środa, 27 grudnia 2017

"Mundur pięknej zieleni"

Wiesław Kępiński

„Mundur pięknej zieleni”

Rozdział I

Folwark Działyń

Trwał od wieku ucisk ludu,co piastowskim zwany.
Już nadchodził nowy powiew ode wschodu gnany.
Zbir,ten z Trójcy, dostał lanie, rzecz to niepojęta!
Można go zbić i to tęgo. Szum wznoszą pisklęta.

Młódź to szumi jako wicher po wierzchołku sosny.
A szum niby taki cichy, lecz w sercu radosny.
Jest on cichy, bo niewola. Jest szpicel. Ochrona!
Melodia jednak w sercach jest już inna grana.

Jako wulkan nim wybuchnie to popuszcza gazy,
Parę wodną, drży leciutko po sto nieraz razy.
Ale widać, że go grzeje od spodu żar straszny.
Czy wybuchnie? Może ,może, a syk ma rubaszny.

Co niektórzy to się boją dymków, pomrukiwań.
Z lękiem wielkim spozierają. Oj, nie znoszę tych drgań.
Jak wybuchnie , to co będzie? Listopad czy styczeń?
Może z tego nic nie będzie. Jutro też będzie dzień.

2

Ta Czuszyma to zarodek. To jeszcze nie pąk. Nie.
Jedna z Trójcy pstryk dostała, a co tu mówię- dwie!
Krytykują, mocno ganią. Intencje są jasne.
Chwalą swoje, rozgrywają tutaj karty własne.

Lecz nie widzą, wulkan dymi. Ot, gazy i dymki.
Widzą grubą rybę w sieci, nie płotki lub stynki.
Nikt nie patrzy tu na folwark, gdzie praca do nocy.
Tam to widły są do gnoju. Nie daj Pan Bóg procy!

Sto lat wszystko wytępiło. W nich nie ma Polaszka.
W rękach grabie, nieraz kosa, a wieczorem flaszka.
Oj, tu mylą się zaborcy. Nie zgłębili ducha.
Który w takt polki, mazura, ich stopami rucha.

Tu zmylili się i władcy i szpicle Ochrany.
W myślach onych ciemiężonych marsz bojowy grany.
Po kryjomu jest czytane pismo pepesiaków.
O dążeniu do wolności! A taką ma Kraków.

Ojciec mówi raz do Stasia: chodź klepać lemiesze.
To, że czytasz te gazetki, to bardzo się cieszę.
Miej wszak rozum, bądź ostrożny i unikaj klechy.
Bo nie jeden po spowiedzi, to już drapie dechy.

3

Stasio rozwarł swoje oczy i spojrzał na tatę.
Nic nie odrzekł, ale spojrzał na kościół, na chatę.
Kościół to był murowany. Z gliny on miał izby.
A więc to jest zakłamanie. Donosy, a czyżby?

Młot ciężkawy dał mu ojciec, ma dobijać po nim.
Ojciec lemiesz wciąż obraca, stuka po gorącym.
Stachu wali młotem w miejsce stuknięcia młoteczka,
Aż z czupryny mu się sypie zaś siano i sieczka.

Koszulina na nim z wełny, szara, no i gruba.
Tej młodzieży parobczańskiej, chłopak, cała chluba.
Folwark pełen jest urwisów, którym kiełbie we łbie.
Ale teraz po Czuszymie w mózgach sprawy są dwie.

Niepodległość!! Jest w gazetce słowo jakieś nowe!
A więc głowy rozumują, a jak rzepy zdrowe.
Druga sprawa, zgnębić Ruska, jest jak gdyby słabszy.
Ludzie w polu o tym mówią. Rusek zawsze głupszy.

Gdy lemieszy tuzin skuli, ojciec grzebał węgle.
A oglądał się na boki i za warsztat ciągle.
Słowo trzymaj za zębami, nie klep ,bo jest zdrada.
Jeszcze teraz z okrzykami huśtać nie wypada.

4

Tato, mam ja tu broszurę za cegłą ukrytą.
Synu, nie mów o tym wszystkim. Chcesz mieć twarz obitą?
Lub zesłany jak Paliński w dalekie Sybiry?!
Już nie wrócisz, a odmrozisz i ręce i giry.

Tato ,przecież mówię tobie, chłopakom ze spółki.
I to takim , co to chodzą wraz ze mną do szkółki.
Dobrze , chłopcze, w razie czego to zmykaj za Drwęcę,
Weź no dosyp trochę węgli, ja wiatrem pokręcę.

Kiedy byłem małym chłopcem już nie miałem ojca.
A pamiętasz chociaż jego? Tak , jak wedle kojca.
Głaskał konia, a białego, a klacz ta chrapała,
Tak jak gdyby dalsze losy ojca, matki znała.

Wnet umarli ci oboje, latka miałem cztery.
Tylko to zapamiętałem. Ludzie wzięli stery.
Wychowali nas u siebie, a mnie chciał dać żonę.
Odmówiłem, bo ciężarna. Zmieniłem więc stronę.

W Skąpem żyłem, tu przyszedłem, tu się ożeniłem.
No i tutaj to was wszystkich jakoś tam spłodziłem.
Tato ,dziadek jak ma imię? Marcin, młodo w grobie.
Ludzie zawsze to szlachetnie wspomną o osobie.

5

Tato, powiedz, a ciężarna była z tobą, tato?
Gdzie tam, chłopcze, takie grzechy! Każdy w Skąpem zna to.
Była to oblubienica dziedzica i basta.
Chciał ją żenić, kiedy brzucho już pannicy wzrasta.

Ale chcieli ciebie zrobić. A co kapłan na to?
On, mój synku, jak i każdy, aby brzękło złoto.
Jak pożyjesz ,to zobaczysz. Tam gdzie Moskal rządzi,
Tam to prawo jako ognik po moczarach błądzi.

Weź młot znowu swój do ręki,jak stuknę, poprawiaj.
A że mocno czub lemiesza do przodu nagarniaj.
Potem ostrze klep na gładko, koni nie zagrzeją.
Chociaż konie, to do orki oni tęgie mają.

Tak tłukł młotem Staszek młody, aż do mroku prawie,
Gdy zaś z ojcem wracał z kuźni, gęsi były w stawie.
A bieliły się na wodzie, nieraz i gęgały,
By opuścić wody lustro jakieś strachy miały.

Stasiek puścił kaczkę płasko, to ich poderwało,
Pośród szumu skrzydeł ptaków coś nowego grało.
Zdziwił chłopak się tych tonów, takie coś nowego.
Ale chyba coś nie znane, a nie tam coś złego?

6

Nowe idzie każdy myślał, chociaż nic nie widział.
Każdy wmawiał w siebie „nowe”, nawet gdy ktoś gwizdał.
W takim duchu chłopcy z klasy wymyślali czyny,
Które by to utwierdziło. By nie było winy!

Rano Stachu był znów w szkole, dwie lekcje języka.
Po dwóch lekcjach woźny szkoły drzwi głośno zamyka.
Bo pod drzwiami delegacja ziemskich właścicieli.
Coś ważnego do mówienia oni bardzo mieli.

Woźny gada, to jest szkoła. Gmina jest w Mazowszu.
Oni mówią: a otwieraj, bo nie damy moszczu.
Na te słowa woźny mięknie, był starym opojem.
Nieraz spał nocą we stajni to i śmierdział gnojem.

A kto mógł mu dać gąsiorek? To pewne, ziemianin.
Już rozwiera drzwi do szkoły, proszę, zatem za nim.
Pan dyrektor Choromański, butny ruski sługa,
Ze zdziwieniem wita onych, powiekami mruga.

Co za najście! Dom rządowy! Zerka na przybyłych.
Rozpoznaje po kolei. Kilku było siwych.
Jaszkiewicza, Michalskiego to znał z polowania.
Walczewskiego, Piaseckiego uznawał za drania.

Proszę ja obywateli o zwięzłe wywody,
O co chodzi? Tu jest szkoła! Nie koryto trzody!
Słuchaj jeno ,Choromański, ty ptaszku od kruka,
Masz ty język swój odmienić.! Jutro , do kaduka!

Ty nie witaj nas po rusku, ty ptaszku dziewicy.
Masz po polsku jutro uczyć w mowie, na tablicy!
Jeśli tego nie uczynisz, to zmykaj, a chyżo,
Gębo ruska, zmoskwiczała, barwiona na ryżo!

Zbladł dyrektor, może z gniewu, a może ze strachu.
Już się widział powieszonym na słomianym dachu.
Nie mógł słowa wybełkotać, zęby mu szczękały,
W życiu przed nim srogie twarze po raz drugi stały.

Pierwszą myślą, gdy ci wyszli, to było: uciekaj!
On znał szlachtę. Mózg zawołał: Henryku, nie zwlekaj!
W którą stronę? A na Grodno! Potem w Petersburgi.
A uciekaj! Czy pamiętasz, jak mieli dwururki?

Tak, pamiętam. Lat pięćdziesiąt to bez mała temu.
Były bitwy, gdzie strzelano, strzelał tam swój swemu.
On sprowadził rotę ruską na pałac dziedzica.
Bo tam żywność szykowano, a Żyd ją przerzuca.

8

Ruski dziewki pogwałcili, od doju, z salonu.
Gwałcił każdy i ten sołdat, i ten od galonu.
Rano przyszły z lasu srogie powstańców drużyny,
Zapłacili za zhańbienie. Za wszystkie dziewczyny.

Sześciu trzyma już żołdaka, kastruje mu moszna.
Potem zszywa pusty worek nicią prosto z krosna.
Tak pięćdziesiąt skastrowano i puszczono pieszo.
Widok straszny był dla oczu, po dzisiaj się miesza.

Widział to wszystko przez okno, był tam rezydentem.
Ogorzałe twarze z lasu popędzały prętem.
Iść nie mogli. Na czworaka, dążyli do bramy.
Każdy gacie ciągnął nogą, z fuzji strzałem gnany.

Bał się wówczas, że wykryją rezydenta złego.
Ale o tym to jest cisza do dnia dzisiejszego.
Teraz znowu gdy włos siwy przyszła szlachty grupa,
Jeśli tego on nie zrobi, zrobią z niego trupa!

Pełen myśli bardzo sprzecznych udał się do domu.
To, co teraz postanowił, dziś słowa nikomu.
Rano niby jest natchniony, z brodą swą do góry,
Wchodzi wcześniej, tuż przed dzwonkiem. I rozprasza chmury.

9

Zwołał Radę i tak rzecze: ruskie książki w kąty!
I po polsku witać dzieci. Wojny świecą lonty.
Nie wychylać i nie drażnić. My to też swojaki.
Cisza była na odprawie, jakby zasiał makiem.

Dzieci wszystkie, jak to dzieci, ulgę mają w buzi,
I te pierwsze i te starsze z ostatniej, ci duzi.
Widać ulgę, obcy język to był przymusowy,
Nikt nie mówił w domu onym, chyba, że do krowy.

Lecz ten mały, ten incydent, z książką i językiem,
Był poważnym w swoim skutku, poważnym przyczynkiem.
Niby to nic. Ale pęka skorupa wulkanu,
Więcej gazu, więcej dymu. Brak jest bałaganu.

Stachu chłopak bardzo rzutki, mir wielki miał w szkole.
Zauważył, że do działań ma przed sobą pole.
Kilka dni rozmyśla zwleka. Segreguje ludzi.
Ten jest taki, a ten taki, tamci dwaj za chudzi.

Ten utrzyma tajemnice, tamten wielka papla.
Po tygodniu myśli sobie, no, nadeszła chwila.
Zwołał sześciu , by w sobotę byli w kartoflisku,
Tam on powie o co chodzi, w wieczór przy ognisku.

10

Był tam Nykke i brat Józef. Żiółkowski z czworaka.
Od zabawy, od gry w piłkę, to dobrana paka.
Józef ognisko rozniecił, tam wrzucili pyry.
I na łętach se usiedli wyciągając giry.

Zaśpiewali pieśń powstańczą, śpiewaną w komorach.
Nie za głośno, a śpiewano ją w świątecznych porach.
Stachu był znany ze śpiewu, śpiewał barytonem.
Najpierw to chwilę słuchali, potem razem z onym.

„ Hej strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały,
A przeciw nam śmiertelny stoi wróg,
Wnet z naszych strzelb piorunne zagrzmią strzały,
A lotem kul kieruje zbawca Bóg.

Więc gotuj broń i kulę bij głęboko,
O Ojców grób bagnetów poostrz stal,
Na odgłos trąb swój sztuciec bierz na oko,
Hej ! Baczność, cel, i w łeb lub serce pal!

Hej trąb, hej trąb, strzelecka trąbko w dal.
A kłuj , a rąb, i w łeb lub serce pal.
Hej trąb, hej trąb, strzelecka trąbko w dal,
A kłuj a rąb, i w łeb lub w serce pal! „

11

Dokładali ciągle drewna, by popiół zgromadzić.
Gdy się piekły kartofelki, chcą o sprawie radzić.
Alfred pyta zatem Stacha, ty zwołałeś grupę,
Powiedz zatem, o co chodzi, bo pójdziem w chałupę.

Czekaj, czekaj, poczekajcie, pyry ledwo w piecu,
A iskierki, tu z ogniska, dopiero co lecą.
Gdy się popiół tu rozgrzeje, gdy sięgniem jedzenie,
To od czasu spędzonego, nie boli siedzenie.

Rzecz jest taka, że poważna, ściszę więc ja swój głos,
No, bo gdyby ktoś podsłuchał, marny będzie mój los.
Chcę ja grupę pepeesu, do której Paliński,
Też należał, poszedł w Sybir. Z broszury ,nie z książki.

Chyba znacie jego dzieje. „ Przedświt” jest w Działyniu.
Ten kto wyda źródło prasy będzie wielką świnią.
Chcę założyć, aby wspólnie, dążyć do swobody.
Ja chcę walczyć, póki żyję, póki jestem młody.

Sam nie zrobię nic wielkiego, ale w tajnej służbie,
Kiedy wielu was zgromadzę, damy Ruskom po łbie.
To jest partia socjalizmu, bierze nas w obronę,
A o orle też pamięta i da mu koronę.

12

Józek przytakuje głową, to brat Stanisława.
Żiółkowski zaś mówi jasno: z tego sprawa klawa.
Alfred nie rozmyśla długo. Przystaję do rzeczy,
Dwóch następnych się uśmiecha. Żaden z nich nie przeczy.

Więc w niedzielę do przysięgi. Stacho jest poważny.
Chyba znacie drzewo w lesie, gdzie padł człowiek możny?
Spisą został tam zakłuty i z konia strącony.
Tak, tak znamy, bo to przecież są Działynia strony.

Spotkamy się tam w południe, przysięga na serce,
Które żyje za caratu w wielkiej poniewierce.
Prawa ręka jest na sercu, a słowo „ ślubuję”,
Chyba forma uroczysta, to wszystkim pasuje.

Zgoda, zgoda, mówią razem. Stachu, staniem społem.
Teraz jeno się połączmy nad ramieniem splotem.
Aby język trzymać krótko, w ogień patrzeć wiernie,
Prosząc Boga ,by nas wspomógł w zmowie miłosiernie.

Więc stanęli wszyscy społem, a dłoń na swe barki,
I wzajemnie się trzymali rękoma za karki.
Utworzyli już półkole i drepcą przy ogniu,
Bo są w transie, zapomnieni, w swój sposób się modlą.

13

O coś ,co jest ponad nimi, o tą Najjaśniejszą,
Która z woli trzech zaborców stała się dziś mniejszą.
Nawet nie ma jej w ogóle, został tylko język,
Jeszcze mowa w własnej izbie. Na ulicy struzik.

Patrol konny i złe oczy, skore do sieczenia.
Po zabiciu, do podziału nieboszczyka mienia.
Oni drepczą, oni czują głos zmęczonej Polski.
Karabiny już są inne, te co mają łuski.

Dym z ogniska razem z łętą, odurza, upaja,
Tak. Powstanie! Moc tych ramion tyranię rozwala.
Myśl się rodzi w młodym pąku. Rozwinie, rozwinie!
Te ramiona moc rozwiną, a tyrania zginie.

Upojeni marzeniami zasiedli se w kucki,
Patykami grzebią popiół, bulwę biorą w rączki.
Najpierw chwilę podrzucają, bo gorąca pyra.
Potem każdy swym paznokciem skórę z onej ścira.

Tak siedzieli aż do zmroku, gwarząc co się dało.
Wśród tej mowy coś wyższego tętniło i grało.
Czuli toto podświadomie, niejasne to dźwięki,
Może kajdan na zesłaniu, może róży pęki.

14

Rozeszli się po folwarku, każdy w inną izbę,
Czarne ręce, popiół w butach i spojrzenia lube.
W domu zawsze jest zacisznie a dusza w swobodzie,
Tak też było w każdej izbie, jak w mazurskim rodzie.

Rok dziesiąty w nowym wieku. Fama burzę głosi.
Nie gazeta w ruskiej mowie, lecz Stachu to nosi.
Ma instrukcje z miasta Lipna, tajne, osobiste.
Głosić burzę, która przyjdzie. Może, oczywiście.

To ostatni jest rok szkoły. Stachu ma swą grupę.
Pod przysięgą, i pod dębem, Tam zrobili stypę.
Jedno jajko, zaródź życia, pokroili w kostki,
I nad grobem nieznanego, stuknęli się w noski.

To przysięga, przyrzeczenie. Na los może czarny.
Nie na kościół, nie na klasztor, ni budynek farny.
Coś nowego już powstaje. W tym tkwi jakaś siła.
Jakaś partia, więź nieznana. Idea przybyła.

Chłopcy , którym zawsze w głowie pomysły się roją.
Myślą teraz o „robocie”, Jakoś się nie boją.
Lęk jest dalej. Odsunięty. Myślą o portrecie,
Który wisi u nich w klasie, no i ruskim świecie.

15

Zwalić portret, mówi Stachu. Nykkiel mówi: można.
Józef, który był stateczny; tak, ale z ostrożna.
Masz nowego coś na myśli? Alfred pyta Józia.
By Jerzego w to zamieszać. Moskala to buzia.

Przednia myśl, oj, woła Stachu. On pucołowaty.
O to heca, gdy to dojdzie, to do jego taty.
Namawiają cały tydzień Jerzego do czynu.
A on wreszcie zwala portret i to z tęgą miną.

Nykkiel rzucił kałamarzem, zabarwił wąsiska.
Depczą chłopcy ryło cara, reszta z klasy pryska.
Wycieraczkę robią z tego, kładą to na progu.
Po tym wszystkim nockę mieli nie w domu ,a w stogu.

Nauczyciel ich zawołał z rana na ćwiczenia,
I obijał równo boki, by wygnać marzenia.
Gdy zmęczony robi wyrzut i mówi: są kary!
Chłopcy wraz odpowiedzieli: to Jerzy, ma bary.

On ma plecy, się nie boi, on to zwalił Cara.
Milczeć! Jezu! O tym mówić , to wam wszystkim wara!
Jego ojciec żandarm starszy. On trzęsie tu gminą!
Kiedy haka ma na ludzi, jakoś dziwnie giną.

16

Choromański wzywa ojca. Moskal wnet przybiega.
We dwóch mówią se po cichu. Moskal to kolega.
Jerzy przyznał się do czynu, żandarm w piętkę goni.
I ze strachu biegnie w stawy i szuka tam toni.

Chce utopić swoje ciało. Albo zmilczeć sprawę?
Przestał węszyć, podsłuchiwać, podsłuchiwał trawę.
Teraz częściej siedzi w domu. Ma patrol służbowy.
Nie podchodzi już do ludzi. Nie zaczyna mowy..

Tak upiekło się chłopakom o bujnych czuprynach.
Ale lęk u ojców siedzi, gdy myślą o synach.
Pan Franciszek woła Stacha, co miał same sińce,
Patrzy w oczy rodzonemu, plamy tworzą wieńce.

Gdyby ci po piętach deptał szpicel Pocołujew,
Zwiewaj, chłopcze, do swej ciotki, to rodzinna przecież krew.
Rwij na Kielce. Tam jest zakon i siostra Franciszka.
Pytaj jeno tak jak o mnie, Pytaj więc z nazwiska.

Tam w klasztorach mają inne, a nieraz bydlęce.
Nic nie robią, a różaniec trzymają w swej ręce.
Obiboki, pasożyty, fortuny złodzieje.
Tam kryj głowę,to twa ciotka ,co godzinki pieje.

17

Mija znowu kilka latek. Młodzież w apel staje.
I na hasło Stanisława dążą w gęste gaje.
Po trzech zdaniach wyjaśnienia, Stachu musztrę czyni.
Padnij, powstań, okop ręką, z wysiłku są sini.

Czołgaj ty się wprost do przodu, do górki, do lasu!
Sowa w dziupli głową kręci. Skąd tyle hałasu?
Cisza była tu przez lata, no, kochanków głosy.
Teraz młokos w biegu pada, radosny, choć bosy.

W prawo zwrot i w czwórki równaj! Krokiem równym marsz.
Na bociana! Nowe słowa! Borze ,ty mi darz!
Bo wypłoszą oni myszki i stratują nory,
Miałam takie upatrzone, żyłam do tej pory.

Ze zmęczenia już padają, ale rwą do przodu.
Czy nie czują już zmęczenia? Czy nie czują głodu?
Widzę twarze uśmiechnięte, radosne ich oczy.
Obok chłopak jeden woła, za drużyną kroczy.

Coś się zmienia w moim życiu, Mam dziuple ostawić?
Może szyszką swoje gardło na zawsze zadławić?
Padnij! Ostrzał cekaemu! Pięty spłaszcz do trawy.
Czego chłopcy tu szukają? Nadziei czy sławy?

18

Na szarówkę chłopcy poszli. Cisza błoga w koło.
Tylko zając skoki robi, a bryka wesoło.
Naśladuje chłopców chyżych, robi przewracanki.
Czy on smali swe cholewki do lubej kochanki?

Las pogrążył się w ciemności. Sowa rewir sprawdza.
I usiadła dość wygodnie na kapelusz smardza.
Niedaleko była norka, poczeka, zobaczy.
A gdy myszka się ukaże, to ją chwycić raczy.

Las dla wszystkich jest ostoją. Ma drewniane ściany.
Tutaj żywe jest bezpieczne . Tu przychodzą pany.
Tu przychodzą i dziewczęta z kobiałką na grzyby,
I jelenie do paśników, bo tam pełne żłoby.

W las też ludzie często chodzą, na tajne, poufne,
Schadzki, zmowy, na strzelania, ideały dufne.
Od lat wielu, od półwieku, milczał las działyński.
Teraz będzie bronił chłopców w sposób macierzyński.

Las jest wierny, las nie zdradzi, las stłumi odgłosy,
W nim więc może się wyszumi ten parobczak bosy.
Tu nabierze on tężyzny, rozkazu słuchania,
Jak on pilnie toto robi, nawet gdy się słania.

19

Po ćwiczeniach, przy ognisku, to na żarty czasy.
Same swojskie opowieści, nie czytają prasy.
Wzięte z życia wioski swojej, albo i sąsiedniej,
A oklaski za ciekawość, bierze ten ,co przedniej

Coś opowie. Coś śmiesznego, może być rubaszne.
Trochę słone, półprawdziwe, aby nie za kwaśne.
Jedzą swoje pajdy chleba, a gdy śmiechem buchnie,
Zawartością ust w ognisko, jako wulkan chuchnie.

Inni śmiech mają ci z tego. Wszystko tu ich bawi.
Nawet wówczas ,gdy od śmiechu któryś się zadławi.
Walą w plecy dla zabawy, ten się jednak broni,
I uśmiechu ma ci z tego, tudzież także oni.

A Stach mówi: mam ci dziwo do opowiedzenia.
No, nie śmieszne ,ale dziwne, zawsze do sprawdzenia.
W Wielki Piątek, post jest wielki, matka woła Stafi,
Weź kobiałkę z kopą jaj i zanieś do parafii.

Boso byłem ,więc pobiegłem, tak na jednej nodze,
No, a biegłem by w kałużę nie wdepnąć po drodze.
Śnieg już stopniał, ale chłodno, więc dodaję gazu,
Wpadam z koszem, ksiądz przy stole na tle ci obrazu.

20

Obraz był ci to wielgaśny, aniołów tam setki.
A ksiądz zaraz nie dziękuje, bierze mnie na spytki.
Wie, że jestem Kępińskiego, lecz czy mam szkaplerzyk?
On je przy tym i odkłada kostki na talerzyk.

Jak myślicie ,co jadł proboszcz? W wielki piątek postu?
A jadł gąskę, bardzo wielką. Dałbym ja mu chłostę!
Przerwał Alek. Cichaj jeno, dajcie myśl dokończyć.
Przyszła zaraz gospodyni i chce gęś rozłączyć.

Na pół chciała, ksiądz odgarnął ją ręką od stołu,
Sam da radę, nie chce jeść on z niewiastą pospołu.
Ni ze służbą, z gospodynią. Albo i z wikarym.
To widziałem i dlatego jest człowiekiem marnym.

Nic nowego nie mówiłeś. Ojciec był w nagonce.
Tu w tych lasach. Wiecie , domek jest przy małej łące.
Tam myśliwi zaś po łowach biesiadują w nocy,
Skóry leżą na podłodze, w szafach mnóstwo kocy.

Już po zmroku to dwie bryki z Lipna zajechały.
Wysiadają tam niewiasty, co ciągle się śmiały.
Chyba z osiem. Lecz ciekawe, no to jedno było,
Że w domeczku było ciało, sutanną się kryło.

21

Prawda ci to. Ojciec rano matce przy udoju
Prawił wszystko. To co widział. Jam zagarniał gnoju.
Zmilkli wszyscy, lecz na chwilę, bo śmiech do rozpuku
Wywołała Józka mowa. O dziwacznym stuku.

Jeden koniarz wziął drabinę, chce na strych do chatki.
A przy ścianie graca stała od chwastów rabatki.
Już drabinę oparł sobie, zachciało się szczanie,
W łeb kijaszkiem dostał tęgo, gdy podszedł pod ścianę.

Zaklął srogo, aż tu pieski przyszły z ujadaniem.
Jedną nogę miał na szczeblu, drugą pod sikaniem,
Psy nogawkę obrobiły, biorą się za łydkę,
Z góry głośno krzyczy Magda. Sprawy bardzo brzydkie.

Bo tę Magdę, to cichaczem już inny tam tłamsił,
Ona bojąc się poruty, wrzeszczy ile ma sił.
Chłop ze wstydu za drabinę i zwiewa za chrustnik,
Taki z niego dość fatalny, niedoszły rozpustnik.

Odpoczynku minął już czas, pora jest na musztrę.
Dzisiaj Józek to wydaje rozkazy dość ostre.
Wpoić trzeba, by był nawyk, bo wojsko to rygor,
Może z ciebie to powstaniec, a żaden amator.

22

Na odchodne, tuż przed zbiórką, Alek opowiada,
Fornal Maciej raz na wiosnę wracał z popijawy.
Chłop to dobry, powściągliwy i tak mówiąc prawy.
Z dala słychać, że tam w stajni rży do niego gniada.

Ale idąc śpiewa sobie, o zmroku, ciemnawo.
A po śpiewie można wyczuć, że tęgo tam chlano.
Chór miał pieski z ujadaniem do bieli księżyca,
On do okna maszerował ,w którym płonie świeca.

Żono, żono,
Mnie skradziono
Gotówkę, pobory;-
Obacz jeno, ze zmartwienia jestem bardzo chory.

Tak pamiętam, mówi Stachu, była o tym mowa.
Na folwarku były śmiechy, baba jego zdrowa.
Przyłożyła mu polanem przez plecy dwa razy,
Krzyż miał czarny, mówił o tym, że nie ma urazy.

Front przesunął się za Biebrzę. Zaborca z Germanii.
W niepokoju teraz dziedzic, a i widać pani.
Pycha Niemca jest widoczna, podbródek do góry.
Patrzy jeno, czy wysoko ładują na fury.

23

A do fury na postronku cielice gładziutkie,
Nie tam stare wychudzone, lecz myte, bielutkie.
Kontrybucja jak rabunek, brano w biały to dzień.
A na twarzach u parobków widać smutku już cień.

Tym też chętniej poszli w lasy ćwiczyć i hartować
Duszę młodą, aby kiedyś z zaborcą wojować.
PPS ma duże wpływy. Słyszą o Legionach.
Że tam gdzieś nawet wojują, lecz w dalekich stronach.

Niemiec jednak ma kapusi i szpera wśród ludzi.
Stacho szybko to spostrzega i chęć Szwaba studzi.
Mówi :robić straż pożarną, wówczas zbiórki prawne,
A donosy od kapusi, będą sprawy dawne.

Pod pozorem ćwiczeń straży, ćwiczy cały pluton.
Jest czterdziestu od Działynia, już Straż trzyma fason.
Instruktor jest stary żołnierz, zwany Polak Płocka.
On wojskowy rygor wtłacza, a niech ręka boska!

To był żołnierz urodzony, co był pod Czuszymą,
Szedł do kraju na piechotę, roczek, zaczął zimą.
Urlop dostał aż trzy lata. Tak odmroził nogi.
Tam powiadał śniegi duże, a mróz wielki, srogi.

24

Już w sołdaty go nie wzięli, bo miał zgniłe palce,
Teraz choć kuśtykał trochę ,to myśli o walce.
Ja mam swoje porachunki, mówił nieraz chłopcom.
Nawet takim, co to lulki jeszcze nie kopcą.

Dobry chłop był i lubiany, lecz jako ćwierćwieczny .
Rygor trzymał, znał co wojsko, w zapędach to wieczny.
W biegach to niezmordowany, miał skoki kangura,
Ale zawsze dalej skakał, kiedy przed nim góra.

Gorzej było z pochyłości, wówczas na bok ciało.
Bokiem stopy stawiał obie, nachylał się w prawo.
To on pobrał karabiny z Lipna całą furę,
Tajnie w Działyń je przerzucił i do Stacha w dziurę.

Długie były karabiny, ale do strzelania,
Kiedy chłopcy to ujrzeli, to wzięła ich mania.
Tak pieścili jakby kotkę lub nawet baranka,
Nic ich teraz nie straszyło,więzienie ni branka.

Ni obława ni rewizja. Strachy się zapadły.
To nie kosa kosynierów ani Szeli widły.
Broń bojowa, jednostrzelna, bije z kilometra,
Nie obroni ciała kożuch, ni podwójne swetry.

25

Poszli na pierwsze strzelanie, na garnki gliniane.
Ustawione są na tyczkach, z daleka widziane.
Po instrukcji pana Płocka, czyszczenie i musztra.
Strzelać będą drużynowi ,a reszta pojutrze.

Legnął Stachu i Michalski, Peszczyński jak długi.
Kubiatowicz, dwaj Hermani, chłopaki jak śmigi.
Plutonowy z Nowogrodu to gołowąs prawie,
Wszyscy równo leżą razem na leśnej murawie.

Lufa jest na lewym łokciu, prawa garść na cynglu.
Leżą cicho i czekają na prawo ładunku.
Ładuj! Nagle jest komenda. Celuj,a dokładnie….
Można palić! Każdy sobie, nie zrywać, o, ładnie!

Pierwszych dziesięć strzałów padło do garnka ,co z gliny.
Kilka z nich to się rozprysło, reszta nie ma winy.
To jest pierwszy styk ich z bronią, będą wyborowi.
Zatraceńcy, wojownicy i powstańcy nowi.

W lesie cichym huk wystrzałów to był jednak straszny.
Dla zwierzyny i dla ptactwa to okrutnie głośny.
Na Zeusa! Na Atenę! A co to za grzmoty?
Czy też Ares nic innego nie ma do roboty?

26

Tak to sowa zakrzyknęła, co to w błogiej ciszy,
Od pisklęcia tu siedziała nad konarem w niszy.
To gwałt przecież, ma Ateno, atak na me uszy.
I to tutaj w tej odwiecznej, kochanej mej głuszy.

Mam ja młode, mam ich uczyć obaw i też lęków?
Zrób, Ateno, tu porządek, bo zabraknie sęków!
Kule garnki rozbijają, sęki obtrącają,
Co to oni, tam ci chłopcy, w garściach swoich mają?

Tylko Zeus błyski robił, no, a potem gromy,
Nieraz owszem błyskawicą to zapalał domy.
Ale w lesie cisza była, to wiem od swej mamy.
Oni stąd chyba nie pójdą, bo mają wigwamy.

Tak skarżyła się do bóstwa ta stroskana sowa.
Lecz nie tylko ona w strachu, i zwierzyna płowa.
Lisek chytry, zając stary i wróbel mazurek.
Co to wczoraj dziobał sobie resztki z chleba skórek.

On do wczoraj nie narzekał, chłopców nawet chwalił.
Dzisiaj jednak uciekł szybko, szybko się oddalił.
Co za huki? Takie liczne. To jest coś nowego.
Słyszał także te odgłosy agent germaniego.

27

Gdy wrócili do Działynia, Stach ze swoim bratem,
Fornal Jacek ich zaczepił: był ktoś ,a był z gnatem!
A kto taki? W kapeluszu, miał bryczesy, a buty podkute.
Pod pachą to coś grubego, twardego, nie jutę.

I co robił? Przy remizie to przeszedł dwa razy,
Zęby to miał równe, białe, bez szczerby, bez skazy,
Kościół obszedł, folwark z dala, czujny drab wysoki.
Może z gminy? Nie, nieznany, przy rękawach troki.

Dobrze, Jacku, dziękujemy. Ktoś doniósł wysoko.
Że nieznany się pokazał? On zaraz wpadł w oko.
Tak to Stachu do Józefa, tak se gaworzyli,
A zmęczeni po ćwiczeniach to straszliwie byli.

Rano to trza Chmielewskiego w obwodzie ostrzegać.
Może, Józek, ty tam ruszysz, ja nie mogę biegać.
W pachwinach mi coś opuchło od nadmiaru biegu,
Spocznę jutro se na strychu wśród suszek po głogu.

Zgoda, jutro będę w Lipnie, trza to zameldować.
Nie możemy w tajemnicy zajść takowych chować.
Powiem także Chmielewskiemu, że strzelanie już trwa,
I że garnki nam pękają, no, a z sosny lecą drwa.

28

I rozeszli się do spania umęczeni bracia,
Siedemnasty rok stulecia. Rosja się przewraca.
Niemiec prze jednak do przodu i bije Moskala,
A on słabnie i to mocno. Car się w bok obala.

Józek przywiózł rozkaz z Lipna. Chmielewski go wydał.
Koncentracja będzie placów. Powiat weźmie udział.
Na sierpień, na jego środek, Matki Boskiej Zielnej,
Tajne to jest zgromadzenie. W lasach będzie pewniej.

Świętosławski las do tego. Obwód to wyznacza.
No, a czemu? No, bo Prusak w Ukrainę wkracza.
Jego wojska będą w przodzie, tu bardziej swobodnie,
Można będzie pod garami rozniecać swe ognie.

Stachu przyjął tę wiadomość i rozmyśla wiele.
Jak przerzucić dużą grupę, bo on jest na czele?
Po tygodniu przybył goniec. Szuka Czortowiaka.
Alek mówi: o tam stoi, o, goni prosiaka.

Goniec krótko mu melduje: Legiony rozbite!
Zmiana u nas nastawienia. Tworzyć związki lite.
Żywność suchą na dni cztery. A broń na ramieniu.
Gdy zakończył, to się zwinął i zapadł się w cieniu.

29

Czortowiak nie goni świnki. Ma sęk na swej głowie.
Co tu zrobić, gdy przypadkiem żandarm się dowie?
Termin nie jest tajemnicą,wszyscy muszą wiedzieć,
I w drewutni sobie usiadł, a nie może siedzieć.

Dzień wymarszu to ustalę na dzień przed odejściem.
Szpicel będzie miał mniej czasu. Ale dokąd, wara.
Będą szli jak im się każe, żadna z gęby para.
Pójdźiem w lasy, będę kluczył, a na końcu duktem.

Tak gdy siedział w tej drewutni plany marszu tworzył.
Do wieczora to obmyślił i na koniec ożył.
Tak, tak będzie, i tak pójdę. Zacznę od godziny.
Potem data. Oj ,zdziwione chłopców będą miny.

Legioniści są w aresztach, ale to ciekawe.
A nam każą pułki tworzyć, to na wielką sprawę!
Ale jaką? To nowina. Ktoś jest wizjonerem.
No i okręt swój prowadzi, pokręcając sterem.

Czortowiak to wszystko w myśli obraca, obrabia.
Czyżby Legion był zrobiony na oczy, na wabia?
A po cichu w całym kraju, prawie w każdej wiosce,
Pluton zbrojny się szykuje. Nie chce być na łasce.

30

Ani Ruska, ani Szwaba, a tym bardziej Wiednia.
Dobry sternik to prowadzi, marka to jest przednia.
Gdy już wszystko rozpracował, poszedł spać na siano.
A obudził się dopiero, kiedy bydło gnano.

Jest Konczalski z miasta Lipna, szuka Czortowiaka.
Kiedy raport on już przyjął, pyta jak wam idzie?
Jak na razie to jest dobrze, to są wierni ludzie.
Nie wiem czy się wszystko uda, to jest wielka paka!

Wystaw w marszu czujki swoje, na sto metrów nawet.
Żadnych śpiewów, żadnych gwizdów, wozów ani karet.
Ma karabin i ma torbę, żadnej, brachu, trąbki.
Zdrady strzeż się, bo są ludzie, co to nie gołąbki.

I odjechał pan Konczalski. Czortowiak do brata.
I mu mówi, będzie wymarsz, jest mi znana data.
Ja dzień naprzód, ja dam sygnał. I tak się rozeszli,
No, bo ciężar na swych barkach to okrutny nieśli.

Kilka dni zeszło na pracy. Stachu jest przy ojcu.
Szprychy koła pomalował, a używał bejcy.
To był olej podgrzewany, w rodzaju pokostu.
Jednak coś tam dodawano, chyba wyciąg z ostu.

31

W środę hasło puścił w obieg. Jutro wymarsz w pole!
Każdy rzucił swoje stado, fujarkę i wiolę.
W worek wepchnął trzy bochenki i w papierek sole.
Oddech zrobił se głęboki, cicho spał w stodole.

Rano pośród płotów z chrustu migały ich czapki,
Takie różne jak ich oczy i rozdęte chrapki.
W zagajniku jest polana jeszcze pełna rosy,
A ich stopa już w szeregu, a niektóra bosa.

Jest czterdziestu, cały pluton. Wszyscy tu stanęli.
Nie ma zbiegłych ani chorych. Do serca se wzięli.
W zgrupowanie my idziemy. Grup będą zawody.
To jest turniej. Co kto umie, mądrości, urody.

Tuszę sobie ,pokażemy, co Działyń potrafi.
W musztrze naszej bez przechwałek, no i brzęku kufli.
W celnym strzale, w czystej broni, staropolskim szyku.
Nie wiem ile placów będzie, a może bez liku.

Tak przemówił im Czortowiak. Cisza była w marszu.
I ruszyło zgrupowanie folwarczne bez musu.
Każdy worek, torbę niesie, a jeden kobiałkę.
No, a w lasach , no to weszli w piachy bardzo miałkie.

32

Ci ,co pierwej są z przysięgą, tworzą czoło grupy.
Dwóch na czujce idzie przodem, ci badają słupy.
Czy za nimi ktoś się kryje? Czy słup nie nacięty?
Oczy patrzą, a nos wącha, tutaj i tam, wszędy.

Jeden strzelec na ramionach to niesie dwa gwery.
Lufą w dół są obrócone, skryte w stare ściery.
Wygląda to jako plecak lub wór pełen słomy,
To kamuflaż taki prosty, na czyjś wzrok łakomy.

Idą niby na Kijaszków, będzie z lewej strony.
Lecz od wioski mądry Stachu jak najdalej stroni.
W lasy idą świętosławskie, to tam jest cel marszu.
A prowadzi jakby w skróty, dużo bagien, murszu.

To nie droga, lecz szlak znany myśliwym, grzybiarzom
Kiedy zaszli już do celu inni strawę warzą.
Pierwej przyszli, może nocą? Sosny tu potężne,
Gruba kora jest spękana, drzewa niebosiężne.

Tu grzyb stoi i się patrzy, gotowy do rwania.
Zdziwion wielce, że nikt jeszcze jemu się nie kłania.
Tyle ludzi, gwar jest cichy. Co to, nie chcą grzyba?
A rozumiem, są w szeregu, im ważniejsza służba.

33

Wnet po chwili odpoczynku zarządzono marsze.
Plac tu idzie wnet za placem, w rytmie jako wiersze.
Tu bez bębna krok się trzyma i depcze się wrzosy,
Długo idą kwadratami ,aż zmokły im włosy.

Broń jest w kozłach, oni ćwiczą aż zenit ma słońce.
Wówczas w kwadrat są kolumny, zetknęły się końce.
Kurz opada, kryje runo, w którym borowiki,
Czekają właśnie na ludzi. A gdzie ich koszyki?

Konczalski jest w środku placu i ma przemówienie.
Do zmęczonych tutaj drogą. Trzeba bronić mienie!
Wróg ,co z pola schodzi gnany, rabuje i niszczy.
Na wagonach, na furmankach i na plecach taszczy.

My,o wojskowe to oręże, gdy Prusak ustąpi,
Mamy dbać, aby nie grabił, by uszedł ostatni.
Jeśli trzeba to orężnie wymieciem Prusaka,
Aby po nim nie zostały ni popiół ni szlaka.

Takie nasze jest zadanie. Godzina się zbliża.
Jeszcze teraz żandarm Kalisz ludności ubliża.
Przyjdzie kryska i na niego i zwalim stupałkę,
I do piachu on zabierze swą pychę i pałkę.

34

Zbrojnie my przepędzim Szwaba. Gdy już będzie kulał.
Ciężkie będą to zmagania. Nikt skóry nie sprzedał,
Za pół darmo, ni z ochotą. Trza go rozbić, zdeptać!
Walić kulą, kolbą pukać i bagnetem tęgo pchać.

Peowiak ci tego słucha, więc pójdą w zapasy.
Tak jak kiedyś pod Olszynką, na pięści, na ciosy.
Chęci wolno rosną w żyłach, a ciało się pręży,
W tych zmaganiach, co nadchodzą, ich ciało zwycięży.

Słychać, serce bije lekko: do boju, do boju!
Tak bez skargi pójdziem młodzi, do znoju, do znoju!
Ja chcę strzelać, chcę zabijać, ja z lufy, ja z lufy.
I źrenice swe ucieszyć z ich juchy, z ich juchy.

Każdy myśli już o walce. Słowa dolatują.
Ale słabiej, bo w umysłach już starcie malują.
Zakończenie mowy słychać. Może już niedługo!
Pójdźiem ,chłopcze, w bój za kraj swój, boś ty jego sługą.

Stachu stoi przy swym placu. Ma ludzi dwie setki.
Liczy wzrokiem pozostałych. Chłopcy od kolebki.
Wszystko młodzi. Będzie tysiąc, jak Tysiąc Walecznych.
Co to poszli w kraj nieznany, ale przecież wiecznych.

35

Trochę czasu do odmarszu, Stach ustawia czujkę.
A tak chodząc z wartownikiem widzi w oczach bójkę.
Widzi starcia, słyszy strzały, zaciętość i gniewy.
Jest dukt leśny, polna droga, tu staniesz na straży.

Sam zaś usiadł na rozstaju, wsparty o pień dębu.
Tu w tym lesie to nie było od wieków już zrębu.
Dąb jest taki rozłożysty, lecz czerstwy, to widać.
Ile cienia swą gałęzią może naraz dawać?

Stachu wstał i obszedł drzewo, średnica dwa metry.
Obmacał też ręką dębczak, brak uszkodzeń kory.
Jakby święty? Spojrzał w górę. Dziupli ani widu,
Ludzie krzywdy nie zrobili. Lud tu nie ma wstydu.

Ile też lat drzewo liczy? Pięćset może więcej?
No, to może i pamięta Krzyżaków zza Drwęcy?
Często tutaj napadali, paląc Polan sioła.
Słychać teraz, ktoś z daleka: Czortowiak! Wciąż woła.

Co wiesz ,dębie ,o historii tego oto lasu?
Czyś jest świadkiem cichych schadzek, czy mieczy hałasu?
Ród by jeden to powiedział, a to ród Działyńskich.
Lecz wytrzebion w noc powstańczą przez judaszy świńskich.

36

Przybiegł chłopak zadyszany: Czortowiak, rozkazy.
Masz do sztabu, jest wezwanie, wołałem sto razy.
Stachu ruszył na polanę, gdzie były odprawy,
Deptał nogą grzyb wspaniały i wrzosy i trawy.

Wyprężył się znakomicie.Melduję swe przyjście.
Ma pochwałę za liczebność, to na piśmie będzie.
Ma też ludzi nie narażać, wszak nacisk się zwiększa.
Nie czas dzisiaj walkę toczyć, używać oręża.

Lecz jak trzeba to uciszyć żandarma i „ucho”.
Lecz rozumie, bez rozgłosu, po ciemku i głucho.
Można także plac opuszczać, bez śpiewu i z czatą,
Broń na plecach nakryć kurtą albo jakąś matą.

Czortowiak się odmeldował.Michalski, rób zbiórkę!
A ja trochę tu połażę i zbiorę tę kurkę.
Inną trasą też wrócimy, otrzem o Piotrkowo,
Nie za blisko, aby okiem zahaczyć o sioło.

Czujki poszły i czekają. Stacho grzyby w chuście
Ma zebrane,a więc daje rozkazy na pójście.
I ruszyła jego grupa czwórkami, ścieżyną.
Czujki także poszły w przody i im z oczu giną.

37

To już rok jest osiemnasty. Jest wiosna i kwiecie,
No i zmiany bardzo duże na szerokim świecie.
Ludzie mówią zaś o Rosji, że wciąż ustępuje,
Ruskie wojsko, brak jest przyczyn, a ciągle się psuje.

Bez oporu Szwab zabiera Polesie, Podole.
Na Mazowszu, tym północnym, zaś gwarno na dole.
Częste zbiórki, więcej ludzi. Niemiec potulnieje.
Jeszcze butny i od wschodu, to wcale nie wieje.

Jednak ludzie cicho szepczą: Francuz tęgo bije!
A gdy lato się kończyło, Prusak głowę kryje.
O, że Ledo! Coś się dzieje!, Stach mówi do Józka.
Czyżby teraz to na Szwaba przyszła jakaś kryska?

Mogą to być zwykłe plotki, lecz Rusek upada.
W środku grupy Stach z Michalskim, Michalski tak gada;
Ten delegat od Bydgoszczy, mówił o Fordonie,
Niebywała była bitwa, nieznana w ich stronie.

Ruskich padło, Niemców padło, że groby kopano,
Bardzo długie, dwieście metrów, zbitych zakopano.
Jest sto grobów, w każdym grobie to dziesięć tysięcy,
Co ty mówisz? A to jatka, a to cmentarz święty!

38

Ludzie szepczą, że kozaków ścięto cekaemem.
Gdy jako ćma parła naprzód, jadąc za swym cieniem.
Tak to mówił ten delegat, szacowny człeczyna,
Taki bajki ci nie powie, to nie partaczyna.

Stachu myśli co to będzie, gdy dojdzie do zrywu?
W jednym miejscu milion ludzi! Trzeba zmienić ksywę.
Trza uzgodnić to z Chmielewskim, a potem z Konczalskim,
Trochę mógłby być związany ze stanem fornalskim.

Ostatecznie pozwolono: „Rezurektury”,
Aby to zapasowało do powstań struktury.
Mógł używać też obydwa, tak mu ustalono,
A czas płynął na robocie. Jest październik rano.

Prusak żąda rekwizycji bydła i kartofli,
Stacho z Józkiem pisze kartki:chować wsio w stodole!
Bydło, owce wysłać w lasy, nie dawać krwawicy!
Wielu chłopów tak zrobiło w całej okolicy.

A najlepiej chłopi z Dulska, nie dali bydlaka.
Ukryli też swoje ziarno w donicach wśród krzaka.
Niemiec robi mocny odwet. Zabrał całe bydło.
Chłopów zgonił do obozu, lecz i sam wpadł w sidło.

39

Sześciu Niemców Stach rozbroił wnet w samym Działyniu.
I to wówczas, kiedy dwójka ładowała świnię.
Stach poderwał cały plac swój. Cały, lecz bez broni.
Były cztery karabiny, co zrobili oni?

Wyskoczyli spoza spichrza, dali w górę salwę.
Niemcy wieprza upuścili. Powtórzono palbę.
Ręce w górę, drze Czortowiak. Wyżej, wyżej ,bratki.
No ,bo kulką dostaniecie i spuścimy gatki.!

Rozbrojono sześciu Niemców, pasy, karabiny.
Niemcy poszli, a chłopacy, oj, mieli ci miny.
Radość biła ta od zuchów, bo to pierwsza zwada,
A więc głosić ją potrzeba, nie straszna im bieda.

Z Lipna przyszedł pilny rozkaz. By Niemca rozbrajać.
Stach ma dziesięć karabinów, zemstą zaczął pałać.
Droszkomenda jest przy moście. Napad robić, , napad!
Czortowiak o pomoc prosi, sam za mały on ma skład.

Z Czernikowa jest Dulczewski, ma on więcej broni.
I na pomoc do Działynia swoim placem goni.
Uderzono na obsługę,co to most broniła,
Nie zdobyto posterunku, chociaż wielka siła.

40

Zdrada była, ktoś uprzedził obsługę obrony.
Ktoś ze swoich, co pochodził od Działynia strony.
Jeden Niemiec jest ubity, to żadne sukcesy,
Ktoś za zdradę dostał grosze do swej pustej kiesy.

Dulczewski chce w Czernikowie uchwycić żandarma.
Lecz ten uciekł na kobyle, tędy gdzie smolarnia.
Dulczewski chce się odegrać. Wzywa Czortowiaka.
Napad zrobi dość poważny i chce mieć swojaka.

Czortowiak przybył jak strzała, Dulczewski melduje.-
Pociąg stoi pełen wojska. Lipno się gotuje.
Trza zatrzymać, trza rozbroić, zatrzymać tę odsiecz!
Co mam robić? Lewą stroną, z ognia zrobisz ty bicz.

Ja od prawej zrobię salwę. A pociąg odjedzie!
Nie, nie ruszy. Bo parowóz, to oddasz koledze.
Michalski, ty na parowóz. Odczepisz lub zniszczysz.
Rozbroimy. Jeśli trzeba, to furmanki wpuścisz.

Rozkaz ,panie Stanisławie. Grupa biegiem w szyny.
Nie zabijać a rozbroić, nie tłuc bez przyczyny.
Już pobiegli, są w maszynie, już sygnał nadali.
A więc widać masę ludzi, co na hurra gnali.

41

Z lewej strony salwa poszła, potem druga, trzecia.
W Czernikowie ona była pierwsza od stulecia.
Ludzi pełno, gapiów pełno, przy nich psy szczekają.
A Dulczewski z prawej strony. Niemcy szansę mają?

Nie, nie mają. Kilka strzałów ostrzegawczych dali.
Ale walczyć z takim mnóstwem, to trochę się bali.
To wiedzieli, że przegrana, że kapitulacja.
Ale tutaj podskakuje ta biedniutka nacja?

Od stu lat co są w niewoli, jeszcze mają siły?
Przecież u nas ich tysiące to po lochach gniły.
Dulczewski woła przez tubę: Czy składacie bronie?!
Bo inaczej ,to porcięta wyślę waszej żonie.

Pociąg milczy. Czemu stoi? A Michalski praży.
On sam granat w dłoni trzyma i go kciukiem waży.
Jest gotowy w palenisko rzucić tę pigułkę,
Albo w komin parowozu. Niemcy na peronie.

Pertraktują już z Dulczewskim, warunki odwrotu.
Chcą by pociąg ruszył nazad. Co za rozkaz zwrotu?
Swoje pasy, amunicja, gwery i broń wszelka,
Żywność także, lecz zostanie wam porcja niewielka.

42

Albo walka, wy w wagonach, a my z każdej strony.
Gdy to mówił,zauważył, że tulą ogony.
Ten Dulczewski spali transport, bo jest fanatykiem,
Wilkiem z lasu, lub odyńcem, lub przebiegłym żbikiem.

Ustępują, na peronach składają ,co trzeba,
Powrócili do Lubicza. Oręż tu spadł z nieba!
Michalski podstawił wozy, skrzynie to są ciężkie,
Co niektóre kwadratowe, co niektóre wielkie.

Po rozbiciu nowe gwery. Ale to ci gratka.
Gdzie to wieźli? Czy do Lipna? Ale mać ich matka.
Dulczewski ,który przewodzi całej akcji, radzi,
By uzbroić wszystkich chłopów, chyba nie zawadzi.

Zgoda na to, mu Czortowiak, rozdać to co w kupie,
Skrzynie można brać na wozy i trzymać w chałupie.
Stację radzę tak obstawić, by przejąć transporty.
Tak, Dulczewski przytakuje, zaraz stawiam warty.

Czortowiak pyta dowódcę: a Lipno wspomoźem?
Z taką siłą możem ruszyć. Tak, gwerem nie nożem.
Jak chcesz ruszyć, ruszaj zaraz, ja tu warty sprawię,
Broń rozwiozę, spokój zrobię i gawiedź odprawię.

43

Rzeczywiście. Całe sioła, przybiegły na strzały.
W oddaleniu, patrząc jeno, to milcząco stały.
Jednak gdyby zbrojni poszli, wyrwali by szyny,
Z zemsty wielkiej, dla odwetu. Nie trzeba przyczyny.

Czortowiak uzbroił ludzi, zrobił trochę musztry.
I wieczorem ruszył torem w długie kilometry.
W Kikole to kazał pospać. Do rana ,do świtu.
No, a rano to wszedł w bramy, aby pomóc miastu.

Wszedł czwórkami w zwartym szyku, dał hasło do śpiewu.
Mówił chłopcom, ładnie śpiewać, bo narobią gniewu.
To jest wojsko, dwie kompanie, nie banda cyganów.
Wypróbował tę piosenkę, weszła ona w narów.

„ O, mój rozmarynie rozwijaj się,
Pójdę do dziewczyny,
Pójdę do jedynej,
Zapytam się.

A jak mi odpowie,- Nie kocham cię -
Ułani werbują
Strzelcy maszerują
Zaciągnę się.”

44

Gdzie Konczalski? Pyta wartę przed rynkiem stojącą.
Ten wartownik był z bagnetem, jak z dzidą kłującą
Tam w ratuszu jest dowództwo. Jego chyba nie ma.
Walki trwają o wagony, on ich w kleszczach trzyma.

Czortowiak się zastanawia, Jednak wybrał ratusz.
Służba tego tak wymaga. Nad drzwiami jest kartusz.
Ale drzwi się otwierają, a w nich jest Konczalski.
Czortowiak się pręży cały. Bez pychy, bez maski.

Melduję przybycie placy Działynia posłusznie.
Stan jest dwieście i plus jeden, uzbrojenie pełne.
Dziękuję i spocznij zuchu, czy są ostrzelani?
Skąd zaś macie pełno broni, chłopcy coś zaspani.

Czortowiak wyjaśnił wszystko i że broń w zapasie,
To ja wyślę tam po skrzynie zaraz wozy nasze.
Czy chcesz udział brać w tych walkach, pociąg uzbrojony.
Niemiec broni się już długo, ma pełne wagony.

Jestem gotów. Gdzie się udać? Czekam na rozkazy.
Weż od czoła parowozu, próbuj i dwa razy.
Rozkaz! Odszedł Stach zuchwały. Za mną marsz, zawołał.
I po drodze już układał i atak szykował.

45

Całą siłą pójdzie z przodu. Michalski ,a do mnie!
Ty parowóz łapaj w garście, ja zaś lewą stronę.
Wolno będę się posuwał, wagon po wagonie,
Ty zaś dachy powystrzelaj, bacz co robią w stronie.

Tak jest, padła już odpowiedź, zablokuję tory.
By nie ruszył parowozem i nie uwiózł sfory.
Michalskiemu to dwa razy powtarzać nie trzeba,
Nie na próżno na swym karku miał dużego łeba.

Słychać strzały, ktoś tam wali, terkot maszynówki.
Chłopcy skaczą przez zastawy, lub przez buforówki.
Jest też pociąg, jest pod parą, drzwi wszystkie zamknięte.
Nieraz z okien dają serie, maszynki przeklęte.

Zameldował swe przybycie. Chce od przodu walić.
Już ma zgodę, lecz z rezerwą do Prusaka palić.
A to czemu? Pyta Stachu, trochę zadziwiony.
Chcę ich zmęczyć, potem puścić, gdy będzie dławiony.

To się podda do wieczora. Stach przyznaje racje.
Gdy się uda, no to po co podpalać tu stacje.
Michalski stawia zapory. Bierz siłą parowóz.
A ja pójdę pod wagony, w razie czego pomóż.

46

Józek odczep trzy wagony, rozdzielimy Szwaba.
Michalski ich popchnie w tyły. Czy tak to wypada?
Pomysł przedni, mój braciszku, bierzem się za pranie.
By granatów nie rzucali, bo Szwaby to dranie.

Michalski jest w parowozie już na jego dachu,
Strzela po tych, co tam leżą, a teraz są w strachu.
Co się który trochę ruszy, już dostaje kulkę,
Józek zaś pod wagonami, metry ma maleńkie.

Czołgać się pod hamulcami i pod każdą osią,
Trud mu sprawia i chłopakom, lecz obrońców płoszą.
Trzeci wagon już odczepia, zwalnia węże z parą,
Pozostali nieustannie nad dachami walą.

Znak jest dany, drgną wagony, transport rozdzielony.
Teraz wzmaga się już ostrzał i to z każdej strony.
Wieczorem wagony milkną, jest i biała szmata,
Nim zaś dojdzie do rozmowy, trza wycofać brata.

On tam siedzi w zagrożeniu, ma się cofnąć w tyły.
Póki widać i podkłady i kamieni bryły.
Tak skończono w mieście Lipno rozbrajanie Niemców.
Zwycięzcy dostali łupy. Brak wśród nich jest wieńców.

47

Rozdział II

Wstąpienie do Wojska Polskiego

Od czasów gdy Lipno stoi, od czasów Popiela,
To nie było w tej osadzie czynów aż tak wiela.
W drugi dzień ,gdy Niemiec odszedł na stacji są tłumy.
Różnorakich, starych, młodych, a mury nie z gumy.

Toteż tłok jest taki wielki,że pomimo chłodów,
Nikt pod nosem nie ma szronu, ani sopli lodów.
Po co przyszli? Po karabin. Chcą do batalionu.
Broń złożono wśród młodzików. Wśród onych kordonu.

Konczalski dał taki rozkaz. Obstawić broń placem.
A to mówiąc to pod nosem, pogroził swym palcem.
Broń nie może wyparować. Ani jedna sztuka.
I sam poszedł w tłum młodzieży, gońców sprawnych szuka.

Ty do Zbójna. Ty na Kikoł ,a ty pędem w Lubicz.
Zbiórka placów! Wici nagłe. Za broń swoją uchwyć!
Ten co stanie w jednej dobie, w batalion się wciśnie.
Ruszać chłopcy, ano żywo, nie stępem, nie gnuśnie!

48

Polska wzywa! Polska wstaje! Na Dobrzyń, na Skąpe!
Wieść zaś gońców wyprzedziła. Czasy były święte!
Trzynastego listopada na rynku jest rota.
Tysiąc młodych w jej szeregu. Jest twardsza od młota.

Szereg nie drgnie. Pali oczy marzeniem wielkości.
Są z powiatu Lipnowskiego, Przeważnie bez włości.
To z czworaków wyszli w rynek, z izby wielodzietnej,
W starych łachach i drewniakach. Bez wstęgi szlachetnej.

Karność u nich, ufność w wodza, Oddanie bez granic.
Taki kwiat w rabacie rynku. Z wielu, wielu stanic.
Gdy komenda padła: Baczność ! I , na ramię bronie!
Nikt tu gwera nie wypuścił. A zmarszczone skronie.

Żołnierz z Płocka, trzeszczy oczy, komendę powtarza.
Z boku stoją tłumy ludzi. Kohorta nie wraża.
To ich dzieci, to ich chłopcy, chłopcy malowane.
Trudno zmieścić się na placu. Ściany rozpierane.

W uliczkach stoją tabory, furki i furgony,
Amunicja tam zdobyczna, kule i patrony.
Batalion pójdzie na musztrę, na bliskie wygony.
Aby miasta nie opuszczać. Wokół własne strony.

49

Nocleg w szkole i na stacji. Kuchnie przy taborach.
Posterunki już są polskie, w rogatkach, na torach.
Wartownicy mają ciepło, ludzie skóry dali.
Ludzie wszystkiego pilnują. Ludzie o nich dbali.

W kraju szumi jedna nuta: odbudować wojsko!
Tak z dnia na dzień każdy wojak czuje się już swojsko.
Kępiński w pierwszej kompanii tego batalionu,
On współtwórca i ze szczęścia oczy łezki ronią.

Jest Bronek od Dobrzynia i Józek Kwiatkowski,
Jemu wzrok za dziewczętami. Skory do miłostki.
Stachu , Bronek już koledzy, razem śpią na strychu
Starej stacji pośród pierzyn. Nie ma tu przepychu.

Nieraz rano to się kicha. Woda wszystko zmywa.
Gdy się z wiadra ręką bierze i katar wypluwa.
Mundur na nich to jest żaden, to jest pstrokacizna.
Swoje łachy, obcy mundur. Czy da Ojcowizna?

A skąd weźmie, mówi Stachu, trzy armie nas brały.
I trzy hymny przymusowo do ucha ci grały.
Ja w to wierzę, odżyjemy. Lecz najpierw granice!
Na Rubieżach. To cel główny. Mówiąc zgryzał gicze.

50

Tak im zeszło trzy tygodnie. Jest grudzień świąteczny.
Wyjazd wojska. Lipno żegna. Lipno gród mateczny.
Jadą już do Ciechanowa pociągiem znajomym,
Co to woził obce armie po nasypie stromym.

W Ciechanowie tworzą pułki. Batalionów mrowie.
Śmiechu pełno i dowcipów, a gasną o nowie.
Wówczas sen błogi przychodzi, śni się coś pięknego…
Polska wolna. Mundur nowy, w barwie zielonego…

Marsz ulicą. Z boku dziewcząt uśmiechnięte twarze.
Nieraz wojna dość paskudna,obraz marzeń maże.
Sen to miły , uspakaja, są i wianki z chabrów,
Pełno drzew, zielonych błoni, niezliczonych gwerów.

Coś się budzi. Coś nowego. Pragnienie swobody.
Nic, że zimno. Niedostatek. Nic, bo każdy młody.
Gdy sen mija, sen co goi, życie dzisiaj trudne,
To na jawie jest inaczej. Tu nic nie obłudne.

Każdy wierzy, będzie chwała! Trąbka gra pobudkę.
Ćwiczenie dla sportu rano. Mycie gęby krótkie.
Potem zupa na rozgrzewkę, po której manewry.
One zawsze dość męczące. Lecz spokojne nerwy.

51

Po manewrach, choć dzień krótki,Bronek rwie w ulice,
Bo tam, mówi, w ciepłych paltach, wędrują dziewice”.
Ulice są oświetlone, okno je oświetla.
Gdy knot gaśnie mrok nastaje. I w nim gaśnie chętka.

W koszarach czyszczenie ubrań, suszenie odzieży.
Po capstrzyku to pokotem na słomie się leży.
Rano znowu zbiórka wojska, ale trochę inna,
No, bo nocą nowi przyszli, co się trzęsą z zimna.

Ustalono teraz pułki. Stach w trzydziestym drugim.
Cały Działyń, no i z Józkiem, chłopcem dosyć długim.
Jest i Bronek ten z Dobrzynia, wielce z tego kontent.
Koleżeński, dobry to druh, z ubioru to galant.

Schludny taki, swojski chłopak. Mówi, że on z Litwy.
Że dziadkowie w Listopadzie nie przeżyli bitwy.
Zbyt ufali w wielkie czary, węży przepowiednie,
Nie myśleli, że w powstaniu, to każdy z nich legnie.

Ojciec, który szedł na Kurpie, o Dobrzyń zahaczył.
Na kwaterze miłą Konię polubił. Tłumaczył.
Z nią miał dzieci, dwie córeczki i jego młokosa.
One w domu pozostały. On chce iść na Rusa.

52

Bronek, powiedz, co to znaczy, węży przepowiednie?
Pyta Stachu, ciekaw tego, bo aż twarz mu blednie.
Czy to węży się pytali? Wiem, że mieli w domu.
Że karmili przy posiłku, było ich od groma.

Wypełzali gdzieś spod ściany,gdy miski dzwoniły.
Gdzieś na boku w zakamarkach one się gnieździły.
Ochłap z mięsa, kawał kiszki, nawet salcesony,
One skromnie się łasiły, zwijając ogony.

Nieraz to się odganiało kopystką po głowie,
Gdy natrętne chciały wyrwać kęs zgryzion w połowie.
Co ty mówisz, to tak było? Ja to wiem od ojca.
Że też młode podczas zimy wkładano do kojca.

Bronek, powiedz, a nie było czasem ukąszenia?
Nie słyszałem takiej gadki. To wspólne istnienia.
W jednej chacie człowiek z wężem. To nie zabobony.
To coś z wiary, a odwiecznej, od litewskiej strony.

Pożywienie, pożywienie, jakie z tego czary?
Bo te węże tan robiły. Chowały się w gary.
Pełzały do wrót chałupy gdy nadchodził obcy,
Syk dawały, aby kryć się i chować w piwnicy.

53

Gwiazdę z ciał swych układały, głowami do środka.
Tak leżały nieraz pół dnia i w prawo wywrotka.
Jeśli w lewo ją robiły, to złe wiadomości.
To oznacza, że od zbójców będą mieli gości..

Często Łotysz, lub Fin śnieżny, zjeżdżał reniferem.
Grabił stado i dziewice i gnał ich spacerem.
W dal nieznaną, co ze śniegu i co nie ma końca,
Gdzie dzień w bieli jest śniegowej, jest jasno bez słońca.

Dziwy, dziwy nam tu prawisz. Przy nich zasypiali.
Budzili się bardzo ciężko, gdy trębacze grali.
Jakie rzeczy są ciekawe w niektórej krainie,
Dzięki ludziom, ich wędrówkom historia nie ginie.

Z Ciechanowa wczesną wiosną, ruszyli w Polesie.
Tam gdzie opar i gdzie woda , echo w dale niesie.
Stanęli w zasiekach z drutu, rowy i okopy.
Na przedpolu to wkopane są głęboko słupy.

To są słupy orientacji dla armat co biją.
W lewo, w prawo na rozkazy. Piesi głowy kryją.
Te okopy zbudowali Niemcy. Tutaj doszli.
Tu się wryli w ziemię żyzną. Stąd głowy unieśli.

54

Chcieli stworzyć front na wieki. Utworzyć granice.
Mieli doły pokopane, a w tych dołach prycze.
Tutaj polski żołnierz stanął, o dziwo, na krótko.
Bo iść naprzód rozkaz nadszedł, a bardzo cichutko.

No, a czemu ktoś zapyta? Bo się Sowiet ruszył.
I pomału posterunki polskie siłą kruszył.
Gdy zetknęli się dwa fronty swym przednim taranem,
To Polacy usłyszeli w dialekcie im znanym,

Rozkazy na swym przedpolu. Język znany Żydów.
Więc to Żydzi pchają armie, a z rosyjskich ludów!
Rzecz to jakaś niebywała. Ciekawe, ciekawe.
Co to znaczy? Przypuszczenia, są naprawdę mgławe.

Chcą po Niemcu mieć okopy, zatrzymać ich trzeba.
A więc pułki poszły w pole, gdzie to z gliny gleba.
Stachu był nad Berezyną, rzeką dość leniwą,
Barwę wody, no, to miała w zieleni, lecz zgniłą.

Pułk rozłożył się w przestrzeni niebywale długiej.
Bronek zaraz mówi: rzadko, tyłek kaczki miękkiej.
Zobaczymy jak nadejdą, jak gęste szeregi,
Są na tamtym ponoć brzegu. Tak meldują szpiegi.

55

Maj był miesiąc, gdy trzej chłopcy patrzyli na rzekę.
Tam za rzeką, to wschód słońca. Przestrzenie dalekie.
To bezludna jest kraina, nie uświadczysz ludzi,
Cisza ,jaka jest w zenicie, to niepokój budzi.

Jeno kaczki, jeno czajki, łabędzie w przelocie.
Mówią o tym jaka głusza w swej pierwotnej cnocie.
Tędy to chyba nie przejdą, rzecze Józek „Kwiatek”.
W tej zielono woda stoi, nie zamoczą gatek.

Mogą czółna pchać przed sobą, bale od chojarów,
Już jest ciepło, to obeschną. Czy nie znasz Moskalów?
Tu znów Bronek się wyraził i splunął na trawę.
Gorzej ,gdy kupę ustawią i utworzą ławę.

Na to mamy kulomioty niemieckie, francuskie,
Te zagrają, gdy na brzegach głowy będą ruskie.
Cicho hasło jest podane. Na zmianę do kuchni.
Na posiłek. To oznacza, do kotła matuchny.

Józek, ty idź, my zostaniem. Józek zniknął w trawach.
Bronek mówi tak do Stacha: A co tam w tych stawach?
Ręką wskazał na bajorka, z groblą nie szeroką,
Nie wiem tego. Może ryba, lub odyniec z lochą.

56

Tam jest ludzką rękę widać. Za proste na groble.
Jeśli płytkie to są stawy, to na ptaki wabie.
Wiesz co, Stachu, jeśli groble, to człowieka dzieło.
Muszą tu być ludzkie chaty, skąd by to się wzięło?

Stachu nagle się poderwał. Mogą być ziemianki!
A w ziemiankach kupa wojska. Ukryte taczanki.
Kiedy Józek wróci z kuchni, ty pójdziesz z raportem,
Oni tutaj mogą walnąć podziemnym taranem.

Nie wystawiaj się na cele, Bronek mówi cicho,
Trzeba w trawach. A tam w łozach, kulkę przyśle licho.
Tak ,rozumiem, Dobre słowa. To cisza przed burzą.
No, możliwe. Mało nas tu. A czy oni ruszą?

Tutaj machnął Bronek ręką. U nich zamęt wielki.
A mózg także nie za bardzo. Rozwodniony, miałki.
Co się jeniec napatoczył, to schlany jak świnia,
On za długo na pikiecie przecież nie wytrzyma.

Wrócił Józek ode kuchni. Rękawem trze usta,
Widać kotlet albo zupa była bardzo tłusta.
Chce do rzeki zmyć menażki, ale Stach nie daje,
Stój! Nie podchodź. Coś za cicho. Może mi się zdaje.

57

Szukam dymu, węszyć dymy, odgłosów spod ziemi.
Lustro wody obserwować, czy jej coś nie plami.
Tak dowództwo zarządziło. Zwiększyć warty czujność.
Pułk od razu stawia uszy, zmniejsza swoją senność.

Takie ja mam wiadomości, Więc pójdę nad stawy.
Tam jest szerzej oddalony, brzeg jest rzeki prawy.
Nie wystawiaj się zbyt długo, bo ktoś wyceluje,
Józek wnet na to spoważniał i powagę czuje.

Poszedł płukać swą menażkę i zbadać te wody,
Gdy podchodził ,to zobaczył, są pełne urody.
Tafla wody tak spokojna, są nawet topiki,
Ale ryba się nie pluszcze. Chyba nie stawiki?

Nad wodę, gdy wyszedł z turzyc, jest trochę chłodnawo.
O, tam, mnich widać u brzegu zarośnięty trawą.
Jednak stawy zaniedbane. Ryba stoi na dnie.
Coś zmajstruję,coś ułowię. Pójdzie mi to snadnie.

Wrócił. Mówi tak do Stacha;:Stachu, masz agrafkę?
No, a po co? Może i mam. Ja już robię spławkę.
Pójdę łowić ryby z rana. A z czego że żyłkę?
Józek tutaj się zamyślił. Tak myślą we dwójkę.

58

Nici z worka? Szewska dratew? Dobry i kordonek.
Ale skąd to? Patrzą w górkę. Na niej sam rumianek.
Kwitnie sobie, bawi oczy. Kwiat to ma zapachy!
Gdy go potrzesz w swojej dłoni, to smaruj swe pachy.

Nic się tutaj nie wymyśli. Nici? Nici szkoda.
Ale pomysł Józka dobry. W łowieniu uroda.
Myśli mają tym zajęte, Stachu rwie rumianek.
W palcach jego tak obraca ,aby upleść wianek.

Nogą nagle kopnął deskę. Deska na bezludziu?
Podniósł grubą dechę z trudem, oparł na podudziu.
Ki cholera! Józek za broń! Tutaj jest pieczara.
Józek broń już repetuje. Czy zjawi się mara?

Klęka, czeka, co Stach zrobi ,a broń ma na biodrze.
Włos mu stanął jako strzecha, cała głowa gorze.
Jako łowczy czeka chwili, gdy zwierz będzie w oku,
Drży i milczy, oczekuje i nie robi kroku.

Stachu zapadł się pod ziemię, chwila ciszy, grozy.
Już go widać, coś tam trzyma. W ręku ma powrozy.
Chodź tu, Józek, wejdź i obacz. Może coś się przyda?
Zaduch, tam jest pełno pleśni i białego grzyba.

59

Józek wlazł po stopniach z gliny. To zwykła ziemianka.
Na sztorc stoją obok siebie brzozowe polanka.
Strop zaś z bali, okrąglaków, dębowych gałęzi,
Gliną kryte i deptane. Sufit na uwięzi.

Jama duża jak komnata. Więcierz uskładana,
Ruszył ręką czarną siatkę. Cała jest spleśniała.
Pręt z leszczyny też zbutwiały. To nie do użytku.
Można by to wszystko wynieść i zrobić dla śpiku.

Wyszedł ,bo tam zaduch wielki. A co myśli Stachu?
Gdyby przyszło nam zimować , to zrobimy machu.
Wyrzucimy, wysprzątamy. No, a gdyby tera?
Uzgodnimy z Bronkiem. Idzie. Teraz na to pora.

Stachu, szybko na posiłek. Tam będzie odprawa.
Ponoć będzie to poważne. Może być nawała.
Co ty powiesz? Taka cisza. Słychać krzyki czajki.
Masz się stawić i to szybko. To nie ciuciubabki.

Czajka, czajka
Gdzie masz jajka?
W pyrzu, w pyrzu
Na talirzu!

60

Stachu wziął karabin w rękę, menażkę i czapkę.
Ja tu zaraz bolszewika złapię w więcierz ,w siatkę.
Niech no ruszy alkoholik z leża swoje brudy,
A gdzie on tam jest do walki. Taki głodny, chudy.

Tak on sobie rozumował. Chłopak ode Drwęcy.
Widział przecież tu pustkowia, Nie ma ni zajęcy.
Co się stało tutaj z ludźmi? Od Sapiehy przecie.
Mężni byli. Ludni byli. Lud czerstwy jak kwiecie.

Tędy szedł Sapieha do nas, gdy Szwed nas najechał.
Tędy wracał Napoleon, kiedy z mrozu padał.
Mamy teraz się wycofać, bo przyjdzie nawała!
A takiego, ani kroku, a takiego wała.

Doszedł Stachu do taborów. Posiłek mu dano.
Jadł dość wolno, bo odprawę to o czwartej chciano.
Z innych pułków ,zauważył ,były delegaty,
Coś naprawdę się szykuje. Jadł wolno, na raty.

W taborach nie było ruchu. Decyzji więc nie ma.
Kuchnia stała na posesji, a z niej zupa brana.
Dom spalony i stodoła. Chlewiki to z gliny.
Ogień nie wziął, nie dał rady, z tej prostej przyczyny.

61

Ludzi wokół nie ma żadnych. Nie ma z kim pogadać.
Jak tu było? Jak tu żyli? Czy polskim chcą władać?
Są ruiny zarośnięte, nie krzewem, zieliskiem,
Krzyczą cegłą i kamieniem, tak jak stawy mnichem.

Taki ślad pozostał po nich. Rodak równy królom.
Stachu patrzy, Stachu tęskni. Jak oprzeć się bólom?
Po wielkości Radziwiłłów. Po pułkach Smoleńska,
Przecież oni stali twardo. To dziejowa klęska..

Dzięki nim jest pod Grunwaldem. Zdeptano też Szweda.
Teraz to kilka kominów, zielsko, cicha bieda.
Napatoczył mu się Budny. Nie wiesz ,co się kluje?
Może wiele, może mało. Nic się nie szykuje.

Nic nie słychać, będzie raport. Są z innego pułku.
Żeby coś się szykowało. Na tym tu padołku.
Cisza wkoło, jeno ptaki, a pole w ugorze.
Co tu może być nowego? Co tu stać się może?

Tyle Budny, chłop dwa metry. Zdrowy jak ten chojar.
Tego zdrowia i urody pozazdrości bojar.
Ale onych tutaj nie ma. Czas jest na odprawę.
Pułkownik prowadzi wszystkich w ubocze na trawę.

62

Pod Smoleńskiem się gromadzą wojska w front szeroki,
Mogą na nas tu uderzyć, gdy wyschną roztopy.
Może nawet w tym tygodniu, a może i jutro,
Dziś wieczorem pobierzecie sobie suche futro.

Bo tabory wycofamy do tyłu o staje,
Tak się mogą nam zakończyć Berezyny maje.
Odprawa jest zakończona, suchy prowiant brać trza.
Ciszę w wieczór to zakłóca chrabąszcz ,który już gra.

Swym skrzydełkiem wedle czapki, karabinu lufy,
Brzęczy wokół jest natrętny, a może i głuchy.
Takie tu się rodzą w maju. Zrodzą się i ludzie.
Po utarczkach, niepokojach i po wielkim trudzie.

Stach z żywnością we plecaku wraca jako wielbłąd,
Tamci patrzą on garbaty. Jak to, kiedy, a skąd?
Mam wyżerkę na dni cztery, Tabor jest cofnięty.
A my to co? Berezynie pokażemy pięty?

Sowiet armie swe szykuje. Jutro może ruszy.
A jak puknie swym taranem,to nas tutaj skruszy.
Co nas tutaj? Trójka stoi. Prawie na kilometr.
Zatrzymamy pluton wraży? Kalesonem albo w swetr?

63

Tę ziemiankę wyczyścimy, mogą prać armaty.
Nic nie robim. Jutro wojna. Szkoda, czasu straty.
To już jutro? Ja tak myślę. Dali prowiant przecie.
A pułkownik, choć nie straszy, to głupot nie plecie.

Podzielili czas na wartę. Kto, kiedy, jak budzi?
Dwóch zasypia, a ten trzeci swe powieki trudzi.
Maj to nocki ma dość chłodne. Koce szyję tulą.
Obudzili się nad ranem wraz z armatnią kulą.

Czternasty maj, to o świcie. Rzeka jest w uśpieniu.
Lewe brzegi już od rana są w olszyny cieniu.
Do połowy nurtu rzeki cień wierzchołków drzewa,
Od poświstu wielkiej kuli kruk i wrona zwiewa.

Cień maleje,też maleje ostrzał i świst kuli.
To zaczątek. To coś będzie. Nikt uszu nie tuli.
Chłopcy patrzą poza rzekę. Wśród odwiecznej ciszy
Tam są bagna, torfowiska i łąkowe myszy.

Trzeba czółna, barki rzeczne, by forsować wodę,
Ale takie forsowanie może przynieść szkodę.
Tu kulomiot to zatrzyma, prom i rzeczną barkę,
A z topielców jeno jesiotr uchwyci z nich skwarkę.

64

Tylko kilka strzałów dała armata z daleka.
Trudno oczy wypatrują, a dzionek ucieka.
Znów pod wieczór warta stoi,wśród traw depcze ścieżkę,
Toń wody nieraz szarpana przez ryby, a ciężkie.

Widać toto przy księżycu i plusk uszy słyszą.
Po nich wody falą niską do brzegu kołyszą.
Nic poza tym. Martwa cisza w całej okolicy.
Ścieżką chodzą wśród tymotki i kępy bylicy.

Jesiotr to jest gruba ryba, trza lampę i czółno,
Ale teraz wojna przecież , myśleć o tym durno.
W tamtym brzegu, chociaż cisza, może być małojec,
Pośle kulkę z kulomiotu i łowienia koniec.

Rano z pułku wiadomości: Bolszewik zaczyna!
Ale nie tu. No i chyba cicha Berezyna.
Między Leplem, no i Dziwną atak rozpoczęty,
Siłą znaczną, bo sołdaty tworzą aż trzy rzędy.

Tyle mówi komunikat. Pułk cały gotowy.
Stoi w miejscu, nadsłuchuje i gotuje strawy.
W tydzień nadszedł komunikat: Atak jest odparty!
Z Postaw nasi szturm zaczęli i wygrali karty.

65

Bronek mówi: a może by oczyścić ziemiankę?
Artyleria, gdy da salwę? Czy szukasz ochronki?
Ta ziemianka się zawali od bliskiego wstrząsu,
Bronek się tu irytuje i aż dostał pąsu.

Ale okop jest, chłopaki, gdzie ukryjesz czaszkę?
Trochę racja ,ale teraz to chwytaj menażkę.
Idź do kuchni, tam posłuchaj, co szepczą kuchciki,
No ,to oni więcej wiedzą ,bo tłuką befsztyki.

Bronek poszedł. A Stach z Józkiem wpatrzeni w nurt cichy,
Myślą o tym, jak to będzie, pukają się w plechy.
To z radości ,gdy powiedzą coś bardzo śmiesznego,
Aleś dobrze to powiedział, a brawo, kolego.

Tę idyllę im przerywa Bronek ,który biegnie,
Odmarsz! Woła! Zbiór w taborze, twarz to jemu blednie.
Zarzucili swe plecaki, z karabinem w dłoni,
Spiesznie idą do taboru, chociaż nikt nie goni.

Atak na Mozyr wskazany! W godzinę ruszyli.
A nad ranem prosto z marszu pierwsi już się bili.
Na celu Kolanowicze. Pułk w kształcie wachlarza,
Prze wciąż naprzód ogień dając, na opór nie zważa.

66

Stachu idąc z biodra strzela,, już widzi budynki,
Teraz z oka już przymierza do okna chatynki.
Tam błyskało, więc ktoś strzela. Obok Bronek dąży.
A za nimi Józek sprawny, jako lisek krąży.

Często broń swą repetuje i naprzód, i naprzód!
Nie zamęcza onych w walce marszu wielki trud.
Widzą stację kolejową. Natężają ostrzał,
Nieraz klęczą,dają salwę, nikt wroga nie widział.

Jednak jest tam wśród budowli, bo bzykają kule,
Co niektóra wedle ucha pieśń zawodzi czule.
I przemija, się oddala. Znowu huk wystrzałów,
Z kulomiotu tam ktoś wali do polskich wojaków

Bronek! Bierzmy tę chałupę. Ja z prawa, ty z lewa,
A za nimi Józek zwinny po szybach polewa.
Gdy już okno jest wybite, daje w izbę nura,
Stół przewraca, podskakuje, buciorami szura.

Zwiali szybko bolszewiki. Wchodzi na podwórze.
Jeden leży pod chałupą, tuż przy samym murze.
Na podwórku Stach i Bronek strzelają w kurniki,
Stamtąd słychać pojedyncze lamenty i krzyki.

67

Pomiłujsa wy, że trochy, wy dobre Polaszki!
A z kurnika wyskakują kokoszki i kaczki.
Ruki w wierch! Zawołał Bronek, lufę w kurnik wsadził.
A po chwili półnagiego woja wyprowadził.

Któryj korpus? Gawaryj! Nu ,Grupa Mozyrska.
Stachu podszedł i spogląda na Ruska tak z bliska.
Nie golony od tygodnia, łach na nim nieznany.
Butów brak mu. Zamiast paska to łykiem związany.

Karabin to miał na sznurze, poplątany z płótna.
To jest żołnierz carskiej armii? Mina jego głodna.
Ty służyłeś w carskiej armii? Niet, ja od miesiąca.
Zabrała mnie pod przymusem przybyła konnica.

No, a reszta z carskiej armii? Niet, oni wsie ubici.
Mnie zabrali, no i resztę z ubogiej stanicy.
No, to gdzie jest carskie wojsko? Uciekło do Turka?
No, mówiłem, rozstrzelani. A z nich cała sterta.

Stachu trochę mu nie wierzy. Odesłał do pułku.
Lecz ,gdy stację już zdobyli, jeńców jest bez liku.
Wszystko w różnych tu łachmanach. Nikt nie ma munduru.
Zapytany pierwszy z brzegu. Gada jak do wtóru.

68

Tamte wojska wytrzebione. Już dawno, rok temu.
Zabijano z kulomiotu w lasach po kryjomu.
Po kryjomu? To skąd ty wiesz? Bo my za butami.
Chodziliśmy nocą kopać, ot razem z babami.

Stachu odszedł pełen mdłości. Mozyr już zdobyty.
Dach na stacji kolejowej to jest papą kryty.
Lecz nie płonie, choć ma dziury. Sowiet się wycofał.
W pomieszczeniach, w poczekalni widać jak on kochał

Czystość, schludność, porządeczek. Widać po barłogu.
Wejść jest trudno, tyle śmieci. Gdzie postawić nogi?
Nowe cechy ma ta armia. Zaprzeczenie carskiej.
Ale w pysku, w haśle nowym, to o Rosji wielkiej!

Chwila teraz odpoczynku, podciągnięto kuchnie,
Po zjedzeniu ciepłej strawy, każdy drzemkę utnie.
Na pół leżąc, na pół siedząc,, gdy słonko nagrzewa,
Jaźń każdemu ze zmęczenia oczy mgłą zalewa.

Tak drzemali do wieczora. Wieczorem wśród toru,
Maszerują na zdobycie nowego chutoru.
To były Wasilewicze. Stacja kolejowa,
Nocą ostrzał rozpoczęli. Noc była majowa.

69

Tu się Rusek przygotował. Telegraf kolei,
Dał im sygnał o napadzie. W szklanki już nie leli.
Prohibicję wprowadzono, pół dnia na trzeźwienie.
Skorzystali z tego szybko. Małojcy ,a lenie.

Kiedy przyszło z broni strzelać, nie mogli jej znaleźć.
Bo Polacy nocą przyszli.. Czują w gardle boleść.
Bez napitku, tak na sucho? Strelać, strelać ,czarty!
Komandir wrzeszczy jak może podciągając porty.

Kulomiot wnet rozerwał. Jaka to przyczyna?
Bo spirytus w bęben wlano. Tak mówi starszyna.
Strelać nada! Bronić stacji. I władzy Lenina!
Ale pierwszy o ucieczce rozmyślać zaczyna.

Sam jest Żydem, wojsko ruskie i pochodzi z ludu.
Według tekstów zapisanych dokonują cudu.
Więc jak może tak zachęca. Bronić tu się nada.
Ciągle woła, pokrzykuje ,aż drętwieje broda.

Ostrzał polski coraz większy, i bliżej ,i bliżej.
Noc jest czarna a ich kulki lecą coraz wyżej.
Wody nalać w kulomioty i zakładać taśmy!
Drug druga niech wspomaga, by nie było waśni.

70

Ochrypł całkiem już starszyna. Na migi w ciemności.
Pokazuje, co trza robić. Kolbą łamie kości.
Jeśli któryś w tył ucieka bez broni ,jest tchórzem,
Wasilewki stacja ważna, Lenina przedmurzem!

Berezyny dać nie można. Strelać, ludu dzieci!
O, Polaczki z armat walą. Wagon w górę leci.
Po południu już po bitwie. Miasteczko jest wzięte.
I do rzeki Berezyny obcęgami ścięte.

Kilka dni mają oddechu, Stach, Józek i Bronek.
Kręcą się po okolicy ,są postrachem wrony.
Ktoś pomyśli, niemożliwe, by nie było drobiu.
Krówki jakiejś,albo kury,zboża na przednówku.

Lecz to prawda, jeno ludzie, tu byli istoty.
Więcej życia brakowało. Połamane płoty.
To co jedli? Pyta Stachu. Owies, mówi baba.
A to mówiąc ,to swe wargi w dwie bruzdy składa.

Zęba u niej już nie znajdziesz. Włos od lat nie myty.
Wszystko wojsko im zabrało. Zostały kobity.
Najpierw mężczyzn, potem bydło, na koniec to kury.
O tam jeno pozostało, w zapiecku kot bury.

71

Na południe pułk odchodzi. Mają brać Rzeczyce.
Idą groblą jedną, drugą. Trawy i turzyce.
Tataraków pełne rowy, bagniska- łoziny.
A na wodach i mokradłach, to wyniosłe trzciny.

W trzy dni doszli pod Rzeczyce, tu pola uprawne,
A zagony wyrównane, starannie i sprawnie.
Z dala widać wieże cerkwi. Chałup białych wiele,
Już z daleka ich ujrzano. Dzwon bije w kościele.

Głos się niesie po tych polach, gdzie żyto w kolana.
Gdzie kartofel posadzony, gryka z liści znana.
Pułk wychodzi na pozycje, czeka na armatki,
One pierwsze tu wystrzelą i potłuką statki.

Rejwach zrobią wśród ludności. Spłoszą i sołdaty,
Które widząc dużą siłę, krzykną: Boże! Maty!
Na dwunastą sygnał: Atak! Stachu rwie do przodu.
Ogień daje, idzie bruzdą i pada jak kłodą.

To kulomiot go podcina. W bok czuł uderzenie.
A gdy padał ,to pomyślał: kończy się istnienie…
I tak leżał dosyć długo. Szturm jest nieudany.
A on leży, lewą ręką zatyka swe rany.

72

Kto tam leży? Głos dowódcy odzywa się z tyłu.
Ja, Kępiński, oberwałem, nie mam żadnej siły.
Wzmocnić ogień! Dwóch noszowych! Artyleria w domy!
Szybciej strzelać! Niech pioruny i niech wszystkie gromy!

Dwóch noszowych chyłkiem biegnie, bruzdy jakby świeże,
W kartoflisku, Stach wojownik wybrał sobie leże.
I nie stęka, jeno patrzy, kto zaś się pochyla,
Bo karabin trzyma w ręku. Człowiek nie z cywila….

To jest mundur i zielony, jakaś zieleń jasna.
A w korytku przestrzeń mała, no i trochę ciasna.
Już na nosze go ładują. Chyłkiem pod gwizdaniem.
Idą szybko, może biegną. On nazwie to gnaniem.

Odnieśli go pod tabory, na wóz z płaskiej deski.
Tam mu mundur rozcinali i przemyli nerki.
Potem wózek, bat, woźnica, słychać, wio , żywo!
Dziesięć wozów tak ruszyło. Z nieba trochę mżyło.

Na Zachód koniki dążą. Z boku wzdłuż Prypeci.
Drogą bardzo rozjechaną, a tu z góry leci.
Jadą za dnia i z wieczora. Nocką aż do rana.
Gdzieś nad ranem to dla rannych strawa, ciepła brana.

73

Droga jednak się pogarsza. Droga z okrąglaków.
Stachu myśli: tu wyzionę. Po co wieźć tych wraków?
Niech nas w błota tu wyrzucą. Nie zniosę męczarni.
Uniósł głowę, ludzie, konie, to od błota czarni.

Zamknął oczy, wola boska. Tak to się tu skończy.
Ale czuje, ajer pachnie, znoszą wiele kłączy.
Tną gałązki brzozy białej, moszczą grubo fury,
A przed deszczem rozciągają nad rannymi skóry..

Pomagają spodnie ściągać, czekają na kupy.
No, bo mówią;:wy też ludzie, i jeszcze nie trupy.
Stachu wdzięczny. Dobre chłopy, mają inną gwarę,
A ich twarze w bruzdach wielkich, sędziwe i stare.

Po popasie znów ruszyli, znów drogą z bierwiona.
Ale teraz to mniej trzęsie i dusza nie kona.
Tylko pieśń się przypomina o ponurym lądzie,
Gdzie to z pniaków wypalone lub dłubane łodzie.

„ Polesia czar
To dzikie knieje i moczary.
Polesia czar
Smutny to wichrów jęk.

74

Gdy w mroczną noc
Z bagien wstają opary,
Serce me drży i dziwny ogarnia lęk….

I słyszę jak z głębi wód
Jakaś skarga się miota….
Serca prostota
Wierzy w Polesia cud.”

Stachu pół śpi a pół marzy. Działyń, kuźnia, mama.
Jasność nocą, a daleko w łączkach jakaś brama.
Stukot koła wciąż o sosny, leżące na przekór,
Brzask, świtanie i gdzieś z dala pieje jeno kur.

Rozwarł oczy swe szeroko, konie idą truchtem.
Z bata strzela znów woźnica. Do miasta a duchem!
To Pińsk widać już z oddali. Wieże i wieżyce.
Budzi jestestwo swoje w sali i widzi nożyce.

Ktoś przecina mundur cały, gładzi twarz chorego.
Mówi czule jak do dziecka: Spokojnie kolego.
Przemyjemy, zobaczymy. Masz aż dwa otwory.
W tamte światy? Jesteś młody i nie bardzo skory.

75

„Pośród łąk, lasów i wód toni,
W ciągłej pogoni
Żyje posępny lud.
Po…sę… lud.

Śpiewaj, chłopcze ,ja już szyję. Byłeś bez narkozy.
Jutro rano jedziesz dalej. Na te same wozy.
Front się cofa, nasi biją ostro w tarabany.
Pada wszystko! Padnie wierny, padnie lud kochany.

Noc nadeszła taka cicha, nawet nic nie trzęsło.
A to dziwne, co on mówił. Życia pękło przęsło.?
Byłem w szturmie, zdobywałem, Rzeczyca zdobyta?
Kogo by się tu zapytać. Tam w oknie już świta.

W południe go znów wynoszą. Na furkę z konikiem.
Zamość, woła stary doktor. Woźnica bacikiem.
Konik ruszył truchtem z miejsca. Czemu do Zamościa?
Bo to dalej jest od frontu. Rozkaz jegomościa.

Noc Sobótki, to w Zamościu jego noc ostatnia.
Wyszedł z tego. Poleszuka wsparła dusza bratnia.
Ciągłe rzeczki, ciągłe rowy, zieleń po widnokrąg.
Coś pamięta, on tam płynął,wóz to jego okręt.

76

Jeśli będę miał te moce, by ten lud pokrzepić,
To odpłacę za opiekę, by Polesie zdobyć.
Twardzi ludzie, Poleszuki, lecz w sercu gorące.
Przeszli błota, gdzie aż mazia jest o osie trąca.

Nieraz dzień się nie odezwał, jeno batem machał,
Bez przystanku, odpoczynku, jakby słońce gonił.
Uścisk dłoni ma potężny i krzepę niedźwiedzia.
Nie odjechał spod Zamościa. Często go odwiedza.

Czy dziś przyjdzie? Nie wiadomo. Rozkaz: do Warszawy
Już iść trzeba. Może czekać? O tym nie ma mowy.
Po szarówce jest na stacji, pociąg zaś wieczorem,
Połaził więc po peronach, łaził także torem.

W wagonie jest pełno ludzi. Gwar rozmów podniosły.
Gdy jechano już godzinę, tony rozmów rosły.
To znajomość, zaufania, brak wszelkiej obawy,
Wszak jechano ode frontu, w kierunku Warszawy.

Stachu szuka zaś wojskowych, by nawiązać gadkę.
W tym przedziale takich nie ma. Idzie na rozwietkę.
Jeden przeszedł, drugi przedział. Co, nie ma wojskowych?
Zauważył po niewczasie. Brakuje tu młodych.

77

Są wieśniacy, są i kupcy, suchotnik z biura.
Ale wszyscy w starszym wieku. Jest wąs, stara skóra.
Siwe włosy, krzyż zgarbiony. A gdzie pokolenie?
On najmłodszy w tym wagonie? Wzrasta w nim ciśnienie.

Od miesiąca nic nie czyta. Był wszak w izolacji.
Nie wie wcale, co się dzieje, u rodzinnej nacji.
Teraz oto to spostrzega, gdy jest wśród cywilów,
Czyżby nas tyle zginęło od sowieckich ulów.

W Lublinie wiele dosiadło, lecz jest więcej luzu,
A w Łukowie już nie ruszył nogą ani razu.
Umęczony był doprawdy, gdy jest już końcowy,
Ranek ładny. Gwizdek ostry, zagwizdał parowy.

Pociąg odszedł gdzieś na boki, na ślepą bocznicę,
A on wyszedł już na miasto, pyta o ulicę.
Solec ,panie, gdzie to będzie? Ano tam, nad Wisłą.
Idź, pan, prosto tą aleją. Ujrzysz rzekę gołą.

Tam popytasz. Niedaleko. Dziękuję pro pana.
No i poszedł. Miły spacer tak z samego rana.
Na tym Solcu sztab dywizji. Miał to na rozkazie.
Przed budynkiem zatrzymał tam stojące straże.

78

Gdy pokazał swój dokument. W środku jest okienko.
Proszę wchodzić. Ale świeci, tak od rana, ale świeci słonko.
Przy okienku go sprawdzili. Pokój jedenaście.
Prawdę mówiąc w korytarzu wszelka jasność gaśnie.

A więc pyta, w którym miejscu? A czwarte na lewo.
W środku stary major siedział, z błyszczącą cholewą.
Wziął dokument; wypytuje: jak długo na froncie?
W osiemnastym w Ciechanowie. Dwa lata na koncie.

No, a szkoła? Ukończyłem. Trochę przy maszynach.
Tych rolniczych ,no i innych. O tartacznych piłach.
Gdzie dostałeś? W prawym boku tylko te dwie kulki.
Major wydął swoje wargi, aż stworzył dwie szpulki.

Jest szkoła podoficerów, to szkoła techniczna.
Pójdziesz do niej w Nowym Dworze, to dziedzina śliczna.
Techników wszędzie potrzeba, szkoła to fach daje.
Stachu czuje tętno serca, to mu pięknie graje.

Bardzo chętnie, odpowiada, ja z powiatu Lipno.
Nic nie mówi, że troszeczkę, jest mu trochę głodno.
A pod koniec tej rozmowy major mówi dalej,
Teraz pójdziesz na stołówkę, do żołądka dolej.

79

Po obiedzie o czternastej w okienku rozkazy
Odbierzesz ,dostaniesz prowiant. Żyj dalej bez skazy.
Podał rękę mu oficer. Stach się odmeldował.
Po posiłku poszedł w miasto. W duszy się radował.

Spacer zrobił w stronę stacji. Wrócił się do mostu.
Tutaj Wisła bardzo nisko, czysta, bez porostu.
Nad Wisłą są posterunki, wojskowe przy kejach,
Chyba handel tutaj kwitnie, łapią przy złodziejach.

Ruch na moście, są powozy nawet we dwa konie,
Nieraz auto se przejedzie ,lecz w powozach tonie.
Bryczki różne i powozy ,a chłopskich furmanek,
Są z kartoflem, beczką piwa, nieraz pełne baniek.

Węgiel wożą, a to towar on w Lipnie nieznany.
A dotychczas za zaborów do Niemiec był brany.
W Lipnie jeno torf kopali, trocina z tartaku,
Dobra była do wędzenia, gdy tusza na haku.

Gdy jest węgiel ,myśli Stachu, może kraj się dźwignie.
W wojsku mówią, że to złoto, drewno szybko mignie.
Ale węgla ,gdy dołożysz, to kocioł paruje,
A i kucharz z tego dumny, że szybko gotuje.

80

Łaził tędy i owędy, w Wiśle obmył ręce.
Bystra rzeka także jest to, Wspomniał tutaj Drwęcę.
Tamta także bardzo bystra, lecz woda czyściejsza,
I na pewno w szerokości o połowę mniejsza.

Berezyna to spokojna. Majestat co płynie.
Z ryb potwornych na Polesiu to od wieków słynie.
Lecz nie było jemu dane złowić jakiejś rybki,
Bo postoje były krótkie, przemarsz nieraz chybki.

Trzeba wracać, jest czternasta. Melduje się w bramce.
Tu służbowy go prowadzi, zostawia przy klamce.
On w okienko lekko puka, Jest tutaj Kępiński.
Panienka się zapłoniła. Widzi ukłon męski.

Melduje się plutonowy po rozkazy dalsze,
Są gotowe. Teraz powiem informacje bliższe.
To jest przydział w szkołę techno.To zwolnienie z musztry.
Tu jest karta urlopowa ,a to list od siostry.

Z Wileńskiego proszę jechać. Tu bilet wojskowy.
Rozpoczyna plutonowy okres całkiem nowy,
Ja mam rozkaz życzyć panu, jak najwięcej zdrowia.
Szczęśliwości w nowej szkole! Jak ona rozmawia?

81

Ujęty jest tą grzecznością. On, co zdarł swe siły.
Co Ojczyźnie oddał ręce, które długo biły.
Pierwszy raz tyle szacunku od panny z okienka,
Salutuje. Patrzy długo. Ból czuje. Nie stęka.

Rutynowy zwrot do tyłu. Wymarsz na ulice.
Jakaś pani coś prowadzi. Ma podwójną smyczę.
Na Wileński, jaki tramwaj? „piętnaście”, o stoi.
Stachu szarpnął się do przodu. Stop! To jeszcze boli.

Na Wileńskim tłok i ciżba. Do Nowego Dworu?
Idź na drugi, tam poczekasz. Znajdziesz także parę.
A o której? Trzy godziny. A więc o dwudziestej.
Połaził po wielkiej stacji. Chciał bliskości miejskiej.

Co tam Lipno lub Ciechanów. Stolica tu kraju.
Gwar piekielny, dym od fajek, wszędzie ludzie stoją.
Wózek ciągnie bagażowy. Walizek do piętra.
Jeśli to się coś przechyli, zwalą, matko święta!.

Ale wózek to cudownie wjeżdża na perony,
A tor tutaj to jest zawsze z lewej, prawej strony.
Za tym wózkiem to tłum ludu, on jakby przewodzi,
Stachu pierwszy raz jest w ciżbie, wśród ludzi powodzi.

82

Na peronie stoją ławki, szuka miejsc dla siebie.
Ale nie ma. Chciałby usiąść, w czuprynie swej grzebie.
Kobiet dużo, dżentelmenów, jest paru brzuchaczy.
A ciekawe czy w wagonie to miejsca wystarczy?

Cały dzień on jest na nogach. A czy są wojskowi?
Tam w tej grupce stoi kilku , pomóc mu gotowi.
Będzie wagon dla wojskowych. Wejdź, kolego, z nami.
Jakoś wszystko tak zrobimy ,że miejsce ci damy.

To chłopaki całkiem młode. A dokąd jedziecie?
Do Modlina. A to dobrze. Czy wojsko chwalicie?
Ochotniki my z Pruszkowa. Takie są rozkazy.
My do szkoły. My z fabryki. A rozkaz nie gwarzy.

Tak, tak, rozkaz to jest rozkaz. Jadę ja do szkoły.
Też jedziemy. Macie mundur ,a ja to polowy.
Zafasujesz, plutonowy. A gdzie oberwałes?
Pod Rzeczycą. A czy boli, czy srogo dostałeś?

Dwa otwory mam na boku. Znów nie takie straszne.
Wyszłem z tego, jak widzicie. Miny chłopców kwaśne.
My na front się tu zgłosili. Chcielim do piechoty.
Jak z fabryki, to do wiedzy. Wam trzeba gramoty.

83

Tak jesteśmy na peronie. Pociąg za godzinę.
Będziem gadać ,a wesoło,to szybciej czas minie.
I od słowa tak do słowa, też trochę do śmiechu
Poczekali do pociągu. Pociąg bez pośpiechu.

Sapie mocno, tłuszczem kapie. Potworna maszyna.
Maszynista jest w okienku i wajchą zatrzyma.
Chłopcy biorą Stacha w kółko ,no i do przedziału.
Sami także się gromadzą, lecz wolno, pomału.

Mają respekt gdzieś wrodzony. Wojownik i ranny.
Wyniszczony na nim mundur jeszcze z pruskiej armii.
Stachu spytał siedzącego: a przy czym robiłeś?
Na tokarce. Różny detal. Długo się uczyłeś?

Ja przy ojcu. On też tokarz. W Zakładach Kolei.
No, a matka to za murem swój ogródek pieli.
Jakim murem? To płot taki, cały betonowy.
Ogrodzenie bardzo długie. Beton jest scalony.

Fabryki też mają mury. Chyba dla ochrony.
I są trwałe ,więc tak robią. A pan z jakiej strony?
Ja od Lipna, ja z folwarku, od brony, od pługa.
Garściówkę też naprawiałem. Ramionami miga.

84

Wiem, widziałem ,jak to chodzi na polach Hosera.
Bo tam kąpać wszyscy chodzą. On glinę wybiera.
Ma też pola, sady liczne. Nie jest tak daleko,
To w gliniankach się kąpiecie? Tak, i to na waleta.

Gdy tak sobie rozmawiali, ktoś woła: wysiadka.
Mrok już prawie. Tu jest twierdza. Słuchać słowo: zbiórka.
Zebrało się ich dwudziestu, dwuszereg stworzyli.
Ktoś prowadzi, to ktoś z twierdzy. Naprzód więc ruszyli.

Co niektórzy są w mundurach. Kilku po cywilu.
Chociaż ciemno, nic nie widać, na uśmiech się silą.
Nie za długo szli piechotą. Są mury i brama.
Część jej furtki, ta przy zamku, mocno nadłamana.

Wpierw papiery, dokumenty, a potem strzyżenie.
Kąpiel ciepła, worek duży, w końcu przymierzenie.
No ,a czego? A munduru, co w pięknej zieleni.
Twarz u chłopca, u każdego radością się mieni.

Nowe buty to saperki i pas na trzy palce.
Nieraz krótko spoglądają jak oberwał w walce.
Spoglądają zaś na Stacha bardzo bogobojnie,
Bo ten chłopak, ich rówieśnik, on już był na wojnie.

85

Prawy bok ma przestrzelony. Dwie blizny jak wiśnie.
I pomyśleć jak to szybko kulka jeno świśnie.
Już jej nie ma, a zostawia ślad albo truposza.
Jeśli żywy, no, to szybko podstawią mu nosze.

Jeśli martwy – pochowają, gdy się plac utrzyma,
Odwrót swoich to oznacza,…. Każdy wargi wzdyma.
Nikt nie chowa, bo to obcy. Obedrą ze skóry,
Mir ma Stachu po raz wtóry, czwarty, wtóry, wtóry.

Każdy chce mu być kolegą. Mundurowy także.
Patrzy czy wszystko pasuje. I na błędy wskaże.
Jeśli rękaw jest za długi: spróbuj ten, kolego,
Czapka dobra, czy za luźna. Dba jakby o swego.

Więcej ścinać to nie będą, tylko raz strzyżenie.
To dla zdrowia. A na bliznach masz jeszcze swędzenie?
Tak, lecz lekkie, jakby kropla spływała po skórze,
Już rozumiem. Też dostałem, ale w środek, w bluzę.

Popatrzyli sobie w oczy. Spojrzenia rannego.
A to wszystko dla munduru, dzisiaj zielonego.
Mundurowy mówi: Baczność.! Zwrot w lewo, zwrot w prawo,
Jest. Wyglądasz jak karabin, morowo i klawo.

86

Bez posiłku spać na salę, to taka reguła,
Cisza po tym. Nieraz któryś tylko wstaje i spluwa.
Sen niektórym nie przychodzi. Obce otoczenie.
Lecz jest cisza przymusowa, westchnienia, skomlenie.

Pierwszy apel tu na placu. Ustawieni w rzędy.
Słuchają porządku zajęć. Stoją jakby grądy.
Te masywne, te milczące, zdrewniałe twardziele.
Mocne drewno mają w kościach i na sobie ziele.

Kolor oczy uspakajał. Jednoczył ich w łąkę.
Ocierali się o siebie, dechy mieli lekkie.
Wzrok w punkt jeden jako drzewo,a punktem tym słońce,
W komendanta wzrok utkwili. Oczy te są trące.

Komendant ich obserwuje, długo, bacznie, cicho.
Obserwuje stopy, mundur, bacznie a nie błaho.
Wojna idzie! Tak on zaczął. Wojna, śmierć lub życie!
Twierdza jest komorą armii. Tu skończycie bycie.

My zbijemy bolszewika, albo upadniemy.
Szkoła ma uczyć przetrwania, ląd pogodzić z morzem.
Życie i śmierć się pogodzą, gdy zjemy bolszewię,
Ugasimy swą wiernością komuny zarzewie.

87

Jeśli trzeba z ławy szkolnej, pójdziecie na tany.
Z kulomiotów, z armat ciężkich, mazur tam jest grany.
Wszyscy wierzą w moim sztabie, że są patrioty,
Nie zdradzicie tej odwiecznej, wrodzonej wam cnoty.

Grąd sprostował swe ramiona, gotowy do skoku,
Czuł prąd dziwny, prąd jedności u każdego boku.
Nie drgnął u nich żaden muskuł jak u drzewa liście
Gdy wiaterku wcale nie ma. Nie drgnął oczywiście.

A był lipiec miesiąc letni, raj tych co zrodzeni,
Latać ptactwo się uczyło, a psiak skomlał w sieni.
Owoc z kwiatu kształty tworzył, chwytał słońca promyk,
Nawet zając ten malutki, zadbał o swój omyk.

W taki miesiąc pękła ściana pod naporem wroga.
I ruszyła przeciw Polsce ruska armia mnoga.
Jęk w Ojczyźnie całej słychać. I okrzyk: do broni!
Mężny Witos, chociaż kmieć , do szeregów goni.

Toteż w szkole oprócz lekcji było musztry dużo,
Broń czyszczono, wciąż strzelano. Obstawiano strażą
Twierdzę wokół. Bo w tej twierdzy są kule, pociski,
A front wcale niedaleki, widać jakieś błyski.

88

Twierdzy wokół bronić mają wysunięte forty.
Niewidoczne, bo dalekie. Każdy życia warty.
Fortu oddać to nie wolno. Fort ma być broniony.
A najbardziej narażony od północnej strony.

Wróg ociera się o Prusy, by mieć ten bok kryty.
Idzie w łachach,żaden mundur na nim nie jest szyty.
Ale idzie dla grabieży. Ma cele misyjne,
Do Polaków można mówić, to nie bardzo grzecznie.

W sierpniu szkoła zawieszona, wszyscy idą walczyć,
Podział fortów na kompanie i od fortów znaczyć.
Stach dostaje fort czternasty, już odmaszerować.
Więc ruszyli z bronią w ręku tam miejsca rychtować.

Było cztery kilometry. Ale szli godzinę.
Oprócz worka z amunicją każdy targał minę.
Po drodze stały armaty w ziemnym zagłębieniu,
Z nałamanych tu gałęzi były jakby w cieniu.

Fort prostokąt to ogromny. Wszędzie stanowiska.
Więc z chłopaków dobry humor wciąż uśmiechem tryska.
Obstawiają lub przenoszą swe osoby ciągle,
Gdzie najlepiej się ustawić? Siedzą po namyśle.

89

Stachu mówi: stanowisko nie jest dobrą rzeczą,
Bo manewry, doświadczenie, temu zawsze przeczą.
W walce trzeba przeskakiwać, tam gdzie większe ognie,
Nawet gdyby miał po drodze pogubić swe spodnie,

Jeśli z czoła ruszy horda, to boki z pomocą.
Bo inaczej to obrońców samotnych wygrzmocą.
Fort jest duży, długie ściany. Sotnia może skoczyć.
W trzy minuty będzie w środku, zacznie naszych karcić.

Stach tu posłuch ma ogromny. To cenna uwaga.
Jak narazie to się każdy z myśleniem tu zmaga.
Wielu tu jest nowicjuszy. Chcą mieć weterana.
Który palcem i rozkazem ich wszystkich osłania.

W pierwszy dzień zwiedzają szańce, później i przedpole.
Gdzie są kępki, małe rowki, trawa, a gdzie ziele.
Na dalekim zaś przedpolu, wieś, ale zaś jaka?
Czy konnica z niej wyskoczy? Czy formą ślimaka?

Stach to z grupą swą obrońców bada, rozumuje.
A jak wieś się owa zowie? Próżno zapytuje.
Trzech, a biegiem, do sołtysa. Pytać takie rzeczy:
Ile chałup i numerów, ile świń tam kwiczy.

90

Trzech żołnierzy już ruszyło, Każdy z nich elewem.
Stachu mówi swe zaś dalej, mogą ruszyć z gniewem.
Mogą ruszyć małą kupką, że niby ich mało,
I rozpoczną po godzinie gromadą, nawałą.

Jak widzicie z lewej strony to jest mała rzeczka,
Tam nie pójdą. Utrudniona przez wodę ucieczka.
Mogą prawą burtę fortu brać biegiem, galopem.
Ustawimy kulomioty. A o reszcie potem.

O szarówce są elewi ,co poszli na spytki,
Mają w rękach leszczynowe bardzo długie witki.
Jeden z onych raportuje: numerów pięćdziesiąt.
Chłopi w strachu, chcą za Narew. Nie podali prosiąt.

Dziękuję. Odmaszerować. Nie będzie pomocy.
A liczyłem na wieśniaków. I tak mówią w oczy?
Tak, tak mówią. Mają stracha o konie, niewiasty
Może nawet jutro prysną. A niech ich kanciasty!

Rusek tu będzie za tydzień. Brak go w Ciechanowie.
Kulomiotem go przyjmiemy, przyjmę co się zowie..
Chłopcy, miesiąc jeszcze w walce, a może i cztery,
Nic nie może nam brakować, ni jednej litery!

91

Gdzieś daleko słychać grzmoty. To salwy armatnie.
Tam gdzieś walczą, dają opór ich dywizje bratnie.
Oni odgłos nadsłuchują, serce rwie do przodu!
Tutaj siedzieć ? Tylko słuchać? Wróg jest u bram grodu!

Zwracają się więc do Stacha. Nas tu jest trzy pułki.
Jak na razie, my elewi, nie chodzim do szkółki.
Czy nie lepiej stąd iść w pole? Zagęścić obronę.
Nie wiadomo czy wróg przyjdzie akurat w tę stronę.

Tylko żołnierz to tak myśli, Żołnierz co chce boju.
To ochotnik i chwat wielki. Pragnie dużo znoju.
Chce z okrzykiem iść do przodu, bagnet wrazić w ciało,
Ale jeśli coś nie wyjdzie,mówi, nas jest mało.

Cofa więc swoje szeregi od Dziwny do Wisły.
Straszne myśli, niepokoje nad nim tu zawisły.
Lecz na czele stoją mózgi. Wielkich myślicieli.
Będzie taki, co swe plany w życie tutaj wcieli.

Jeszcze Polska nie zginęła!! I nigdy nie zginie!
Odkrzyknęli wnet elewi. Zbiję wrogom skrzynie.
Na tej skrzyni usiądziemy, ktoś rotę odśpiewa.
No, a reszta ,co nie w skrzyni? Patrz jeno jak zwiewa.

92

Takie mowy to budują ducha i weselą.
Już swobodę widać w ruchach, raźniej słowem mielą.
Widać wojska na przedpolu! Błękitne mundury!
Biorą Czajki prosto z marszu. Są następne tury.

Oddalają się tam w przestrzeń. W Dębiny, Studzianki!
Chłopcy patrzą w zjawę piękną. Odbicie lustrzanki?
Czy to fatamorgana, miraż, urojenie?
Puste teraz aż do Czajki, puste są przestrzenie.

Goniec przybył. Schodzić z murów. Do twierdzy na zbiórkę!
W ręce biorą amunicje, na plecy zaś rurkę.
W dwie godziny wyszli z twierdzy na prawy brzeg Narwi.
Marsz forsowny, tabor z tyłu. Stach te fakty trawi.

Lecz nie mówi swego zdania. Od tego pułkownik.
On na koniu jest w strzemionach, jako ten sokolnik.
Stoi w siodle, patrzy w chmury. Wypatruje ptaki.
One chmarą uciekają, gdy walczą chłopaki.

Lecz nie widzi, chociaż szuka on tego zjawiska.
I ponagla do pośpiechu. Ktoś mu z oka pryska?
Taki wniosek Stach wysuwa. Milczy, to jest wojsko.
Czyżby starcia oczekiwał? Ładne ma konisko.

93

Ciągle w marszu. Gdzie przeciwnik? Za Narwią są salwy.
Pułkownik więc woła szefa, coś mu w ucho prawi.
Serock, Pułtusk nasza trasa. Mam jakieś obawy.
Ale zobacz ,pułkowniku, tam zdeptane trawy.

Były wozy taborowe. O tam, koleiny.
Chyba dzisiaj, takie świeże. Byli, to nie kpiny.
Ile mogą być przed nami? Nawet trzy godziny.
To dopadniemy ich nocą. Serock przeprosimy.

Bataliony są wciąż w marszu. Marsz i marsz do przodu.
Co niektórym w dzień sierpniowy, to chce się pić wody.
Trzy godziny, wojsko zwalnia. Stop- od czoła leci.
Nabrać wody z tamtej strugi. Kwadrans każdy siedzi.

Na poboczu i na rowach. Oddech jak zbawienie.
Gdyby jeszcze były drzewa i dawały cienie.
Ale drzew nad drogą nie ma. Znów gdzieś biją działa.
To za Narwią, a tu spokój. Czyja strona prała?

Nad ranem byli w Serocku. A gdzie bolszewiki?
Zwiali ,panie, jeszcze wczoraj. Wiali jak króliki.
Biegiem, panie, pędem, panie. W gębach mać i czarty.
Pogubili wiele mienia, a nawet i porty.

94

Nic nie widzę. Ludzie, panie, to wszystko zgarnęli.
To lud biedny, no ,a nieraz swoje konie mieli.
Rozpoznali, nawet owce. A jeden źrebaka.
Wozy swoje. To jest pogrom podobny krzyżaka!

Tyle było wiadomości w Serocku mieścinie.
Teraz Pułtusk jest na celu. Tworzą już kolumnę.
Naprzód! Rozkaz. Czujka pierwsza, to cała kompania.
A po drodze w każdej wiosce te same witania.

Do Pułtuska już nie doszli. Jest rozkaz: do twierdzy.
A to szkoda, no, bo byli już u miasta miedzy.
Sierpień miał się ku końcowi, gdy twierdzę ujrzeli.
Chłopcy czują swój niedosyt. Kontaktu nie mieli.

Pieski synu, bolszewiku
Ty przekleństwo masz w przełyku.
Tu dostałeś tęgie lanie
By wyrobić se bieganie.

Tak naprędce zwrotkę stworzył Stach, co był artystą.
Ckłopak zawsze miał zdolności i swą duszę czystą.
Przestrzelili mu tę duszę takie pieskie syny,
A czy były tam ku temu jakoweś przyczyny?

95

Rozdział III

Żeniaczka

Trudno znaleźć jest żołnierzowi miejsce dla siebie,
Pośród tłumów ludzi w rynku, u chłopa na glebie.
On jest obcy, bez kolegów, bez swego munduru.
Gwar przekupniów, hałas miejski, nie gra mu do wtóru.

Jak się znaleźć w takim tłoku po latach wojaczki?
Tu żyć trzeba, brak roboty, nawet pchania taczki.
Miejsca młodsi już zajęli, gdzie zaczepić ręce?
Pyta ojca, masz coś, tato? Stacho żyje w męce.

„Należał do POW
I rozbroił Niemców stu.”
Na terenach tych rolniczych, nie ma dobrej kuźni.
I dlatego bohatery chodzą jacyś luźni.

Pojechał raz do Dobrzynia i odwiedził Bronka.
Razem byli na wojence, lecz Dobrzyń nie wioska.
Stachu ,słuchaj, na tartaku jest lokomobila,
Mechanika potrzebują, to gorąca chwila!

96

Poszli razem w tartak patrzeć, a tam Lipka stoi,
I nożykiem gruszkę sobie na plasterki kroi.
Panie Lipka, to mechanik, chce lokomobile,
Takich jak on to jest wiele. Niech no powie ile?

No sto dziesięć, rzeknie Stachu. Czeka na odpowiedź.
W międzyczasie już nadeszła nieubrana gawiedź.
Ja za stówkę, jeden woła, Dziewięć dych ja biorę,
Lipka skórkę rzucił na bok. Nu , tego ja wolę.

I na Stacha wskazał ręką, idźże w maszynownię,
Obacz wszystko i obmacaj. Buchalter ci powie.
Stach po schodkach zszedł w kotłownię, maszyna w dwa koła.
Palacz szuflą wali trocie, nie kręć się tu – woła.

Na manometr Stachu patrzy, sześć to jest za mało.
Kamień będzie trza rozbierać, otłuc, żeby grało.
Jednym palcem sprawdził pasy, szerokie i skóra.
Pod kotłem zaś pełna wody wykopana dziura.

Za maszyną był korytarz podziemny do traka.
W nim szeroka z desek zbita połamana taczka.
Trak pracował, sypał trocie, trochę wiele tego.
Czy nie sypiesz mało tego do kotła, kolego?

97

Podsypuję trochę miałem, para nie nadąża.
Brzuch miał wielki. Stachu myśli- przepukliny ciąża.
Mam tu zostać mechanikiem, ja jestem Kępiński.
Podał rękę, tamten przyjął-Krygier. Palec śliski.

On się poci, nie nadąża, a pary wciąż mało.
Kiedy kocioł wysuwano? To tak zawsze stało.
Trzeba Lipce to powiedzieć i to jeszcze dzisiaj,
Straty same. Kamień obtłuc. Sam do siebie gadaj.

Tak pomyślał Stach zmartwiony, chyba mnie wyrzuci.
Ledwom przyszedł ,chcę postoju. Stach do siebie mruczy.
Gdy już fajrant ogłoszono, stanęła maszyna,
Pośród kloców przed tartakiem bawi się dziewczyna.

Ładna szelma. A czyja to? Zapytał Krigera.
Z naprzeciwka, Uzarewicz. I smar z rąk wyciera.
To od Bronka? Jego siostra. Dwie takie sarenki.
Skaczą tutaj po bierwionach i drą swe sukienki.

Rano Stachu złapał Lipkę i mu raportuje.
Brak ciśnienia, kamień gruby, wody nie gotuje.
Co chcesz robić? Kocioł wywlec, obstukać, szczotkować,
Na jak długo? Trzy tygodnie. Czy chcesz mnie zrujnować!

98

Szybko odszedł od rozmowy. Jak by go palono.
Potem chodził pośród bali i macał bierwiono.
Z boku stały góry desek, w sztaplach, różnorakie.
Coś nie schodzą. Cena tęga. Niech oczyszcza rurkę.

Przyszedł w obiad do kotłowni. Remont jutro rano.
Po fajrancie obowiązki wszystkie swoje zdano.
Część do domu, a do majstra, palacz i placowy.
Majster teraz jest Kępiński, to tu człowiek nowy.

Stachu mieszkał zaś w Działyniu. Był tu u kolegi.
Dwa dni siedzi już w Dobrzyniu, a dalej noclegi?
Panie Lipka ,szukam kąta, ja jestem z Działynia.
Kantor pusty jest na młynie. A do spania skrzynia.

Klucz placowy ma przy sobie. Cały młyn jest pusty.
Zaraz pójdą tam posprzątać. Jutro tłukę zrosty.
Zrosty, zrosty, jakie zrosty? Kamień między rurką,
Woda z błędem krąży wolno przytykaną dziurką.

Robił pan już takie rzeczy? Na folwarku sporo.
To co kwartał rozbierano. Rób pan szybko, skoro.
Tu się Lipka zastanowił. Dwa lata minęło,
Nikt nie mówił o kamieniu. Czyżby go wcięło.?

99

Postanowił osobiście obejrzeć płomówki.
Czy ten chłopak go naraża na stratę złotówki?
Po trzech dniach przyszedł już z rana, pół rur wyciągnięto.
Flaszencug jest naprężony. Aby coś nie pękło?

Skąd ta glina, skąd ta mazia? A gdzie rury grzejne?
Pod nawarem, lecz są proste, będą, będą fajne.
Ale skąd to? A to z wody, ciepło to wytrąca.
A najbardziej ,gdy jest para i woda gorąca.

Z wody? Nikt nie mówił. Kłamcy. Groziło wybuchem?
Tak, gdy osiem na zegarze. Rób pan to a duchem.
Premia będzie za ten tydzień, co będzie skrócony.
A najlepiej to tu szybko poszukaj pan żony.

Stachu usta swe otworzył. Mam dostać angaże?
Na rok cały biorę pana. W tydzień apanaże.
I tak odszedł stąd właściciel ,a w kotłowni czarno,
Żelazo jeszcze nagrzane, było trochę parno.

Stachu woła już palacza, panie Kryger , mesel,
Młotek z drewna, lub polano, co, złapał pan kaszel?
Od tej pary i wyziewów. Obtłuc kamień z rury?
Tak, i każdej, jeno panie, nie zróbże pan dziury!

100

Lecz od spodu się nie dojdzie. Przeciągnie łańcuchy,
We dwóch ludzi przeciągarka. Zaschnięty jest kruchy.
Kilka razy aż do skutku łańcuchem poruszać.
Ja tu będę i nie trzeba panu wiersza pisać.

Tylko łańcuch, nieraz haczyk. Musi być czyszczone.
Czy pan słyszał? Lipka mówił: Poszukaj pan żonę.
Panie majster, są dwie dziewki, u Bronka, na przeciw.
One jak idą przez rynek to wzbudzają podziw.

Panie Krygier z wojska jestem, bez spodni na dupie,
A nie prędzej jak za tydzień coś lepszego kupię.
Najpierw kocioł ,bo on goni. Tartak zatrzymany.
A ten kamień, no, to narost, węglanem jest zwany.

Krygier spojrzał tu na szefa- ma jakieś pojęcie.
Sprytny chłopak, a ciekawe, czy u dziewczyn wzięcie?
Do pomocy jest placowy i rurka za rurką,
Obijana i czyszczona, z pisku dziwną skórką.

Łańcucha zgrzyt słychać straszny, przeciągany siłą.
A dwóch chłopów, to jakoby pociągali piłą.
To na wierzchu to młoteczkiem, rurka dźwięki daje,
Coraz inne,gdy kamienia już na niej nie staje.

101

Teraz zmyć to wodą z wiadra, długo a dokładnie.
Nowy sznur w uszczelniacz włożyć, skręcić na krzyż, ładnie!
Panie Krygier, spraw pan ogień. Czy będzie różnica?
Krygier pali, patrzy w zegar, cyfra go zachwyca.

Momentalnie idzie para. Słychać jak piec skrzypi.
Niemożliwe by tak szybko. Majster lepi, lepi!
Po dekadzie trak już ruszył. Jeszcze tak nie było.
Panie Lipka, to są czary! Zło ciepłotę kryło.

Stachu , który był zmazany, w fajrant chce nad rzekę.
Aby skoczyć gdzieś ze skarpy, bierze jedną deskę.
Drwęca bystra, że porywa, na bystrzu obali,
Gdy tak chlorkiem mył ubrania, dziewczęta w oddali.

Ryba wśród roślin się chowa,głową przeciw nurtu.
Woda czysta jako szkliwo,piach, prawie brak szutru.
Rybna rzeka, czysta rzeka, o ,spław widać, tratwy.
Brzegi tam nie są wysokie, wyciąg mają łatwy.

W kalesonach Stach się kąpie. Dziewczęta w koszuli.
Są ponętne i do twarzy im w tej mokrej bieli.
Stach przedłuża swoją kąpiel,lecz się nic nie zbliża,
Tamte piachy to dla niewiast. Teren się obniża.

102

W sobotę już po robocie, to chciał do Działynia,
Szuka wozu w tamtą stronę. Zjawia się dziewczyna.
Tu na rynku w samym środku jest figura świętej.
W pozie prostej, dla niektórych trochę niepojętej.

Za figurą, jej plecami, kościół w malowidłach.
Wszystkie ściany i sufity, postacie maja skrzydła.
Jest i zbrodzień o złej twarzy, w ręku ma sztylety.
Czy to Judasz? Albo kto tam.? Nie pisze niestety.

Gdy wychodził to napotkał jedną Uzarewicz.
Trochę wstydził się ubrania, lecz on nie carewicz.
Więc zapytał- Bronek w domu? Siedzi w Ciechanówku.
Jaką drogą on tam jedzie? Na Dulsk, chłopską furką.

A czy jutro on przybędzie? Chyba w poniedziałek,
Bo w robocie to on będzie, w produkcji zapałek.
To nie dobrze, myśli Stachu, toś ty się dorobił.
Wojowałeś cztery lata, klepki będziesz drobił!

Dłużej chciał z dziewczyną gadać, lecz ta pofrunęła.
I na ławce swoją siostrę za chłopaka wzięła.
Całowały się dziewczęta, a śmiech a śmiech dzwonił,
Odszedł szybko pod remizę ,choć go nikt nie gonił.

103

W lasach bzów to nie uświadczysz, ale jest kalina,
Prosta, smukła z ładną korą, jak smukła dziewczyna.
Przy remizie coś się dzieje, pyta już strażaka,
Będą tańce? Ano przecie, sobota jest taka.

Stach pomyślał, chyba pójdę, dostał tygodniówkę.
Dwie koszule sobie kupię i świńską zelówkę.
Najpierw wstąpił do fryzjera, by sprawić czuprynę,
Włosy w górę miał czesane, prosił brylantynę.

Potem sklep jeden odwiedził,sandały u Bata.
W kantorze przebrał się szybko, drzwi ,a potem krata.
Pozamykał i szedł w rynek, było na szarówkę,
Bilet wstępu na te tańce kosztował złotówkę.

Ludzie ciągle przychodzili i nie tylko młodzi.
Byli starzy i ich wnuki, ci siedli przy grodzi.
To część sali oddzielona korowaną żerdzią,
Tam są stoły, tam są ławy, nestorzy tam radzą.

Na sali to kilka ławek, orkiestra na wozie,
A ci grała kujawiaka,że pochwal ich Boże.
Później struny swe stroili i rżnęli oberka,
Szum się zrobił, bo tańczyła cała kawalerka.

104

Podkówką to cięli deski, przysiad do podłogi,
Co niektóry wypadł z pary,upadł w ściany rogi.
Dziewczęta miały obroty, by bieliznę wskazać,
Stachu patrzy i przestaje po czole swym mazać.

On nie tańczy, on tu obcy. Usiadł więc pod ścianą,
I zachwycał się muzyką i melodią graną.
Same polki i oberki, były kujawiaki,
Był też jeden taki wolny, nieznane mu takty.

Jakiś nowy. Stachu patrzy, jakie on ma kroki,
Widzi pary bardzo bliskie, co tańczą na boki.
Cztery lata był na wojnie, dwa w Działyniu siedział,
To dość duży i szeroki dla życia przedział.

Walczyk owszem, to znał dobrze, grają o Dunaju.
Wspomniał teraz rok dwudziesty, on był na wyraju.
Wojska nasze się cofały, on w czternastym forcie,
Modlin bronił. Imieniny o razowym torcie.

Grano wówczas walczyk taki, jako teraz grają.
Jednak tutaj muzykanty to koszule mają.
Tam to mundur bardzo szary był strzelca okryciem,
A błyszcząca tylko kulka, ta śmiercią lub życiem.

105

Czy zatańczyć? Jak odmówi będzie wstyd na sale.
Nie, posiedzę i popatrzę, nie ciągnie mnie wcale.
Zabawa się rozgrzewała, par jest coraz więcej,
Ujrzał teraz te dziewczyny, co były na Drwęcy.

Stały prawie że przy wejściu, nie było tam Bronka.
Pewnie gdzieś go zatrzymała ta niedoszła żonka.
Stachu wstał ,szedł w stronę wejścia ,ale ich nie było.
Gdzież że poszły? Plecy chłopców wielu wszystko kryło.

Stanął w wejściu, iść w komorę, wyleżeć harówkę?
Trochę szkoda, tu wesoło i wzięli złotówkę.
Jest i bufet, są kanapki, na maśle pomidor!
Kupił kilka, czerwień z żółcią, to wspaniały kolor.

Muzykanty ciągle grają kawał za kawałkiem,
Ucztę swoją tu zakończył jabłecznikiem ciastkiem.
Becmerowa trzyma bufet, z boku ma piekarnię.
Oczy z brązu ma kobieta, powiedziałbyś sarnie.

U niej zawsze chleb kupuje. Ona go poznała.
I w promieniach pyta Stacha, a w różach jest cała.
Co nie tańczysz ,kawalerze? Tam są twe sąsiadki.
Luda piękna, no i Bronka. Potrzebujesz swatki?

106

Wolne obie, smal cholewki. Jestem tutaj obcy.
Nie udawaj, tam się kręcą wciąż przeróżni chłopcy.
Kiedyś nawet to podchodził w błękitnym mundurze,
Czekał na nią naprzeciwko, przy kotłowni murze.

Chciał ją zabrać, mówię Bronkę, a że do Kanady,
Matka dziewkę zaś broniła, no i dała rady.
To kraj duży i daleki, za morza nie daje!
Tak została. No ,a teraz, do dzisiaj zostaje.

Stachu chłopak był nieśmiały. Bronek nie przedstawił.
On u swojej lubej pani, chyba ciągle bawił.
Teraz odszedł od bufetu, wyszedł na ulicę,
Bryczka jakaś zajechała, w lampach miała świece.

Chodził tędy i owędy, wychodził też z sali,
Na ulicy różni ludzie dość swobodnie stali.
Światło było elektryczne. Działyń tego nie miał.
Nieraz w ciemno na gitarze w swym kantorku grywał.

Iść się przespać? Dzień był znojny. Wszedł jednak na salę.
Wirowano tutaj w kolo. To prawdziwe bale.
Orkiestra się rozgrzewała, koszule rozpięte,
Przerwy coraz krótsze w graniu. Wszystko jest zajęte.

107

Znów mignęły mu dziewczęta, grano kujawiaka,
No ,a chłopcy udawali w nim rannego ptaka.
Jaki piękny jest ten taniec. Ta Bronka śliczności.
Właśnie zbliża się jej para, rys doskonałości.

Stachu śledzi jej figurę, ten chłopak fajtłapa.
Nieraz palce jej nadepnie, tańczy jak koń szkapa.
Ona ząbki swoje szczerzy, dwa rzędy korali,
Muzykanty to wiązankę kujawiaków grali.

Nagle ona go ujrzała, uśmiech ma na buzi,
Jest podobna do pąsowej, rozkwitniętej róży.
Patrzy ciągle, a paluszkiem wita go w milczeniu,
Czy coś pragnie? Jest już obok, w sukni szeleszczeniu.

Stachu ukłon grzeczny zrobił. Drugi za dnia tego,
Odprowadził parę wzrokiem. I chce dopiąć swego.
Gdy muzykant stuknął w bęben,on stuknął obcasem,
I poprosił ją do tańca ochrypniętym basem.

Sam się zdziwił ,skąd ta chrypka. To go tu stropiło.
Wokół Bronki ,no i Ludy chłopców mnogo było.
Już też inny, ręką szarpie, aby z nim tańczyła,
Ale ona Stacha wzięła i szczęśliwa była.

108

Ale tańczy, niech ją licho. Chodziłaś na tańce?
No ,a gdzie tam, mama moja to wspólne różańce,
Luda w tańce mnie wciągnęła,. To jest baletnica,
Zawsze w domu to tańczymy aż zagaśnie świeca.

Teraz fokstrot grają składnie, jak sosenka trucht ma.
Zauważył, że za ramię, to go mocno trzyma.
Przyjrzał jej się teraz bardziej, to cynia, piwonia.
Dać jej sznury dwa korali. Teraz w dzień poznania?

Kiedyś zrobi to na pewno. Gdy zejdą się drogi.
Czy tak będzie? Wszak w tych sprawach to nie rządzą Bogi.
Nagle okrzyk jakiś słychać- Bronka, a do izby!
Matka wolno tutaj idzie, ciężko jej wśród ciżby.

A gdzie Luda? Za mną ,dziecko, już jest po dwunastej.
Poszły z mamą. Stachu także do komnatki ciasnej.
Rano obmył się w miednicy, ogolił, uczesał,
Póżniej, co miał najlepszego, to na siebie wieszał.

O dziesiątej do kościoła. Minął rynek szagą,
Ze ściany patrzył na niego, ten co ode złego.
Stachu wzrokiem obmacywał ławki i stojących,
Lecz nie było nigdzie dziewcząt, nawet wśród klęczących.

109

Wyszedł na dwór ze wszystkimi. Obszedł rynek wkoło.
Było trochę dzieci różnych, ganiały wesoło.
Obszedł kościół, obszedł szkołę i doszedł do mostu.
Lecz nie przeszedł do Golubia, ano tak, po prostu.

„Golubiacy dobrzy ludzie
Udusili sukę w budzie.
Jeszcze jednej nie zeżarli,
To już z drugiej skórę zdarli.”

A to dzieci na nadbrzeżu śpiewały pod nosem,
A ich starsi ryby łowią wiklinowym koszem.
Pod brzeg koszyk dociskają i wznoszą do góry,
Ryba nieraz w nim trzepoce, raz i po raz wtóry.

Jesień przyszła. Na jabłoni szary liść sztywnieje.
Pośród liści, czerwień jabłka gęstawo widnieje.
Wrzesień ciepły. Zbiór owoców. Nieraz mgła nad ranem,
Ludzie wszyscy pochyleni nad kłączem kopanym.

Są wykopki ,w których baby jak jedna na bruździe,
Przy nich panny i dzieciaki, chłop ma to we wzgardzie.
Po wykopkach tych męczących na ganku usiadła,
Bronia młoda. Skibkę chleba ze smalcem se jadła.

110

W kotłownię jest zapatrzona, czy wyjdzie z niej on tam.
Czy uśmiechnie się wesoło. Miły jest, nie jak cham.
Lecz już palacz szedł do domu, a tego nie widać,
Czy maszynę naoliwia? Czy ja długo będę stać?

Wreszcie jest w kombinezonie. Ukłonił się gładko.
Potem za młyn poszedł szybko. Przygryzał se jabłko.
Ona stała na ganeczku, jako nimfa z piany.
Może przyjdzie i coś powie, chłopak to lubiany.

Długo, długo nań czekała. Jest odsztyftowany.
Dzień dobry ,woła z daleka. Ma swój uśmiech znany.
Choć pójdziemy przejść się brzegiem, póki słonko grzeje.
Ono jeszcze jako w lato daje nam nadzieję.

Poszła chętnie. Młyńską zeszli, aż do rzeki rwącej.
Było chłodniej, lecz myśleli, że jednak goręcej.
Słońce biło ode wody blaskiem migocącym,
Blask uciekał razem z nurtem, tutaj mocno rwącym.

Poszli brzegiem, przystawali, są wpatrzeni w wodę.
Dwa serduszka wciąż bijące,dwa i takie młode.
Ryba stała bardzo liczna w zielu kanadyjskim,
Oni palce skrzyżowali uściskiem braterskim.

111

I tak stali w dno wpatrzeni, biały piach tam bielił.
Nurt go czyścił, no, a w zimie na drobniejszy mielił.
Drugi brzeg to był równiną, na prawo do wzgórza,
Na tym wzgórzu zaś zamczysko, tak straszne jak burza.

To ostoja zła czarnego. Krzyż w smole maczany.
Był na płaszczach tam noszony, i czule spłakany.
Tęgie mury pełne grozy. Trumna niewolnika.
Strach i groza, gdy tam wejdziesz, do szpiku przenika.

Tak mówiła jemu Bronka, gdy stali wpatrzeni,
W mur ceglany, co to brązem w poświacie się mieni.
Tam po więźniach to są dołki ich stopą wytarte,
A sam diabeł z czarnym krzyżem trzymał nad nim wartę.

Byłaś tam może z wycieczką? Tak, mama i Luda,
Za zaborów nie wpuszczali ,a do lochów kłódka.
Kraty kute, grube w goleń, nierówne faliste,
W cegłach napis od paznokci, ratuj, ratuj, Chryste!

W ścianach ucho jest żelazne, łańcuch kuty, ciężki,
I kościotrup, na nim żupan, to samodział męski.
Szczur to taki większy kota wyskakuje nagle,
Mama zaraz powiedziała, w nim zaklęte diablę.

112

Kiedyś nawet przypomniała, tam zamarł Kwiatkowski,
Który skazany przez mnicha, jako przez sąd boski.
Już nie wróci po stuleciu,żołnierz był cesarza,
Jej wspomnienie, mojej mamy, zachwyca, przeraża.

Jej to dziadek opowiadał, co widział w dwunastym,
Obszarpanych i żywiących się tu ciałem własnym.
Jeść , wołali, dajcie chleba, skórkę, okruszynę!
My od Moskwy, To my jeno przeszli Berezynę.

Stach wpatrzony był w zamczysko. On był wojownikiem.
Berezyny wody widział. Ciągnięty konikiem.
Wracał ranny, lecz zwycięski. Nie był zatracony.
Ale dziwnie się to składa, on przybył w te strony.

Jako cywil. Też znad rzeki zwaną Berezyna.
Przy nim nie głód ,a zgrabniutka jak łania dziewczyna.
Te zamczysko, to straszydło. Jest puste ciemnotą.
Chodźmy nazad, bojaźń patrzeć, bo się oczy splotą.

I wracali wolno brzegiem do wylotu Młyńskiej.
Końmi sosny wyciągali przy mieliźnie płytkiej.
Na plac wszystko. Do tartaku, jutro trak to przetnie,
Część na deski, a co grubsze, na belki, na krokwie.

113

Odprowadził ją pod domek z drewna, przed ganeczek,
Pod oknami były astry i hortensji krzaczek.
Ściany z desek nakładanych i dwie okiennice,
Dach pod papą. Rynny z blachy, pod nimi donice.

Na deszczówkę. To do prania. Bo mniej trzeba proszku,
Bronia ładna, chyba piegi to miała na nosku.
Dla ozdoby. Patrzył na nią, chciał ją pocałować,
To za szybko. Tu zasady te trzeba zachować.

Może byśmy tak w sobotę gdzieś poszli na tany?
Bardzo chętnie, do remizy , w charleston fikany.
A to taniec? Tak, to nowy krzyk ostatniej mody.
Ja go nie znam. To nie szkodzi, to nie trudne chody.

Trzeba szybko podskakiwać i zaginać łydki,
Wciąż do tyłu i na boki. Chyba chłopak chybki?
To poduczysz mnie troszeczkę nim na salę wejdę,
Zgoda, będą ludziska mieli z tego wielką frajdę.

Stachu wrócił do kantorku. Prawie rok tu mieszka.
Do tej pory to nie widział tutaj druha Bronka.
Wżenił Bronek się do wioski. Nie odwiedza mamy.
Przecież blisko. Jakiś dziwny los Bronkowi dany.

114

Jak pojadę do Działynia, to przez Ciechanówek,
Tam się dowiem, co jest grane. Może brak złotówek?
Pracy nie ma w okolicy. Czy obrabia pole?
Zobaczymy. A narazie chleb kładzie na stole.

Na piecyku żelaźniaku stawia z wodą czajnik.
Kawał skóry z łoszy starej zastępuje chodnik.
Zdjął obuwie i onuce, w miskę leje wrzątek,
Myje stopy przed kolacją. Ciasny ma on kątek.

Co mu jutro dzień przyniesie? Z tą myślą zasypia.
Nocą śni się sytuacja ale jakaś głupia.
Rano wciąga stare spodnie, trak trza uruchomić,
Sprzedaż idzie na bieżąco. Piły trzeba ostrzyć.

Do soboty mu zleciało. O szóstej na randkę.
Ubrał świeżą se koszulę i wita bogdankę.
Najpierw spacer i cukiernia. Becmerowa dumna.
Ona dała mu kierunek, widzi, droga jasna.

Młodzi patrzą sobie w oczy, mają takt i umiar.
Wzorem mogą być w Dobrzyniu, oj, dla wielu różnych par.
Już rok chodzą, mają schadzki ,a nikt nie plotkuje,
Że to farsa, nic takiego. Skandal się szykuje.

115

Nic takiego. Będą wieczni. Ta Bronia z tym Stachem.
Gdzie też oni zamieszkają? Pod Konstancji dachem?
Jeszcze Luda w domu siedzi. Bronek się ożenił.
Nie widziała go dość długo. Czy on by się zmienił?

Młodzi wyszli już na rynek, spacerują w koło.
W piłkę grają mali chłopcy i jest im wesoło.
Ławki stoją wedle świętej. Usiedli na chwilę.
I trzymają się za ręce, a czują się mile.

Czasu mają dwie godziny, Stachu opowiada,
O tak sobie, o wojence, ona wstaje, siada.
Tak przeżywa jego przejścia, czołganie, wybuchy,
Ta obecność jego obok, dodaje otuchy.

Ona nieraz wtrąca zdanie, o mamie, sąsiadach,
O współżyciu człeka z wężem i o innych gadach.
Ojciec z Litwy przybył tutaj, w roku zero zero.
A u czapki, mama mówi, to miał orle pióro.

Był rymarzem, robił siodła. Bryczka go rozbiła.
Zamęt wedle mostu powstał. Rewolucja była.
W szóstym roku tego wieku. Mama wciąż jest sama,
Lecz wyniosła, trochę dumna. To prawdziwa dama.

116

Nas dziewczyny trzyma krótko, sam przecież widziałeś.
A wiesz ty co, stała w oknie, gdy ty sobie grałeś.
Przy kotłowni, na gitarze, na klocu tyś zagrał,
Cały wieczór, a przy tobie placowy se skakał.

Mama lubi melodie, śpiewa gorzkie żale.
Ma żałobę lat już wiele, w oknie widzi bale.
Teraz tyś się tam pokazał. Ty ,przybysz z daleka.
Moja mama, mam wrażenie, że na kogoś czeka.

Bronka nie ma już od roku. Może ma kłopoty?
Córeczka się urodziła, na rynku słyszałam.
Mama paczkę tam posłała. Nowe, żadne szmaty.
Ja za bratem, nawet wczoraj to długo płakałam.

Tak rozmowa się toczyła. W rynku na ławeczce.
Stachu mówi często do niej, ją to słowo łechce.
Doczekali się biletu, wolno wchodzić, wchodzą.
Obecni ci już na sali ich oczami bodą.

Nowa para, ano patrzcie, Uzarewiczówna,
A ten chłopak? To mechanik. Lipce trak smaruje.
A gdzie jada, w restauracji? Sam sobie gotuje.
O, to będzie dziś na wieczór z onych para główna.

117

Tyle ludzi. Oni sobie zawsze coś szeptali,
I po tańcu to spokojnie gdzieś z boku czekali.
Jeśli tańca Stachu nie chciał, mieli małą przerwę,
Lecz gdy polka lub oberek, Stach wykazał werwę.

But miał nowy, na obcasie, zelówka ze skóry,
A bywało obie nogi podrzucał do góry.
Bronia za to chciała w wirze pokazać bieliznę,
Od kolana, swoją zgrabną, a białą goliznę.

W tangu miłość, ruch zalotny, dotyk i uczucie.
A tak patrząc na gołąbki, to nie tylko ludzie,
Mają zmysły. Toki własne, grę wstępną miłości.
Dreszcz jest w tangu, zapomnienie, od zmysłów do kości.

Każdy ruch to jakby dotyk, wstęp do marzeń wielu,
Ruch jest bliski, a ociera , jakby dążył celu.
Lecz jest nowy, jest ku drganiom, podsycony tonem.
Oczy bliskie, loki lśniące, wzrok gładzony matem.

To jest taniec z tobą ,Stachu, krok jakby w nieznane,
Ty kierujesz czy pianino? Serce w kącik gnane.
Jeszcze jeden krok w nieznane, krok co jest nowością,
Nie wiadomo, czy się idzie, czy ściska z godnością.

118

Gdy tańczymy nieświadome, jako małe ptaszki,
Już orkiestra grać przestaje. Tłum bije oklaski.
Stoję z tobą, blisko siebie a noga wciąż fika,
I na tango i na miłość, na nie ja mam bzika.

Bicie serca, rwanie rany. Okrutne rozstanie.
A co z nami, miły Stachu? Co z nami się stanie?
Czy ten taniec tak nas sklei, że czasu obcęgi,
Nie rozerwą dłoni naszych? Życie to są biegi.!

Kto wymyślił te miłości i w jakim to kraju?
Czy ten taniec ,to należy tańczyć tylko w maju?
Czy tam zimy nigdy nie ma, czy tam to jest Eden?
Wiem ja tylko, do miłości to jest taniec jeden.

On odporność nam ucisza, osłabia opory,
I obdziera z szaty ciało, jako lipę z kory.
Nagość w oczach, ciał ciepłota i takt, takt upaja,
Czym jest dłuższa ta melodia, tym bliżej do raju.

Przed dwunastą uszli z tańców i stali na ganku.
Aby mama ją słyszała, Nie zrobi rabanu.
Chłód szedł nocny, Stachu dał jej swoją marynarkę.
Tu gwarzyli ,aż kocina wystraszyła parkę.

119

Szybko zmówił się z dziewczyną, że tu jutro wejdzie,
Aby mamę prosić grzecznie, z dziewczyną na przedzie.
Pocałował na odchodne, ona mu oddala,
I rozeszli się do spania, choć muzyka grała.

Minął wrzesień, jest październik i w chacie wesele.
Dzisiaj trak jest zatrzymany, młyn mąki nie miele.
Koni młodych wzięła w izbę, do skrzydła od rzeki,
Tak swe życie rozpoczęli, wspólne swoje kroki.

Przyszło dziecko jedno, drugie, Wszystko było dobrze.
Kiedy nagle Lipka upadł. Jest bieda ,mój Boże!
Trak sprzedany, młyn zamknięty. Bez pracy rodzina.
Już trzeciego młoda Bronka rodzić mu zaczyna.

Stachu szuka, Stachu biega, by złapać coś w ręce.
Co pół roku coś mu wpadnie. Brak grosza na świece.
Lata płyną, dzieci więcej. Rusza do Warszawy.
Do dowódcy Chmielewskiego. Był to człowiek prawy.

Jest robota w elektrowni, ślusarza w Pruszkowie.
Jeśli onej sobie życzy, to niech słowo powie.
Ja od razu, nawet jutro. To jutro czekają.
Tak żołnierze wojownicy, tak o siebie dbają.

120

Stachu śpi w ciepłym warsztacie, nie opuszcza bramy.
Nowe życie, nowe miasto. On w opiekę brany.
Miesiąc minął i jest pensja. Cztery tygodniówki.
Chłop se liczy, to jest niezłe, to kupa gotówki.

Urząd miasta nie ma mieszkań. To towar w potrzebie.
Pruszków fabryk ma aż kilka. W ogłoszeniach grzebie.
Chodzi, sprawdza, wszystko drogo. La Boga! A żona?!
Kartkę wysłał i pieniądze, nie wzywa do grona.

Tak rozpoczął w nowym mieście żywot wyrobnika,
Tutaj jednak ich kultura, to się z miejską styka.
Tu jest przemysł, robotnicy, kina i Utrata.
Ale odszedł na obczyznę,brak ojca i brata.

121

Rozdział IV

Wojna z Niemcem i Ruskiem 39r

Lata, chodzi do wieczora, Kwaterę na Boga!
Żona nagle przyjechała. Rodzina jest mnoga?
Jest siódemka, aż przy piersi, pokój daj, łaskawco.
Tego jeszcze brakowało,łona kobiet znawco.

Tu czereda nie potrzebna, wolę trzymać wieprza,
Takiej zgrai łakomczuchów, nie, mnie ich tu nie trza.
Z kwitkiem odszedł żołnierz, który odbił wrogom Kresy,
Teraz żebrze, no, bo nie ma wypchanej swej kiesy.

Nie dorobił się pieniądza w lat dwadzieścia prawie.
A więc nockę pierwszą spędzi tu, w Utraty trawie.
Bronka mówi, mama dała, na czarną godzinę. Chodź ,pójdziemydo hotelu, a nie tak jak świnie.

Do hotelu, bój się Boga! Jakie to pieniądze!
Trzeba wydać. Mam położyć przy rzece na lądzie?
Stachu, tutaj to spokorniał. Hotel za torami.
No, to chodźmy. Janusz kaszle, zduszony plwociną.

122

Stałe miejsce dostał wreszcie. Dzielnica Żbikowo.
Tu zaczęli znajomości z każdym naokoło.
A ulica zwie się Pańska. Za łączką Utrata.
Naprzeciwko to Zielińscy, Władek ,co ma brata.

Bratem starszym jest Kazimierz, typ spod ciemnej gwiazdy.
A Kuklińscy naprzeciwko, sąsiedzi zza miedzy.
Na ulicy jest remiza, samochód gaśniczy,
Tu na placu zbiera się kwiat całej okolicy.

Z tej ulicy poprzez łączkę to do miasta dróżka,
Most drewniany nad Utratą. Dalej dymu stróżka.
Elektrownia bucha parą, kopci sadzą wiecznie.
Do niej chodzą robotnicy. Tam pracują grzecznie.

Stach po latach dostał pracę. Płatną i godziwą.
Nim tu Bronia dojechała nie związał się z dziwą.
Co tydzień wysyłał trochę. Ona rada z tego,
To pieniądze, których brak jest. Więc pędzi do niego.

Tak więc razem zamieszkali, a wkoło paciorki,
Co szczebioczą do wieczora jakoby sikorki.
Jesień przyszła, to część dzieci rusza w szkolne ławy,
Janusz, Gienek ,no i Lucjan ,chłopiec bardzo prawy.

123

Teresa to w domu siedzi. Wiesław, Józef mali.
No, a Tadzio to przy sukni, mała w tetrę wali.
Tak zastała ich tu zima. Rok trzydziesty ósmy.
Są na nowym, nie na swoim i końca chcą zimy.

W czerwcu szkoła się skończyła. Żyć teraz jest łatwo.
Dzieci boso, bez majteczek, widać jest ubóstwo.
W tamtych czasach nikt nie patrzy na takie tam braki,
Równy równym. To zasada. Przecierają szlaki.

Wszędzie pełno jest tych dzieci. W remizie, na placu.
Na huśtawkę chodzą starsi i za chybot płacą.
W stawie łapią koszem rybę, w Utracie pluskają.
A gdy trzeba, to na łączce zawsze w berka grają.

Na tej łączce kilka olch jest. Nad rzeką topola.
A tak wielka, że pięć dzieci nie stworzą okola.
Ona dumą okolicy. Przegląda się w wodzie,
Dzięki onej już od wiosny łąka jest w urodzie,

Pod nią koce i obrusy, pod nią podwieczorek,
Cień od słońca, oddech czysty, a nieraz paciorek.
Tutaj fajrant, tutaj wolne są późne soboty,
Tutaj piją, nieraz tańczą,dzieci robią psoty.

124

Rok ten nastał dla Kępińskich jako rok szczęśliwy.
Dzięki pensji swego ojca w bucikach się gzili.
Już kołderki w łóżkach były, a Kruczek miał budę.
Gdzieś przepadły stare lata i dni bardzo chude.

Gdy kończyło się już lato i sierpień już mijał,
Przyszedł Stachu ode pracy i kartką wywijał.
Wiesz co, Bronka, trzymam w ręce? Ta wytrzeszcza oczy.
I tak myśli: kartka owa, jako smok tu skoczy!

To do wojska powołanie. Jutro ruszam w drogę.
Spojrzał wzrokiem na swe dzieci, są nadal ubogie.
By nie męczyć swego serca, to swój wzrok oddala,
Czuje jednak, że coś w środku to jednak nawala.

Rano w domu go nie było. Dzieci myślą: w pracy.
Ale rano jest ryk syren. Ciekawość bogaci.
Na płot weszli Kępińszczaki. Tam, w dali koleją
Wojska Polskie jadą na bój. Dzieciaki machają.

Machają im chusteczkami, Wojsko także macha.
Na wagonach małe furki. Baba wazę tacha.
Bo gdy pociąg się zatrzyma, cała okolica,
Niesie jadło żołnierzykom. Palą im się lica.

125

Pozdrawiają, życzą szczęścia, Z Bogiem, z Bogiem chłopcy!
Bo nadejdzie, będzie grabił,będzie bił nas obcy!
Transport poszedł za transportem i zginął bez echa.
Cisza później nastąpiła. Jak w lesie wśród mchu.

Dzieci Stacha poszły w łączkę. Tam pośród olszyny,
Siedzi kilku z karabinem. Mają zwykłe miny.
Nic nie mówią, jeno siedzą. Mundur u nich szary,
Nieraz usta swe otworzą. Nie znają ich gwary.

Cichy lęk w dzieciach się rodzi. Krok robią do tyłu.
Inny mundur, inny kolor, a hełm pełen pyłu.
Gdy wracali, jest Zieliński, starszy oczywiście,
Niesie kwiaty, wita Niemców bardzo zamaszyście.

Nocą słychać szum piekielny, jazgot i stukanie.
Rano dzieci znowu poszły. Czołg stoi przy bramie.
Przy niewielkiej kamienicy, zaraz przy ogródku.
Coś tam pękło w tym żelazie. Stoi w wielkim smutku.

Nie ma przy nim tu nikogo. Cały jest on w kurzu,
Jest samotny ,no i zimny. Pustki na podwórzu.
Dzieci poszły trochę dalej. Na placu Kościuszki,
Stoją tu wozy pancerne. Nieraz ciągną wózki.

126

Długie lufki na wieżyczkach, a koła gumowe.
Farba czysta i numery. Te czołgi są nowe.
Weszli w Pańską, przy remizie cały plac jest wozów.
Są przeróżne, dzieci weszły, ci nie gonią smarków.

Można chodzić i oglądać. Wiele wokół rzeczy.
Z samochodów wyrzucone. To mądrości przeczy.
Beczka miodu wyrzucona, pękła ,jest rozlana,
Miód prawdziwy. Tu pszczół mnóstwo, ich muzyka grana.

W pokrzywach kawały boczku, czarna kawa w kostce,
Dzieci tego nie podnoszą. Tam baleron w siatce.
Mama kiedyś to mówiła, nie wolno podnosić,
Bo wybuchnie, jakieś pióro może ręce skosić.

Ni zabawki ani książki, to jest z dynamitem.
A więc dzieci patrzą jeno i odchodzą z kwitkiem.
Wiesiek widzi Polskie Wojsko. Jadą rowerami,
Są bez broni, to już jeńcy. Są Niemcy z gwerami.

Część żołnierzy w kuchni szkolnej już dostała zupę,
Są zmęczeni, zarost długi, oczy jakby ślepe.
Łyżka wolno krąży z zupą, menażka w kolanach,
Wiesiek patrzy czy ich ręce to są w dużych ranach.

127

Lecz nie widzi ich na rękach. Widzi szare twarze,
Łza od oka na policzku, brudną strugę maże.
Chłopiec chodzi ,na nich patrzy, a strudzeni byli,
Gdy kobiety kompot niosły, to z uśmiechem pili.

No, a tutaj patrzą w ziemię, jedzą bez pośpiechu,
Jakby zupa była marna, oni pełni grzechu.
Gdy zaś wrócił już do domu, w domu są żołnierze,
Mama kopytka im robi, tarką odzież pierze,

Trzech żołnierzy siedzi w kącie, jedzą to łyżkami.
Chociaż można i powiedzieć, może widelcami.
Chłopiec nigdy to nie widział, by to było razem,
Gdy zasypiał to miał głowę pełną nowych wrażeń.

Rano nowa ciekawostka, na łące są konie.
U niektórych całe zady ogniem popalone.
Koni jednak nikt nie rusza. To konie wojskowe.
Za ruszenie, co wojskowe kłopoty gotowe.

Jednak Geniek wielki spryciarz, wieczorem wziął konia,
Na podwórku , do szopki do wejścia go skłania..
Ale koń się ruszyć nie chce, wprowadzić nie daje.
A więc biegnie do sąsiada. Ten przy koniu staje.

128

Do komórki, no, to tyłem wprowadza kasztana,
No, a Geniek niesie trawę , którą przyniósł z rana.
Matki rano nigdy nie ma. Kolejka w piekarni.
Nie wiadomo, kiedy poszła. Chłopców zawsze gani.

Wracać wcześnie mi do domu. Warszawa się broni.
Gdy to mówi, to do sklepu do ogonka goni.
Tam zajmuje już kolejkę, Janusz jest zmianowy.
W kurtce chodzi. Na wołanie jest matki gotowy.

Niebem nieraz samoloty nad Warszawę lecą,
Dzieci wszystko oglądają, na parkanach siedzą.
Wiesiek pyta się jednego ,gdzie te samoloty?
Wszyscy naraz nadbiegają, opuszczając płoty.

Patrz na palec, ja wskazuję, chłopiec z palcem patrzy,
Są, już widzę, takie lśniące, jak gołębie, cztery, trzy.
Wolno lecą, mocno buczą. Czemu tor nie strzela?!
W międzytorzu dół kopano. Sąsiad ich wybiela.

Nie wstawili tam armatki, byłem ja tam wczora.
Po mokradłach jam tam podszedł, było to z wieczora.
Nikt nie strzela. Tyle wojska! Tak to jest w Pruszkowie.
A gdy wróci już mój tato, to wszystko opowie.

129

Ojciec wrócił w listopadzie. Kiedy dni ciemnawe,
Miał ze sobą bochen chleba. Jadł jedyną strawę.
Posypywał zaś go solą, by oszukać smaki,
Ale przybył bardzo cichy i mrukliwy taki.

Przyszły dni teraz ciemnawe. Nocą już o trzeciej,
Ojciec stawał do kolejki. Ogłupiały raczej.
Na szóstą szedł w elektrownię, tam bywał do zmroku,
Matka w szóstą do kolejki, by dostać obroku.

W domu osiem gąb czekało, na tą jedną kromkę,
Którą wolno się zjadało, tylko jednym ząbkiem..
By na dłużej wystarczyło, oszukać mózg własny,
Lecz żołądek był dość duży, nie robił się ciasny.

To też głodnym się siedziało w izbie, w licznym gronie,
I tak każdy się zabawiał w innej izby stronie.
Nieraz w okno ktoś spoglądał, ale wiele śniegu!
Krzewów czubki jeno widać. Nie zrobisz rozbiegu.

Nikt nie robił .Nie wychodził. No, bo nie miał butów.
Brak opału do spalania, nie było też gratów.
Po dwóch latach z tej ulicy przemarsz w Ogrodową.
Pokój, kuchnia. Tu siedzibę ojciec dostał nową.

130

Te dwa lata pierwsze wojny to lata ciemnawe.
Nie chodziło się do szkoły, nie deptało trawy.
Tyle tylko ,co w opisie, tyle się pamięta,
Tak wzrastały w tej ciemności u Stacha chłopięta.

Janusz mądry, Geniek spryciarz, Lucjan z pierwszej klasy,
I trzech innych, co u ojca, to miłe bobasy.
Na ulicy Ogrodowej domek dwurodzinny,
Tam dopiero się wykazał, ten co był dość zwinny.

W głowie mieli prócz Janusza to łobuzowanie.
Tylko latem, bo bez butów, zdradzali istnienie.
Na ulicy bardzo długiej wojsko jest niemieckie,
Na ogrodach samochody. Noszą wciąż menażki.

Na przeciwko, trochę z lewa, jest kuchnia polowa.
Tam dostają swe posiłki. A dowództwo z prawa.
Pierwszym takim wybudzeniem z drętwoty narodu,
Jest powstanie tam ,w Warszawie. To zrzucenie kłody.

Co ciążyła na sumieniach, co ćmiła istnienie.
Nawet ojciec podśpiewywał, gdy robił golenie.
Przedtem nigdy nie słyszałem, teraz śpiewa swoje.
A ja chodzę tuż przy Niemcach, niewiele się boję.

131

Duch się zmienił wnet w narodzie. Heniek Piegus gada;
Między Ruskiem a Anglikiem zaraz będzie zwada.
Niech no tylko z Niemcem skończą ,a popędzą Rucha,
Tak to chłopak, dobry kumpel, podnosi nam ducha.

Jednak trzeba tutaj wspomnieć pewne wydarzenie.
Które było bardzo głośne. Nim w Warszawie drżenie
Po Pruszkowie poszła fama: będzie film bezpłatny.
Nikt nie wspomniał czy też brzydki, a czy może ładny.

W tamtych czasach to na kino nie było grosiwa,
Młoda głowa na nowinki była bardzo chciwa.
Wiesiek poszedł tam z sąsiadem, Genkiem Stankiewiczem.
Lecz filmu nie można nazwać przyfrontowym kiczem.

Ale najpierw to tak było. Gromada przed drzwiami.
Łobuzeria wszystkich ulic. Przeważnie parami.
Kiedy wejście otworzono, to do niego gnano,
Ścisk był taki, że niektórym to gnaty łamano.

Wiesiek, kliszczy! Geniek jęczy. Ja ręce na brzuchu.
I tak zbliżam się do wejścia, nie robiąc tu ruchu.
Niosą prawie mnie w powietrzu. Żebra trzeszczą przecie.
Po raz pierwszy w takim tłoku na tym krótkim świecie.

132

Był to rok czterdziesty trzeci. Lipiec albo sierpień,
Ja bez butów i z czupryną, której nie brał grzebień.
Geniek to był trochę wyższy i w sobie dość mocny,
Nie był całkiem też normalny. Lecz w krzepę owocny.

Jakoś weszli, światło gaśnie. To jakby kronika,
Głos po polsku już tłumaczy ,a aparat pstryka.
To co widać ,to nas mrozi. Cisza jakby w grobie.
Zmartwiało wszystko na sali, bo widzą o sobie.

Wielkie groby na sto metrów, a trupy na trupie.
Liczą warstwy, jest dwanaście. Z boku już ktoś chlipie.
Są mundury mordowanych. Mundury są polskie.
Dziury w czaszkach, a od przodu to są nieraz wielkie.

W kieszeniach też są portfele.To są oficery.
Ale marne zakończenie to tej wojny mieli.
Ręce widać powiązane, a w ustach trociny,
To te Ruski to zrobiły, a to sukinsyny.

Z takim cichym przeświadczeniem opuszczamy kino,
To te w parku, u „Sokoła”. Geniek ma w łzach limo.
Łokciem go ktoś w tłumie stuknął, on machał łokciami,
Nieraz trafił. Ale pchali, a to zwykłe chamy.

133

Ojciec filmu nie oglądał, mruknął coś przy stole,
Że zapadły mu się nogi ,gdy tam deptał rolę.
Tam ,to znaczy gdzieś na wschodzie. Wedle Berezyny,
Więcej nigdy nic nie mówił. To są Ruskie winy.

Tak skwitował mą relację i jadł dalej zupę.
Bo to u nas jest posiłek na całą chałupę.
Drugie danie było w święta. Trzy razy do roku.
Ale rok czterdziesty czwarty był pełen uroku.

W Pruszkowie było powstanie. Całą noc strzelano.
Lecz upadło. Bo brak mocy. Wsparcia nie dostano.
Do jesieni była cisza. Nowy Rok przy mrozie.
Śniegu było pod podeszwą, jak runa na kozie.

Wiesiek był raz przy pomniku, Kościuszki, też wodza.
Nagle czołg ulicą jedzie, wydechem zasmradza.
Czołg jest ruski, żołnierz ruski. W pustkach jest ulica..
Po drodze się facet pyta? Tak ,prawdziwa fama.

W Ogrodową w miejsce Niemców sowieckie są wozy.
A już luty nadszedł zimny, z nim jak zwykle mrozy.
Na kwaterze Stanisława śpią sołdaty ruskie,
Co też myślał, on peowiak, gdy połykał kluskę?

134

Jak go piekło gdzieś tam w krtani, biednego wojaka,
Że historia tak fałszywa, zrobiła się taka.
W jego domu śpi bolszewik, co go pod Rzeczycą!!
Otwiera na jadło usta, oczy jego krzyczą.

Tylko oczy, usta milczą. Bodaj to pioruny!
Już nas dławią te psubraty. Orzeł bez korony.
Gorzko jadło mu smakuje. Wcale nie ma więcej.
Nic się jednak nie zmieniło. Do życia brak chęci.

W izbie mrowie jest dzieciaków, a przy stole Rusek.
Jeden stół był w tej rodzinie. Ale ja mam lasek.
Patrzył na te swoje dzieci. Pójdą w ruskie szkoły.
A kto będzie ich tam uczył? Te ruskie matoły.

Przyszedł maj i koniec wojny. Głoszą ,by na Zachód.
Geniek chłopak światły bardzo, zdrowy i frant wielki,
Najpierw w Zachód sam pojechał. Był to krótki pochód.
W tydzień wrócił. Tato, jadziem Tam lokal jest wielki.

Domy puste, proszą się nas. Tato się podrywa.
Bronka ,daj jakąś koszulę. Życie mnie tam wzywa.
Pojechali, nie wrócili. Kartka przyszła krótka.
Czekam na was. Oczekuję. Taka krótka gadka.

135

Rozdział V

Nadejście nowego okupanta 44r

Kto chciał jechać od Pruszkowa, to dostawał zgodę.
Urząd Miejski ją wystawiał, a transport w nagrodę.
Mama graty swe sprzedała i szły, że się bili,
Tak łakomy był taboret w powojennej chwili.

O mieszkanie to szły bójki, nawet z bronią w ręku.
Warszawa była zburzona. Bez lokalu męka.
Geniek przyjechał tu po nas. Tylko on robotny,
Marysia to inwalidka, Janusz zaś suchotny.

Genio targał na swych barkach, wiódł nas do Edenu.
W życiu poniósł wielką klęskę. Ja dziś pytam: czemu?
Ja wiem czemu. Lecz ja milczę. Nie życie tak chciało.
Ale wojna, okupanci! By żyć, to się chlało.

Do wagonu mała furka, wokół wieniec dzieci.
Lecz radosne są dzieciaki. Łza im tu nie leci.
Z nami jedzie Konia stara, to jest matka Bronki.
Jedzie także Jerzyk Ludy. Trzyma się furmanki.

136

Osadników pełen peron. Już suną wagony.
Geniek woła: za mną ,mamo! Wagon z jednej strony.!
Wnet zastawia pakunkami. Ta połowa moja!
Jednak te jego wołania, podobne do słoja.

Ludzi tyle na peronie, błądzą, a chcą jechać.
Wszędzie niby jest zajęte. Straż się nie da sprzeczać.
Uzbrojeni młodzi ludzie dobijają stany.
Ta że Geniek cofnął graty. Przyparty do ściany.

Pociąg ruszył wnet na Kutno. Po dobie, to Stargard.
W Stargardzie trzy dni postoju. Tu jest wielki nieład.
Tutaj Wiesław ,ten syn średni, widzi wieżę Babel,
Z lewej strony to pulmany, a tam istny bajzel.

Był to pociąg wysiedleńców, od Prus Wschodnich w drodze,
Tu ten postój przymusowy był krzywdą niebodze.
Każdy wchodził do wagonu, przetrząsał kieszenie,
I zabierał ,jeśli znalazł wartościowe mienie.

Wiesław był tam jako gap ten, A wszedł z grupką ludzi.
Ten najstarszy z naszej grupki to staruszka budzi.
Z kieszeni to mu wyciąga medale białawe.
Mówi: To za zimę w Rosji. To Szwaby plugawe.

137

Inny przedział obrabiają inne osiedleńcy,
Ale chyba nie znaleźli oni nic tam więcej.
Trzeci przedział jest zajęty, Rusek tryka Niemkę,
Jęków nie ma, lecz westchnienia, Zamykamy klamkę.

Z prawej strony tor zajęty. To wojsko niemieckie.
Jadą na Wschód. Towarowym, za stół mają beczkę.
Ich wagony są otwarte, idą z menażkami,
Essen, essen ,jeno słychać, pukają łyżkami.

Drugi z prawej tor zajęty, tam wagony puste,
Wszyscy chodzą się załatwiać. Kupy duże, tłuste.
Po trzech dniach odjazd ze stacji, która jest spalona.
Miasto z boku trochę widać. To jedna ruina.

Zajechaliśmy do Altdamm. Teraz to jest Dąbie.
Geniek poszedł z wiadomością. Jerzyk drewka rąbie.
Ogień robi przy wagonie, na cegłach kociołek.
Stacja także jest spalona. To wrzesień i wtorek.

Nocą wóz jakiś podjechał. Para koni rącza.
To pan Władek Stekiel zwany. Wozem o słup trąca.
Na plecach ma zaś karabin, każe nosić rzeczy,
Jest wózek na czterech kółkach. Tam Anielka skrzeczy.

138

Ruszamy na przejazd z boku. Stoj! Kto wy takoj?
Pan Władek mu wnet objaśnia. A my z eszelonu,
Stoj, tu szlaban, nie da nocą. On nie da nikomu.
Stachu podszedł i dał flaszkę, Uchodzi. Pakoj!

Rusek pomógł przez tor jechać i trzymał toboły,
By nie spadły. Bo tu trzęsło. Wkręcił w szprychę poły.
Stoj ,do czorta! Co takiego? Ten maca kieszenie.
Jest calutka. Ocalona. W środku ma istnienie.

Konie przodem ,za nim wózek. Ciągną Jerzyk, Wiesiek.
O, jest beton, ale droga! Beton to, nie piasek.
Już minęli drogę taką, gdzie brak jest chodnika,
Pełna drzew i ciemnych okien. A w nich puszczyk huka.

Już dom widać, ciemna bryła .Rozładunek krótki,
Ci co spać się położyli, czują zapach wódki.
To pan Władek z naszym ojcem przyjazd oblewają,
Przy okazji ,o czym mówić, to do rana mają.

Rano dzień taki słoneczny. Pola Elizejskie.
Już czekają wokół domu. Dają życie sielskie.
Tu swoboda, tu brak ludzi. Ich pierwsza rodzina.
Tu w Czanowie żywot długi na długo zaczyna.

139

Okolica jest tu rajem, bez sklepu, bez szkoły.
I bez pracy. Nic dziwnego, z nich każdy jest goły.
Trzy ulice w rękach Rusków. Tu rządzą, tu dzielą.
Nawet młyn w swych łapach mają ,a w nim mąkę mielą.

Na grudnia jest elektryka. Ojciec to zmajstrował.
Po północy zanik światła to koniec gotował.
W rok następny Marek zjechał. Krewniak Kuklińskiego,
A był zbiegiem. Uszedł biedak z miasteczka swojego.

Mieszkał u nas, potem w swoim domku na ulicy,
Takiej obok. Marzył wiele, pragnął zagranicy.
Często chodził stąd nad rzekę, gdzie barki ciągano,
I chciał barką do Berlina. Znane jego miano.

Był to harcerz wielkiej rangi. Inteligent z rodu.
To on młodzież pchał do celu. Popychał do przodu.
Kołdrę dostał od nas nową, przychodził na zupy,
Tak po roku, gdzieś wyjechał. Może uczyć trupy.

To nie żart, to powiedzenie. My mogli tak myśleć,
My żyliśmy w tamtych czasach. Wy możecie gnuśnieć.
My świadectwem pokolenia. I z nami jest prawda.
Dla was ,co się uśmiechacie, zostaje ma wzgarda.

140

W czterdziestym zaś szóstym roku zjawiła się Luda,
Wysprzątała se chałupę, chciała zrobić cuda.
Restaurację pustą wzięła. Były już stoliki,
Nigdy jej nie otworzyła. Władzy były krzyki.

Wyjechała więc do Gdańska. Trzech synów szkoliła
I do końca swego życia wyrobnicą była.
Była ona siostrą mamy. W czasie okupacji,
Tej niemieckiej, to pomogła przeżyć naszej nacji.

Z mamą byłem tam dwukrotnie. Po mąkę, po kaszę,
Jej mieszkanie, jak pamiętam, stanowiło ciszę.
Niby było trzech chłopaków, ale to nie zgraja,
Która w mojej izbie żyła i z głodu ziajała.

W czterdziestym zaś siódmym roku tu zjechała Krycha,
Która nawet do tej chwili,na ziemiach tych dycha.
Ona córką zaś jest Bronka, mojej mamy brata,
W moich oczach to pan Tadek Zenka z Krychą swata.

Krysia żyła wedle Lipna. Był włączony w Rzeszę.
Na usługach Niemki była, ciężkie to pielesze.
Chłopów polskich wypędzono. Niemcy wzięli ziemie.
Do pomocy ,no, to młode zapędzono plemię.

141

Krysia miała lat piętnaście. Baorka złośliwa.
Dawała jej ciężką pracę. No, a mściwa była.
Ciągle dziewczynę łajała, zła to sekutnica.
Przez nią Krysia zapłakane ciągle miała lica.

Niemka na nią naskarżyła. Żandarm wnet przyjechał.
Wypałkował dziecku plecy. Gniewem wielkim buchał.
Krysia jednak od niej zwiała do miasta Rypina.
A tam inna Niemka ją prawie rok trzyma.

Tuż po wojnie biedna Krysia nie ma gdzie się udać.
Ojciec jej to żył w Łukowie, postanawia jechać.
Lecz tam nowa jest rodzina. Tam jest czworo dzieci.
Po namyśle dosyć długim chce jechać do cioci.

Tak w Czanowie się znalazła. Miała pracę w sklepie.
I po dzisiaj już samotnie życie swe telepie.
W związku z Zenkiem ma dwóch synów. Takich dwóch drągali,
Którzy mnie raz widząc na oczy, wcale nie poznali.

Wspomnieć muszę Stanisława z małego przyjęcia,
Które było rok po wojnie, wśród dużego klęcia.
Więc w Czanowie było kilka dziewcząt, co z obozów
Powracały, a nie miały własnych już budynków.

142

Zatrzymały się w Czanowie, naprzeciwko gminy,
Z czego żyły, nie wiadomo,.Nikt nie wnosił winy.
W rocznicę wyjścia z obozów jest małe przyjęcie,
Ich to piątka, reszta mężczyzn, no, bo miały wzięcie.

Wśród tych mężczyzn był i tata, delegat od gminy.
Z tej nie innej, był obecny, z tej tylko przyczyny.
Był z nim synek nastolatek, własny syn Wiesionek,
Co to kołnierz biały nosił, a pełen koronek.

Było to pod drzewem dużym, na połowie maja,
Tam śpiewano ,a z ochotą, wtem ojciec zagaja.
Z tej okazji rocznicowej, po wojnie straszliwej,
Chce zaśpiewać ku radości i każdej życzliwej.

„ Szumią jodły na gór szczycie
Szumią sobie w dal.
Nie młodemu takie życie,
Gdy ma w sercu żal.

Nie mam żalu do nikogo
Jeno do ciebie ,niebogo
Oj Kalino , oj dziewczyno,
Dziewczyno moja.”

143

Jontek wszystko dał dziewczynie, a Stachu ojczyźnie,
Jontek został z cudzym dzieckiem, a Stachu przy bliźnie.
Z tą też blizną szedł przez życie, doszedł do Czanowa.
W nim rocznica jest po wojnie. Skromna, stolikowa.

Tuzin ludzi przy stoliku. Ludzi różnorakich.
Są kresowi, są z Mazowsza, nie brak i poznańskich.
Wszyscy długo biją brawa. Ale masz zdolności!
Ojciec słuchał gdzieś wpatrzony, w oczach blask radości.

Na tych latach sprzed półwieku i jedną dekadę,
Swoje myśli uzbierane na papierze kładę
W hołdzie żywym i umarłym. Ja urwis z Czanowa.
Może tylko pamięć tamtą ten papier zachowa.

144

E p i l o g

Będąc nad grobem w 2007 roku, zameldowałem;
Tato, mam trzy wnuczki. To posłusznie melduję.
A wówczas, pośród krzewów tui, białych brzóz i klonów
Usłyszałem głos; Wiesionek! Opisz to!
Tak jak kiedyś,będąc na alei na Batalionów Chłopskich,
Usłyszałem głos Janusza: Wiesiek!!
Obejrzałem się, nikogo nie było. Janusz zmarł rok wcześniej.
Posłuszny tym zjawiskom. Opisałem to.

Poemat oparto na materiałach z Archiwum Wojskowego,
oraz relacji Krystyny Nowackiej.

Stargard Szczeciński 2009r

Wiesław Kępiński.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz