postanowienie, jutro go wykona,
Teraz wszakże u tej bramy, ciekawi go strona.
Woła Mirka. Słuchaj, Mirek, każ tu kopać rowy,
By za tydzień każdy nowy był mi tu gotowy.

174

Teraz w izbę swoją poszedł, legł na skóry tura.
Chciałby zasnąć, by pobudkę zrobić z pianiem kura.
Coś mu na myśl wpadło wtedy, gdy śpiewy usłyszał,
O tym kruku i o wronach,pęd jakiś go popchał.

By odwiedzić chatę Zdyba z drugiej strony Gopła.
No ,dlaczego Luda spała w szałasie i wieży?
A nie w chacie ojca swego i na swojej pierzy.
Czyżby kłamstwem ta dziewczyna, wówczas w niego chlapła?

Kiedy leżał tak na skórach, zawołał pachołka.
Niech na rano ziarno biorą, pójdziem siać na dołkach.
Teraz niech mi nikt nie szkodzi, bom utrudzon wielce,
I niech młynarz więcej ziarna na pod wieczór zmiele.

Teraz nakrył się skórami, które lekkie były,
Z lisów, bobrów i soboli, one ciepło kryły.
Długo zasnąć Popiel nie mógł, bo czemu nie w domu?
Trzeba rano tam zajechać, wpaść tam po kryjomu.

Zbudził się o pierwszym kurze, jak lunatyk jaki,
Zwiedził straże, wydał rozkaz;- Na koń Jaksy piki!
Później na dół aż do wody poszedł szybkim krokiem.
Jechać we dwa czółna z łukiem, lewym wody bokiem.

175

Do zatoki, w której rybak przed laty miał chatę,
Stanąć z brzegu, milcząc jeno, wystawić tam czatę.
Czekać mego tam przyjazdu, awantur nie wszczynać,
Na trzy czółna od pomostu na wodzie się trzymać.

Książę ruszył w dziesięć koni, na niebie świtało,
Gdy jechali, ciągle z boku, coś w lesie gadało.
Ale oni nie zważali, urodzeni w borach,
Ciągle starzy powiadali o przedziwnych stworach.

Gdy coś skrzeczy albo gada ,to trzymaj się kupy,
Bo gdy zbłądzisz w pojedynkę, nie dojdziesz chałupy.
Zwidy tobą błąkać będą, złe wskazywać ścieżki,
Śladem żadnym ty nie pójdziesz ,póki nie ma ścieżki.

Ale tutaj znają drogę, zna ją syn Popiela.
On do chaty tej dopłynął, a lat temu wiela.
Suszył potem swe ubrania, bawił się z dziewczyną,
Która jego zabawiała swą wesołą miną.

Dawno temu to to było, pamięta to dobrze.
Nawet sami harcowali na sianie w oborze.
Miła była to dziewczyna, losy pokręcone,
Pogoniły młodych mocno, każde w inną stronę.

176

Dziś już nie ma Ludki krasnej, resztki w popielnicy,
Już nie słychać dzikich śpiewów na grodu strażnicy.
Podjechali przed południem do chaty rybaka,
Popiel każe jechać wolno i trzymać się krzaka.

Już stanęli tuż na przyzbie. Cisza i martwota.
A do chaty zrujnowanej wyłamane wrota.
Czółna z ludźmi stały blisko od małej przystani,
Za to właśnie Popiel młody wcale ich nie gani.

Książę palcem wskazał wojów, ci z koni już zsiedli,
I do chaty podchodzili, szept ze sobą wiedli.
Z chaty wyszli wystraszeni. Pustka jeden woła.
Truposz leży tam na ławie, lecz bez czaszki zgoła.

Książę teraz bardzo śmiało wkracza w progi domu,
Gdzie pajęczyn bardzo wiele, z mebli wiele złomu.
A na ławie tej pod ścianą szkielet nieboszczyka,
Ręka z ręką się na żebrach kosteczkami styka.

Białe gnaty, brak ubioru, brak jest także głowy,
Pajęczyna trzyma żebra, w jednym brak połowy.
Teraz patrząc na te kości, wie czemu Ludmiła,
O powrocie swego Dobka wieczorami śniła.

177

Ona chyba ciało jego tutaj przytargała,
Ona chyba przez lat wiele nad nim tu płakała.
Głowy brak tu, bo tą głową tam się zabawiano,
Którą długo dla zabawy nogami kopano.

Biedna Ludka zakochana, myśl jej się splątała.
Kiedy chłopca utraciła łzy rzęsiste lała.
Książę każe zrobić stosik, spalić żebrowiny,
Aby stało się prawidło ostatniej godziny.

Czy z was któryś, chce rybałką tutaj się zajmować?
Niech to mówi i zostaje, trza chatę ratować.
Chwila ciszy,potem Jaksa mruczy coś cichaczem,
Jeśli nie ma tu innego, on chce być rybakiem.

Jaksa ,tobie ja nadaję w dziedziczne władanie,
Dom, trzy morgi, prawo łowu, na wodzie przystanie.
Będziesz płacił tylko rybą, resztę rzuć na rynek,
Grubą rybę zawsze łapaj ,nie marnuj mi stynek.

Jaksa z konia na kolana upadł i dziękuje.
A dziękując, nowe plany jako rybak snuje.
Oto droga się otwarła dzięki pańskiej łasce,
Teraz przecież w kurzej chacie nie zabraknie w misce.

178

Więc dziękuje chyląc czoło przed ich majestatem,
Bo Popieli ród potężny, rządził Polan światem.
Dziad mu mówił, że Popiele tysiąc lat na Gople,
Na grodzisku dziś Popiele wznoszą nowe kople.

Wszak już nie raz dzikie ludy popieliły wiki.
Książę szybko odbudował, szyby wstawiał z miki.
Którą ciągnął z Kaukazu za bursztyn wspaniały,
Za bursztynem ponoć dziewki tam u nich płakały.

Jaksa mówi , tam piwnica, krzewem zarośnięta,
Może zajrzeć? Nie wiadomo co kryją liścięta?
Gdzie piwnica? A pod górką, otwór kwadratowy.
Jaksa zajrzyj. Zaczekamy, chociaż gonią łowy.

Chłopak wszedł do jakiejś nory z łuczywem przed sobą,
Już wychodzi, widać w strachu, szczęka swoją gębą.
W środku jakiś posąg stoi, z drewna, widać stary,
Pająk sieci swe zakłada i brzęczą komary!

Popiel zsiada z swego konia, dać więcej łuczywa!
Aby z nim tam reszta weszła, to ręką ich wzywa.
Po spaleniu tu pajęczyn, widzą postać ludzką,
Wykonaną z brzozy drewna, bo ma drzazgę miękką.

179

Popiel patrzy, potem mówi: to Lelum nie fatum.
Ojciec mówił, że go chwalił kiedyś tu nasz tłum tłum.
O nim jednak zapomnieli, jeszcze przed Popielem,
Czasy to są bardzo dawne, zarośnięte zielem.

Tajemnica rozwiązana,czas wracać do grodu.
Dać rozmnażać się, dać prawa dla swojego ludu.
Popiel ściąga krótko wodze, znak daje powrotu,
Wskazał jeszcze Jaksie miejsce na bramę od płotu.

Konie szybko powracały, by zasiewy kończyć,
By robotę jedną z drugą, pańskim okiem łączyć.
Trzeba Jaksę tutaj wspomóc i dać mu dwa czółna.
Bo sam nigdy nic nie zrobi ,innym nie dorówna.

Brak narzędzi, brak krzemienia, sznura i krzesiwa,
Szybko w doły go pociągną, bieda strasznie mściwa.
On rozumie, wszystko widzi, gdyby nie ten Niebor.
Sam by chyba był tu w biedzie, miałby jeno honor.

Lecz z honoru się nie żyje, ni złota ni srebra.
A z lemiesza, sierpa, kuszy i mnogiego żubra.
Ziarno celne jest potrzebne, kapusta do beczki,
Coś trącego, kamiennego do robienia sieczki.

180

Wiatrak trzeba uruchomić, szukać trzeba górki.
Z mąki żytniej, grubo tartej są wspaniałe żurki.
To trza zrobić, to trza zrobić, ale najpierw siewy!
Bo narażę się niechybnie na bogini gniewy.

Ryba chyba jutro będzie, Jaksa nie jest leniem.
To już nowe, stół zastawi, polana siemieniem,
Zwabi głodnych do garkuchni, lud nabierze siły.
Jeszcze gdyby gdzieś załatwić metalowe piły.

Do Wiślicy trzeba jechać, rwać się do Dunaju,
Tam na rynku różne rzeczy ze żelaza mają.
Jak nie kupisz, nie zapłacisz, nie licz na zbawienie.
Bo sąd Boży? Łaska bogiń? Zwykłe ogłupienie.

Kuźma może coś przywiezie,Ranowie piraci.
Mogą mieć żelazne piły z grabieży swych braci.
Niebor owszem wspomógł złotem, dobry to człeczyna,
Widział wiele, wiele umie,tutaj takich nie ma.

Ja nie byłem tak daleko, co ja mogę wiedzieć.
Jak na kucki gdzieś pod krzakiem na chwilę posiedzieć!
Trzeba wysłać na przeszpiegi młodych w obce kraje,
Niech się uczą, podpatrują, to zawsze coś daje.

181

Mądrze zrobił Niebor z Myszków śląc dzieci w nauki.
A co tutaj by robili? Z łuków bijać kruki?
Tam do czarta! Trza rodzinę zakładać, a chyżo!
Dzieci robić i wysyłać, dzieci robić dużo.

Zmienię plany i po siewach, przed sianokosami.
Jadę w góry by zobaczyć lubę z baranami.
Oni mają różne związki, z południa krainy,
Gdzie Morawy, Serby chwaty i Hercegowiny.

Wiem, że pługi tam ze spiżu i koła w tulejach,
Tutaj wozy zacierają, gdy suchy jest piach.
Trą dębinę, ukręcają całe osie zrazu,
Nie nastarcza biedny furman dla koni powrozu.

Ciągle konie go zrywają, gdy zatarte koła,
Staną nieraz w gęstym lesie, gdzie głusz dookoła.
Gdzie ryk żubra albo tura, gdzie rogi jelenia
Ten krajobraz wiecznej ciszy w ruch zwierząt się zmienia.

Trzeba jechać, coś ożywić, cep do młocki dobry,
Chłop do cepa ma mieć siły i być taki chrobry.
Tu postępu nie zrobimy, ale pole orać
Spiżem twardym i zębiskiem po siewach bronować.

182

To już ulga. Jeszcze wiatrak, jak to się buduje?
Skąd wziąć człeka ,co się na tym cokolwiek miarkuje.
Brać zza Łaby nie da rady, Karola edykty,
Są wszem znane, zamykają nawet leśne dukty.

Trza Niebora jechać śladem, przewąchiwać strony,
Ściągać wszystko co żelazne, złoto zmieniać w brony.
Że ja głupi, aż tak długo na pomysł czekałem,
Gdzie ja głupi swoje oczy i swój rozum miałem.

Postęp mały na Podhalu,chyba większy w Niżu.
Ponoć tamci już od dawna trą ziemię ze spiżu.
Niebor dał mi trzy ogniwa łańcucha złotego,
Trzeba szybko to wymienić na coś, no, twardego.

Tak se myśli Popiel młody jadąc do grodziska,
Wstał tak rano, bez jedzenia w brzuchu już go ściska.
Więc przyśpieszył nieco konia i do grodu zmierza,
Ale nowy widok w drodze w oczy go uderza.

Idzie kupka różnych ludzi ,a przy nich krowina,
Każdy idąc ją za skórę jedną ręką trzyma.
Tak iść łatwiej, to pomaga, gdy zmęczone nogi,
A iść muszą gdzieś z daleka, w oczach mają trwogę.

183

No, a dokąd to zmierzacie zmęczone ludziska?
Do Kruszwicy, my do księcia. Podają przezwiska.
A skąd wy tak wybiedzone, bez odzienia nawet?
My z ruczaju w głębi puszczy, puszcza osłonę daje.

My uciekli w czas pogromu, tam lata siedzieli,
Teraz idziem w dom z powrotem. Tam znów młody Pieli.
My słyszeli ,więc wracamy, dziatwy nam przybyło,
Siedzieć w puszczy tak samemu to niełatwo było.

Jam jest Popiel, jam jest synem, mnie schedę nadali.
Wszystko zwrócę ,jeśli inni wam pola zabrali.
Przyjdzie w wieczór do was poseł ode mnie przysłany,
I przyniesie świeże skóry i chleb wypiekany.

Na kolana wszyscy padli, ruch ręką robili,
Gdy podnieśli swoje czoła, patrzą, sami byli.
Czy to zjawa, czy to mara? Czy błędne ogniki?
Nie, bo ślady kopyt świeże, z krowim śladem styki.

Jeśli w puszczy są ukryci, ciężkie życie pędzą,
Tak bez ognia i bez dymu boczków nie nawędzą.
Dym ich zdradzi, zapach zdradzi, więc żyją jak dziki,
Coś trza zrobić ,by wracali w zaludnione wiki.

184

Albo lepiej nic nie robić, wieść idzie jak echo,
Każdy przecież ma swe oczy ,no i ma swe ucho.
Kiedy lęku nie poczują, ja wszak nie tyranem,
To zaludnią brzegi Gopła, podzielę się wianem.

Kuźmy nie ma, baby nie ma, taki rękodajny,
Jest potrzebny, jest niezbędny, człowiek niesprzedajny.
Kogo w grodzie mam zostawić, za księżyc wszak ruszam,
A jak Kuźma nie powróci, komu władze oddam?

Tu zmartwiło się chłopisko, co z popiołu dźwiga,
Sioła całe i grodzisko, gdzie wróbel i fryga.
Przez lat siedem gniazda wiły, proso rozsiewały,
Skutkiem czego, teraz baby coś do garnka miały.

Czy opóźnić wyjazd trzeba? Na zimę poczekać?
Niech to diabli, Prowe świadkiem. Wolałbym nie czekać.
Wjechał w bramę, straży mówił,że na drodze ludzie,
Jeśli dojdą trza ich wpuścić i osadzić w budzie.

Chleb dostarczyć, ciepłe picie i dać garbne skóry.
Kamień płaski, na rozpałkę od stolarza wióry.
Potem spytać ,gdzie mieszkali, odbudować sklepy,
Czy mnie słyszysz? Bo masz oczy jakoby te kiepy!

185

Słyszę książę, to zdumienie tak umysł zaślepia,
Nigdy tego tu nie było, by budować sklepia.
Każdy sobie coś budował, świat wiruje w osi,
Dzisiaj książę dom każdemu, sam się o to prosi!

Pochwalony dzień niech będzie, co nam dał tu Ciebie,
Ja wykonam to, co słyszę, dom stanie na źrebie.
Lud w ukłonie stoi prosto, gdy ty idziesz drogą,
Ty przygarniasz inwalidę, pogadasz z niebogą.

Gdzie te plemię, gdzie te rody, gdzie kniaź bez batoga?
Szukać można hen,w krainach, a tu w środku droga.
Kniaź przystaje, słucha wszystko, przygarnia pod skrzydła,
Jakieś nowe sensu życie, nowe to prawidła.

Myszki z Pielów się wywodzą, tam też idą zmiany,
Tam żelazo ponoć kują, z koni idą piany.
Tam ciągają kierat, który w ruch miechy wprowadza,
Jakaś nowa, jakaś inna, jest u steru władza.

U Niebora młot uderza, skra pryska w szczeliny,
Jasna taka, szybka taka, jak z suchej leszczyny.
Ludzie patrzą , ludzie widzą, ogarnia ich zachwyt,
Bo żelazo na lemieszu, poprawi ich tu byt.

186

Dobrze wiedzą ,co żelazo, zwłaszcza inwalidzi,
Oni w boju członki dali, brak ręki się widzi.
Cepem, pałą, lub rzucidłem, Słowian walczył mężny,
Ale Karol ,co miał miecze, był jak smok potężny.

Bez wysiłku deptał hufce, Popiel oddał pole,
Za to złotem musiał rzucać przy rozmowy stole.
Teraz Niebor topi piasek i szuka żeliwa,
Do Niebora z innych plemion lud mnogi przybywa.

Tak i tutaj do Kruszwicy, tam ktoś maszeruje,
Bo opiekę, dom spokojny, każdy w duszy czuje.
Strażnik, który ma wykonać księcia polecenie,
Opowiada to każdemu, czuje podniecenie.

Zmiany idą! Idzie nowe ! Może niewidzialne.
Ale w ręku posługacza, jakby namacalne.
Niby więcej tutaj nie ma, jednak nie brakuje.
Tak roboty, jak i chleba, każdy to tu czuje.

Siewy wiosną zakończone, ręcznie rwie się trawę,
Wszak na trawie wysuszonej są tu stada całe.
Te na koplu i te w lesie, i ciasnej obórce,
Gdzie u boku inwentarza, kmieć sypia na skórce.

187

W pewny wieczór ten spokojny, od ciepłoty duszny
Wrócił z drogi Kuźma stary, Popiela zauszny.
Minę on miał tak strapioną jak wytarta skóra.
Może sina trochę była, a może też bura.

Padł przed księciem na kolana, litości mój panie!
Gdym zajechał na tę wyspę, tam wielkie płakanie.
Nie wrócili ich Ranowie przez Franków pobici,
Kiedy miasto zdobywali ,zostali rozbici.

Tam kniaź Popiel legł przy bramie mieczem rozłupany,
Resztki uszły, powróciły, tors jego mi dany.
W worku dzika go przywiozłem ,aby na swym wale,
W popielnicy sobie spoczął w honorze i chwale.

Jakie miasto? Pyta Popiel. Nantes, jego zowią.
W kamień mury uzbrojone, odrzwia spiżem kute.
Bramę, którą zdobywano, nazywają Krowią,
Ciała Ranów tam leżące, z ganków były plute.

Przygotować stos żałobny, ciało z workiem rzucić.
Żałobnice to już teraz modły mogą nucić.
Resztę żerca rozporządzi, zna swoje układy,
Ty odpocznij, jutro będziem kontrolować składy.

188

Składy soli, skór i jęczmion, boczek przewędzony.
Ja niedługo ruszam żwawo na Wiślickie strony.
Ty zostaniesz tu komesem, w łapach trzymaj krótko,
Obcych przyjmuj i wspomagaj, ręce to nie sitko.

Łatwo jest przepuścić wszystko, gorzej to uzbierać,
Do roboty goń tu wszystkich, no i własną czeladź.
Siana w stogi trzeba narwać, baby rżną krzemieniem,
O kapusty od Niebora tu zadbaj z plewieniem.

Kniaziu, mówi nagle Kuźma, dostałem od Ranów
Sierp żelazny, taki krzywy, mam go wśród gałganów.
Co takiego? Coś słyszałem ,ale nigdy nie widziałem.
Pokaż ,co to? To do żęcia, pierścień złoty za to dałem.

Popiel maca, Popiel gładzi, próbuje na skórach,
Jest żelazny! Ostry także ,widać to po wiórach.
Gdym ja w Serbii tam przebywał, coś się tam mówiło,
Nigdy tego nie widziałem ,bo czasu nie było.

W Pusty Wieczór siedzi Popiel przy urnie Lisława.
Przy nim Kuźma, obaj siedzą. Ale inna sprawa
Myśl zajmuje. To sprawa postępu. Gdyby tak mieć
Dziesięć sierpów, ile stogów z tego? Każdy cieć

189

Ciąłby trawy, stawiał kupki, zmrowił by zwierzynę.
Coś trza zrobić. Bez zapasów, to ja tutaj zginę.
O tym myśli w Pusty Wieczór , Popiel zatroskany.
Tu przy urnie swego brata, co miał ciężkie rany.

Sierp złocisty w ręku Ledy, to tylko zabawka,
Od żelaza stwardniałego legnie w pokos trawka.
W tym żelazie jest ostoja jadła i obrony,
Co tu robić? Rudy szukać! Topić piachu tony?

Do Niebora trzeba wstąpić, uzgodnić działania,
Jutro jadę! Mówi głośno. Jutro do śniadania.
Najpierw w Gniezno. Potem w góry. Szukał będę wiecznie.
Z tym żelazem życie dalsze będzie nam bezpieczne.

Kuźma słyszy, kiwa głową, rozmyśla o rodzie.
Tych Popielów,których wielu, myśli o porodzie
Po tym chłopcu, on jedyny będzie z tego rodu,
Co podniesie poziom życia, to trzeba za młodu.

Toteż zgadza się z pomysłem jazdy do Wiślicy.
I pokrycia przez Popiela tej górskiej diablicy.
Dobry jest sierp i żelazo, potomstwo ważniejsze.
Gdy potomek hasa w izbie, to życie jest lżejsze.

190

Tak wygląda Pusty Wieczór, każdy duma swoje.
Myśli wiele, planów wiele, są w izbie we dwoje.
Myśl powraca do młodości, gdy Lesław spadł z konia
Śmiechu wiele, żartów wiele, wielkie moczar błonia.

Żerdzie wokół ustawione, za żerdzią bagnisko,
A to wszystko ,aby zrobić bratu kąpielisko.
To wesoły był chłopaczek, marzył o napadach,
Wielkich czynach i przedziwnych ciągle eskapadach.

Skończył życie tak jak sam chciał, na bramie do miasta.
Chluba jego, chwała jego i pamięć niech wzrasta.
Niechaj płynie, niech rozbrzmiewa echem tysiąckrotnym,
Jak on żywym. Zawsze gibkim i zawsze tak zwrotnym.

Pusty Wieczór u stóp urny, pełen zadumania.
Wieczór Pusty, już bez płaczu, już bez fletów grania,
Wieczór ciszy, wieczór wspomnień, i żalu, i żalu.
Czemuś życie tak uciekło? Jak bryza za falą.

Czemuś w kąty się cofnęło, i ciemność naczynia?
Czy tam w urnie w marnym prochu coś znowu zaczyna?
W innej ziemi , w innym kraju, rodzisz się od nowa?
Od jednego Ledy czynu i od Ledy słowa?

191

W Pusty Wieczór, pustka w głowie i pusto w komnacie.
Ciebie nie ma pośród żywych, nie ma ciebie, bracie.
Już zostałem tylko sam tu, a tak pięknie było.
Obce słowo, bardzo złe to słowo, to sprawiło.

Ktoś tam krzyknął: Tchórzem jesteś! Ludzie falowali.
Jak to nieraz wszyscy razem, jacyś tacy mali.
Ktoś tam krzyknął,: Popiel tchórzem! I złamano bramy!
Popiel bronił ojcowizny, koniec tego znamy.

Dziad był kniaziem, jego ojciec rodził się z Popiela.
Ile to lat? Kto spamięta? Lat tych było wiele.
Każdy bronił grodu księcia. Wina była jawna.
Złość też mogła być w narodzie, jakaś złość od dawna.

Popiel spojrzał, widzi Kuźma ma dwie łzy w źrenicach,
Co tak świecą przy kagankach, migocą przy świecach.
Gdzie też błądzą jego myśli? Po latach przeżytych?
Czynach wielkich, czynach małych i zabawach skrytych.

By ostatnim słowem żegnać prochy spopielone,
Przyszedł żerca, klęknął w ciszy, czoło ma skupione.
Postanowił coś powiedzieć, szuka słów podniosłych,
W Pusty Wieczór on przemawia tylko do dorosłych.

192

W wielkim padłeś, synu, czynie,
Nagle tam w obcej krainie.
Mężne serce pokazałeś
Szturmem obce miasto brałeś.

Boś ty Popiel był prawdziwy!
Te zielone twoje niwy
Wykarmiły dzielne dziecię,
Które szło po całym świecie.

Powróciłeś na swe błonia.
Nam złamane serce kona.
Po utracie twego życia
I martwego tu przybycia.

Bogom cię dziś polecamy,
Z żalem wielkim cię żegnamy,
Z tym plemieniem tyś zrodzony,
Tobie bijmy dziś ukłony.

Cała trójka jest w pokłonie przed urną Lisława,
W kraj ojczysty go przywiozła staropolska nawa.
“Żubr” nazwana dla swych kształtów, od przodu szerokich,
Dwóch ładowni krytych skórą, nawet dość głębokich.

193

Teraz droga z urną tylko pod wały obrony.
Ludzie księcia tu chowani, reszta z drugiej strony.
Znaków żadnych na powierzchni, to Prowe zabronił.
Mówił: prochy chcą spokoju. Ciszy Prowe bronił.

Dzień wyjazdu jednak nadszedł, Zakładają uzdy.
Uciskają już popręgi, koń przeważnie gniady.
Podciągają i puśliska, strzemiona są z drewna,
Była kiedyś zwykła pętla, leczona niepewna.

Bierze Popiel z sobą chętnych do szukania w górach,
Rud żelaza, no i innych. Co lubią żyć w dziurach.
Lochy kopać i tunele,żyć o podłej strawie,
Bo tam nie masz gdzie jej szukać, chyba , że w murawie.

Popiel nie wie czego szukać i nie wie, jak szukać.
Czy żelazo widać w piachu i czy trzeba płukać.
Taki człowiek się znajduje w drużynie Niebora.
Zabrać chłopa do roboty jest najwyższa pora.

Z Greckich Słowian on pochodzi, tam był u nich gwarkiem,
Szukał rudy, sam wypalał, za pan brat z dymarkiem.
To po drodze, trza go zabrać, udzielić pomocy,
Niech poszuka z moją grupą rudy w dzień i w nocy.

194

Odjazd z grodu, pożegnania i życzenia szczęścia,
Krzyk furmanów, skoki koni i rzemieniem bicia.
Wreszcie czoło się ruszyło, czujka przodem poszła,
Liczba koni i powózek w długi rząd urosła.

Gniezno z prawa omijamy, prowadź do Niebora.
Niepotrzebna nam, ja myślę,psów aż taka sfora.
Lutek, przepędź ty te psiska nazad do wrót grodu,
Lej nahajką,trochę zostań, później goń do przodu.

Sianokosy z traktu widać, aromat wspaniały.
Nachylone grzbiety kobiet widać przez dzień cały.
Ręcznie kępy wyrywają, lub trą je krzemieniem,
A związane jest to przecież z wielkim umęczeniem.

Mieć żelazo i sierp taki jak Kuźma zakupił,
Ile tego by nagrabił,w kopki by ustawił.
Popróbujem, myśli Popiel, to jest ciężka praca,
Lecz ta praca taka różna, ona nas wzbogaca.

Jedna baba to niewiele we dnie trawy urwie,
Ale w trzy dni albo cztery to widać urobek.
Tak przy pracy nachylona też nie wiele powie,
Straci na tym, bo gadulstwo to jej przedni chlebek.

195

W trzy dni do wrót grodu Myszki jakoś dojechali.
Wieżę nową Myszka stawia, widać ją z oddali.
Ludu mnogo tu pracuje, nawet robią drogi.
Lecz z ubioru to tu widać lud żyje ubogi.

Już pod wieczór ruszył dalej nasz Popiel zuchwały.
Jeszcze spojrzał na brzeg Warty, tam gdzie się kąpały
Białogłowy i dzieciaki wśród hałasów wielkich,
Prawie nago w dzień czerwcowy. Masa istot ludzkich.

Ludzi tutaj nie brakuje. Wielu powróciło.
Z lasów gęstych, gdzie mieszkali, gdy tu się paliło.
Tak w Kruszwicy także było, stąd jest zawołanie,-
Gdy coś płonie, błyska ogniem, gdzie iskier jest granie:

Ratuj Leda
Płonie scheda.
Odwróć wiatry
Ugaś watry.

Odwróć wichry
Ugaś iskry.
Deszczu trzeba
Z twego nieba.

196

Takie krzyki te bolesne rozdzierają usta,
Kiedy ciało prawie gołe, a na głowie chusta.
Chustą usta zakrywają ,by bełkot zatłamsić,
By nie krzyknąć: Głupiś Prowe! On się może pomścić.

To już było i minęło, bolesne to sprawy.
Pali odwet człeka w sercu. Trza milczeć ,młodawy.
Więc nikomu ani słowa, co jest w sercu na dnie,
Może kiedyś ta myśl straszna w ciemności upadnie.

Nigdy przedtem nie płonęły w samobójczej walce
Grody Słowian. Była kara, obcinano palce.
Dobry zwyczaj, ale upadł, Leda go nie chciała.
Bo mówiła: Postać ludzka ma być zawsze cała.

Mity głoszą, że spłonęło grodzisko nad Gopłem.
Gdy Awary spustoszyły krzykiem swym i hasłem
Brzegi Warty i precz poszły, został tu kraj goły.
Zostawili śmierć, żal wielki i same popioły.

Nowy książę odbudował grodzisko z popiołów,
Gdy powalił hordy obce Awarów , Mongołów.
Lud go nazwał tak na niby, oto jest ten Po Piel,
Co z popiołów nowe stworzył, był to wielki ten cel.

197

Chwila wspomnień serce targa Popiela naszego.
Mąci głowę. Nieraz myśli, gdzie jedzie, dlaczego?
Mam zadanie, trzeba jechać, trzeba szukać spiżu!
Aby kierat konny zrobić na grodu podwórzu.

Uzgodnił trasę z Nieborem, ma jechać na konin.
A następnie do Kalisza, który nie ma ruin.
Stamtąd w Kielce, do Pińczowa i do brzegu Nidy,
Drogi dobre, trasy znane, nie zmylą cię zwidy.

Dobre drogi są potrzebne na wozy napchane,
Podarkami dla swej lubej, wiezie rzeczy znane.
Z Kołobrzegu jantar piękny, dwa wory związane.
Oraz wiele skórek lisich, co z puszczy mu dane.

Traktów trzymał się niezłomnie, w miesiąc ujrzał Nidę.
Okiem teren ten oglądał, Tak, tu ziemie chude.
Bród na Nidzie wozy przeszły, konie także chętnie,
Z dala widać cel podróży. Ruszył więc namiętnie.

Gdy pod bramą grodu stali, Wiślica się zowie,
Popiel nagle ujrzał kwiatki rosnące przy rowie.
Zwrócił głowę do setnika: Przemko, tak bez kwiatów?
Czy tak można? Mam tam jechać? Dostać kilka batów.

198

Skąd ja kwiaty teraz wezmę, rzecze Przemko młody,
Ja tu widzę w każdym kwiecie barwy i urody.
Mogę urwać polne kwiaty, Możem szybko tu mieć.
Są przepiękne, taki chaber, kąkol prosty lub knieć.

Na konwalie już za późno, jest jeszcze kosaciec.
Albo łubin, albo jaskier lub miodny piaskowiec.
Są też trawy tak wyniosłe, na przykład tymotka,
Która zimę przetrzymuje. Może być klejnotka.

Dobrze, Przemko, idź a żywo, coś trzeba uzbierać.
Ja tu trochę będę czekał, coś w rękę trzeba brać.
W oświadczyny przecież jadę, kwiaty podaruję,
Z podniecenia coś mnie w środku kolcem niby kłuje.

Nie dziwota, rzecze Przemko, baba to jak studnia,
Zawsze mało ,chociaż robisz dzieło całe pół dnia.
Kwiat i owszem jest potrzebny, lepsze są błyskotki,
Palce zdobią ,co też widać gdy robią robótki.

Idź ,nie marudź, naręcz natnij gruby jak ten snopek.
Jestem Popiel, książę grodu, a nie jakiś jopek.
Ona, to wiem ,baba ciężka, diablo baba waży!
A jak trzeba, trzech hajduków kijem naraz praży.

199

Dyszel z wozu raz wyjęła, zakręciła młyńca.
Kilku na raz położyła, ja złapałem sińca.
Co pół roku barwił ciało w miejscu zwanym dupa,
Inni gorsze mieli rany, łeb niby skorupa

Zalotnika tego z Brzegu pękł, trochę chrupnęło.
Na to ona, że pomyłka, że nieszczęsne dzieło.
Więcej dyszla się nie ima, za to kręci procą.
Lecz nie za dnia, bo się wstydzi, puszcza kamień nocą.

Jeśli w głowę ktoś dostanie, myśli, że od boga.
Z nieba lecą wszak pioruny, śmierć z nieba nie trwoga.
Mój kapelusz jest ze słomy potrójnie kręcony,
Wolę nie mieć ci uszczerbku od swej przyszłej żony.

Tuż za bramą ,za wysoką bęben bić zaczyna,
No ,nareszcie, mój Przemeczku, utocz z torby wina.
Niech pokrzepię swe nastroje, uczta będzie długa,
Wjadę w bramy jako książę, a nie jakiś sługa.

Wiedzą przecież, żem przyjechał, coś długo zwlekają.
Może panny w chacie nie ma, może stracha mają?
Niecierpliwi się nasz Popiel, boi się o kwiaty,
Zanim z nimi tam podjedzie, będą duże straty.

200

Tuż przed bramą półksiężycem Popiel stoi końmi,
Że z Popielem nie ma żartów, ona chyba pomni.
Ojciec jego swaty przysłał, będzie to lat wiele,
Uzgodniono wsio na przyszłość, ze ślubem na czele.

Nie przypuszczał stary Popiel ,co z dziecka wyrośnie.
Ona kozę zjadła żywą w osiemnastej wiośnie.
Gdy z Popielkiem się bawiła w grodzie w chowanego,
To w kominie się schowała u ojca onego.

Dym z komina nie uchodził, komin rozebrano,
Na życzenie młodej dziewki w trąby wówczas grano.
Tak cieszyła się z wyczynu, tak śmiała się głośno,
Że sąsiedzi powiedzieli: Ta dziwa nieznośna.

Teraz wszystko to wspomina czekając przed bramą.
Wszak wyczyny tej dzierlatki, same mówią za nią.
Głośno o niej na Podhalu, okolica szepcze,
Iż ten, co to ją pokocha, zginie marnie w szopce.

Słychać wtóry bęben wali i puste też pniaki.
Teraz gwizdy różne słychać, czy lochy świstaki?
Nie, to nie jest jeszcze granie, to strojenie rogu,
Chwila ciszy, już jest granie fujar w liczbie mnogiej..

201

Wrota wolno otwierają,komes zapytuje.
Skąd przybywa? Czego szuka? Czego oczekuje?
Przyjechałem na obrzędy, żenić się tu będę,
Z ponad Gopła wody jestem, tam gdzie chwalą Ledę.

I to mówiąc ,stępem konia puścił w otwór bramy.
Tak to wjeżdżał nowy książę, nawet dość ubrany.
A pod domem u panienki czekała rodzina,
Ona również, patrzy, patrzy ,co on w ręce trzyma?

Kiedy z konia już zeskoczył i skłonił się dziewce,
Ta z zachwytem kwiaty bierze, trzyma jako drzewce.
W obu dłoniach i powiada: Jakie one śliczne!
Cały bukiet! Kwiaty polne! Barwne i liryczne!

Dziękuję ci, mój Popielku, aleś mnie ucieszył.
Gdzieś ty tyle tego kwiecia, gdzieś ty to wypatrzył?
Teraz młodzi się rozeszli, aby do dnia ślubu,
Nie zobaczyć swego lica. Potem aż do grobu.

Żerca śluby czyni głośno, kadzidła podpala,
Pyta społem obie strony i na ślub zezwala.
Teraz: Gorzko, lud zawoła i śpiewania czyni,
Młodzi społem nektar piją z napełnionej dyni.

202

Młodość dzika! Każda młodość, to młodość wspaniała.
Patrzy naprzód i co widzi? Przeszkoda jest mała.
Więc nie liczy się ze stratą, szturmem bierze życie.
Gdy coś nie tak z tego wyjdzie, popłakuje skrycie.

Stoły wśród chat rozstawione i bielą nakryte,
Na nich kwiaty polne w garnkach wśród róży ukryte.
Takie kwiaty zażyczyła Włada w dni weselne,
By wykazać, że Popielka chęci były dzielne.

Jadło z rożna, jeszcze ciepłe, ręką jest szarpane.
Młode łanie i oseski.. Zwady nie karane.
Bo o mięso można walczyć i zazdrośnie kłócić,
Takie to są obyczaje. Mięsa nie trza zwrócić.

Babka młodej do sąsiadki, co oczy straciła,
Cicho mówi ,co się dzieje. Mówi jak by śniła.
Tamta pyta, co on robi, ten chłopak wybrany?
No zajada co popadnie, prawie zapas cały.

W jednym zgodni biesiadnicy, w pieśni na rzecz młodych,
A tym głośniej im śpiewają, gdy widzą tych lubych.
To też usta pełne tłuszczu, aż z brody im kapie,
Każdy śpiewa, ręką macha, drugą kęs swój łapie.

203

Nie chciała, nie chciała
Panienka chłopczyka.
Musiała, musiała
Napić się lubczyka.

Gdy jednak wypiła
Lubczyk zaraźliwy
To zginął od zaraz
Rumieniec wstydliwy.

Kiedy przełknął kęs solony, śpiewał tak do wtóru.
Jak by nie sam, ale z echem piał głośno dla chóru.
I nie było biesiadnika, co by nie miał głosu,
Bo tak chórem to życzyli młodym Ledy losu.

Byli tacy co też solo, sami w pojedynkę,
Zaśpiewali bardzo starą balladę wspominkę.
Którą babcie przy kądzieli nuciły pod nosem,
Zimą mroźną otulone słomą z pustym kłosem.

Łomoce serduszko
Wabi bielą łóżko,
Mijają godziny
Czekają rodziny.

204

A z chaty przybysza
Ciągle jeno cisza.
Zmartwion lud milczący
Stoi cały drżący.

Nagle okiennica
Rozwarta szeroko.
Leci jej spódnica
Do fosy głęboko.

Tumult śmiechu w górę bije, radują się serca,
Gdy tymczasem gąsior w górę wznosi ludu żerca.
On potrafi mówić ładnie, potrafi też grozić,
A gdy trzeba to za wioskę niewiernych wywozić.

Ja za księcia tu Popiela i naszą Właduńkę,
Chcę przypomnieć i powiedzieć starą tę wspominkę.
Aby bogi nasze chwalić, co to od stuleci,
Pomagają zboże zbierać i rodzić nam dzieci.

Coraz częściej słuchy chodzą, chodzą chrześcijanie,
Namawiają książąt naszych: Zmień, książę, wyznanie!
Jak nie zmienisz, biedę ściągniesz, na swe proste ludy.
I na marne pójdą twoje i dzieci twych trudy.

205

Grożą nawet zbrojnym najście na słowiańskie ziemie.
W niwecz pójdą trudy ludu, zginie nasze plemię.
Popiel cicho pyta Włady, co on też tam prawi?
Skrzyp mu cicho odpowiada, niby skrzyp żurawi.

Byli tutaj kilka razy od Franków posłowie,
Wypalane mają włosy na czubie, na głowie.
Na powrozach i na szyi krzyże ciągle noszą,
Nową wiarę, grożą strachem i przymusem głoszą.

My czekalim tu na ciebie, abyś dał rozkazy.
Co nam robić, co nam czynić? Byli tu dwa razy
Wojska tutaj u nas nie ma, czym się obronimy?
Jeśli przyjdą ,to wytłuką chłopców i dziewczyny.

To weselne wieści takie ja mam tu roztrząsać?
Takie wieści są niemiłe. Klnę ja się na swą mać!
Że przegonię innowiercę, psami każę wyszczuć.
Jeśli jakiś inny żerca, będzie rozum nam psuć.

Włada w ucho coś cichego nadal szepcze wolno.
Aż się Popiel z pieńka podniósł i zawołał: Wino!
On też żonie opowiadał ,co się dzieje w Grecji,
Sam tam nie był, ale Niebor żył wśród tamtej nacji.

207

Tam plemiona różne bogi chwalą, ubóstwiają.
Tam publicznie każdy swoje, inne racje mają.
Są chrześcijanie , którzy grożą klątwą, bożym sądem,
Wszystkich takich, co inaczej, co nie idą z prądem.

Ja nie myślę zmieniać wiary,dzięki, że to mówisz.
To to znaczy, że już tutaj, groźny wchodzi derwisz.
Bram nie zamknę, ale gonić należy hołyszy.
Gonić mocno, gonić zawsze, patrzeć czy on dyszy,

Teraz jednak zgodnie razem śpiewajmy z tym ludem,
Wieczór idzie, a od Karpat ciągnie trochę chłodem.
I śpiewali i nucili weselne te zwrotki,
Które znają łąk polany, babskie kołowrotki.

Zaginął Mirce baranek
Szukała nocą po ranek
Gdy mgła już z łąki opadła
Ona zmęczona upadła.

Wstaje zbudzona hałasem
Patrzy baranek pod lasem
Przy nim zaś stoi myśliwy
Brzeszczot ma w ręku straszliwy.

207

Będę ja twoja kochanka
Lecz nie zabijaj baranka.
Z drugiej strony wielkiej ławy, słychać inne głosy,
Co pieśń ciągną i zawodzą prawie wniebogłosy.

Lutek myślał o bogdance
W każdy wieczór prawie
Myślał tylko o kochance
Leżąc na murawie

Ona inną dróżką poszła
Zostawiła osła
Tam spotkanie z gachem miała
Kręcić grę umiała.

Chodzonego tańczą wszyscy mocno przytupując,
Młodzi z boku, no, bo w środku starym ustępują.
Podglądają jak się tańczy, gdy skrzypaczek zatnie,
Potem chłopcy robią koło łapiąc dziewki w matnię.

Co niektórzy krakowiaka i hołubce drepcą,
Gdy pochylą się do dziewek, coś w ucho im szepcą.
Dziewczę śmieje się z namowy, podskakuje żwawo,
Raz parami, raz na lewo, a potem na prawo.

208

Cytra brzęczy, lira jęczy, bębny to taktują,
Chłopcy, którzy tańczyć lubią, głośno pogwizdują.
Lecz fujarki ton trzymają, melodyje pieją,
Młodzi tańcząc spoglądają, jak to starzy piją.

Noc przerwała gibkie pląsy, zagaszono żagiew,
Wodą zlano węgle drzewne, rozpoczęto znów śpiew.
Każda chata swoje śpiewa, żegna piękny dzionek,
Może jutro z łąk dalekich zaśpiewa skowronek.

On to śpiewak nad śpiewaki, po nim kos ciekawy,
Wilga także, słowik owszem i wróbel szarawy.
Czym jest ciemniej, tym jest ciszej, milkną też ludziska,
Jeno piska coraz śmielej spod miotełki myszka.

Słowika trel miłosny
Oznajmia koniec wiosny,
Że koniec jest kochania
I Ledy kres władania.

Że latem rządzi słońce
Ogromne i gorące,
Że czas jest dojrzewania
Miłosnych gierek grania.

209

Gdy ucichły nawet szepty, słychać kroki stróży.
Im to służba nocką ciemną potwornie się dłuży.
Stróża bada czy zgaszono żagwie i kaganki.
Teraz cisza i nie wolno nucić kołysanki.

Stargard 17 listopad 2000 r.

napisał Wiesław Kępiński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz