środa, 27 grudnia 2017

"Wołyń woła"

Wiesław Kępiński

Wołyń woła

poemat

Rozdział 1.
Folwark Satyjów

Czy pamiętasz Polko ,Ikwę co leniwie bieży?
Tak,pamiętam,bo tam Dubno,nad brzegami leży.
A pamiętasz ty Satyjów,co miał stawy rybne?
Tak. Pamiętam,wielkie wody i okrzyki dziwne.

Czas zamroczył piękne lata, Ściemnił mózgu błony,
Ale żyją pod powieką,Ikwy piękne strony.
Gdy dziś starość mi dokucza,i ciemnia pokoju,
To wspominam dziecka czasy,według dziecka kroju.

Tak,pamiętam ja Satyjów,ojciec był rybakiem,
Gdy wychodził rano z domu,pierś krzyżował znakiem.
Bo mówiono w moim domu,między sobą jeno,
Kłusowników rybich dużo,opędzić się trudno.

Tato stawy nadzorował,połów zaś był roczny,
Jeśli zimą coś łowiono,mówiono to „boczny”.
Ja pamiętam moją mamę jak skrobała ryby,
Ryba nieraz jej wyrwana,skakała w pół izby.

Wszędzie spokój ja pamiętam,zabawy na dworze,
Aż do czasu kiedy wojna….Dreszcz bierze,mój Boże!
Tam panika była w koło,…Sowiety nadchodzą!
W jesień piękną,gdy jabłonie swe owoce rodzą.

Kto karabin swój posiadał,to strzelał i bronił.
Karabinów było mało,wojsko zaś na froncie.
Sowiet naszych trzech obrońców,szybko w lasy zgonił,
Potem długo coś szukali,coś w folwarcznym kącie.

A szukali oficerów armii co broniła.
No bo ludność ta folwarczna na pewno ich skryła.
Kiedy weźli nam do izby,mama pyta,czego?
My szukajem oficera z karabinem,złego.

Tu nie było oficerów,nie było żołnierzy.
A kto strelał? Była armia,wielu naszych leży.!
Może z głodu popadali,zamruczała matka?
Nie przewracaj mi w komorze,to jest rybie siatka.

Przeszukali całą wioskie,w ustępy patrzyli,
A w ustępach widać dużo ,jak tu ludzie żyli.
Część stanęła przy gorzelni,ach przeklęte Lachy,
Na gorzelni dach zrobili z falowanej blachy.!

Przypalona woń kartofla,nęciła im zmysły.
Oni czuli co jest w środku,ręce im obwisły.
Karabiny z rąk wypadły,ruszyli gromadnie,
Obalili drzwi z futryną,szli jak żyli,stadnie.

Póki kwarta w ręku była,to pili a pili,
Oni teraz w Polsce rządzą,Twarz wódą obmyli.
Długo spali zamroczeni,brzęk ich zbudził dziwny,
Im się śniło ,usłyszeli, konwi łoskot dawny.

Ktoś spirytus kradnie im tu,to zagłada życia,
Ktoś wyniesie to co było i nie będzie picia.!
Obudzeni patrzą jak ktoś konewki se targa,
Nu zabraknie już im picia,obwisła im warga.

Do gorzelni wszedł starszyna, Nu rebiata starczy!
Zbiórka, robim na majdanie,wstawać, przewyć oczy.
Idziem w dalsze,nam na Brody,a ruszamy żywo,
Tam wojenne, i swobodne czeka na nas żniwo.

A odchodząc powiedzieli,gorzelnia rządowa,
Nikt po chatach spirytusu,niech teraz nie chowa.
Wszystko zdawać na rzecz państwa,tu rządzą Sowiety!
Rada w nocy jest wybrana,.W Radzie są kobiety.

Odchodzili,my patrzylim na te ich ubiory
Czapki mieli długie w szpice,jak krety wprost z nory.
Karabiny to na kablach,na sznurach na szelkach,
A jednemu to się urwał,i na ziemię ci trach.

Więc go podniósł,związał sznury,zaklął,-nu jego mać!
Sznur był krótki,więc z bielizny,zaczął babie sznur brać.
Uciął sobie ze trzy metry, i w marszu rychtował.
Brody przecież niedaleko,w bój on się gotował.

Jedną dobę oni byli,bród i smród pozostał,
Ojciec kazał majdan sprzątać,bo porządek lubiał.
Gorzelniany miał robotę, kran każdy urwany,
Jęczmień w kiełkach to zjedzony albo stratowany.

Co w parniku było pyrek,to wszystko zjedzone,
Szkło gdzie widać jest spirytus to kolbą stłuczone.
Przede wszystkim jest nasrane w każdy kąt dwa razy,
W tych wyziewach oni spali,służyły im gazy.

Gorzelniany już z raportem do chadziajki bieży.
Patrzy a tu na majdanie ruski gwerek leży.
To na Brody on bez broni,sołdat maszeruje?
To się opił. Nie ma broni,i on nic nie czuje?

To nie pierwsze jest zdziwienie,jakie Polak czuje,
Jeszcze nie wie jakie dziwy mu Rusek gotuje.
Wszedł do dworu i melduje,opowiada cicho,
Co zostało,jak wygląda,mówi prawie w ucho.

Pani słucha,po czym każe słuchać Rady zdania,
I tak dobrze,że od razu nas stąd nie wygania.
Uzupełnić to co trzeba,na Rady zlecenie,
Nic samemu nie zaczynać. Takie polecenie.

Gdy sam zrobisz i naprawisz,będą urażeni,
I pomyślą,że w majątku nikt Rady nie ceni.
Gorzelniany przytakuje,zgadza się z chadziajką,
Trzeba bardziej być potulnym,nie chodzić z nahajką.

Teraz młynarz jest z raportem. Pani są topielcy.!
Dwóch sołdatów utopionych,,na koło się pieli.
Gdy się koło utopiło obaj utonęli,
Co mam zrobić? A wyciągnąć za pomocą lejcy.

Niech to zrobią ci co w radzie,bo będą kłopoty,
Resztę zebrać i jak dawniej do swojej roboty.
Na wydajność w pracy nie patrz,bądź umiarkowany,
Bo instrument jest już inny,inny duch jest grany.

Młynarz słucha,przytakuje i mówi,- zagłada!,
Po czym ukłon wykonuje,i czapkę swą wkłada.
Tu chadziajka go za rękę delikatnie bierze,
I do ucha jemu mówi,-cicho,wokół zwierze.

Młynarz znowu przytakuje,zasępił swe lice,
Patrzy w koło,to na garnki,a to na miednice.
Na kucharkę co warząchwią w garnku ciągle miesza,
To na córkę Józefową co płaszczyk zawiesza..

No już w progu stoi Józef z zasępioną miną,
Stoi czeka,no bo widzi,ryby w stawach giną.
Wszystkie ludzie z okolicy,naszą rybę łowią,
Przebierają to co większe,przyświecają głownią.

Nocą widać ich płomyki,niby roje gwiezdne.
Trza zaradzić,ale jako?To są ludy głodne.
Mów a śmiało ,mój rybaku,widzę żeś stroskany,
Ludzie sieci zarzucają,głośno mszczą na pany.

Do jesieni je wytrzebią,co robić na Boga?
Ginie szczupak,karp i miętus,ginie i bieługa.
Wody jeszcze nie spuszczają,dojdą i do tego,
Pozostawią same szlamy,bo to ludzie złego.

Tak jak możesz tak nadzoruj,nocą nie chodź w stawy,
To się szybko unormuje,będzie rygor prawy.
Może większy nawet będzie niż nasze nakazy,
Bo w Sowietach lud w niewoli,bierze tęgie razy.

Jasię dzisiaj tu pozostaw,będzie na posyłki,
Ja nie mogę stąd wychodzić,ją puszczę dla zmyłki.
Strzeż się gadki,bądź potulny,bo rozerwą końmi,
Zawsze ciebie oceniałam,że wy ludzie skromni.

Rybak zgodnie przytakuje,gdy przekracza progi,
To chce jeszcze coś powiedzieć,drżą mu jednak nogi.
Jego dusza się nie zgadza,.Rady on ma słuchać!
Język w ustach mu kolebie a twarz ogniem buchać.

Już za progiem się odwrócił,Jasia stała w sieni.
Jej twarzyczka trochę blada jako liść się mieni.
Bo przez okno bez firany ,słońce widać gaśnie,
Na jej nosek swym promieniem,ostatkiem swym praśnie.

Jasia starsza jego córka,miała iść do szkoły,
Lecz budynek wyznaczony,,bez szyb i jest goły.
Krzesła wszystkie wykradzione, i tablica zdjęta,
A na środku ściany za to ,czerwień jest przypięta.

W takich troskach jesień zeszła,jesień nieszczęśliwa.
Gdy nieszczęście jest w kwartale,zima tęga bywa.
I nadeszły śniegi grube,mrozy też nie liche,
I złamały choć na krótko,Sowietom ich pyche.

Cisza Wołyń wnet zalała i ruch jest wstrzymany,
A co będzie z wiosny ciepłem,los ludów nieznany?
Stawy lodem tęgim skute,śniegi aż do pasa.
Trzeba kłodą zaspy zgarniać,bo ryba wygasa.

Już zamarzła Stubła rzeczka,i szumi pod lodem.
I nie może cieszyć życia ze swoim narodem.
Gdy się patrzy na słoneczko zachodzące w dali,
No to widać Dziatkiewicze,i komin co pali.

Więcej w prawo to Tuszebin,wioska tyż bogata,
Tam po łąkach zamrożonych,zwierzyna rogata.
Już nie dzieli Stubła łąki,zwierzyna buchtuje,
I śnieg gruby swą racicą,jak może tratuje..

Tyż zamarznął i staw rybny,na którym wysepka,
Tam z sankami dzieci dążą. Z bieli robią zlepka.
Z szyszki nos mu zmajstrowali,włosy z wielu liści,
A do ręki kij sękaty,który garścią pieści.

Preditatiel Józwę woła,by zaprzęgał sanie,
Reszta przyjdzie do pomocy,jeśli jeno wstanie.
Józwa mówi nic nie zrobim,judzi dużo nada.
Ty nie gadaj jeno robić,przyjdą,wpierw narada.

Przyszło kilku przed obiadem,pijane w trzy d..y.
Ale razem się wspierali,w dążności do kupy.
Razem bili też przerębel,wydłubali ci dwa.
Nogi sobie poranili,każdy z szyjki coś chla.

Za pazuchą z lewej strony,flaszka jest wciśnięta,
Swym otworem za kufajkę,,męczy im oczęta.
Głowę w lewo nachylają, a potem do dołu,
Sacza wódę,się prostują,lód kują od nowu.

Już dwa łomy utopili,jeden wpadł z nogami,
Wyciągnięto zmęczonego,okryto workami.
Jakoś szybko wieczór nadszedł,wracają w zagrody,
Długo idą groblą śnieżną,trą nosy i brody.

Dwa przeręble w ciągu ci dnia,we trzydzieści osób,
Jakieś dobre to zwyczaje,to jest życia sposób.
Wzajemnie się podpierają,mówią,jutro skończą.
I dwie linki włoka jutro,to na pewno złączą.

Rad nawzajem udzielają,chwalą brygadzistę,
Co wydaje polecenia,dobre no i ścisłe.
Jednak dużo dziś zrobili,śniegi rozgarnięte,
A pod lodem widać nawet,ryby duże ,śnięte.

Znać przyducha jest okropna,łamać lody nada,
Każdy idąc swoje racje,jak umie wykłada.
Ten co głośniej u nich mówi,to ma ich poparcie,
A czym bliżej domów stoją . To nęci ich żarcie.

No nie każdy to sam dojdzie,ciągną go za ręce,
Zaraz szybko zostawiają,w ciepłej sieni wnęce.
Nie raz chaty też pomylą,patrzą w inną stronę,
Tam gdzie komin jest wysoki,niebo zadymione.

Tam jest kocioł węglem grzany,tam są paleniska.
Z kotła para idzie w zacier,zacier w szybie tryska.
A z zacieru rurką z miedzi,cieknie zapalanka,
Gdy wypijesz sztagan z rana,grzeje jak kochanka.

Rybak Józef myśli nocą jak ratować ryby?
Bo ci ludzie to dzień cały pracują na niby.
Dziś przyducha coś złapała,a jutro zagładzi.
Jeśli ryba padnie jutro,pijacy są radzi.

Z tą brygadą nie wykuje,nie wykuje otworów zbyt wiele,
Co tu robić? Łamie głowę,żona łóżko ściele.
Ty nie rządzisz nie łam głowy,ty się nie wychilaj.
Rób co trzeba,a rób dobrze,wódy z nimi nie chlaj.

Łatwo mówisz to kobieto,a sumienie moje?
Nie narzekaj,dziękuj Bogu. Jesteśmi we dwoje.
Patrz dziedzica jakoś nie ma,kowal też zaginął,
Nauczyciel starszy człowiek,dziwnie też się zwinął.

Borowego dawno wzięli,a leśniczy to gdzie?
Wkoło same jeno żony,po jednej lub dwie.
Czy nie widzisz chłopie biedny,ubywa Polaków,
No a z Dubna o ich życiu,ani,ani znaków.

Boguszowa chce do Dubna,chce bym z nią jechała,
Ona nie zna ich języka,chce bym ja gadała.
Paczkę dużą ma z bielizną, Jedziem gdy mróz puści,
Buty ciepłe mu zawiezie,szmalcem skórę tłuści.

No a kiedy pojedzieta? Myślę chyba w marcu,
Nie wiadomo to dokładnie,obce są na dworcu.
Wszystko kradną,i roznoszą,swawola,rozpusta,
Wczoraj to jej zaginęła ,w kratę gruba chusta.

Coś se rybak postanowił,i zasnął szczęśliwy,
Sny miał jednak niespokojne,czas był obrzydliwy.
Wcześniej rano trochę wstał on ,sprawdził czy są liny,
Konie kazał brać z orczykiem,świat zaś wstawał siny.

Lekkie chmury niebem szły ci,leniwie ,pomału,
Jedno bardzo go martwiło,w ludziach brak zapału.
Wesołości w nich brakuje,gnębi ich ta wojna,
Przecież było tu inaczej. Ta wojna jest gnojna.

Wytłumaczył wszystkim jak,co. A teraz do dzieła.
Jeśli dzisiaj nie zrobimi to Rada się zgniewa.
Konie poszły w drugie brzegi,linka wierzchem leży,
Już przerębel kuty jest tam,.Rybak krokiem mierzy.

Potem czółno w toń spuszczono, kamień jej wrzucono.
Konie poszły lekko w przody,lód szybko kruszono.
Nie topiono czółna tutaj,ciężar łamał płytę,
Czółno dechy miało fest ci,to dębowe,lite.

Do wieczora to dwa stawy,załatwiono z marszu,
Później czółno odchudzono,pozbawiono farszu.
Ludzie widzą,dobrze idzie,sposób jest pluszowy,
Sposób taki jest nie znany,to sposób jest nowy.!

Wiosna blisko,i Wielkanoc. Tutaj to są aż dwie,
Każda wiara robi swoje o tym każdy tutaj to wie.
To zamknięte obyczaje,surowe w swej treści,
Nie za bardzo jest wiadomo,co która,co mieści.?

By nie było wszystko pięknie, zło planuje swoje,
Łamie szyki katolikom,wchodząc na pokoje.
Rano szuka rybak cieśli, puka chata pusta.
Chce zapytać co się stało? Język mu się zrasta.

Drzwi papierem zaklejone,pieczęć w nim odbita.
Z boku patrzy na rybaka stroskana kobita.
W nocy wszystkich ich zabrano,na sanie w te pędy.
Pojechali tam do traktu,tędy i owędy.

Tu skręciła ręką dziwne swoje wywijasy,
A mówiła i skrzeczała jak stare zawiasy.
Z ruchów rybak wywnioskował,że między stawami,
Poszły sanie z konwojentem,i władzy saniami.

Do dziedziczki trzeba iść,raport złożyć trzeba.
Zaszedł tedy na pokoje,tam kręci się Lejba.
Co pan robi na salonach? Rybak pyta ostro.
A to samo co i pan tu. A ona in vitro!

Uleciała gołąbeczka,my ją wytropimy.
Rada pałac ten zajmuje,będą między swymi.
Rybak cofa się na majdan,nic jakby nic.
Pokazuje,jam jest głupi,ja to zwykły ci widz.

W środku jednak jest niezwykle,straszliwie wzburzony,
Nie wytrzymał na majdanie,więc idzie do żony.
Dziś wywózka w nocy była,dziedziczka im zwiała,
Widać wcześniej,od przyjaciół jakieś znaki miała.

A to święta urządzili,a niech ich zaraza,
A do cieśli,to u Lejby,była już uraza.
Lejba to był nietutejszy,i wódą handlował,
Cieśla kiedyś go przepędził,Lejba nie darował.

Nie tak toto chyba było,ona nie zjechała.
Wczoraj byłam z nią w areszcie,ona pozostała.
Do znajomej chciała wstąpić i poszła na pieszo,
A do domu to ja sama,śniego jeszcze dużo.

W Dubnie weślim do aresztu.Mówię,- do Bogusza.
Jeden wstaje wzion walize,dalej się nie rusza.
Boguszowa chce pisemko,że mąż pokwitował,
Ja tłumaczę,on walizę juz do szafy chował.

Jak usłyszał,że „putiowka”,wzion walize w grabe,
Poszedł,wraca z karteluszką,rzuca nią o babe.
Boguszowa czyta pismo i mówi,-fałszywe!
A mój Józek jest gramotny,tu litery krzywe.!

Poszedł strażnik jeszcze raz,ma pokwitowanie.
Boguszowa patrzy,mówi,- ja napluje na nie.!
Do rejkomu zaraz ide,opowiem o tobie,
Że fałszywe nosisz pismo,wychodzimy obie.

Strażnik poszedł po raz czwarty,czekami cierpliwie,
Znów przynosi inne pismo.Pani czyta chciwie.
Patrzę na nią na jej lica,,widzę łagodnieje,
Przytakuje lekko głową,dusza jej się śmieje.

Kiedy wyślim my z aresztu,mówi ,mam ,atentkie.
Jeśli pragniesz ze mną iść,? Miałam nawet chętkie.
A nie będę przeszkadzała. Pani sama pójdzie.
Wymówiłam się jej jakoś,Wracam bo dzień zejdzie.

Ona poszła ja wróciłam,to ją ocaliło,
Myślę jednak ona zjedzie,to mówione było.
Rybak znów się zastanawia,i mówi do żony;
Jeśli ona jutro wróci to jej los stracony.

A u kogo Bartek siedzi? Pawlikowska niańczy.
Chłopiec żywy jest jak iskra i kozaka tańczy.
Wezmę dziecię i do Dubna ruszam za godzine,
Wiem gdzie ona kwateruje,chyba się nie myle.

Rybak kazał wnet podwodę do drogi szykować,
Zapożyczył u prezesa,niby chciał kupować.
Różne rzeczy,fatałaszki,obuwie na wiosne,
Bo te jego zeszłoroczne,to trochę za ciasne.

Pawlikowska mu dziecinę ,w kożuchu wrzuciła,
Widać jednak w niepokoju ogromnym to była.
Rybak ruszył błotną drogą,wśród kałuży śniego,
Konie potem gdy był dalej popędził do biegu.

Wciąż oglądał się na wózek czy pakunek leży,
Świstnął batem, strzelił głośno,para kłusem bieży.
Po południu widać Dubno,wjechał stępa furą,
Cel podróży był w chałupie,za Zamkową Górą.

Lejce wrzucił za sztachetę,puka w drzwi chałupy.
Wokół niego stoi ganek,modrzewiowe słupy.
Śniegu trochę wokół domu,szyby jednak ciepłe.
Grzeją w chacie,bo są czyste,mrozem nie zalepłe.

Rybak drugi raz zapukał,otwiera staruszka,
Józef patrzy na babinę,w kapciu u niej nóżka.
Ja do pani Boguszowej,pilne ja mam sprawy,
A do nozdrzy jemu leci,zapach pitej kawy.

Niech pan wejdzie. Ale czy jest? Pyta rybak cicho.
Ktoś się rusza w drugiej izbie,wabi go to echo.
Boguszowa staje w odrzwiach,rybak palec kładzie,
Kożuch z wozu wnet przynosi,ślizga się po lodzie.

Gdy do sieni z worem wszedł juz,każe drzwi zamykać,
Bartka w środku tutej mam ja,o zaczyna fikać!
Weśli w pokój gdzie w kominku drzewo się zarzyło,
Dość przytulnie i cieplutko w tej izbie tu było.

Co się stało mój Józefie? Wywózka ma pani!
Cieślę w nocy nam zwineli,byli też we dworze,
Ale pani tam nie było.Szukają mój Boże!
Przyjechałem z Bartkiem ja tu, Wasza mnie nie zgani?!

Mój Józefie,dzięki Bogu.Co radzisz? Mów prędko!
Z Dubna trzeba nam uchodzić,tu znajdą was gładko.
Już szykuję sie,do drogi Mario nakarm dziecko.
On zaspany,widać jest to,ma różowe liczko.

W dwie godziny powóz ruszył,konie po obroku.
Idą stępa,miastem wolno,tak kroczek po kroku.
Dokąd pani? Pyta rybak. Gdzie radzisz rybaku?
Możem nawet i do Pińska,albo do Zbaraku.

Możem blisko do Równego,to miasto dość duże,
Wio koniki,trochę kłusem,prędzej,że a nuże.
Tu lejcami obił lędzwie,kłusakom aż chlapło,
Nie za szybko,ściągnął lejce,,bo nawali koło.

Uciekami tak we troje wozem a nie osłem,
Czy czasami ty nie jesteś tutaj Boga posłem?
Tamta trójka pośród piasku i ciepłoty gnała,
Tutaj zimno,wokół śniegi,cel dziecina mała.

W Równym mam kilku przyjaciół,będą tam noclegi.
Bo to moje no i Bolka dość dobre kolegi.
Lecz nie możesz ty nikomu mówić mniejscowości,
Bo mnie znajdą i w Sybirze zmarzną moje kości.!

Józef kiwnął jano głową,zbędne to uwagi,
Wiosło trzyma się też w dulce przy pomocy knagi.
Razem tworzą układ pędny,żywioł pokonują,
Razem z brzegu,tak do brzegu,razem podróżują.

To w dzidzicach jest potęga,dziedzic przewodnikiem,
Bo bez niego lub bez kmiecia,człek zostanie dzikiem.
Józef zna porządek rzeczy.Ład to jest przy dworze,
Co to będzie za bolszewi?Żle będzie mój Boże!

Te pijane ich sołdaty ,będąc w upojeniu,
To mówiły jak w kołchozie,jak się ludzie leniu.
Ten kto miał nawet gołębia to poszedł do turmy,
Nic swojego! Ten tam przeżył, ten kto był pokorny.

Chłopów z wioski zagoniono do piwnicy ciasno,
I zamknięto bez powietrza.Tydzień tak trzymano.
Szczury zgryzły im policzki,oczy wyjadały,
A chłopiska jako śledzie na stojąco stały.

Józwa ciarki znowu przeszły,spojrzał na tył wozu,
Nic nie było,szronu trochę,to świadectwo mrozu.
Konie nocą szły do przodu,miarowo w kopyto,
Chłód im dawał się we znaki,dziecię mocniej skryto.

Rybak słuchał tych pijaków,dolewał gorzałki,
To okazja była wielka,dawał im migdałki.
Nic nie pytał jeno słuchał,rzewnych opowieści,
I to takich,co to żadna w głowie się nie mieści.

Oni tutaj też to zrobia,pomału,wolniutko,
Poczym resztę za łeb wezmą,będą trzymać krótko.
Wóz z przeciwka jakiś słychać, Pozdrawiają Boga,
Rybak pyta od niechcenia,czy daleka droga?

Do Równego będzie pięć ci,trakt jest suchy prawie,
Można jechać środkiem jego albo po murawie.
To szczęść Boże! A Bóg zapłać.Wozy się mineły.
Niezadługo,z dala światła od miasta mignęły.

Młody sołdat opowiadał,że uczyciel szkolny,
Coś tam wspomiał o nauce,że on nie jest wolny.
Bo nie mówi jak to było,jeno z gazet uczy,
Posiekano go szablami na środku ulicy.

Rybak nie znał miasta Równe, Boguszowa radzi,
Aby jechać wprost na zamek i konie prowadzi.
Wiele skrętów i uliczek,błądzą bez pytania,
Wreście pani cicho woła,- tu jest szkolna bania!

Za tą szkołą w tą ulicę,czwarty dom ryglowy,
Kryty gontem,przed nim parkan,wygląda na nowy.
Na ten parkan się złożyłam,będzie ze trzy lata,
Tutaj siostra mieszka z dziećmi,siostra mego brata.

Bez postoju ruszam nazad,mówi rybak drżący.
Lepiej dużo to nie wiedzieć,Bóg nas znowu złączy.
Klepnął lejcem zady koni,dorwał się do traktu,
I na Dubno się kieruje,zadowolon z faktu.

Żegnaj Józefie rybaku. Tak mu powiedziała
I na wieczne pożegnanie rękę swą podała.
Rybak z pełnym tu szacunkiem ucałował dłonie,
No a potem lejce szarpnął i pogonił konie.

Teraz cicho mruczał sobie,do wieczora zjedzie,
Ale smutno jest samemu na kożle,na przedzie.
Koniom trzeba dać obroku,trza wjechać w leszczyny,
Jeno jeszcze trochę dalej,bliżej będzie gminy.

Jednak stanął,wżion dwa worki,na uszy zakładał,
Konie owies już chrupały,on swe myśli składał.
Postanowił trasę zmienić ruszyć do Ołyki,
Stamtąd doma trzeba szukać,dla większej omyłki.

Nikt nie musi teraz wiedzieć,że Równe odwiedzał.
Postanowił i tak zrobił,już na kożle siedział.
Konie poszły z pyskiem w workach,nieraz też stawały,
Worki swoje na kopyto,i w pysk owsa brały.

Tak z godzinę z workiem ci szły,rybak się zatrzymał,
A następnie trochę wyżej,worki im przypinał.
Ołykie on dobrze ci znał,lepiej niżli Dubno,
Trochę zdrzemnął się na kożle,konie szły wciąż równo.

Już pod wieczór jest Ołyka,przejechał przez rynek,
Targ tam jeszcze się odbywał,kupił parę świnek.
A następnie na Satyjów,Stubła już krę niesie.
Teraz to już niedaleko,zatrzymał się w lesie.

W lesie śniegu dużo więcej,pikada jest biała,
Niedaleko wedle wozu,lisica gdzieś gnała.
Worki puste,owies zgryzion,wio koniki drogie,
Zakręt w śniegu szedł ciężkawo,zaspy były srogie.

Szosa jednak jest czarniawa,kałuże błyskają,
Pęciny są całkiem mokre,kopyta chlupają.
Do wieczora chyba zejdzie,wio koniki żywo.
Już jest widno,niepotrzebne lampa ni łuczywo.

Droga prosta to się zdrzemne,kwiczą te prosiaki,
Trzeba będzie mlika dawać,ładne bo pasiaki.
Wieprz zarżnięty tydzień temu,żona go tam wędzi,
Trochę chłodno w plecy jest mi,i kark mocno swędzi.

We niedzielę do majątku zajechał we święta,
Na podwórku słychać jeno jak kwiczą prosięta.
Kilka bab przyszło ocenić,co to za zwierzaki,
Jako takie,mówią głośno,ale nie ryżaki.

Preditatiel się nawinął i pretensje wnosi,
Że tak długo,i że koniom sierść się wodą rosi.
W maju nada dać wizyta,w Prużany w kołchozy,
Ty pojedziesz w delegaty,szykuj aż dwa wozy.

Popraw szczeble,namocz szprychy,weżmiesz alkohole.
Już ja tebie chcę tam wysłać,tebia posłać wole.
Zobacz jak tam gospodarka,jak pole wygląda
Nie zawiele ty tam gadaj,udawaj wielbłąda.

Dubno też da delegaty,ale wozy nasze,
Bo majątek,nu jest mnogi,rządy były Lasze.
Konie,wozy,wróć tu cało,alkohole puskaj,
Milcz ty dobrze,bo ja znaju,jaki tam to jest raj.

Rybak konie dał do stajni,pościągał puszorki,
Zabrał jeno teraz puste,po ospie swe worki.
Bo z brezentu one były,lite no i nowe,
Na przejażdżkie tam w Prużany,będą znów dotowe.

Żona pyta już od progu,czy miałeś trudności?
Trzy dni w drodze,my tu w strachu,ty nie masz litości?
Ano zeszło,wszystko dobrze,sprawa jest zamknięta,
Co robiłem,gdzie ja byłem? Sprawa tajna,kręta!

Żona odetchnęła z ulgą,prasuje koszule,
I od czasu tak do czasu,patrzy w męża czule.
Więc załatwił. Dzięki Bogu! Będzie miał odpusty!
W czwartek przecież jak wyjechał,ten czwartek co tłusty.

Ta przyroda co tak w maju zakwita w Wołyniu,
Nie wie wcale,czemu ludzie swoje wargi śliniu.
A zwilżają je językiem,robią to z zgryzoty,
Bo bolszewia im wytłukła wszystkie psy i koty.

Maj się żółci,maj się bieli,maj sianem zachwyca.
Coraz częściej młode łani wychodzą z ukrycia.
Zając swoje długą miedzą,w światy te wprowadza,
Jemu zagon jagły kaszy wcale nie przeszkadza.

Owszem w jagle stójkę robi,sprawdza okolice,
Tutaj nie ma już myśliwych,nie spuszczą iglice.
Wszyscy oni ziemię gryzą,lub grzeją Sybiry,
Tam zapomną jak wygląda ,cebula lub pyry.

Pośród pól pomalowanych,zbożem w trzy kolory,
Siwki ciągną pierwszy powóz,siwki jak indory.
Głowy w górę wciąż unoszą,zarżą nieraz długo,
A po bokach wypasionych,znać,nie jedzą chudo.

Dwa kasztany drugi powóz,ciągną wśród zieleni,
Ludzie dobrze są ubrani,szal się bielą mieni.
Trakt na Równe,potem Ostróg i do wioski Wilii,
Tam im czekać nakazano,na granicy styli.

Dojechali do tej wioski,gdzie liczne chałupy,
Na ich widok koło bramek,ludzi stoją kupy.
Obok tej wsi jest granica,do Arkadi świata,
Tam robotnik i lud wielki,się nawzajem brata.

Te dwa wozy to w gościnę będą tam wpuszczone,
Będą mogli więc zobaczyć,jak są tam tuczone.
Wszelkie zwierza,no i ptaki,słuchać sekretarza,
Jak się robi,jak naprawiać,kidi coś nawala?

Przydzielono im kwatery,Józef śpi u Wilka.
U którego żona miła i młodzieży kilka.
Te czekanie się przedłuża,kilka dni minęło,
Przewodnika ciągle nie ma,chyba jego wcięło.

To już tydzień stoją w Wilii,czas jest na spacery,
Więc z Adamem,Józef idzie w zagon jego szczery.
Ten kawałek to jest mój,tyle mi zostało,
Resztę biedzie oni dali,wielu brać nie chciało.

Sprowadzili od Hucułów od strony Pokucia,
Co to znają jeden sposób,,owiec swoich krycia.
Psy nam z miejsca wystrzelono,zabrano też studnie,
Wodę mogę jeno brać gdy bije południe.

Ja z majątku od Boguszów,teraz eto sowchoz,
To majątek bardzo piękny,nam brakuje tera łez.
Jednak milczym bo żyć trzeba.To niewola ruska.
Ani lepsza ani gorsza jak nad Wisłą pruska.

A za rzeczką takie płoty? Za wysokie chyba?
Milcz wędrowcze,milcz jak niemy albo też i ryba,
Tam jest wioska zagrodzona przed okiem intruza,
Nie patrz lepiej w tamtą stronę bo oberwiesz guza.

Tak chodzili cały dzionek,ześli na kolację,
Tu już przybył ich przewodnik,gadał swoje racje.
Towarzysze! Pojedziemi do kraju postępu!
Tam ukłonim się każdemu,socjalizma chłopu!

Rozdział II

Czarna ziemia Wilii

Sierpień miał się ku końcowi i żniwa dorżnięto.
Dzisiaj właśnie kosy leżą,dzisiaj żeńców święto.
Kopki w równym rzędzie stoją,jako i rycerze,
Co przed laty tu przybyli,by bronić rubieże.

Żeńct siedzą se na miedzy,szklanka jest w ich dłoni,
Sączą wolno trójniak złoty,,wolno nikt nie goni.
A pan Adam z butlą w garści,chętnie im nalewa,
Patrzy w twarze utrudzonych,wiew im poty zwiewa.

Co na czołach jest obfity i kapie po nosach,
Ziarna dzisiaj ukończyli,jutro będą w prosach.
Dzisiaj też jest dzień wypłaty,są dobre zarobki,
W domach polskich też jest święto,gdy wzrok pieści kopki.

Snopy ciężkie gospodarzu. Odzywa się jeden,
U nas w Kurpiach to należy zważyć prawie śiedem.
By ciężary dostosować,Bóg tu rodzi ziarno.
Jeśli wojna znów wybuchnie,wrogi wszystko zgarną.

Tak,coś mówią o wybuchu,swędzą Niemca dłonie,
Lecz ja myślę nic nie będzie,tu otarł swe skronie.
I jęk krótki ścisnął w krtani,weteranem przecież był.
I na frontach wszystkich polskich,trzech rozbiorów bił.

Spojrzał w stronę dwuch kopistów,co na rżysku w dali,
Czapkę swoją dla zabawy,nawzajem zdzierali.
Twarz mu trochę się ściemniła,dobył więc gąsiora,
Złapał jego za dwa ucha,piłno to w dom już pora.

Sprzęt zabrano na ramiona w usta wzięto pieśni,
Śli śpiewając,”czeremoszu”,jak Huculi leśni.
A ciepłota szła od środka,miodem podsycana,
Zdało się też okolicy,że dla niej jest grana.

Jeszcze spojrzał na kopistów,młode to rekruty,
Mundur nowy,karabinek,z żółtej skóry buty.
A za rzeką czystą Wilią,tam wioska też była,
Ona dziwne tajemnice,od lat kilku kryła.

Sowiet ,płot z desek postwaił,by nie zaglądano,
Czy na wiosce jest już wieczór,czy dopiero rano.
Na tym płocie są plakaty,przetłustych kułaków,
Co to ludzi batem gonia,przy jedzenia braków.

Podwieczorek ciepły jest,brzęczą wiadra w studni,
Co się wpuści blachy dzwięk,jakoś dziwnie dudni.
Potem plusk blachy o wodę,szum wody wlewanej,
Kołowrotem ciągnie się,dżwięk kropli spadanej.

Utrudzona jest rodzina,cały dzień na nogach,
A najbardziej to ci młodzi,będą spać na stogach.
Mrok już spowił okolice,gdy wszystko ucicha,
Mięśnie serca jeno biją,widać skręty ucha..

Ucho ciągle dziwnie dryga,Pan Adam się budzi,
Sołtys do chałupy wali,daremnie się trudzi.
Kołem drzwi są wszak podparte,a koł bardzo tęgi,
Drzwi drzwi dębowe,a na ukos są,lipowe wręgi.

Jeszcze świtu prawie nie ma,lecz Adam w drzwi bierzy,
Patrzy w twarz swego sołtysa,i oczom nie wierzy.
Oczy on ma wyłupiaste, strach mu ścina usta,
Wojnę mamy już Adamie! Tam od miasta Gdańska.

Był kopista i to mówił.Zachód cały walczy,
Co my zrobim tu Adamie? My tu tacy malcy!
Gdybt Adam pięścią w usta dostał od sołtysa,
To by nawet i nie zadrżał,tu warga mu zwisa.

Smutek wielki go ogarnia,język kołkiem staje,
Nic nie mówi,bo myśl dziwna w mózgu mu się wije.
I tak stoją oby dwoje,jak te martwe słupy,
Ani jeden z nich nie dryga na progu chałupy.

Nowomelin wieść potwierdza.Wójt zwołuje Rade.
Gdy się ześli to on mówi,-na obronę kłade!
I wyciąga plik banknotów.Do kasy Gromady!
Każdy prawie coś zostawia.Koniec jest narady.

Każdy widział przecież burze jak nadciąga wolno.
Nieraz nagje się pojawia,moczy drogę polną.
Ale nigdy nikt nie widział,burzy na dwie strony,
Aby tutaj się spotkały i zlały zagony.

Niby to jest niemożliwe od nastania świata.
Ale jednak tak się stało! Wschód nadsyła kata.!
Ruski weszły w dwa tygodnie,”my wam pomagamy.”
My tu tylko wam wybijem,wasze wraże pany!

Więc kopiści się poddali,nie kazano strzelać.
Chociaż ciągle im wbijano,- krew za Kresy przelać!
Dziwne jakieś są rozkazy,i dziwna niewola,
Oto z miejsca się wydaje,sowiecka swawola.

Już z kopistów mundur zdarto,męczą ich biegami,
Oni biegać już nie mogą,potem są już zlani.
Trzeci dzień bez odpoczynku,biegają wokoło,
Juz koszule zdarto im,już,oni już są goło.

Czwarty dzień są bez posiłku i bez kropli wody,
Rzuca bochen chleba im tu,chłopak taki młody.
To się ruskom nie podoba,chcą zamęczyć KOPE,
Łapią chłopca,biją kolbą i wpędzają w kupe.

Pędzą ich do Czeremnego,kto po drodze pada,
To go bagnet ich przebija,długi on jak szpada.
Gdy pan Adam się dowiedział,że syna zabrali,
To zesiniał z bólu cały,pięścią w skroń się wali.

Harcerzyku mój kochany,zamęczą tam ciebie,
Już zapomnij o rodzinie i o naszym chlebie.
Zło ci serce ciepłe wyrwie,zagryzie z rozkoszą,
Bo tam oni synu drogi,nic zboża nie koszą.

Bolszewiki pędzą drupe na Hutor Wieleński.
Co majdanem zwany był tyż,kopistów dzień klęski.
Gdy kopiści widzą,że tu,nadzieji już nie ma,
Stachu mówia,zwiewaj zaraz ale nie do doma.

Nasze ciała są obite,a mięśnie bez siły,
Pókiś mocny,zwiewaj więc ty,póki ciepłe żyły.
My ruszymy na strażnika,a ty w krzewy se leć,
Nic nie stawaj,ty uciekaj,ty masz zawsze biec.

Jeden Stachu z nich ocalał,słuch o KOPIE zginął.
On się wyrwał z kręgu tego,las po cichu minął,
Sumienie go jednak gryzło,zostawił znajomych,
Już nie ujrzy więcej on ich, nie zobaczy onych.

Stachu chodził kilka tak dni,od wioski do wioski,
Za odrobek kromka chleba,no a w duchu troski.
Co się dzieje w jego Wili,czy są nachodzeni ?
Po tygodniu zjawił się już,jako duch w swej sieni..

Mama z miejsca go oprała,ojciec macał kości,
Na siniaki lał jodyne,były otyłości.
Opuchlizna jyż schodziła,obrzęki też nikły,
Ojciec czule je smarował,większe ropą sikły.

Trzy tygodnie jak powrócił z biwaku na Pińsku.
Tam z druchami jasł grochówkę,tu brukiew po świńsku.
Chleb mu dali tak spleśniały, z uśmiechem szydercy,
Masz go tutaj i to kuszaj,mówią ludożercy.

Gdy kopista jeden upasł bagnetem go dżgano,
Potem płuca wyciągneli i wątrobę brano.
Palce długo swe lizali,o charosze dudki!
Takie to są umierania u sowietów skutki.

Tato ja na to patrzyłem,oni się nie kryli,
Trupa w krzewy zaciągneli,a nas kolbą bili.
Nikt nie obmył sobie twarzy,a uśmiechy jakie!
Jakby sezam już odkryli a w nim jadła pakie.

Troski jednak narastały,dzielono mu ziemie,
Inne władze przecież były, już w Nowomalinie.
Komisar ze Zdołbunowa na czele czeredy,
Pola dzieli,izby dzieli.Adam jest bez wody.

Krowy znikły,konie znikły,kury policzono.
Zdawać zboże nakazano,limit nałożono.
Więc wyżywić mu jest trudno żonę i dzieciaki.
Jakby zagonem nie rządzić,wychodzą wciąż braki.

Zima przyszła jakich mało,dymią się kominy,
A przekopów w śniegu nie ma,komisar bez winy.
Nikt nie rządzi,nikt nie radzi,jeno w szyby zerka,
Może zbrojni się zbliżają,może bedzie bierka?

Nadszedł styczeń rok czterdziesty, Nocą po północy,
Ktoś im szybę nagle wybił,chyba strzelił z procy.
Nie,to bagnet z niej wystaje,i słychać okrzyki,
Wstawaj Wilku,no a szybko,ładuj się na bryki!

Tu pan Adam to zrozumiał,czemu psy wybito.
Pies ostrzegał,kiedy brzękło o kamień kopyto.
Teraz można po cichaczu,najść każdą osade,
Wybrać z domu albo z chlewa,i stare i młode.

Żona coś tam powiedziała,gdy psy im strzelano,
Ktoś usłyszał tote słowa,żonę mu wezwano.
Przesłuchania były takie,co na myśli miała,
Że o ludziach coś brzydkiego pod nosem gadała.

Tam gdzie teraz psy strzelają,ludzi strzelać będą,
Dzisiaj to jest gorzka prawda a jutro legendą.
Może role się odwrócą,strzelcy w łeb dostaną,
Bo to byłoby najlepszą,najlepszą naganą.

W drzwi pukanie się nasila,cisza w okolicy,
Nie zbudzone są sąsiady,choć śpią bez szlafmycy.
Nocą cisza wokół wielka,tu dom otoczony,
Każdy kto żyw w środku siedzi,będzie wywleczony.

Ojciec córce nakazuje by lampę paliła,
A więc Hela zapaliła,,choć się kuchnia tliła.
Ojciec podszedł koł odstawił,ziąb buchnął do sieni,
A na czapce takiej z czubem,to gwiazda się mieni.

Ubierajtsa,w dwa kwadranse,na wozy a wszystkie,
Wnet a szybko,bo inaczej,będą rzeczy brzydkie.
Hela zbiera się szybciutko,i co mama każe,
To do wozu idzie nosi,wokół liczne straże.

Gdy usiedli już na wozach,na swoich tobołach,
To nadjeżdża trójka konna.Ten co pod nim wałach,
Woła gromko, to „opuszka”,to nie ta osada!
Lachy wioska,tam nam jechać,jechać szybko nada!

Wyrzucili nas na śniegi,,ruszyli z kopyta,
Każdy batog w rękawice zaciśniętą chwyta.
Leją konie,giną w mroku,słychać ich przeklęństwa.
Że na wozach ich już była taka tłusta pastwa.

Teraz puste wozy gnają,po Lachy na Lachy,
Jakoś marnie im tłumaczą ,ukraińskie brachy.
To pomyłka,nu do czarta,czas do Orzemina!
Coraz krótszy,dawać w konie,koniom kapie ślina.

Tato kazał nam toboły,na izby w cug wnosić,
A sam poszedł do sąsieka,siano krowie rzucić.
Potem polan naręcz wzion ci,i przyniósł do pieca,
Ojciec pali,ciepła chce tu, w kuchni palić zleca.

Mama mówi,ale po co? Ciepło jest nagrzane.
Ojciec szybko odpowiada,,a wiesz co nam dane?
Jak za miesiąc wezmą nas,komu to zostawie?
Czy nie widzisz,nasze krowy są na naszej trawie.

Lecz nie nasze ale cudze,rozdano i kwita,
Nikt się tu o pochodzenie ,nawet psa nie pyta.
Mam zostawić reszte trudu,dla uciechy Zyda?
Cicho,zamilcz,ktoś podsłucha,no i ciebie wyda.

Ja nie spałam już tej nocy,,jeno Adaś chrapał,
On jest chłopczyk i do spania,jeszcze chętkie że miał.
Lecz do wiosny nikt nie przybył,,ojciec poszedł w pole,
Robił swoje,wciąż bronował, i sadził kartofle.

Obok działki te z nadania,to stały w ugorze,
Trawą były zarośnięte,bez plonów mój Boże!
Moje oczy to widziały,pełne potępienia,
Dla lesera,dla włócsęgi i wielkiego lenia.

Kiedy w maju bzy zakwitły,zboże się kłosiło,
Coraz więcej też kontroli u nas w domu było.
Jak pszenica gospodarzu,na mym polu rośnie?
Pyta żydek,raz Adama,plon przywoż nie gnuśnie.!

Jak przywiozę? Przecież rosnie,skąd wezmę odstawę?
Ty nie pyskuj,ja ci mówię,u nas rządy prawe.
Nakazują oddać zboże,,a więc przywoż chwadko,
Bo inaczej do więzienia,ty mój drogi bratko!

Ojciec ciągle był wzywany do gminy na mowy,
Ciągle był tam popędzany,choć plon nie gotowy.
W taki sposób mu wskazali,jakie jego miejsce,
I że daty zbóz odstawy,znów są coraz krótsze.

W maju do wsi zajechały delegaty ludu,
By pojechać tam w sowiety,ujrzeć rzeczy cudu.
Tydzień stały przed granicą,,czekali na wizy,
Tytoń ręcznie napychali,do cieniutkiej gilzy.

Poprzez rzeczkę spoglądali na wysokie płoty,
A wysokie aż do czuba tej ruskiej głupoty.
Wojciechowski sam do siebie dość głośno zamruczał,
Świat deskami to zabity,kaczki w wodę rzucał.

Rozdział III

Satyjów pod niemiecką okupacją

W Satyjowie kopki stoją na łąkach grabionych,
Patrzą swoją suchą trawą a widzą zdrożonych.
Parę siwków,co wóz ciągnie,z trudem i mozolnie,
A na wozie pełno luda,ubraną dość strojnie.

To nasz rybak w trzy tygodnie wracał jedną furą,
Wracał z Rosji,gdzie parobki były teraz górą.
Tam podarek zostawili,wóz i to z zaprzęgiem,
Dziękowano nieżyczliwie,oni uśli z lękiem.

Tam łapczliwe oczy,-”panów? Grabiły z odzieży,
Tam gdy szedłeś za potrzebą,pijak obok leży.
Tam ich grzecznie poproszono,by dali podarki,
Ogłoszono wbrew ich woli,że koni dwie parki!

Jak wrócimi,rzecze rybak? No automobilem.
Do więzienia za to pójdziem,pękniem jak ten Golem.!
Reszta ludzi go poparła,że tak nie uchodzi,
A komisar mówi wręcz wszem,-rybak za nos wodzi!

Goście znowu go poparli,tak naprawdę było,
My nie po to tu zjechali by koni ubyło.
Ja bez koni się nie rusze,a róbta co chceta,
U nas w spisie ,zapisana jest każda chabeta.

Liczba zgadzać się tam musi,gdy braknie to turma!
Zabirajta nas w Sybiry,rybak grzmiał jak surma!.
Po gorącej długiej gadce,sprowadzono siwki,
Na kasztany to masz dyplom.Spasiba podciwki.

Tak wracali jednym wozem w wielkim niepokoju,
Zajechali po południu,było po udoju.
Preditatiel słucha wszystkich,jak ich urządzono,
A on na to,- koniom owsa,by je nakarmiono.

Jutro siano będziem wożić,,iść na odpoczynek,
Puścić wywar krowom zaraz,,kartoszki dla świnek.
Po wydaniu tych nakazów,bierze Józwa w biura,
Nic nie pyta tylko słucha jak zginęła fura.

Słucha o tym jak tam pola,ile doją mlika,
Jeno mruży często oczy i na palcach pstryka.
Do wieczora rybak mówi,co widział,co słyszał,
Preditatiel nadal milczy,nieraz ciężko dyszał.

Póżno w noc się pożegnali,bo jutro do siana.
To już czerwiec i pobudka o piątej jest grana.
Rybak wrócił więc do domu,siadł przy stole ciężko,
Zjadł co dano, potem orzekł,- wielka nasza klęsko!

Żona o nic go nie pyta,leje w miskie wody,
Jeśli chcesz bym coś powiedział,- Tam są tylko smrody!
Rozpowiadać ja się boję,tyle ci wystarczy.
Szybko zasnął.Tera nos mu jakoś dziwnie warczy.

Rok mordęgi szybko minął,ubustwo się szerzy,
Coraz częściej bochen chleba na dwoje się mierzy.
Coraz cichsze są ludziska,jakby ogłupiałe,
Nieraz mówisz coś do niego,on słowa ma małe.

Głowę na dół ma spuszczoną.Czy jest odurzony?
Widać wolne jego ruchy,a jest niegolony.
Co tam z tobą? Macha ręką. Może jesteś chory?
A on palcem maca wargi. Tam szerokie tory.

I wskazuje gdzieś na wschody,dość szerokim gestem,
Odpowiada jakby sobie,jeszcze tutaj jestem.
I odchodzi nie podnosząc ani jednej nogi,
Szura butem,chyba gładził,,tu powierzchnię drogi.

Drugi czerwiec się zaczyna,pod opieką biedy,
Co folwarkiem tutaj rządzi,lepszym życia siejby.
Tej czerwonej,robotniczej,prawdziwego ludu,
Co to zawsze chętkę miał ci na troszeczkę brudu.

Czerwiec to są sianokosy,drugie za kacapa.
Do roboty trzeba się brac,bo powiedzą gapa.
No a gapa to oznacza pomniejszone racje,
Chleba tyle tu dostaniesz,pomniejszone racje.

Rano wszyscy pośli w łąki,układali stogi,
Gdy wrócili Rady nie ma,wszyscy dali nogi.
Z jakiej racji pyta rybak? Mówią ,nowa wojna.
Już z zachodu następuje Prusów siła zbrojna.

Jaka wojna? To dwa druhy! Nie kręcisz ty czasem?
Ja nie kręcę,wszyscy zwiali,nie drogą lecz lasem.
Idż do biura,obacz sam że, ty rządca najstarszy,
Nie zobaczysz tam nikogo,nawet żywej myszy.

Rybak stanął zadumany,myśl jak błyskawica,
Zapłonęła w jego głowie,jak zbawienna świca..
To nie będzie już granicy,trza zwiewać nad Warte,
Lecz nikomu ani słowa,trzyma tajną karte.

Jeśli w tym coś prawdy będzie,to czekam okazji,
No bo drugiej już nie będzie,,popęd ja mam kozi.
Jeśli prawda? Zobaczymi. Jeśli przeżyjemi,
To wyjechać stąd należy,tu się nic nie zmieni.

Wprost z dziedzińca wszedł do żony,co herbatę grzała,
Słuchaj mówi,wyjeżdżami,tak jak będziesz stała.
Przytaknęła lekko głową.Jeśli to się zdarzy?
Bo o innym ta kobieta,życiu teraz marzy.

Tu nienawiść wielka była,Zydzi się znęcali.
A co ludzi w lód wywieżli? Innych na śmierć zgnali.
Trza uchodzić w lepsze strony,gdy będą warunki,
A na podróż odłożone, w kieszeni są sumki.

Ale czy to najważniejsze,gdy śmierć wokół krąży,
Ten przeżyje co ucieknie,jeśli tylko zdąży.
Więc kiwnęła zgodnie głową,daje przyzwolenie,
Po co gadać,dzieci słyszą,mają też myślenie.

Każdy czeka na armaty i na pułki jazdy,
Rybak rządzi całym stanem,słuchają jak gazdy.
Po dekadzie to trzy wozy na apel zjechały,
Już wychodzi ich dziedziczka,baby torby brały.

Każdy kto ją zauważył osłupiał zdumiony,
Ona z ganku okiem patrzy,już na wszystkie strony,
Poczym wchodzi na pokoje gdzie Lejba miał spanie,
Nakazuje ściągać płótna robić wielkie pranie.

Nikogo też w dom nie woła,szoruje podłogi,
Przez dwa lata są nie myte,ślizgalą się nogi.
To już lipiec,a niedziela,właśnie wówczas była,
Chce rybaka w dworze widzieć,uczuć swych nie kryła.

Kiedy Józef stanął w progu,i ujrzał chadziajkie ,
to mu nerwy wnet puściły.Przeżyła nagonkie.
Ona bliżej też podeszła z uśmiechem serdecznym,
I mówiła tonem miłym ,nawet bardzo grzecznym;

Józwa,dziękuję za pomoc,za ratunek syna!
My byliśmi na wygnaniu,,to nie Boga wina.
Będziesz moją prawą ręką,dłoń twoja szlachetna.
Wszystko tutaj jest zmienione,to okazja świetna.

Pani ! Ja juz spakowany,czekam na granice,
Kiedy zginie sztuczny kordon,zmieniam okolice.
Jeśli przyjdą ciężkie czasy Józefie rybaku,
Znowu razem wyjedziemi do mego tartaku.

Mam w poznańskim ja po stryju tartak no i lasy,
Jeśli przyjdzie znów uciekać,tam będą wywczasy.
Tedy proszę abyś został,nie mam tu oparcia,
Twa rodzina polska przcie,z inną będą tarcia.

Rybak nie może odmówić przyjmuje oferte,
Jest szczęśliwy z biegu sprawy,,zagrał w czystą karte.
Ona prosto z mostu wolę swoją ukazuje.
A on w duszy ciepło trzyma,i dobrze się czuje.

Poszedł w swój dom,w progu mówi,żono zostajemi.
Pani prosi więc zostaję,może się coś zmieni.?
Lecz niewielkie też są zmiany,Niektóre dość gorzkie.
Niemiec kuma się z kozakiem.A to mają łaskie!

Na majątku jest komando a w sile plutonu,
Czapką machać to należy dla dobrego tonu.
Ten majątek jest dla armi,dyscyplina wzrasta.
Żaden towar stąd nie idzie na potrzeby miasta.

Jest obora pełna krówek,i jest duża chlewnia,
Jest gorzelnia, i na wódkię nowiutka rozlewnia.
Koła młyńskie kręcą młyny, i chleb się wypieka,
Na produkty,tuż za bramą,sznur powozów czeka.

Obca armia zbiera żyto tu na ziemi polskiej.
Ode Wilna,poprzez Wołyń do grani podolskiej.
Tu nie polski strażnik stoi.Teraz Ukrainiec.
Ten dopiero z tego rady jak z błota odyniec.

Tu za ruska rządził żydek.Teraz są Germany.
U nich rządzi Ukrainiec,z ćwiartowania znany.
Józef swoje wciąż przelicza,swoje argumenty,
Przyjdzie chyba ta okazja by pokazać pięty.

Lecz związany zaufaniem dziedzczki i pani,
Nie ucieknie jak ten lumpek,serca jej nie zrani.
Na majątku rygor wzrasta.żniwa znów skończone,
To co idzie do spichlerza,przez Niemca ważone.

Znowu lody łamać trzeba,mrozy są siarczyste,
W lutym wieści dziwne idą,wieści wielce mgliste.
Że tam Niemiec soplem dostał,że cofa szeregi,
Dziwnie wszystko toto ci brzmi,wieść roznoszą szpiegi.

Lód złamano znowu liną,przy pomocy czołga,
W czołgu radio przecież grywa,słychać słowo,-Wołga!
Rybak uszy więc nadstawia,szprechać nie potrafi,
Liczy jednak,że słoweczko jakieś w ucho trafi.

Nic nie trafia,ale mina czołgisty zamglona,
Nie ma buty,wesołości,jakoby spłaszczona.
Rybak z tego więc miarkuje,famy są prawdziwe,
Że zamarzli,że szeregi,Niemców są nieżywe.

W czołgu który kruszy lody,piecyk jest wstawiony
Ogień całą dobę tu jest,bez przerwy palony.
Po tygodniu lód skruszono.Marzec słońcem daje.
Więcej wieści znów nadeszło,gdy już buły maje.

Lecz gdy jesień znów nadeszła i były wykopki,
Hardość rusi się zwiększyła i biorą,”urlopki”.
Do roboty ludzi brak jest, Co to jest do licha?
Rybak myśli,coś się dzieje? Ruś z głodu nie zdycha!

Nagle prawie w jednym dniu ci,policja przepadła.
Uszła w lasy a po drodze na wioski napadła.
Rybak w łodzi swijej siedzi,wokół kupa sieci,
Ukrainiec mu wskakuje i do gardła leci.

Wsadza głowę rybakowi do wody jeziora.
Napij ty się tego Lachu,bo na ciebie pora.
I utopiłby człowieka,gdyby tam na brzegu,
Ktoś nie krzyknął,:zostaw ty go,idą tu w szeregu!

Józef łapie ledwo oddech,oczy ma na wierzchu,
I nie wchodzą w oczodoły,do samego zmierzchu.
Były mordy w okolicy,ale na majątku?!
To zuchwałośc! Wygnać jego! Brak Rusi rozsądku.

Znowu wiosna jest zielona,żółć kwitnie wokoło,
Ale naszych w cichych mordach znowu wiele padło.
Do Józefa wstąpił ci ktoś,na długie rozmowy,
Józef jeno przytakuje,mówi,jam gotowy.!

Niezadługo do młynarza poszedł w pogawędkie,
Popijali wrzątek z lipy,jedli bułki miękkie
Gdy wychodził po południu,napadli na niego,
I wrzucili w koło młyńskie,kanału większego.

Koło kurtkę rozerwało i uniosło w górę,
Ukraińcy więc myśleli,że ma w żebrach dziurę.
I znikneli jak te duchy,lub ćma gdy widnieje,
Nikt nie wiedział,że tragedia w kole tu się dzieje.

Wieczór ciepły po dniu nastał,zona czeka męża,
Długo dzisiaj on nie wraca,nerw jej się napręża..
Więc wysyła Jasię swoją,córko do młynarza.
Niekta ojciec wraca już,że,i na ciemność zważa.

Jasia poszła przez podwórce,do młynarzów stuka.
Kiedy ona otworzyła opadła jej ruka.
No a czego chcesz ma Jasiu? By ojce wracali.
Ojca nie ma tutaj dawno,do piątej gadali.

Młynarz w drzwiach się ukazuje.Ojce nie wrócili?
Ano nie ma,mama to mi,szukać go zlecili.
Młynarz lampę już zapala,obejdę kanały.
Mnie się widzi,że przy większym Ukraińcy stały.

Gdy podeśli już do koła co to w ruchu było,
Młynarz dżwignię już zastawia,koło zatrzymało.
A Józefie ?! Woła młynarz,a gdzie wy ukryte?
Głos spod belki się odzywa,- jeszczem nie zabite!

Z wody rybak się wynuża,to Hryć mnie tam wepchnął.
Niech go mrowie,no ażeby tak bez wody zdychał..
A czy był sam? Dwuch ich było.ciągle się kręciło.
Coraz gorzy z nami Józwa,tu żle zawsze było.

Ja przystaje w tajne związki,trza się kupą bronić.
Bo z osobna nas wyduszą.Trza od Niemca stronić.
Oni ich to uzbroili, w lesie mają strzelby,
A my za to wielka fige,i bez chełmu łeby.

Marynarkie my porwało,ściągneło przez głowe,
A w niej gilzy w paczce były i linka na krowe.
Wyjść nie mogłem,kiedy koło ciągle było w ruchu,
Więc dziękuję ci za pomoc,dziękuję ci druhu.

Choć córeczko,w dom już czas nam,Jasia się odzywa.
Tato u nas tam ktoś siedzi,chyba się ukrywa.
To możliwe,trza się przebrać, i wchodzą do chaty.
Pawlukiewicz w izbie siedzi.Ratujta mnie braty!

Tak zakrzyknął gdy rybaka ujrzał mokrusiego.
Mać ubita,żona także, dzieci do jednego.
Rybak cicho nakazuje,matka daj rajtuzy.
Mokry cały przecież jestem a na głowie guzy.

Dwuch napadło na mnie dzisiaj,tam,no wedle młyna,
A jednego to z nich znam ja ,znam ja sukinsyna.
Już ja mu za to zapłace,gorącym żelazem,
Lecz nie zrobię tego sam ja,zrobimi to razem.

Józwa spodnie już przebiera,żona leje w szklanki,
Czysta to ciecz,lecz rozgrzewa jak ciało kochanki.
Pawlukiewicz no i rybak stukneli szklanice,
W tym tygodniu,sukinsyna,no ja go zachwyce.

Tutaj Józwa głowe w tył swą, wolniutko przechyla.
No a wolno sączy płyny,gardłu czas umila.
Teraz sami siedli w izbie,póżno w noc skończyli,
Kiedy legli już na słomie to o glorii śnili.

Lipiec miał się ku końcowi,bandy napierały.
Strzały z broni pojedyńczej,lecz i serie grzmiały.
Józwa sprasza okolice,na ciche narady,
Co przyjedzie ktoś z rodziny,to od strachu blady.

Dziś dwudziestu się zebrało w izbie u rybaka.
Każdy siedzi słucha jeno jak delegat skaka.
A delagat na stojąco izbe przeskakuje,
Ciągle mówi im o życiu,obrone gotuje.

Józwa wychodzi na chwilę i w komorze grzebie.
Jaja kurze w miskę kładzie.Jasia to dla ciebie.
Weż omlety z tego zrób tu,zwijaj się dziewucho,
Rób natychmiast.Delegatom,w brzuchu trochę krucho.

Jasia wzięła tą miednice,na podwórko wyszła,
Tam też płaczem się zalała,aż sąsiadka przyszła.
Czego beczysz? Mam omlety smażyć na patelni,
Nie wiem jak to tutaj zrobić,na wielkiej smażalni.

Ja ci trochę tu pomoge,dawaj szmalec,drewka,
Zaraz zrobim a ty nie becz,z ciebie ładna dziewka.
Dobra kopa jaj tu będzie,nie żałuj więc szmalcu,
Chleba nakrój bardzo grubo,chleba bez zakalcu.

W izbie nowy głos zabiera,Koziarz z łapą misia,
W głowie zaraz mówiącemu całkowicie miesza.
Tu bez broni wyginieni,gdzie są karabiny?
Wszyscy z miejsca przytakneli,ożywili miny.

Mówca z miejsca znów podskoczył,nie trzeba ich wiele.
Jeśli cztery dostaniemi ja trafnie wystrzele.
Nie uzbroim w karabiny, Trzeba ich tysiące!
Ale cztery tyż wystarczą,na roje ich prące.

Koziarz jednak mówi swoje. Panie bandy liczne!
Pięć tysięcy jedna liczy,mają dobre łącze.
Tu delegat znów podskoczył,cztery tyż odstraszy,
To są kulki,to się strzela,a nie dmucha z kaszy.

To co mamy wykopane,nic więcej nie będzie,
W każdej wioscaw kazdej chacie,żle się naszym wiedzie.
Jeśli grupy nie stworzycie,każdy się rozbiegnie.
To wam powiem,do niedzieli,każdy w piachu legnie.

Wszyscy zgodnie przytakneli,majątek obsadzą,
Dyżur stróży trza ustalić,tak do rana radzą ,
Do wieczora mają ściągnąć swoich nawet z wioski,
I roześli się nad ranem ludzie pełni troski.

Rano łuna jest nad rzeką,Dziatkowicze płoną.
Wioska rzuca się do rzeki.W Satyjowie chronią.
Swoje głowy.Lecz nie wszystkie,większość pozostała,
I swe gardła pod nóż cudzy,jako baran dała.

Dom Kępińskich jest wybity,wszystkich sześciu synów,
Dom spalony i nie widać żadnego z kominów.
A staremu to z trzech wideł kozioł uczyniono,
I na widłach,brzuchiem na dół,tako położono.

Rybak poszedł do dziedziczki.Pani wieś się pali
My im pomoc trochę póżno,póżno trochę dali.
To są chyba Dziatkowicze? Tak,to wieś za rzeką,
Ludzie prześli tutaj do nas,tą bagnistą łąką.

Jest garnizon u nas Węgrów,to nas jeszcze chroni,
Nie zadługo jednak tego,rusek też ich goni.
To Józefie spróbuj broni,kupić od Madziarów,
Ja fundusze tobie daje,mam trochę dolarów.

Lecz gdy nadszedł wrzesień piąty,wojen ponad siły,
Ludność na 2si nie istniała,miasta wszystko skryły.
Bastion jeden Satyjowski,trwał jako opoka,
Banderowiec łamał zęby,nie mógł zmorzyć smoka.

Wojciechowski ludy zebrał,okopy poczynił,
Niejednemu rusinowi,głowę w nich przyskrzynił.
Gdy wykopków była pora,niemożliwe zbiory,
To dziedziczka tajnie woła,- Rybak do komory!

Krótko radzą co też czynić,daje mu rozkazy.
Jutro wieczór ,tu podstwwisz,dla mnie dwa powozy.
Jeden powóz na dwa konie dla twojej rodziny,
Po powozie dla młynarza,tych od cielęciny.

Gorzelniany jeden powóz,Koziarz jeden tyż,
Jeśli ktoś chce z nami jechać,decyduj,ty wisz.
Kto bezpieczny w taki konwój,czy będzie się bronił?
Ma w kolumnie z nami jechać,by koni nie zgonił.

Konie lepsze zabierami,tabun puścić w pole,
Tak masz zrobić, Bo nas zgonią.Taka moja wola.
Chcesz coś mówić? Tak bez broni,nam na Dubno jechać?
Toż rozbiją nam powozy,taka tam ich mać!

Załatwiłam ja osłone od Dubna dopiero,
Tam już łatwiej będzie zadbać o to nasze dobro.
Nic nikomu nie rozgłaszaj,rób to w tajemnicy,
By nie poszły nasze sprawy,w mig po okolicy.

Gdy będziemi już na wozach,ogłosisz,- kto z nami?
I trzy wozy wyprowadzisz od stodoły bramy.
Na te wozy niech ładują,każdy swoje rzeczt,
Rybak słucha ,nic nie mówi ani nic nie przeczy..

W dzień następny już od rana,palba szła od lasu,
Folwark broni ciągle się tu, Ruś pragnie hałasu.
Słychać,hura,widać ludzi,widać wściekłe twarze,
Lecz Satyjów ciągle strzela,prosto w oczy wraże..

Hura,hurra,strelców roje,grupamy biegają,
Już podchodzą pod gorzelnie,ale opór mają.
Coraz częściej ktoś upada,krzyk ich cichnie,słabnie,
Widać,że już się cofają,że ktoś znowu padnie.

Wojciechowski jest na strychu,bada skąd jest siła,
Która ciągle atakuje,gdzie się na noc skryła?
Wszystkich zbrojnych pragnie zabrać,wszystkich będzie trzysta,
To kolumna będzie długa,sprawa oczywista.

Gdy pod wieczór palba cichnie,każe nadal strzelać,
Aby tamtym wszelkie chęci do szturmu odbierać.
Konie są już ubierane,i czekają mroku,
Teraz chrupiją porcje swoje,dziennego obroku.

Teraz picie i do wozów,ciągle ostrzał trzymać!
O północy ruszym cicho,kłonnic ręką imac.
I powoli konwój ruszy,na Dubno,bez lampy,
Bitą drogą,bez osłony i wojskowej mapy.

Tak obmyślił sobie rybak i wdraża to w życie,
Sam gotuje się do drogi ale bardzo skrycie.
Każe strzelać pojedyńczo,idzie do młynarza,
I rozkazy od dziedziczki w ucho mu powtarza.

Masz godzinę przyjacielu,ruszami spod dworu,
Potem poszedł do Koziarza,temu brak humoru.
Ale kiwnął jeno głową,uścisnął prawicę,
Będę.Trafię,niepotrzebne ,w taką chwilę świce.

Rybak jednak obszedł wszystkich,kto chce to na wozy,
O północy my ruszamy,strzelać w lasy,w łozy.
Strzelać wolniej,pojedyńczo,ala prażyć w próżnie,
No bo z tego może ubyc,być może a różnie.

Wstąpił do własnego domu.Żono szykuj dżieże,
I to mówiąc sam siekiere do swej ręki bierze..
Kabany po głowie chlasta,flaki wieprzom spuszcza,
Pekluj Maryś,bo to zginie,gdy nadejdzie tłuszcza.

Soli wal na palec grubo,,kładż samą rąbankie,
Ryj to zostaw i kopytka,daj na spiryt bańkie.
Zaraz pełną ją przyniose,w podróży to złoto,
Co zamienia się w jedzenie,gdy wokół już błoto.

Wczesny wieczór to już jest.Nie widać budowli.
Dzieci różne wokół wozów, po ciemku skakali.
Nikt nie został z polskiej nacji,czwórkami zebrani,
Patrzą w ciemny ganek dworu,aż nadejdzie pani.

Ona w spodniach i cholewach,dubeltówka w dłoni,
Rękę w górę swą podniosła,w stronę bramy skłoni.
Więc ruszyły wszystkie wozy,a z nimi szeregi,
Wynędzniałych i milczących,równe maszyn ściegi.

Z przodu drogi cisza nadal,tak miarkował rybak,
Tak se myślał,że na Dubno dziure ma ten przetak.
Gdy już zorza światłość dała,,byli w Dubnie cali,
Z mieszkańcami to się wszyscy,razem całowali.

Już po chwili odpoczynku rybak znaki robi,
I do drogi dalszej z marszu ludzi swych sposobi.
Więc ruszyli w stronę Łucka,zbrojni są z dywizji,
Która dała im obstawe,według pani wizji.

Łuck minęli bez spoczynku,konie karmią z garści,
Do nich ciągle ktoś dołącza,,biedni ludzie prości.
W Chełmie dłużej przystaneli,stąd są różne drogi,
Na trzy strony się roześli,gdzie poniosą nogi.

Rozdział IV

Wilja pod niemiecką okupacją

Tratowały Wołyń konie Scytów i Mongołów,
Używały równość stepów,jako blaty stołów.
Rabowano konie,ludzi, i brano jasyry,
Nieposłusznych to na pale,przetrącano giry.

Ale nigdy przez lat tysiąc nie doszło do tego,
By mordować tam sąsiada albo teścia swego.
Żeby żonie łeb urąbać,dziatki deptać nogą,
To naprawdę coś nowego.Niesie przyszłość srogą.

W czs gdy wojny w bokach były,tury rogi tarły,
I na stepach świata tego,w różne strony parły.
Tu na ziemi czarnoburej,przy pomocy popa,
Ruś chce Lachów wymordować,innym dając kopa.

Nie o Lachów jednak chodzi i nie spór sąsiada,
Lecz religię,która duszą tu człowieka włada.
Ksiądz z ambony ciągle woła,duch nasz pójdzie żlebem,
A kto ciśnie w was kamieniem,to wy w niego chlebem!

Droga nasza pełna cierni,to droga zbawienia.
Nie rób krzywdy więc bliżniemu,nie masz zezwolenia.
Gdy ci jarzmo na kark wsadzą,to dziękuj niebiosom,
Nie zakładaj też kolczugi,nie przeszkadzaj ciosom.

Bo gdy pan Bóg coś dopuści,to z kija wypuści.
Nie przeszkadzaj no ty Jemu,pokorniej a juści.
Każda żywa tu istota,na tym to padole,
Z łaski żyje,z łaski Jego,chleb ma na swym stole.

Pop zaś w cerkwi prawosławnej,za brodę się chwyta,
I każdego stojącego o jedno się pyta;-
Ile dzisiaj ich zabiłeś,inowierców bracie?
Masz każdego ubić sierpem,nie wybaczaj tacie!

Dusze wolno mu wyciskać,napalać swe oczy,
Pofolgować jeśli Lachiw,,krwią za szybko broczy.
Świat boh wielki przez sześć dzionków, dla żywych budował,
Nie dopuszcze abyś pięć dni Lachowi darował.

On ma zmierać przez sześć dzionków,okiem patrząc w niebo.
Trzymać głowę jemu tak,oj,by skręcił na lewo.
Lach przewrotny bardzo jest tu,chce oszukać boha,
Bo inaczej,całkiem sprośnie on przeczystą kocha.

Pop ten w Urbach swoją mową wytyczył kierunki,
I rozesłał oświeconych,w teren na sprawunki.
A w terenie w ziemi żyznej,wybujałe kłosy,
A wśród kłosów biega chłopczyk,wesoły a bosy.

Uwiązano go za głowę do zwierza ogona,
Konia batem popędzono,a niech sobie kona.
Koń i owszem pod zagrodę swoją zawędrował,
Stał dość długo,i dość długo bardzo dziwnie zarżał.

Wołyń lato ma cudowne,roboty po pachy,
W tej robocie już od świtu,robią tylko Lachy.
Inne działki te z nadania,to już są pastwiska,
Ci co mają na nich robić rzucają wyzwiska.

Te z policji Ukraińcy,z bronią poszli w pole.
Tam gromadzą rzutkie roje,mapa zaś na stole.
Palcem we krwi umoczonym,kreślą okolice,
Chcą uderzyć zaś trójzubem,jako błyskawice.

Popi byli tylko w Polsce gdy świat zapalono,
Ogień wrogiej nienawiści większy niż sądzono.
Popi w Polsce jedli chlebek,naprawdę trojaki,
Gdy bolszewia w Kresy weszła,był czarny jednaki.

Wyżywieni na trójniaku nabierali wagi,
A z tą wagą coraz więcej u ludu powagi.
Teraz w głowie mają skręty,apostoły boże,
Nie chcą siedzieć w drugim rzędzie,zapragneli loże.

Kto przeszkadza? Nu katolik ! Katolikiem? Anu Lach!
Masz siekiere,żone Laszkie, to ja z tyłu ciach,trach!
Do spowiedzi zaraz przychodż,boś ty jest już czysty,
Kto wybaczy tobie czyny? Ano Wiekuisty!

Z rana były te nauki,po obiedzie strzały.
Każdy kto był na Wołyniu,mówi,Wołyń mały.
No bo nie ma gdzie uciekać,rany co się dzieje?
Nic takiego.Jeno z cerkwi wiatr z Gomory wieje.

Młoda Hela od Adama powraca ze szkoły,
W progu rzecze,że u Janów palą się stodoły!
Ojciec Heli patrzy w okno,Wilia jest trzebiona!
Helu mówi do mnie ojciec,popiera go żona,

Pójdziesz zaraz do Ostroga,do Staśka,do brata,
Aby tutaj nie wracali,oni są u swata.
Ty mi tutaj jednak wracaj,ja z mamą zostane,
Pola trzeba nam pilnować,warzywa i banie.

Ty chodziłaś tu do szkoły,znasz dobrze języki,
Nie idż czasem ty przez zboża,ani pola gryki.
Ja nie przejdę,lecz ty przejdziesz,idz do mego brata.
Niech on wszystkich powiadomi,-powróy,-życia strata.

No i poszło dziewuszysko,lat szesnaście miała,
Chleba kromkę na tą drogę wcale nie zabrała.
To trzydzieści kiliometrów,kraj zbójców i ognia,
Śmierć co widać przy chałupach,siostra jej przyrodnia.

Rano wyszła najpierw drogą,a potem na przełaj,
Pustka wszędzie,bo to był czas,dla Lachów wyraj.
To co żyło było w miastach,tam to było znośnie,
Tu dziewczyna idzie polem,wokół burak rośnie.

A na miedzy tej wąziutkiej,bieli się rumianek,
Z niego chłopcy pletli zawsze,sznury dla kochanek.
A dziewczyna z tego kółko,na głowie składała,
Wokół ognia aż do rana ,wesoło skakała.

Na jej drodze dwoje ludzi,motyką pracuje,
A dzień dobry , mówi Hela,para coś głuchuje.
Jeno głowy swe podnieśli i dalej dziabali,
Strzały było słabo słychać,były gdzieś w oddali.

Droga Heli jest przez Lachów,wchodzi więc w budynki,
Na sztachecie w usta wbitej jest ciało dziewczynki.
Leżą trupy porąbane,topór był przyczyną.
Leży chłopiec twarzą w górę,twarz ma całkiem siną.

Wpoprzek idzie przez ulice i otwiera furtkę,
Tu na ścieżce jest denatka,ma ściągniętą skórkę.
To kobieta dosyć młoda,mięso jest czerwone,
Dalej leży chyba rolnik,ciełem kryje żonę.

Obie głowy rozłupane,,jak ziemiak lemieszem,
Drzwi do chaty są zamknięte,są z krótkim napisem,;
„smert Lachiwu!” to ten wyraz dłonią malowany,
Dość niezdarnie,widać pisar , mieł przedziwne stany.

Ludzie z pola nie ostrzegli,by tu nie wchodziła,
Teraz ona sama jedna pośród trupów była,
Poszła w ogród,na pastwiska i dalej na szago,
Za pastwiskiem trup kobiety,leży całkiem nago.

Poszła dalej tą drożyną co kręci do drogi,
Bo nie chciała się zagubić,popędziła nogi.
Lecz do traktu to nie doszła,trzyma się ubocza,
Odległości przyzwoitej ona nie przekracza.

Ciężko idzie się uboczem,schodzi więc do traktu,
Sucho było,więc obcasy biją jej do taktu.
Z prawa widać dość daleko,dwa dymy szerokie,
A w tych dymach,to się czuje paloną posokie.

Przyśpieszyła znowu kroku,by minąć zaduchy,
Jej się biednej wydawało,że w dymie są duchy.
Zapach dymu i smród sierści,niosły słabe wiewy,
Coś strasznego z tamtej wiochy,niemiłe wyżiewy.

Gdy nie było czuć już dymu to spogląda w lewo,
Pola wszędzie są uprawne,,w miedzy stare drzewo.
Jest wrośnięte już od laty, To dębina stara,
Spośród liści i gałązek,zwisa butów para.

Widać nogi po kolana,reszta jest zakryta,
Młodą Hele coś za gardło nieprzyjemnie chwyta.
Jakoś myśli odgoniła, idąc patrzy w prawo,
W rowie leży wiele flaszek,ktoś popijał klawo.

Dalej w prawo za polami,łąki są grodzone,
A po żerdziach siedzą wrony,niczym nie spłoszone.
Im do tego prawie,że nic,co ludziska czynią,
One ludzi co się kręcą to napewno winią.

Przed dwunastą widać Ostróg,a na działkach ludzi,
Ciągle w boki spoglądają,coś w nich lęki budzi.
Weszła Hela już na Bielmarz,wokół nawet gwarno,
Po tym marszu na pustkowiu, widzi jej się ludno.

Stryja w domu to nie było,poczekała troche,
Zabawiając jego córkie,miłą małą Goche.
Przyszedł z chlebem,dał jej kromkie i pyta o wieści,
Słucha pilnie,twarz wykrzywia,włosy córki pieści.

Pośli razem do jej braci,Stacha i Adamka,
Powiedziała wolę ojca,,to zamknięta klamka.
To też mówi,że już wraca.Stach woła,zostaniesz!
Za rogatką ty niechybnie,tak bez śladu zginiesz.!

Słowo ojca jednak święte,milczy stryj zdziwiony,
On przeczuwał,że wokoło gęstnieją kordony.
Rozmawiają teraz szybko,każdy ma nowiny,
Po posiłku próbowali zmienić chęć dziewczyny.

W mieście stoją jeszcze Niemcy,jest policja nasza,
Taką mowę ostatecznie,stryj głośno wygłasza.
Hela jednak jest posłuszna,i wychodzi w drogę,
Pewnie można by tu zostać,noce są tu błogie.

Gdy już była na Bielmarzu ,Adaś ją dogania,
Idż do brata,idż do siostry,Hela go odgania.
Nie,ja pójdę razem z tobą,mam już siedem latek,
Tato kazał wrócić a mnie,wracaj za opłotek.

Jeśli oni mnie zabiją ty zostaniesz żywy,
To ja zginę razem z tobą,głosik ma płaczliwy.
Ja do mamy bardzo pragnę,a ja chcę do mamy,
Idzie za nią,pochlipuje,całkiem jest spłakany.

W Lachach leżą porąbane,może Wilię rąbią,
A tu twoje usta głośno,lamęciki trąbią.
Tato mówił byś nie wracał,ja dostanę lanie,
Jeszcze możesz,wracaj lepiej,tam są jeno dranie.

Tam jest tato,tam jest mama a ja ciebie kocham,
Z tobą pójdę,się nie lękam,dlatego ja szlocham.
Z tobą zginę albo przejdę,nie zawrócę Helu,
Idę z tobą w te straszydła,z tobą chcę do celu.

A zabitych jak zobaczysz wymiotować będziesz,
I ze strachu to na tyłek,niechybnie usiądziesz.
To omijaj Lachy jakoś,pójdziem przez pastwiska,
Na pastwisku też są trupy,skóra na nich śliska.

Po tych trupach już ślimaki,błądzą wolniuśieńko,
I pytają się kobiety,nie żyjesz panienko?
Ona usta ma rozwarte,w ustach pełno piachu,
Co za widok,ty zemdlejesz,mój braciszku,brachu.

Adaś podbiegł do niej blisko,i chwyta za rękę,
To otuchy mu dodaje,palce Heli miękkie.
Takie ciepłe takie bliskie,to palce siostrzane,
Od lat wielu są najlepsze,od lat czułe ,znane.

Traktem pustym,tym wędruje,siostrzyczka i jej brat,
Brat jest mały,dał jaj ręke,ale chłopiec to chwat.
On nie lęka się podłości,nie wie co to znaczy,
Może coś go tam nastraszy gdy trupa zobaczy.

Wioska Lachy jest na drodze,jakby ją ominąć?
Przez pastwiska chyba gorzej,drepcze ten mały brzdąc.
Więc przez pola te co gracą ukraińcy siekli?
Tam nikogo już nie widac,pewnie w dom zjechali.

Hela jednak drogą idzie,z boku są budynki,
Środkiem wioski,to najbliżej,,drewniane płociki.
Pies to tutaj nie zaszczeka,,psy dawno wybite,
Są parkany prawie nowe,na nich dechy lite.

Dwa budynki wypalone,dymek słomą pachnie,
Dym to inny,to nie taki,kiedy stryj się sztachnie.
Nikt na drogę nie wychodzi,chocież słychać stuki,
To zielonkę ktoś tasakiem,…tak słychać pomruki.

Wieprzka,kaczek, nieraz gąski,chyba to biedniaki,
Co dostali tu zagony i prawo do chatki.
Już minęła straszne Lachy,nie spogląda ci wstecz,
Jak najdalej od tej wioski,byle szybciej z niej precz.

O dwudziestej już jest w domu,zdrożona do zera,
Mama widząc tu Adasia,ścierką łzę ociera.
Ale cieszy się matczysko,już podgrzewa kawe,
Kawa,jęczmień to palony,zastępuje strawe.

Mów,co u nich pyta ojciec? U nich są napady,
Nie za mocne,no bo w mieście są niemieckie składy.
Niemcy mają posterunki,policja jest nasza.
Na ratuszu zaś jest trębacz co alarm ogłasza.

Stach to mówi,że kartoli trzeba im podrzucić,
Kasze mają,groch,fasole, i świniaka połeć.
Chcieli wrócić lecz zostaną,Adaś im się wyrwał,
Ja goniłam go jak mogłam, on w uporze przetrwał.

Dzionek ma się ku końcowi,w chacie mówi Hela,
A wymowa widać z twarzy,bardziej ją ośmiela.
Przyszedł Zygmunt i Ksawery,braty dwa sąsiedzkie,
Są stroskani,słuchać jej chcą,,to Podhorodeckie.

Przyśli inni,też słuchają,co ta Hela gada,
Ona owszem mówi wszystko,nawet temu rada.
W Lachach trupy ja widziałam,dziecko na sztachecie,
Dwie chałupy wypalone,na ulicy śmiecie.

Kiedy ona tak mówiła była już dziewiąta,
W izbie pełno jest sąsiadów,brak pustego kąta.
Nagle w drzwi ktoś załomotał,mocno i nachalnie,
Ktoś do okna już podchodzi,w okno drągiem palnie.

Ojciec wyszedł i się pyta,o co to im chodzi?
Na podwórku kupa zgraji,,są przeważnie młodzi.
Niech pan drogie nam pokaże. Drogie tobie Debko?
Ty z tej wioski przecież jesteś.Coś szachrujesz kiepsko.

Mama wstaje,pójdę z mężem,tak głośno oświadcza,
Niech nas razem tam zabiją,potem Hela wkracza.
Pójdę z wami,nie ma życia,Adaś ją podpiera,
Idziem i my,my sąsiedzi,niech ich kat zabiera.

Irytuje toto Debka,wali ojca kolbą,
Potem bije leżącego,matka kryje sobą.
Reszta stoi nieruchomo,nie ma tutaj życia,
Gdy odeśli banderowcy,ojciec stał u płocia.

Z trudem trzymał się sztachety,dał znak swojej żonie,
Cos jej szepnął niesłyszalnie,ona jak w ukłonie,
Kywła lekko jeno głowa,,dała znak,- na drogie!
I ruszyli do Ostroga,z tyłu wrzaski srogie.

Nic nie wzielim,tak jak stalim,poślim wprost przed siebie,
Więcej my tam nie wrócilim,obcy jest na glebie.
Doszłam jakoś do granicy,nowy marsz tej doby,
Ojca głos nieraz słyszałam,rzucał,rusom joby.

Szlim przez rzeczkie,już ciemniało,było nas dwudziestu,
Tutaj cicho bardziej było,ja szłam bez protestu.
Choć zmęczenie trochę brało,milczałam jak ryba,
Strachu teraz więcej miałam,zbój gdzieś czycha chyba.

Wilję rzeczkę prześlim w brody,i poślim w sowiety,
Ukraińcy też tam byli i mieli bagnety.
Spokój jednak większy był tu,bo Kołpak tu działał,
Partyzantów dobrą setkę, pod komendą swą miał.

Za granicą tą sowiecką dla nas było ciasno,
Tak gromadnie wszyscy razem,jedlim zwykłe ciasto.
Bez pieczenia,gotowania,mąka tylko z wodą,
Żytnią mąkę kupowalim,łza była osłodą.

Cały tydzień tak błądzilim,prześlim znów granice,
I na Ostróg wreście droga,bylim tam o świcie.
W nowym mieście jest garbarnia,robim odpoczynek,
No a póżniej już wkraczamy na Ostroga rynek.

Stryj zwołał,no na Boga! Gdzie to wy biedniaki?
Gdzie wy byli? Oj zmartwione są wasze chłopaki.
Za granicą? Jak tam było?Czy też trwają bunty?
Nie bo Kołpak nieposłusznym,wali nieraz baty.

No w Ostrogu dość spokojnie,rzeczy nam brakuje,
Mama w obcych garnkach, nieraz zupę nam gotuje.
Ni talerza ani łyżki,brakuje ręcznika,
Od tych braków w obcym mieście,wszyscy mamy bzika.

Ojciec związki z ludzmi robi,kapuje stronników,
Wreście znalazł, a prawdziwych prawie buntowników.
To Wilczyński,to Kalecki,to Królak z centrali,
Który prawdę,bardzo ostro i to w oczy wali.

A ta prawda to podziemie z bronia przy ramieniu,
To oddziały co pomyślą wpierw o wyżywieniu.
Wreście aby z bronią w ręku bronić tu Ostraga,
No a póżniej to w terenie swe geanologa.

Związek taki to ma nazwę,to Armia Krajowa,
Która duchem jest potężna,i walczyć gotowa.
Już kompanie są stworzone,już bronią ludności,
Ale słuchu o niej nie ma bo ,brak jest łączności.

Na Wołyniu cztery siły strzelają z ukrycia,
Polak strzela w Ukraińca, i chce dopaść Hrycia,
Niemiec strzela i do Hrycia i w Polaka mierzy,
Nieraz bokiem bardzo ostro w Kołpaka uderzy.

Ukrainiec tnie Polaka bo pop nakazuje,
Na Kołpaka się zasadza brzuch i jemu pruje.
Niemca boi się jak ognia stryla i do niego.
Ktoś nieznany gdy tak spojrzy zapyta,-dlaczego?

Kołpak gniecie banderowców,Lachom nie popuszcza,
Nieraz pociąg też wysadzi,Niemców nie popieszcza.
Znowu pyta nieznajomy? Kto tu kogo zwalcza?
Przecież fronty są daleko,chleba nie wystarcza?

Chlebodajny Wołyń milczy,bo Wołyń to gleba.
Gleba wszystko produkuje,tylko robić trzeba.
Przy robocie na Wołyniu już nie ma rolnika,
Jeno hultaj z karabinem po tej ziemi bryka.

Hela zbrojnych dwuch dostaje i jedzie do Wilii.
W czas kwitnienia tych cesarskich i królewskich lili.
Pan Kolecki ją powozi,,z tyłu pan Wilczyński,
Jadą rzeczy uratować,ciuchy nawet łyżki.

Lecz chcą jechać ruską stroną,jadą na Płużany,
Gdy staneli już nad rzeczką,dzień w słońcu skąpany.
Z dala widać Wilii chaty,serce aż zadrgało,
Przekroczyli bród na wodzie,czy ujda stąd cało?

Wokół wszystko pięknie rośnie,Hela zleca prace,
Woła chłopców do pomocy i daje im grace.
Obredlili jej kartofle,plony niebywałe.
Więc zajęła się ogrodem,trzy godziny całe.

Kiedy głowę raz podniosła,z dala są tumany,
W tych tumanach są szeregi,Kołpak spracowany.
Wczoraj starcie miał z Banderą,ściga go z tej strony,
Za nim kruki a najbardziej to kraczące wrony.

Bo szeregi tak śmierdziały gnojem i padliną,
Że wabiły nawet sępy,prostą tą przyczyną.
Nikt się nie mył,w partyzantce,ropy było mnogo,
Rannych to się wlokły setki,śmierdzieli w barłogu.

Hela pyta Koleckiego,co to są za grupy?
To jest Kołpak,tu przychodzi,aby zbierać łupy.
Bo tam głody większe siedzą,biedota nie daje,
Ukraińcy rządzą stroną,nie chcą,kto ich znaje.

Kołpak zdala ich omija,drutów on się trzyma,
Za godzinę go nie widać.Co żywe to ima.
Lecz żywego to nie widać,pastwiska są puste,
Na gałęziach jeno wróble,nie zabardzo tłuste.

Kilka osób nagle z pola ucieka w popłochu,
Każą także jej uciekać,ona z garścią grochu.
Chłopcy co to jej redlili ziemniaki,zwiewają,
Ją za sobą aby biegła,to gestem wołają

Tu nie stracił orientacji,pan Królak wojskowy,
I wycoał wszystkich ludzi,do rusków,za rowy.
Kiedy rzeczkę przekroczyli,banderowcy serią.
Tak upadło trzech chłopaków,bandy nadal prują.

Wioska Wilia jest ogromna,to tyśiąc numerów.
To dlatego Hela nadal nie widzi banderów.
Schodzi szybko od ogrodu,na ganek chałupy,
I rozgląda trwożnie oczy,lecz nie widzi kupy.

Hela skryła się do domu,na strych,do własnego,
Ale szybko zeszła na dół,no nie wie dlaczego.
Zaraz w pole gdzie jest żyto i gdzie proso stało,
Tam usiadła,od budynków ciepło mocno grzało.

Banderowcy podpalili jej dom i też inne,
W podpalaniu,oj,te bandy to są bardzo zwinne.
Gdy zagrody luż płonęły,ten co był na koniu,
Zjechał w strone gdzie jest Hela,rękę ma przy skroniu.

Gdzieś tu Laszka charoszaja,ona tu gdzieś zbiegła,
Pewnie w życie w łanie naszym na stałe zaległa.
Długo krążył,wypatrywał,słomeczkie pod lasem,
A ta Hela była prawie,że za jego pasem.

Lecz nie widział on tej Laszki,bo go Bóg oślepił,
A tymczasem żywioł ognia,swoje śpiewy kończył.
Dosyć długo Hela kryła,swą główkie we zbożu
Poczekała aż bandyci w obiad się położu.

Teraz trzeba stąd uciekać,lecz trzeba przez wioskie,
No i wbiegła między ognie,paląc warkocz troszkie.
Wówczas polem Kreptowiczki,do rzeczki dotarła,
I przez wodę aż do piersi w ruską stronę parła.

Tam czekali,pan Solecki no i inne zbiegi,
Ci od radła powiedzieli,że koledzy legli.
Już na brzegu ruskim byli,kulki ich dopadły,
Chociaż przecież ukraińcom nic oni nie skradli.

Chłopcy mówią,że widzieli koniec Kreptowiczki,
Że łapano na podwórku wszystkie jej perliczki.
I że pośli w swoją stronę,tam chyba na Lachy,
Że nikogo w Wili nie ma,widać puste dachy.

To zabito Kreptowiczkie,to ich nie ma w Wili?
No to można znowu iść tam,nie ma tych co bili?
Hela swoje rzeczy miała ,na wozie złożone,
Wóz ocalał,przeszedł brody,cele są spełnione.

Poszła jednak bliżej brzegu,by z oddali widzieć,
Świat dziecinny,co się pali.Kto to mógł przewidzieć?
Jeszcze smugi dymu były od słomy i drewna,
Więc zakryła dłonią usta,skarga jękła rzewna.

Nic tam po niej nie zostało,tylko pamięć w głowie,
Jeśli spotka swego ojca,cóż ona mu powie?
Że zostały żywe grochy,kapusta,kartoszki,
Co ja powiem teraz mamie,popiół,nie ma wioski!

Z brzegu rzeczki patrzy w Wołyn,na którym jest cisza,
Ptaków teraz tam nie widać,dymy i jest głusza.
A tak gwarno,a tak rojnie tu było we Wilii,
Nie tak dawno dwa narody kufel wspólnie pili.

Czy ja wrócę w ojcowiznę? Jestem w obcej ziemi.
By się dostać do Ostroga,pójdą z biegiem Wili.
Pójdę zawsze,pójdę wszędzie,gdzie słowo nakaże,
O tej Wili jednak ciągle,o powrocie marze..

Trud rodziców z dnia na dzionek,i trud pokolenia,
Na jej oczach tam patrzących,w popiół się zamienia.
Czy z popiołów kiedyś wstanie,budowla od nowa?
Tak ! Powstanie.Dadzą Bogi ! Jam na to gotowa.!

I łzy czyste tej dziewczyny,moczą jej jagody,
Umysł wierny ona miała,uparty jak rody.
Co tu kiedyś nad tą rzeczką ,kruszyły swe kopie,
I do dzisiaj tutaj siedzą, Ja chatę znów zlepie !

Wy Straciuka tu zabili,bo pomagał Lachom,
Ja wam mówię,odbuduję,ja Straciuka naddom.
Przyjdą nowe wiosny,wiatry,zgoda i nadzieja,
Jeno przejdzie ta światowa pożoga,zawieja.

Ktoś ją woła,-Hela,Hela,ruszamy na Płużno,
Czas się ruszyć,czas na drogę,stoisz tam na próżno.
To pan Królak ,Helę woła,gromada już czeka,
Hela szybko przytomnieje i z marszem nie zwleka.

Lecz się ciągle oglądała na niewielkie dymki,
Tam gdzie one teraz wieją stały ładne domki.
Jeszcze raz się obejrzała,krajobraz nieznany,
A to brzeg jest przecież inny,bolszewickim zwany.

Kiedy prześli w polską strone,na las Kamieniecki,
No to weśli w sam środeczek partyzanckiej beczki.
Z jednej strony to jest hutor ten Wileńskim zwany,
Z lewej obóz jest akowców,od dawna ścigany.

W środku lasu są cywile i Hela z Soleckim,
Wszystko toto to się dzieje pod jarzmem niemieckim.
Kołpakowych to niewiele,okpło czterdziestu,
Ale bardzo wyciszonych,głodem,musem postu.

Jest akowców dużo więcej,słabe mają bronie,
A cywili bardzo wiela,puste u nich dłonie.
Banderowców pięć tysięcy,szturm właśnie zaczęli,
W pierwszym starciu na tą górę,masowo gineli.

Kołpakowcy od akowców chociaż oddaleni,
Front obrony jakoś wspólnie,bardziej zacisneli.
Bitwa trwa już kilka dzionków,nadeszła niedziela,
Hura,hura,znów rusini,trup ich gęsto ściela.

Ludność dzieli się na dwoje,jedna rusków trudzi,
Do Borowiec poszło tego aż sześćdziesiąt ludzi.
Druga grupa to do Hożak,tam żyli polacy,
Mieli dużo dobrej broni,dzieciom dali kocy.

Pan Solecki pyta Heli,przejdziem w bolszewiki?
Jeśli zaraz no to przejdziem,póżniej stracim szyki.
No i poszła nas tam kopa,gdy Borowiec prześlim,
To zatargi u nich,ach tam,dość poważne mielim.

Przyczepili się do konia,że to kołchozowy.
Świadków mają,że to od ich,ogier prawie nowy.
Pan Solecki mówi twardo,że zmienił w dwa konie,
Dość niedawno,ale tam,tam,po wołyńskiej stronie.

Tak zrobili z nas złodzieji,poślim w posterunki,
A następnie do stodoły na głodne warunki.
Helu,mówi pan Solecki,ty uchodż dziewczyno,
Pójdziesz tu,pójdziesz tam,tą wąską ścieżyną.

Wyrok może tu być takido obozu pracy,
Niemcy mają go w Zasławiu,tam giną rodacy.
Tam Rusinów jeno straże,ci gnębią każdego,
Każą kloce ciężkie dzwigać,brak tam jest małego.

Gdybyś była czasem tam,tam,to pójdziesz do tego,
Jeśli ty ,natrafisz gdzieś,to pytaj o swego.
Tłumaczyli oni nazwy,i drogi,nazwiska,
Raz kierunki,a raz strony i mury grodziska.

Cała grupa jest bez broni,bo broń im zajęto,
Jedno wyjście iść po pomoc,prawa tu zagięto.
Z nimi jest Paszkiewiczowa,u niej szóstka dzieci,
Wszystko głodne,te najmłodsze to z rąk babie leci.

Cała kopa siedzi w Płużnem,jako złodziejaszki,
Naszych koni było aż sześć,konie chcą igraszki.
Z łąki zeszły w szczere pole,skubią obce owsy,
I pszenicy tej złocistej,miękkie jeszcze kłosy.

Przyszedł do nich Ukrainiec,policjantem tutaj był,
Tu po ruskie teraz stronie,ponoć z polką jeszcze żył.
Zwraca on się tak do Heli,- idzi pilnuj konie,
Ale trzymaj ich no tam,tam,po pastwiska stronie.

Bo tam większe są pastwiska a tu skubią zboże,
Ty dziewuszka pilnuj no ich,,o ty jesteś hoże.
Więc pilnuję naszych koni z daleka od żyta,
Ale z czasem to przychodzi myśl,najsampierw skryta,

Może zwiać by tak do lasu,drogę tłumaczyli,
Trzeba pomoc przyprowadzić,każde dziecko kwili.
I uciekłam poprzez łąki,tak bardzo bagniste,
Nisko w sicie pajęczyny,były raczej mgliste.

W lesie w słońce ja spojrzałam,ma być w lewą rękę,
Poszłam borem tak na przełaj,a w biegi te prędkie.
Wyszłam na dukt tam szeroki,patrzę fura jedzie,
A na furze uzbroiony, siedzi on na przedzie.

Fura staje,jeden pyta,dokąd ty dziewuszka?
W Jedwabniki,tam rodzina,moja bliska mieszka.
My cię trochę podrzucimi,bliżej będziesz miała,
We mnie dusza jako śmierć ta, już nademną stała.

Ujechalim kilometry może tak,a że trzy,
Gaj brzozowy z świeżą kroplą,trochę w słońcu się skrzy.
Jest ścieżyna,taka dróżka,ot tutaj ty pajdziosz,
Pojechali a mnie ulżył,żołądkowy mój trzos.

Bo myślałam,że mnie stukną,jednak w ruskiej stronie,
Ukraincy są bez buntu,siedzą na zagonie.
Obok naszych,bo Polaków tu też wioski całe,
Ale idę ja drożyną obok brzózki białe.

W Jedwabnikach odnalazłam chatę ja Górskiego,
Lecz on z dala kiwa ręką aby nie do niego.
Obserwują oni mienia,woła z dachu domu,
Pójdziesz dalej do Swobódki,przy cerkwi załomu.

Zaszłam ja więc do tej chaty,w izbie dzieci troje,
Czy jest mama,pytam głośno? A troche się boje.
Nie ma mamy na jagodach,ale zaraz przyjdzie,
Więc usiadłam czekam długo,może dzionek zejdzie?

Jednak przyszła ta kobieta,jagody swe dzieli,
Proszę o chleb,ona płacze,brak od tryniedzieli.
Dam ci jagód,i podaje,ja jem je łapczliwie,
Potem jakoś mi zasłabło te na oczach szkliwie.

Jestem ślepa nic nie widzę,mówię gospodyni,
No to spocznij,pośpij trochę,i jagody wini.
Nie pamiętam,długo spałam,gdy się obudziłam,
Wzrok jest dobry,i jak dawniej ja wszystko widziałam.

Baba poszła na razwietku,i wraca po czasie,
Wnet szykuje swe dwa kubły,przy dzieci hałasie.
Na nosiłki kubły haczy,chodż prać będziem w rzece,
Idzie szybko a ja za nią,no to prawie lece.

Musisz tutaj się rozebrać abyś suche miała,
I do kubła trochę wody i płynu nalała.
Chodz tu poprać,ja dam znaki,to rzeczułkie forsuj,
A następnie do Ostroga,,Prosto potem lutuj.

Rzeka Wilia z ruskiej strony,ja tu piorę szmaty,
Z dala widać tam Ostroga już pierwsze rogaty.
Pierzem rzeczy dość zawzięcie,baba mówi mi tak,
Ja tu dalej będę prała,ty przez rzekę idzi wspak.

Ja jej sprałam kilka rzeczy,ona niby żuraw,
Okiem bada i ocenia zieleninę muraw.
Poczym woła,- doczka idzi,Boh z taboj,malutka,
Weszłam w rzekę,nie sięgała mi nawet do sutka.

Tam gdzie Horyń,Wilję łyka,gdzie brzegi piaszczyste,
Moczy Hela swoją skóre,swe ciało przeczyste.
Czystość wody jest tak wielka,że dno jak na dłoni,
Fala lekka się rozchodzi,i główkę jej skłoni.

Tu żółw mały aż z Prypeci,na gody podąża,
I tu także w piasku rzecznym ,dołki swe wydrąża.
Teraz stoi na dnie rzeki,widzi nogi ludzkie,
Więc ucieka ku brzegowi gdzie muły cieniutkie.

Wilia wody ku północy ,swoje pcha z rumorem,
Na zakrętach,których wiele,chłop czatuje z worem.
Co godzina go wyciąga i wytrząsa w trawy,
Nieraz ryba zatrzepocze,a nieraz pijawy.

Rybę widać,stoi w wodzie,głową ku prądowi,
Czemu włazi w ciemny worek,? To się nikt nie dowi.
Tu nad Wilją to chłop pieści,metody łowienia,
Od tych czasów niepamiętnych,od czasów istnienia.

Hela wyszła na brzeg rzeki i wciąga spódnice,
Koszuliną którą miała otarła swe lice.
Ręką dała znak kobiecie,tym znakiem; dziękuję!
Chociaż ciało miała mokre,to chłodu nie czuje.

Obejrzała okolice,są pola uprawne,
Jest mniej chwastów i są miedze,znać tu ręce sprawne.
Tam w oddali widać wieże, Tam leży Ostroga.
Wokół pustka,tylko miedzą,gach spłoszony śmiga.

Trza ku miastu,myśli Hela.Zadanie wykonać.
Eśli tego nie załatwi, W Zasław pójdą kanać.
Miedzą poszła,lecz w zygzaki,by nie wchodzić w cudze.
Póżniej pola porzuciła,była już na drodze.

Z miasta konie jadą drogą,pióra przy kasztetach,
To są Węgrzy,wzrokiem czujnym wodzą po sztachetach.
Jest ich może tysiąc koni,opuszczają miasto,
I koszary polskiej jazdy.Jadą juz do Pesztu.

Widząc młodą panią,każdy w siodle się poprawia,
I skinieniem albo ręką,usmiechem pozdrawia.
Nic nie mówią bo to wojsko.Wpadają w zadume.
Ale każdy chciałby matkę,tej tu mieć za kume.

Tak mineli się jak ptaki,nad polem szerokim,
Dążą każde w swoją strone,z dążeniem głębokim.
Ci do gniazda,te do jadła,bo rozkaz to musy!
Gdy nieszczerze go wykonasz,to w sercu są fusy.

Teraz widać ich tabory,jest kuchnia polowa,
Daj mi chleba,krzyczy Maryś! Nieznana jej mowa.
Jednak pół bochenka leci,lotem jakby z nieba.
Dzięki! Woła Maryś głośno.Mnie więcej nie trzeba!

Jednak zaś się obejrzała z trwogą na żołnierza,
Czy też z batem lub naganą,ktoś w niego nie zmierza!
Bo wspomniała jak to Stachu,rzucił raz bochenkiem,
Za to bito go straszliwie,miotano jak pieńkiem.

Tu nie było takich rzeczy.Jeno uśmiech smutny,
Nad niedolą czarnej ziemi.Loa jest bałamutny!
Węgier cofa się za Tatry z goryczą jak góry,
Co sięgają w dzień słoneczny,aż do samej chmury.

Za tą górą jest dolina w zieleni przecudnej,
W którą oni zaraz wjadą,od doli obłudnej.
W środku prawie jest jezioro,ma niebieskie wody,
Każdy moczył w niej swe nogi,każdy był raz młody.

Teraz nieco starszy jest on,o lat pięć bezmała,
Za nim ciągnie się sromota,a nie żadna chwała.
Trochę radość mu sprawiło bochenka rzucenie,
Więcej nie ma,wojna bierze całe jego mienie.

Przejechali Węgrzy drogą, Wokół jakieś pustki.
Mało ludzi na ogrodach,.Tam ktoś w cieniu gruszki.
Teraz miasto dobrze widać,Są pierwsze chałupy.
A przy jednej rąbią szczapy,do pieca na łupy.

Spalenizna z dymem leci,Maryś smołe czuje,
Czyżby ktoś spalał tu pape i obiad gotuje?
Papą nigdy się nie pali,Woń strawę zatruwa,
Na muśl taką,Maryś zaraz obok drogi spluwa.

Skubie chleb swój w samym środku,spożywa wolniutko,
I podchodzi bliżej miasta,stąpa a cichutko.
Trochę ludzi jest w podwórkach,bez mowy,bez głosu,
Czuć jest także zapach mięsa, i zapach bigosu.

Na Bielmarską ja już wchodzę,dzielnica spalona.
Cała chata gdzie mieszkalim,jest bardzo zwęglona.
Więc stanęła w popielisku,zmartwiona ci do cna.
A zgryzota to sięgneła,do samego prawie dna.

Jak pień drzewa opalony,martwa długo stała,
Wargą suchą patrząc w węgle,cicho wyszeptała;
Ta zniewaga
Krwi wymaga!

By napadać w zawieruche na ciało niezbrojne,
Mogą toto jeno robić,charaktery gnojne.
Co nie czują żadnej miary,dla istoty żywej,
Jeno chęci duszy ci złej,zwierzęcej i mściwej.

Taką duszę ogniem spalić,stworzyć izolacje,
Bo wydusi gdy odpocznie,całą ludzkąnacje.
To potworność,to odraza,to zuchwałość hieny,
Która kęsy swoje łapie,gdy brak lwów jest cieni.

Gniew jej dreszczem się objawia,piąstki aż bieleją,
Patrzy biedna na popioły,łudzi się nadzieją.
Chociaż dzielnica spalona,może ktoś z popiołów,
Wyrwał życie za pomocą,piwnic albo dołów.?

I tak stoi zamartwiona u kresu swej drogi.
Nieraz cień przejdzie ulicą,jakiś cień ubogi.
Chwilę stanie,się zaduma,idzie w swoje kąty,
Wielu tutaj takich jest tu,w każdej wsi są fronty.

Ktoś zatrzymał się na chwilę,Pyta skąd pochodzi?
Jestem z Wili,tam gdzie ziemia złote ziarno rodzi.
Miesiąc będzie jak tu byłam,teraz jest równina,
Jednak patrząc na popioły Bielmarz przypomina.

Co się stało? Dopadli ich,na polach Zamieci,
Tam jechała setka wozów,okolicznych kmieci.
Jeszcze do nich dołączali,by gromadnie jechać,
Do Ostroga,byli blisko,gdy zaczęto strzelać.

Z lasu wyśli banderowcy,a chmara za chmarą,
I zepchneli wszystkie wozy na żyto,za górą.
Do stojących to strzelali,kmiecie też hukneli,
Jednak broni mieli mało, i szybko zgineli.

Kiedy dzieci już zostały bez żadnej obrony,
No to z trzech stron ten łan żyta został podpalony.
Tam spłoneło kolka wozów,konie oszalałe,
Wyrwały się z okrążenia,wozy w ogniu całe.

Tak przybiegły tu na Bielmarz,zator utworzyły,
W tym zatorze wiele wozów,wszystkie się spaliły.
Kwik tych koni,lament dzieci,miasto to słyszało,
A co gorsze,za wozami,bandę też przygnało.

Czy z konwoju ktoś ocalał? Ani jedna dusza,
W koszach dzieci co na wozach…mówoący się wzrusza.
Po czym jako cień odchodzi,dławi go potworność,
Jego ręce nadal mówoą.Komu? Niech potomność….

Ta zniewaga
Krwi wymaga.!
Wybuchnęła płaczem cichym,i jak dziecko płacze,
Tato drogi,mamo moja,już cię nie zobacze?

Gdy tak stała,ktoś zapytał,czy to ty Helusia?
To syn pana Idzińskiego,,wyrósł na chłoptysia.
W domu jego ojca tutaj,mieszkali rodzice,
Jego ojciec miał majątek,uprawiał pszenice.

Ten spalony tutaj domek,zimą zamieszkiwał,
W reszte czasu,to na łowy,sąsiadów skrzykiwał.
Przestań płakać,nie zgneli,wiem gdzie,teraz,gdzie są,
Chodż ja idę w tamtą stronę,oni z trwogi,zemrą.

Była bardzo głodna dzisiaj,była zapłakana,
Różne myśli nią targały,od samego rana.
Teraz sąsiad stoi tutaj,mówi wszyscy żyją,
Ona czuje w skroniach szumy,zyły wałkiem biją.

Długa chwila też minęła ,nim się zapytała,-
Czy brinili się ci ludzie? Każda dłoń strzelała!
Ogniem stąd nas przepędzili,,snopy w drzwi rzucali,
Karabinów u nas mało,jak mogli tak prali.

Chwała tym co tu spłoneli,cegłą w czerń ciskali,
Nie zważali na płomienie,ni na dach co pali.
Nie chcieli się wcale cofać,domów odstępować,
Nie chcieli też żadnej łaski,ni życia ratować.

Taka wola była tych tu,,zmieszanych z popiołem,
Umierali zacadzeni,z podniesionym czołem.
Ja tu byłem,też ciskałem kamieniem i śrubą,
Utraciłem swoją mamę kochaną a lubą.

Część się naszych wycofała do śródmieścia gmachów,
Lecz pogłoska z rana jest tu,Ruś idzie na Lachiw.
Pójdż pokażę gdzie mieszkają,ojciec no i mama,
Ano tutaj,tu żelazna i solidna brama.

Wieczór zbliżał swoje mroki,oni dobrneli tu,
Ona weszła w cudze izby,ano tak poprpstu.
W jednej izbie mama siedzi,w ręku ma różaniec,
W okrąg ciało swe kołysze,w jakiś dziwny taniec.

Słyszy,że ktoś w izbe wchodzi,oczu nie otwiera,
A dzień dobry,słyszy mamo,wówczas mgłą spoziera.
Szybko w strachu twarz swą krzywi,widać nieprzytomna.
Fala jakaś ją uderza,fala krwi ogromna.

Córuś przecież ty nie żyjesz.Jesteś pochowana!
Tu w kościele za twą duszę,na mszę sumka dana.
To ja mamo! Twoja Hela,ja twoja Marysia!
To ja która z twojej ręki ,wciąż brała płomysia.

Ty je piekłaś na patelni,pełną taką miche,
Grube takie,wypieczone ale w rumień liche.
Jam swą rękę wyciągała,daj mamo spieczony.
A ty dłużej go trzymałaś,,by był zrumieniony.

Mama nadal jednak siedzi,paciorki przerzuca,
Byli chłopcy co chowali.Krzyżyk w dłoń uchwyca.
Jednak tutaj jesteś ty to ,córuś ty kochana.
Mama gdy się przytuliła była potem zlana.

Obie zaczeli rozmawiać,jak by to możliwe?
By pomyłka była taka,Chłopaki poczciwe.
Ta dziewczyna tam chowana,miała język ścięty,
Oczy także wydłubane,nos do pół ucięty.

Piersi nożem rozkrojone,na krzyż aż do szyji,
Warkocz długi był u niej tam,niby kwiat leliji.
Taki warkocz i ty masz tu,stąd jest ta pomyłka,
Ona Zosią była zwana,szósty dom u schyłka.

Mamo wracam ja z Płużnego,wszystkich nas zgarneli,
Oskarżono o kradzieże,w pokoje zamkneli.
Kazano mi stamtąd zwiewać,tu szukać pomocy
I kazano mówić głośno,- nie przeżyją nocy.

Przez te kilka dni spokoju,bracia montowali,
Koalicję,i głosili,tam aresztowali!
Mama poszła na plebanje,pleban w brązie chodził,
Lud ostatni,tu w śródmieściu,pod ołtarze wodził.

Mama mówi co i jak,jeśli,nie wyślem pomocy,
Do Zasławia onych wyślą,wyślą ich tej nocy.
A w Zasławiu obóz jest ci,koncentrationem zwany,
Tam to siedzą zwykłe zbiry,zbóje,huligany.

Tu w Ostrogu był czas taki,z prośby Niemców właśnie,
By Polacy go bronili,,ostro a nie gnuśnie.
By stworzyli tu obronę,dali nieco broni,
Też się bali,Ukrainiec też tu Niemców goni.

Niemcy dali samochody i swoje dowództwo,
Pojechano wnet do Płużna,to bliskie sąsiedztwo.
Na granicy były pasy tak niczyje zwane,
Praed pasami,za pasami hymny różne grane.

Zratowano sześćdziesiątkie,wiozą do Ostroga,
Wszyscy co to tu jechali,mówią,krótka droga!
Bo samochód to w godzinę przejechał tą trase,
Którą oni cały dzionek deptali kamaszem.

Gdy wysiedli ci z Płużnego,w Ostrogu na placu,
Wielki lament jest dziękczynny,wszyscy prawie płaczu.
Helę w ręce całowali,wierzyli,że przejdzie,
I z tytułu tego przejścia im pomoc nadejdzie.

Pan Solecki głośno wołał,gdybyś nie ty Hela,
Ty córeczko nacji polskiej,Piasta i Popiela.
Toby przecież nas zgnoili,zwali nas zbirami,
Bylim przecież tam w kołchozie,pomiedzy chamamy.

Ojciec znalazł nowe lokum,po rozlewni wody,
Limoniade tu robiono,dziś wiele swobody.
Lecz na hali Maryś nie chce,idą do kantorka,
Tam barwnika wiele było w postaci paciorka.

Brat pracował na tokarce,dorabiał,bo z blachy,
Robił wiadra nowiusieńkie,i kurki na dachy.
Za to przyniósł nieraz wiadro pszenicy lub żytko,
My na żarnach to ścierali na smaczne kopytko..

Razem z nami zamieszkali państwo Sokołowscy,
I Sinkowski,no a póżniej,dwaj Podhorodeccy.
Ksawery nam opowiadał,że rodzice w grobie,
W drut kolczasty ich zwineli,razem,ciała obie.

Oblano ich zaraz naftą i wnet podpalono,
Matce flaszkę też wcisneli,tam zaraz pod łono.
Palce wszystkie im obcięto,jako knebel dano,
Aby to im smakowało rycyną zalano.

Gdy to skończył Ksawer mówić,rzekł idę do Urby,
Może żarcia coś przyniosę,wezmę swoje torby.
W Urbach on miał siostrę Bronie,to była mężatka,
Była ponoć bardzo piękna,miała swoje latka.

Szóstkę dzieci już zrodziła,do niej chce Ksawery,
Chce cebuli,chce fasoli,marchwi i selery.
Tu przytargać bo tu głody,tylko ziarno w garnku.
Mówi,pójdzie dość ostrożnie,nie nadstawi karku.

No i poszedł on w te Urby,no i co zastaje?
Widok który go hamuje,martwo w miejscu staje,
Z kloców leżą nadpalone takie niby dyby,
W nich piszczele opalone,to mieszkańcy Urby.

Po tygodniu wrócił w Ostróg, wszystko opowiedział,
Umartwiony to samotnie w ciemnicy swej siedział.
Zygmunt poszedł z nim rozmawiać,sprowadził do grona,
I posadził go na zydlu, u przyjaciół łona.

Bronka jednak ocalała,zimą szła na Ostróg,
Gdy też styczeń mrożny był,ona przeszła nam tu próg.
Banderowcy tłukli często do żelaznych naszych drzwi,
Okna były zmurowane,a skok ich to skok pchli.

Mały chłopczyk od Zalewskich,ten co to był chory,
Gdy nie trzeba to on płakał,miał swoje humory.
Ojciec dziecka chciał go zabić,Panie Wilk zabijać?!
Tu pan Adam zakazuje i do lochów każe wiać.

Styczeń nadszedł,Niemcy wieją,Ruski pośli bokiem,
Banderowcy nas szturmują,kulą,widłem,okiem.
W między czasie Witoldówka nam na odsiecz bieży,
Mają broń swą maszynową,wielu Rusin leży.

Ostróg ścieśnił się w dwa bloki,i broni zażarcie,
Już by chyba go nie było.Witoldówka dała wsparcie.
Ciasno wszędzie w pomieszczeniach,nie wciszniesz tu palca,
Wszyscy zbrojni są tu w cegłe,do małego malca.

Sześć tysięcy w tych dwuch blokach,jeden seminarium,
Tu się broni młody kapłan,ciągle grając larum.
Bo szturm wzmagał się co chwila,hura,hura woła!
A z budynku broni życia,ręka Lachów goła.

Drugi blok no to więzienie,okna małe w kratki,
A w nich strzelcy z Witoldówki,krzyczą,- bliżej bratki!
Mroż styczniowy,wieczny ostrzał,co zrobić z trupami?
Robi się z nich palisade,łączą ich rękami.

Trupy sztywne to osłona,to mur z trupa ciała,
O,historia na Wołyniu,takie sprawy znała.
Palisada coraz wyższa,Lach uparty walczy!
Ukraińcy się lękają,czasu im nie starczy.

Oni w zamku wszyscy siedzą,strelców dwa tysiące,
Gryzie ich to,że te Lachy tak walczą zawzięcie.
Po naradzie szept do roi,rano szturm ostatni,
Dwa budynki im zostały,Lachy są już w matni!

Lachy jednak na godzinę tą co jest ostatnia,
Chcieli zbójom to wykazać,że więzień nie matnia.
Mieli jeszcze coś w zapasie,to mała armatka,
Która w oknie cicho stoi i czeka na bratka.

Rano siłą dwuch tysiąca,banda w przód naciera,
Biegną z wrzaskiem,polisada impet trochę ściera.
Więzień szybko odpowiada,murem,gruzem,wodą,
Rusin straszy krzykiem,palbą,niegoloną brodą.

Pośród ryku tłuszczy w dali,są czyste wyrazy,
Nie ochrypłe,nie zapite,nie ścięte przez mrozy.
Za hańbę Przedsławy,
Zginie Lach plugawy.!

My męki wciąż od was mieli,my męki wieczyste,
Teraz porżniem was na dzwona,wy świnie nieczyste!
Ciało wasze my zamienim,słoma we te gnoje,
Za niewolu,za męczarnie,za wieczny nasz znoju,!

Ja za Beresteczko,
Mózg wypalę świeczką .
To zakrzyknął ten co doszedł do okienka kraty,
Jedną ręką za pręt trzymal,ryknął,na nich maty!

Zamknął nagle swoje głosy,ukrop w twarz mu wlano,
Nie dokończył swej sylaby,której podłe miano.
Charchot tylko jego słychac,depczą już go strelcy,
Im ktoś mówił,że to oni na tej ziemi wielcy.!

Grupa zbóji dziewkę ciągnie,dziewka się opiera,
Jeden aby było widać,odzież na niej zdziera.
Dwuch ją trzyma za przeguby,trzeci zaś z widłami,
Dziabie dziewczę dosyć mocno,brzuch i piersi rani.

Za zdradę Siemiona,
Smert poniesie ona.
Wbija widły i zarzuca sobie na ramiona,
Widać jednak drgania ciała,że powoli kona.

Jak ze snopem żniwiarz polem,on drogą podąża,
Ku budowli,z której Stacho,strzelać nie nadąża.
Jedna lufa do obrony okna nie wystarcza,
To też tłuszcz po ramionach zwiększa swoje parcia.

Za parapet się chwytaja,podciągaja w góre,
Tu siekiery rąbią ręce w łeb trafiają ciure.
Jednak z placu strelcy mierzą do głowy obrońcy,
Który pada,jednak mówi,wy ścierwo nie Dońcy.

Dziura w oknie już zapchana,z jednej drugiej strony,
Tu krat nie ma, tu się pchają jako kruki,wrony.
Lawa z tyłu jest obrońców,ławę tworzą strelcy,
I tak rąbią się nawzajem,jak dziadowie wielcy.

Ale kiedyś gdy dziad walczył,tyż była siekiera,
Dzisiaj inne bronie gromoą.Tu bieda doskwiera.
Nie ma broni,nie ma stena,granat nie wybucha.
Tu nienawiść jeno gryzie,i chęć mordu głucha.

Wy preklatne Lachy,
Spalim wasze dachy!
I rzucają puszkie z naftą,na sznurku zwieszona,
Po rzuceniu patrzą długo,czy juz dachy płona.

Chociaż w okno lezie siła Rusinów stukrotna,
Nie odstąpi go obrońca,nie odstapi okna.
Trupy są stąd odnoszone na boki,pod ściany,
A pod okno to szuflami,piasek jest sypany.

To co pada,nieraz słowem próbuje dać razy,
Wie też o tym ,że umiera,brak jest szmat i gazy.
Gdy koledzy odciągają jego ciało w boki,
On zmartwiony,chociaż gaśnie,robi swoje kroki.

Rusin drapie się po trupach do okna,do sławy!
Stożek trupów braci śliski i trochę mokrawy.
Popychany jednak z dołu,pnie się w górę śmiało,
Nieraz widać jak się chwieje, i jak spada ciało

Dzielny Słowak z gór Karpatu,tam gdzie rzeka Cisa,
Spojrzał na swą lewą rękę,widzi ona zwisa.
Cofa się więc on od okna,by nabrać rozbiegu,
Ruszył bykiem w brzuch Rusina.Znalazł się na śniegu.

Tam za ręce go złapało,dwuch osiłków z Urby,
No a trzeci urżnął głowe i wsadził do torby.
Szybko młyńca torba zrobił,i rzucił na dachy,
Tam mu kruki ślip wydziobią ,wy preklatne Lachy!

Okien w gmachu oj jest wiele,a przy każdym kupa,
Już zgnieciona,udeptana,ale pełna trupa.
Tam wśród tłumu co naciska,jest w czarnym kołpaku,
Jeden z brodą,on zagrzewa braci do ataku.

Niebo czeka was w otchłani,
I tu jeńcy nie są brani.!
Słyszą uszy te zachęty,Boh wspiera ich cele!
Smert nie znaczy prawie nic tu, Czort życie ich miele.

O,oknie ów,w którym oto,głośno śmierć baśń śpiewa!
Czy na twoje ramy patrząc,Bóg sie marszczy,gniewa?
Takie małe okno jestes,a tyle przy tobie,
Leży,jęczy,leży cicho,żadne zaś nie w grobie.

Tym co zmdlały ręce z trudu,mur wspierają ciałem,
Każdy szepcze,- póki żyłem to przy oknie stałem.
Ci co walczą tu siekierą,i dziobią się spisą,
Myślą o tym,że już ślepcy,dumki o nich piszą.

Dumki takie o Zbarażu,gdzie walczył Jarema,
Gdzie tatarski sam chan stałtam,i jego harema.
Tam się Bohun nie chciał poddac,gdzie sotnią uderzył,
Bo on jeden w wielką sławę,na wieki uwierzył.

Tak z tą myślą w wielkie cele,piękne ideały,
W oknie fronty dwa się starły,do wieczora prały.
Wynik walki jest zerowy,wióra są uboczne,
No bo drogi w otwór okna,są naprawdę tłoczne.

Z wolna cichość też zapada,a kominy dymią,
Utrudzone obie strony,po jedzeniu drzemią.
Jutro urżną im jęzory,za plugawą gadkie,
Myślą nieraz aby popa zamienić na batkie.

Pół dnia mury gryzą zębem,drabin też szukają,
Lecz walczących im ubywa,coraz mniej ich mają
Już i biegać tak nie mogą,trupy utrudniają,
A te Lachy,te preklatne,ogień z działa dają.

To nie wieczór bój wstrzymuje,to rzadkie szeregi,
Każa im się wycofywać,Nie pomogły Bohy!
Straty w Lachach też są duże,duszą się z ciasnoty,
I to z Lachów coraz wyższe,są składane płoty.

Dziewietnasty Pułk Ułanów stacjonował w mieście,
Tu w Ostrogu do munduru szły wzroki niewieście.
Teraz z miasta dwa budynki są po polskiej stronie,
Dalej w koło gdzie nie spojrzysz co polskie to płonie.

Trzy tygodnie bój już ten trwa,nagle jest przerwany,
Ruski przyśli,i na wszystkich odwet wnet jest brany.
Banderowcy pośli w lasy,głowę z trudem kryją,
Nieraz jeszcze gdzieś napadną,głośnoprzy tym wyją.

Lachy szybko broń złożyli i idą w rekruty,
Tam ich czeka poniewierka,głód i ruskie knuty.
Reszta Lachów na wagony,na Ural w roboty,
Pierwszy postój jest w Kijowie,chleb dają,to gnioty.

Chleb jest z prosa,Hela skubie,łazi torowiskiem,
Wtem ktoś woła,- Maryś,Maryś ale nie nazwiskiem.
To znajoma koleżanka.Maryś co tu robisz?
W Ural jadę,jestem z ojcem,a ty wargi zdobisz?

Maryś prowadż do wagonu,a ja was zratuje,
Hela nie chce daje opór,trochę się buntuje.
Prowadż mówię i to szybko,ja nie jestem sama,
Ze mną grupa partyzantów z okolic zbierana.

Hela poszła do wagonu,tamta tak im radzi,
Jeśli pociąg ruszy wolno skakanie nie szkodzi.
Cały wagon niech wyskoczy,my będziem czekali,
Więcej nic nie mogę zrobić bo się wojsko zwali.

Hela pyta swego ojca,bierzem to ryzyko?
Bierzem córuś,już po wojnie a nas biorą brzydko.
Gnębią nas ze wszystkiej strony,Rusy i Rusini,
Każdy Polskię nie wiem za co,w tej zawieji wini.

Nikt jej więcej już nie ujrzy,gdy Ural przekroczym,
Tak jak mówią partyzanty,z wagonu wyskoczym.
Póżniej będzie co Bóg da tu,Pójdziemi na Zachód,
Zapukami o ratunek, w Zamościa pięknych wrót.

Tak zrobili katorżniki,,prawie kopa ludzi,
Wyskoczyli w suche trawy,każdy dłonie brudzi.
Zaraz zbiórka,przegląd mały i chajda na Sumy,
Hela z ojcem idzie w przodzie,za nią ludzi tłumy

Ojciec radzi by do wojska,iść i to nie zwlekać,
W tym terenie prawdę mówiąc,nie ma gdzie uciekać.
Partyzanty się zgadzają,w Sumach są koszary,
A tam polskie wojsko czeka,twarde dają nary.

Nawet słomy w okolicy snopka nie uświadczysz,
Jadąc wozem to na pustki,zadziwiony patrzysz.
Gdy w Darnicy dwa wagony lotnik bombarduje,
Wtedy Hela widzi jasno,coś się w niej buntuje.

Zaraz prosi by w łączności,próbowała służby,
Tyle się już napatrzyła,boi się tu grożby.
To nie było takie trudne,pomogły kolegi,
I zmieniła rodzaj broni,zmieniła szeregi

W tej Darnicy wagon rannych,spłonoł wśród okrzyków,
Wielkie jęki,wielkie wrzaski, i żar od płomyków.
Pojechali naprzód dalej,Żytomierz ich wita,
Wiele kobiet jest na stacji,i o synów pyta.

W Żytomierzu są ćwiczenia i noszenie klocy,
Hela idąc z tym ciężarem,przeciera swe oczy.
Widzi baon maszeruje,a na końcu ojca,
Tato idzie przygarbiony,ma sinawe lica.

Córka woła,ojcze,ojcze! Baon w miejscu staje,
Ojciec wita się z córeczką,chorym się wydaje.
Krwią ja robię moja córuś,nie dojdę do Polski,
Trzy miesiące śledzie jemi,nie ma innej miski.

Hela idzie do dowódcy Józefa Kopacza,
Prosi aby pomógł ojcu,śledż to śmierć oznacza.
Kopacz mówi,że w gajówce,widział kiedyś koze,
Więc załatwi trochę mleka,może to pomoże.

Wielu Heli w tym pomogło,więż jest i braterstwo,
Każdy stara się pomagać,to dla niego głupstwo.
Ojciec wyszedł z tej opresji,i stanął na nogi,
A Marysia się szykuje już do innej drogi.

Przybył major,żyd Strzelecki,bierze ją do sztabu,
Do Lublina mają jechać,zanim minie dobu.
Przyszedł chłopak od saperów,pyta,- wyjeżdżacie?
Tak? No zaraz to odemnie,mały liścik macie.

Wy na Lublin przez Olykie,tam moja rodzina,
Nic nie piszą na me listy,może nie ich wina.
Liścik taki był trójkątny,to z braku papieru,
Tak robiło w czasie wojny,ludzi bardzo wielu.

Ja Antoni,jam jest Dębski,dajcie to w Ołyce,
Ja w ten sposób może łączność,z rodziną zachwyce.
Hela chowa do munduru,trójkącik chłopaka,
Gdy samochód ich podjechał,wchodzą pusta paka.

Wóz ich ruszył na Ołykie,wokół już jest trawa,
To dla bydła,to dla koni pierwsza w roku strawa.
Ale w okół pustka jest ci,ni konia ni krowy,
Jeno górą krążą wolno,piękne myszołowy.

Tak wpatrzeni w dal nieznaną,myślą o pokoju
Kiedy nagle kulki lecą z banderowców roju.
Wszyscy w pole wyskakują,strzelają kto może,
Spokój z miejsca następuje,słonko jest na dworze.

Widać z dala już Ołykie,zamek Radziwiła,
Tu na miejscu atmosfera nie zabardzo miła.
W lochach zamku,w jego murach,kryją się ostatki,
Głodne baby,głodne dziady,przy nich głodne dziatki.

Gdy wychodzą wszyscy naraz ,z tych lochów co żywe,
To za nimi chmara szczurów,a niektóre siwe.
Szczury poszły za człowiekiem,nieraz kilometry,
Jako swoje,te zażyłe od wieków kumotry.

Teraz razem z gospodarzem,na obcym kąciku.
Razem z nimi na ubocze,robić chodzą siku.
Nie żądają dziś zbyt wiele,wiedzą jest głodówka,
Dla nich pietruch gotowana to istna parówka.

W dzień wychodzą w pole robić,uprawiać ogrody,
Wśród nich jeno dzieci,starcy,wybity jest młody.
Wiele kobiet już podchodzi,pyta się co słychać?
Kiedy widzą polski mundur zaczynają wzdychać.

Jedna mówi miała syna Antosia dużego,
Znaku życia on nie daje,nie znali wy jego?
Hela pyta,proszę pani a jak się nazywa?
Dębski on jest,Na to Hela z kieszeni dobywa,

Zakrwawiony swój trójkącik,to list jest do mamy.
Który dał jej jakiś młodzik,w mundurze,nieznany.
Podchorąży teraz jest on,a służy w saperach,
Liścik mały i trójkątny bo braki w papierach.

Wyjechali już z Ołyki,na Dubno azymut,
Przed wsią co to jest w oddali,postój kilka minut.
Znów ruszyli a te drogi nie na samochody,
Nawet w środku samej jezdni,są bajorki wody.

Wioska z dala to Kisielin,brak dymu z komina,
Wokół chaty rośnie bujnie wysoka malwina.
Przed chatami już na drodze,maleńki chłopczyna,
Taki sobie pięciolatek,ot taka dziecina.

Skąd ty jesteś?Chłopczy milczy,więc po ukraińsku.
Chłopczyk znowu jeno milczy,ktoś pyta po rusku.
Mały nic nie odpowiada,nie może czy głodny?
Dali chleba mu kromeczkie,chłopczyk był urodny.

Ubranie miał bardzo brudne i fetor od niego,
Na ramieniu trzymał kotka,takiego małego.
Dowódca im nakazuje wykąpać chłopaka,
Jego ciuchy wyrzucono,nie spierze ich praczka.

Dla dzidziusia tak małego koszula wojskowa,
Chłopczyk płacze za ubraniem,które z nurtem spływa.
Gdy ubrali go w mundury dali ciepłe picie,
To pytają znowu chłopca,dokąd on stąd idzie?

Znowu mały chłopczyk milczy.A jak się nazywasz?
Czesio,…..Bukowski.Czemu tutaj bywasz?
Tato śpi,Józio śpi,Władzio śpi,ja ich pilnuje.
A gdzie oni śpią?No powiedz.Tam gdzie ja nocuję.

Weśli za nim w lużne krzewy,Leży cała trójka,
Koc jest jeden.Chłopczyk ciągnie go,w kierunku Józka.
Chyba leżą trzy tygodnie,widać zmiany w ciele,
Wokół pokrzyw rośnie kilka,to wiosenne ziele.

No a mama twoja gdzie jest?Gdzieś śpi,ale nie wiem.
Biorą chłopca na platformę,,on zmorzony snem.
Teraz płaszczem jest nakryty,kotek też spoczywa,
Dziwi jeno go to,kto zupę mu naliwa.

Z Kisielina na Włodzimierz i dalej do Chełma.
Tu przed Chełmem mała wioska,wiatru jest zadyma
Z ognisk dym się wokół wije,jezdnia zaciemiona,
Przystaniemi,zobaczymi,dymy nie z komina.

Tutaj ludzie na kamieniach,garnuszki swe grzeją,
Nieraz reszte wody z garczka na kamienie leją.
Palą łajnem,gałązkami,trawą podrzucają,
Stąd te chmury pełne dymu na jezdni stwarzają.

To są ludzie z tamtej strony,sołtys nam wyjaśnia,
A to mówiąc ręką ruch ma,gdzie dzień się rozjaśnia.
Hela mówi może pan tu chłopczyka zatrzyma,
Stracił ojca,braci stracił,płakać nam zaczyna.

Na pastwisku pełno budek,to z koca,to z blachy,
A w tych budkach pełno ludzi,takie mają dachy.
Sołtys mówi,że tu przyszła,trzy tygodnie….mało!
Pani dziwna,z dzieckiem małym co jej piersi ssało.

O tam stoi,przy ognisku,to taka w koszuli,
Jest istotnie.Stoi sama.Coś do piersi tuli.
Ona tak i tutaj przyszła,jedna koszulina,
Wojna,wiecie,to nie jej to,nie jej tutaj wina.

Może byli od kobiety te pięćdziesiąt metrów,
Wojsko jak wiadomo nie ma,pończoch ani getrów.
Ale Hela szuka chwilę,na wozie swej bluzy,
I kobiecie tym co może z dobroci swej służy.

Wcześniej jednak mały Czesio,wyrwał się do przodu,
Mamo! Krzyczy,mamo woła! To koniec rozwodu.
Mama pyta się wojskowych,oni powiedzieli.
Że ich w krzewach razem z chłopcem,głód jego przecieli.

Bo gdy kromkę chleba dostał,to jadł tak łapczliwie,
Z apetytem i pośpiesznie,jadł ją prawie chciwie.
Dbał o ciała,je przykrywał,okładał je kocem,
A czas schodził mu tam jakos,bo był z małym kotem.

Gdy z pastwiska już po wszystkim wozem odjechali,
To Marysi wciąż się zdaje,że słyszy cos w dali.
Maryś wracaj,woła Czesio,wracaj,słychać z nowa,
A Marysia pyta głosy,-Czy to Wołyń woła?!

To stuk dzioba u topoli,to jest stuk dzięcioła!
Hela mówi,nie ja słyszę,to Czesio mnie woła!
Za daleko już jesteśmi.Stuka gdzieś siekiera.
A ja myślę,że to dusza ,co się poniewiera.

Za daleko my jesteśmi od granic Wołynia.
Co zaczyna się na brzego rwącego Horynia.
Ja go widzę,ja go czuję,to oachną rezedy!
Nie chwaszczone już od roku i giną wśród biedy.

Ja dotykam kopczyk gleby,wokół pomidora,
Widzę obok stoi baba,to chyba jest zmora.
Twarz otwiera swą bezzębną,rechota jak żaba,
Na pomidor bez palika,jako pal upada.

Słyszą wszyscy w samochodzie,co Maryś powiada,
Wszyscy milczą bo im Wołyń na zawsze przepada..
Im też tęskno,jeno milczą,szanują głos Heli,
Wołyń woła! Zaczekajta! Oni z życiem wieli.

Nikt nie uszedł oprócz garstki,z piekła zawieruchy,
Oni jadą w kraj spokojny.Narodu okruchy.
Sercem z Helą są związani,to jej piękne słowa,
To sprawują,że szanują Wołyń,znów od nowa.

Tam za nami piękna tęcza,co Wołyń okrąża,
Nasz samochód się oddala,w przeciwność podąża.
Tam ta tęcza pod opiekę nasze Bogi bierze,
Ja tam wrócę,ja w to mocno,ja naprawdę wierzę.

Tam pod tęczą ziemia czarna,ziemia słonecznika,
Owies zwany proporczykiem,w którym żrebak bryka.
Lato grozy tam nadeszło,zniszczyło strukture,
Mordy krwawe tam nadeszły, wilcze i ponure.

Wiatry kiedyś tam ustaną,powrócim na stepy,
I zbudujem szklane domy,bez gliny,polepy.
Znowu sady tam posadzim o jabłku krasiwym,
I zapomnim co się stało,my ze słowem miłym.

Rozbudujem swe osiedla,znajdziem fundamenty,
Wśród bylicy i pokrzywy, i pachnącej mięty.
Jeden z chłopców powstał z ławy i podparł jej boki,
Razem w drogę są wpatrzeni,w dalekie obłoki.

Potem drugi powstał z ławy,uścisnął jej rękę,
Poczym ze czcią ucałował paluszki jej miękkie.
Teraz reszta też powstała,czują dal przestrzeni,
W której jeszcze słaba tęcza,żółcią niebo mieni.

Tam w przestrzeni ojcowizna i ciała bez grobu,
Serce kurczy się jak liszka,z uderzenia dziobu.
Usta szczelnie są zamknięte,w oczach jeno woda,
Cicho kapie po policzkach, Jej Wołynia szkoda.

Znowu wioska przed Lublinem,samochód ich staje,
Bo korowód idzie środkiem,ktoś córkę wydaje.
Panna młoda pyta Helę,co to za mundury?
Wojsko Polskie! Mówi Hela,no i po raz wtóry.

Tu zdziwienie jest ogromne,najpierw chwila ciszy,
Potem wrzask powstał ogromny,który niebo słyszy.
Wszyscy ręką dotykają zieleń aksamitu,
Z wozu biorą do bawialni,trzymają do świtu.

Maryś zaś była podlotkiem,tyle lat bez tańca,
Więc tańcuje na weselu aż do siły krańca.
Kiedy starszy pan zasługi wojsk naszych wyliczał,
Niech nam żyją po wsze czasy! Lud płaczem zaryczał.

Stargard Szczeciński, 2003r wiesław Kępiński

Spis treści

Folwark Satyjów

Czarna ziemia Wili

Satyjów pod niemiecką okupacją

Wilia pod niemiecką okupacją

Na podstawie relacji;

Wojciechowski Józef Satyjów
Ziemiańska Janina Satyjów
Świder Helena Maria z domu Wilk Wilia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz