środa, 27 grudnia 2017

Na początek...

Witam wszystkich. Nazywam się Wiesław Kępiński, jestem absolwentem Wyższej Szkoły Rolniczej w Szczecinie, mieszkam w Stargardzie Szczecińskim. Piszę od 1990 roku, jestem autorem licznych poematów i wspomnień:



Tam ojce murem stali (cykl poematów) – 1994-2000r., 155stron
Bitwa pod Przecławą 1056
Śmiłowskie Pole
Jaczo z Kopanika
Przewłoka ośmiu braci
Legenda o Raciborze
Pieśń o Mirce
Pusty wieczór
Bolkowy Goniec
Baba
Wyprawa Jaćwingów


Klechda o Popielu (poemat) - 2000r., 209 stron

Tak gdzie żółte maliny (poemat) – 2007r., 116 stron
Rozdział I – Zakup gospodarki na Podolu
Rozdział II – Zmiana z dobra na zło
Rozdział III – Wywózka do tajgi
Rozdział IV – Generał Anders śladem Mojżesza
Rozdział V – Żywot w Anglii

Pieśń o Zawiszy (poemat) – 2003r., 69 stron

Lwów utracony (poemat) – 2004r., 140 stron
Rozdział I – Wakacje
Rozdział II – Zamęt
Rozdział III – Bitwa o rogatkę
Rozdział IV – Okupacja bolszewicka 39r.
Rozdział V – Ku zagładzie
Rozdział VI – Okupacja zatracenia
Rozdział VII – Okupacja niemiecka
Rozdział VIII – Przechyla się szala
Rozdział IX – Zła nowina

Cień cieniom (poemat) - 2000r., 144 strony

Na Podolu (poemat) - 2006r., 166 stron

Chłopak z Wołynia (poemat) - 2005r., 120 stron

Niebieskie słońce - 2010r., 139 stron

Dzieci z tajgi (poemat) - 159 stron

Mundur pięknej zieleni (poemat) - 2009r., 144 strony

Śpiewająca wierzba biała  (poemat) – 2007r., 131 stron

Wołyń woła (poemat) - 2003r., 114 stron

Życie kręte jak seret - 2006r., 112 stron

Polesia łzy - 2003 r., 125 stron

Wiersze różne - 2009r., 115 stron

Wspomnienia  – 2008r., 159 stron

"Chłopak z Wołynia"

Wiesław Kępiński

Chłopak z Wołynia

Poemat

Rozdział I

Zwycięskie Lilie

Czuwaj! Mówi młody chłopiec. Czy jestem spóźniony?
Czuwaj! Słychać w izbie szkolnej. Czas nie jest skończony.
Jeszcze mamy kwadrans cały do zbiórki drużyny.
Teraz dla zabicia czasu kompasy męczymy.

Czuwaj! Znowu słychać w izbie. Następny przybywa.
Czuwaj! Wszyscy mówią głośno. Fran ciszę przerywa.
Przygotować się do zbiórki. Baczność! Zbiórka w lewą!
Ręką wskazał już kierunek i stuknął cholewą

Biegiem w szeregi stanęli. Dwuszereg tworzyli
Milcząc całkiem. Sprostowani,jakoby nie żyli.
Drużynowy krzyknął: Spocznij! I, kolejno odlicz!
Każdy wiedział; podaj cyfrę i następnie zamilcz.

Spocznij! Pada znów komenda, czterech nam brakuje.
W międzyczasie z dwuszeregu czwórki ja rychtuję.
Chwila musztry, podczas której głos ma drużynowy,
Więc orlaki robią zwroty, bo ich druh morowy.
Jutro, mówi drużynowy, w środę o dziesiątej,
Marsz paradny całym stanem, grupy zwartej, litej.
Swoje chusty, swoje znaki i swoje proporce,
Które mówią skąd jesteśmy i gdzie nasze dworce.

Każdy weźmie i pokaże proporczyki swoje.
Każdy krzyknie nie za siebie, jakoby za dwoje.
Młode z wioski będą tutaj i władze wojskowe,
Orlak musi się pokazać, jak hufce bojowe.

Które ongiś przecierały z Chrobrym królem kraje,
Nowe ścieżki w step daleki, do tęsknot ruczaju.
Dziewczęta, to tulipany mają w ręce trzymać,
No , a chłopcy to żonkile delikatnie imać.

Druhowie, co będą z gminy, pójdą razem ławą,
Na szerokość krawężników. Tak, ulicą całą.
My pójdziemy jako poczet, przed nami fanfary,
Werble także i bębenki, aż pod kościół stary.

Szeregi to będą śpiewać ,ma być krzyk i hasła.
A gdy będziem przed pomnikiem ,by wrzawa nie gasła.
Nikt z szeregu też nie wyjdzie. Duma,zamyślenie.
Bo jesteśmy z twardej szkoły i mamy widzenie.
Wielkość Polski i biwaki ,i smętne wędrówki,
Wieś wołyńska, barwne łąki i mleko od krówki.
To nam sołtys zafunduje ,gdy uraczym ludzi,
Tak orlaki płacą długi, tak się zawsze godzi..

Droga jest wybrukowana, buty z podkówkami,
Tak dziewczęta ,jak i chłopcy, z bębnem marsz śpiewamy.
To rodzice bruk ubili, dzięki im zrobimy,
Gdy usłyszą odgłos kroków z butami naszymi.

Swojczów musi bić nam brawo, gdy ujrzy orlęta,
To też bić butem o bruk, aż zaboli pięta.
Drużynowy toto mówi. Franek drużynowy.
Koniec zbiórki, na dziewiątą druh ma być gotowy.

Maj jest piękny, maj zielony. Latoś maj był ciepły.
Już od rana przy mundurkach każdy wiązał supły.
Sznur na lewym jest ramieniu. Prasowano chusty.
Poranek dziś, ten majowy, nie był wcale pusty.

O dziesiątej tu przed szkołą hufiec się formuje.
Drużynowy Franek ze wsi paradę szykuje.
Gdy drużyny wyprężone czekają rozkazu,
Franek wydał więc komendę .Ruszyły od razu.
Najpierw poszły mundurowe, czwórki dziewcząt krasych.
W szarych swoich mundureczkach, nie za bardzo kusych.
W lewej ręce tulipany o krwistych rumieńcach,
Co niektóre swoje główki miały w żółtych wieńcach.

Prawa ręka im chodziła od pasa do uda,
Ci zza płotów, co patrzyli, to widzieli cuda.
Chłopców głowy są nakryte, jako u orlęta,
Prawa strona ronda w górę śmiało podwinięta.

W lewej ręce żonkil żółty, prosty i wyniosły,
Jak i chłopcy ,co na drożdżach Wołynia wyrosły.
W prawej ręce laskę dzierżą, nabitą herbami,
Miast wołyńskich i Podola zdobytych kulami.

A za nimi czworoboki uczniów bez munduru,
Od których to pieśni słychać jakoby od chóru.
W krok marszowy śpiew jest gromki, właśnie od nich huczy.
Całą szkołę Stanisławski ładnych pieśni uczy.

Tuż przed hufcem cztery werble takt biją jak groma,
Aż ich słyszy całej wioski, lewa, prawa strona.
Swięto dzieci, święto orląt, to swięto Wołynia!
Tu od Bugu mulistego do nurtu Horynia.
Lewą idą według werbli i z lewej śpiewają,
Skąd ci młodzi w pieśni treści, takie dobrze znają?
A z nauki na biwakach, wycieczkach, podchodach.
I z tęsknoty do ojczyzny, jaka drzemie w ludach.

„A czyjeż to imię rozlega się sławą?
Kto walczył za Francję z Hiszpanami krwawo?
To konnica polska, sławne szwoleżery,
Zdobywają szturmem wąwóz Samosierry.

Już francuska jazda cofa się w nieładzie,
Pod śmiertelnym ogniem wał trupów się kładzie.
A wtem Napoleon na Polaków skinął,
Skoczył Kozietulski, w czwórki jazdę zwinął.

Na wiarusów czele, jak piorun się rzucił,
Wziął pierwszą baterię, ale już nie wrócił.
Niegolewski młody spiął konia ostrogą,
Może stracę życie, lecz sprzedam je drogo.”

Werble biją wciąż jednako, bruk im bije wtóry.
Chociaż obcas kamień krzesa, bruk zawsze ponury.
Jemu to tam wszystko jedno, czy to obręcz koła,
Czy podkówka u obcasa , czy też pięta goła.
Po to bruk tu ułożyli, by lessy nie międlić,
I by ciągle wciąż od nowa swych butów nie czyścić.
Krok miarowy słychać z dala, no i pieśń , hen niesie,
I do izby w każdej chacie otworem ją wniesie.

„Rano , rano, raniusieńko, rano po rosie,
Rano po rosie.
Wyganiała Kasia wołki, rozwidniało się,
Rozwidniało się.

Oj, ty Kasiu, Kasiuleńko,co za gości masz,
Co za gości masz?
Że tak rano raniusieńko, wołki wyganiasz,
Wołki wyganiasz?

Kazała mi moja mama czarną suknie szyć,
Czarną suknie szyć.
A ja wcale nie myślałam zakonnicą być,
Zakonnicą być.

Bo w klasztorze twarde łoże, trzeba rano wstać,
Trzeba rano wstać.
A ja młoda jak jagoda, lubię długo spać,
Lubię długo spać.”
Lewa, lewa, bije werbel i powtarza, lewa!
Hufiec Orląt dziś do śpiewu, wielką chętkę miewa.
Prowadzi ich drużynowy. Franio jest w mundurze.
Kroczy śmiało, bo przyjemnie iść przy takim wtórze;

„Gdy ruszał na wojenkę, miał siedemnaście lat.
A serce gorejące, a lica miał jak kwiat.
Młodzieńczej jeszcze duszy i wątłe ramię miał,
Gdy w krwawej zawierusze, szedł szukać mąk i chwał.

Nie trwożył się moskiewskich bagnetów, lanc i dział.
Docierał zawsze z wiarą, tam dokąd dotrzeć chciał.
On śmiał się śmierci w oczy, a z trudów wszelkich kpił,
Szedł naprzód jak huragan i bił, i bił ,i bił.

A chłopcy z nim na boje szli z pieśnią jak na bal.
Bo z dzielnym komendantem i na śmierć iść nie żal.
A gdy szedł w bój ostatni miał lat dwadzieścia dwa,
A sławę bohatera, a moc i dumę lwa.

Czy wiecie wy, żołnierze, kto miał tak piękny zgon?
Kto tak Ojczyżnie służył, czy wiecie kto był on?
Otwórzcie Złotą Księgę ,gdzie bohaterów spis.
Na czele ich widnieje; – pułkownik Kula-Lis.”
Franio wprowadził szeregi za bramę kościoła.
Przy kościele był ołtarzyk, tam ustawił koła.
Po mszy, którą ksiądz odprawił, dał znak do rozejścia,
Franek spotkał swego belfra, u samego wyjścia.

Olejniczak go poklepał i pochwalił wielce.
Musztra, mówi, była dobra. W serce wpadła Polsce,
Dobry z ciebie chłopak Franio, ty se radę też dasz.
Bo smykałkę do skautingu, to w naturze swojej masz.

Franek grzecznie podziękował i wrócił do domu
I tak spędził jeszcze miesiąc na zbieraniu złomu.
Zbierał także i butelki i gnaty, papiery.
Wszystko to było dla szkoły, na kredę, litery.

A gdy szkoła się skończyła i przyszły dni lipca,
To chłopaki w stronę wiśni obracali ślipca.
Każdy musi wiedzieć o tym, że wiśnie czerwone,
Pokochały włodzimierską, piękną, żyzną stronę.

Zapach kwiatu miały taki, że durzył , usypiał,
Gdy aromat stężał bardzo, kogut dziwnie wtedy piał.
Sok zaś taki ich czerwony, nie sprała ich praczka,
Ni spędziła z bieli płótna, tęga wyżymaczka.
Z końcem lipca ojciec Frania poszedł na majątek,
Bo mu żona chorowała. Tak kazał rozsądek.
Poszli do Włodzimierzówki, majątku zacnego,
Tam znajomka ojciec miał ,a człeka swojskiego.

Na Zaodlu ojciec sprzedał wszystkie swoje włości,
Które trzymał w dobrej ręce, od ojców starości.
Pieniądz był nagle potrzebny, żona się złożyła,
Wywiózł oną do Warszawy, bo ledwo już żyła.

Sierpień kończył się tęsknotą do laby ,do harcu.
Do zieleni miękkiej łąki, do twardego kwarcu.
Do kaliny obłupanej finką do gołego
I do życia szczęśliwego, do życia możnego.

Młodzież sierpniem wybujała, dała znak okrzykiem,
Takim samym, kiedy ogar poharcuje z dzikiem.
W tym okrzyku trochę lęku, triumfu nie brakuje,
Gdy żołądek poprzez oczy juchę dzika czuje.

Toteż widać grupki młodzi, rozbawionych mową,
Prześcigają się w mówieniu wiadomością nową.
Z każdym słowem wybuch śmiechu, radocha aż huczy,
Opowiastka wakacyjna młody umysł uczy.
Młodzież piękna, urodzona w swym swobodnym kraju,
Jest szczęśliwa w czubku sierpnia jest jakoby w raju.
I wie o tym, że do szkoły po niedzieli trzeba,
Nic to dla nich, bo za tydzień nie zabraknie nieba.

Młodzież sierpniem nakarmiona i słonkiem podgrzana,
Stoi w bieli przy parkanach, jest świeżo oprana.
Ma koszule białe, lniane, białe kołnierzyki,
Na nie dziewcząt opadają konopne kosmyki.

Skwery szkolne i trawniki, okryte otawą,
A aleją pośród tego młodzież chodzi ławą.
Chodzą chłopcy i dziewczęta, gwarzą o temacie,
O biwaku, o swej wiosce. Ach, tam było bracie!

Są i pary obok siebie, paluszkiem zhaczone,
One często są na boku, odchodzą na stronę.
Wolą same opowiadać, czułe ich spojrzenia,
Każde słowo powiedziane, w uczucie się zmienia.

Włodzimierz się cieszy z tego. Ma zielne gazony.
Liczne ławki pod lipami i cichutkie strony.
Tam młódź stoi zakochana, tuli się do siebie,
Przy świergocie wróbli szarych, obłoków na niebie.
Franciszek wraz z ojcem swoim patrzy na gwar miasta.
Gdzie na każdym rogu ulic tłum młodzi wyrasta.
Oni idą wraz do szewca, by chłopak w terminie,
Fachy zdobył a rzetelne, fach w życiu nie zginie.

Franek siedem klas ukończył i to całkiem ładnie.
Więc se myśli, że w robocie też pójdzie mu składnie.
Ustalono, że od września Frank pójdzie w terminy,
Teraz już wracają z ojcem, mają dobre miny.

Koniec sierpnia czwartek to był, słodki wieczór nastał,
A czym więcej po południu gwar w mieście narastał.
Wszędzie młodzież się kręciła, sklepy zaś otwarte,
W sklepach z kredą i ołówkiem, to tam grupki zwarte.

Radość zaś była powszechna. Wołyń był w rozkwicie.
Właśnie teraz były plony po wiosennym życie.
Spracowany lud wieczorem jeszcze doił krowy,
Aby w piątek już powitać miesiąc wrzesień nowy.

Tato ,ale tutaj Luda, obacz na chodniki!
Wszyscy dostatnio ubrani, świecą jak te miki.
Różnobarwne ich ubiory, nie brak i golizny,
A u starszych nieco mężczyzn widać nawet blizny.
To wiarusy, ty mój chłopcze, z wielkiej wojny woje.
Na dziesięciu, co walczyło, powróciło troje.
Tylko blizną ich rozpoznasz, chyba tylko blizną,
No i także wiekiem nieraz, przedwczesną siwizną.

Na majątku chybaś widział beznogiego stróża,
On z tej wojny, w nocy robi, żywot swój przedłuża.
Wojna ,aby jej nie było już nigdy wśród ludzi,
Ona we mnie w mych wspomnieniach pewne lęki budzi.

Nie mówiłem ci o wojnie. Kiedyś w dobrej chwili
To opowiem wam, com widział. Straszność moi mili.!
Jam pogardę w ludziach widział, dla ludzi dla mienia,
Zapominam o tym z mocą. Nie wygonię cienia.

Za mną idzie wciąż przez lata, z cierpieniem i głodem.
I odzywa się czasami u żołądka wrzodem.
Bóle czuję żołądkowe, przechodzą, gdy sypiam,
Już po wszystkim, na noc dobrą, gwałtownie zasypiam.

Tak synowi pan Kazimierz w drodze opowiada,
Gdy wracali na majątek. Ojciec ciągle gada.
A niech syn się z tym zapozna, jak było za wojny,
Gdy przeżywał ten mocniejszy i ten bardziej zbrojny.
I tak gwarząc doszli wreszcie do swego czworaka,
A na dachu ich chałupy wrona głośno kraka.
Zmrok się robił. Po wieczerzy przy lampie naftowej,
Ojciec jeszcze czytał prasę, w bieliźnie gotowej.

Z pokoiku na poddaszu, po schodach z dębiny,
Słychać schodzi sąsiad stary, trzyma kosz z wikliny.
Schodził wolno ,stukał kulą, stopę gdzieś zatracił,
Dobry chłop był, a na jesień dziury w chacie gacił.

Teraz wolno stukał w stopnie, a stukał dość mocno,
Jakby chciał zwrócić uwagę, pochrząkiwał huczno.
Kiedy był już na podeście parteru to stanął,
Znowu chrząknął , źle postąpił i cichutko jęknął.

Ojciec wstał szybko od stołu, wyjrzał na korytarz,
Ujrzał w cieniu światła lampy, tu kościelny witraż.
W korytarzu, prawie w mroku, stał wielkie chłopisko,
W lewej ręce z wielkim koszem, a w prawej biczysko.

Gdy już ojciec ujrzał jego, – a wy to na stróżę?
Da, ja zaspał dziś niemnoszko, na mnie czas jest uże.
Może zajdziesz pan na chwile, pogadamy sobie.
Zawsze znajdziem jakiś temat o wieczornej dobie.
Olbrzym chętnie skinął głową, na czaj to ja chętny,
Wyraz twarzy to miał czerstwy, ale trochę smętny.
Język polski to znał dobrze, lecz zaciągał z ruska,
Jego kula ta u nogi, to z pocisku łuska.

Usiedli tak sobie w kuchni, Franek wrzucił drewna,
Gdy tak starsi rozmawiali, on poczuł, że rzewna
Jest ta mowa i ten akcent, jakaś miękka,czuła,
Jakby włosie sobolowe, lub jakoby skua.

Franek ognia więc pilnował i czekał na wrzenie,
Pragnął słuchać starca głosu ,było jak marzenie.
Do glinianych kubków nalał wrzątku na kwiat lipy,
Starsi wnet też zanurzyli w piciu swoje sznury.

Po herbacie stróża wyszedł. Spasiba, spasiba.
Spojrzał w górę i powiedział; idą ciemne nieba.
Ojciec zamknął drzwi na skobel, nastała więc cisza.
Gdy już słychać było spanie, z nor wybiegła mysza.

Ona wnet stół obskoczyła, owszem coś znalazła,
Poczym sprawnie na podłogę po drewnie se zlazła.
Do pokoju to nie weszła, bała się chodaka,
Którym kiedyś i dostała, och, to była draka.
But się odbił od drzwi szafy, ogon jej zawadził,
No, a potem to w jej norę, Franek to szkło wsadził.
Dziś wolała nie próbować, progu nie przekraczać,
Bo po licho? Przez głupotę swoje życie skracać.

Spało wszystko na majątku i w chałupie Franka.
Gdy świt niebo już zabielił, stróż wszedł na próg ganka.
W korytarzu załomotał do drzwi, gdzie herbata,
Pita była tam wieczorem i zawołał; – „brata!”

Bratcy! Bratcy, odkrywajta! Grom nam niebo pali!
Od zachodu jasność wielka. Niemiec na kraj wali!
Ojciec zerwał się z posłania i rygle odsuwa,
We drzwiach stoi wielki stróża i rozum zatruwa.

Kiedy ujrzał Kazimierza, wojna! W głos swój woła.
Złapał ojciec go za rękę i ciągnie do stoła.
Franek, zapal w kuchni biegiem i zrób nam herbatę,
Widzę, że tu będzie trzeba stróża włożyć w matę.

Bo roztrzęsion z białą wargą, w oczach ma mgły wielkie.
Bredzi ciągle,- bratcy wojna, szarpie za pętelki.
Co się stało, Sergiewiczu? Czy trochę nie bredzisz?
I po nocy umęczony swym językiem kręcisz?
Nie, w kantorku radio woła. Z okrętów armaty!
Walą kule jako beczki i zadają straty!
German z każdej strony wali, na Lwów, na Warszawę,
Wojsko polskie postawiło im przed czołem stawę.!

Ja Germańcom pod Fordonem postawiłem rogi.
Trzy tygodnie jazda gnała, padł tam lud mój mnogi.
Dobry milion zostawiłem i pieszych i konnych,
Kilku uszło nas z tej bitwy, kilku a ułomnych!

Tutaj stuknął gilzą w deski Sorokin sędziwy.
Wypił wrzątek jednym duszkiem.Idę na snu niwy.
Pan Kazimierz do roboty, wyszedł już przed siódmą,
A nasz Franio, to do miasta, w swych trampkach pod gumą.

Szewc Rabczyński kazał fleczki bić jeno w obcasy,
Skórę schował na podeszwy, aż miną hałasy.
Skóra w cenę jutro skoczy, brak będzie surowca,
Wszystko zbraknie, a zobaczysz , z głodu padnie owca.

Franek zdziwił się nie wąsko. Aleś pan ostrożny.
Trzeba więcej produkować! Niemiec idzie groźny.
Ja pamiętam, chłopcze, wojnę, będą wielkie głody,
Nie wiesz o tym, bo to widać, że ty jesteś młody.
Jak surowca mi zabraknie, zwolnię cię z terminu.
Może to już po niedzieli. Nie zginiesz w Wołyniu.
Na majątku się zakręcisz, a po wojnie wrócisz.
Lecz w ten sposób to terminu wcale se nie skrócisz.

Po robocie Franio wyszedł na ulice miasta,
Chciał se kupić jakąś bułkę lub kawałek ciasta.
Lecz w piekarniach puste półki, chce chleba bochenek,
Widać pełno ludzi wszędzie, dzieci bez sukienek.

Na ulicy szloch jest cichy, tłumy pod kościołem,
Otoczyli już plebana na rynku swym kołem.
On stał niemy, zatroskany i rzecze te słowa; -
Przyjdzie pomoc boża szybko, przyjdzie Częstochowa!

Płacz jest także przy opłotkach, na drodze do Krzaczka.
Ludzie łachy pokazują, na których jest łatka.
Nie zdążyli się dorobić przez dwudziestolecie.
Teraz wróg tu idzie znowu, zgnoi ich jak śmiecie.

Rozdział II

Grom z nieba

Tato, chleba nie kupiłem, mówi syn do ojca.
Dobrze synku, że wróciłeś, idź jutro za dojca.
Ja już ruszam do Warszawy, matkę ci przywiozę.
Może zdążę ja przed frontem. Czy zdążę, mój Boże?

I tak Franio został z siostrą. Julia to jej było.
Która rano przyjechała, dorożką gdzie kryło.
Franek chodzi po majątku do samego zmroku,
Julia jemu dotrzymuje tak rodzinnie kroku.

Przysłuchuje się sąsiadkom, które żywo głoszą,
Swe uczucia, niepokoje, ręce w górę wznoszą.
Co to będzie ,święty Boże? Czy kara za grzechy?
Przecież ledwo z tamtej wojny wyleczylim miechy.

Wiele kobiet głośno płacze. Robota tu pewna.
A co będzie ,kiedy obcy wszystkich nas stąd wygna?
To są nowe niepokoje dla Franka młodego,
Z tych problemów nie znał wcale, no ,nie znał żadnego.
Ojciec kazał, aby rano zgłosić się w roboty.
A czy będzie? Przecież teraz oblepiają płoty.
Każdy trzyma się sztachety, lub siatki z wikliny,
Pojękuje, straszy siebie, chyba bez przyczyny.

Gdy Sorokin schodził z góry, Franio nie spał jeszcze,
Zjadał zupę fasolową, którą miał na misce.
Pan Sorokin już zapukał i pyta ,gdzie tato?
Do Warszawy ruszył tera, wsiadł w dziedzica auto.

Tyrs miał w ręku, zakończony rozwiniętą szyszką,
Szyszka zaś była z metalu ,a tyrs nie był deską.
Szyszka kuta przez fachowca, meslem nacinana,
Na gorąco,z tego widać, na bok rozginana.

Drewno było nie zadługie, ciosane z jesiona,
A od spodu bez żelaza, to drewniana strona.
W lewej dłoni trzymał tyres i nim się podpierał,
Bo trudności jednak małe w chodzeniu on miewał

Gdy zaś chodził se po izbie, wszystkim się zdawało,
Że w trzy nogi starzec chodzi, ucho dzwięki brało.
Każda noga to dawała inny stuk w powałę,
Jeden to mało słyszalny, jakby dziecko małe.
Może zje pan fasolówki, ojciec grapę warzył.
Nie odmówię ,mówi starzec, dawnom o niej marzył.
Gdy zajadał zupę z miski drewnianą kopystką,
No, to nawet dosyć często pukał swoją łuską.

Która jeśli w gwóźdż trafiła podłogi sosnowej,
To dźwięk miły wydawała,jak z lufy bojowej.
Gdy opróżniał pierwszą miskę, zapytał się Frania,
Czy by nie chciał się poduczyć na skrzypeczkach grania?

Chyba tak, lecz ja zaczekam, aż wrócą rodzice.
Bez ich woli nie wypada przekraczać granice.
Może dolać, proszę pana? Da,dawaj repetu,
Ja znów chleba nie kupiłem i mięśnie mnie gnietu.

Ja też chleba nie kupiłem, lecz dzisiaj od piątku,
Będą chleby sprzedawane, pieczone w majątku.
Jutro rano po bochenku kupi się u młyna,
Tam wypieką taki chlebek, że pocieknie ślina.

Da,ja znaju, oni zawsze od września chleb gnietli,
To i jutro toże budziet. Nawet chałki pletli.
Ja od wojny zakończenia siedzę tu na stróży,
No i mówiąc prawdu ,wszystkim wcale się nie dłuży.
Teraz jednak mam niepokój. No, idę na stróże.
Ja za długo nieraz gadam, ludziom brednie wróże.
Spasiba za fasolówki, ja mało gotuję,
Chleb i woda i marchewka, jakoś se lutuję.

I tak poszedł stary wiarus.A czy on gra, śpiewa?
Trzeba ludzi się popytać. Czy humory miewa?
Z rana, gdy sobota była, ludzie szli do pracy,
Franio także razem a nimi, omawia coś z płacy.

Lecz nikt jego nie rozumie, są zajęci sobą,
Tak zmienili obyczaje, tylko z jedną dobą.
A co będzie myśli Franio, za miesiąc za roki?
Manekiny ja tu ujrzę ,co stawiają kroki.

Franek bystry to był chłopak, widzi zmiany w byciu,
Które może się zdarzają raz w ich całym życiu.
Wczoraj wszystko to płakało, dziś milczy zawzięcie,
Nikt mu słowem nie odpowie, a on to pisklęcie?

Chce nauczyć się roboty, owszem dostał kosę,
Ma zielonkę ciąć na pasze. Jakoś ja to zniosę.
Może jutro ojciec wróci, może w poniedziałek,
To mnie wciągnie w kierat pracy. Nie przewraca białek.
Teraz kogo nie zapytać, ile ciąć na furę,
Każdy oczy swe przewraca, białkiem patrzy w górę.
Na robocie zeszła dniówka i wrócił do domu,
Tak po drodze podniósł kółko i wrzucił do złomu.

Kółko było to od pługa, to od koleśnego,
Ktoś je zgubił, gdy powracał ode rżyska swego.
Podorywki już robiono po zbożach złocistych,
A ludziska to szli miedzą, wśród tobołków szklistych.

W gospodarstwie praca jest tu, praca jest bez przerwy.
Ten co chce się tu utrzymać, ma wykazać werwy.
Być na każde zawołanie, nieraz nawet nocą,
Bo zwierzynę w okólniku często wilki grzmocą.

W poniedziałek ojciec wrócił, powróciła mama,
I serdecznie przez swe dzieci w progu jest witana.
Ojciec w wieczór z Sorokinem, dość długo gadali,
Przyjacielsko ,towarzysko, jakby się wiek znali.

Tak minęło parę dzionków w polu i w oborze.
Ale rankiem dnia pewnego, coś słychać, mój Boże?!
Na poddaszu słychać skrzypki wraz ze śpiewem wróbli,
Coś smętnego i żywego, rżenie słychać z kopli.
Na podwórcu głośne głosy. To chyba nakazy?
A na strychu grają skrzypki, nieraz po dwa razy.
To polonez Ogińskiego melodyjnie płacze!
Pośród nuty jednej drugiej płaczą tam tułacze.

Którzy poszli na banicję, poszli w obce kraje,
Zostawili tęskność tutaj i swoje ruczaje.
Zostawili ziemię czarną, ją łzą całowali,
Uszli szybko, z gołą ręką, uszli tak jak stali.

Moc złamała im powstanie, dzicz zagryzła dziatki,
W tej melodii dobrze słychać banity ostatki.
Czuć jest zieleń od Polesia po skarpy Pokucia,
Tam gdzie w skałach pokutników słychać głośne kucia.

Tato z Frankiem poszli w prace, stoją na apelu.
Jednak co to ? Ludzi dzisiaj to jest tu niewielu!
Ekonom daje zlecenia. Franek do zielonki.
Dzisiaj zacznie kosić trawę z tej nad rowem łąki.

Ojciec spytał ekonoma, co tutaj jest grane?
Wschodnie ziemie przez sowiety od rana są brane!
Niemiec stoi już nad Bugiem, Uścig bombarduje.
Czy nie słyszy pan wybuchów, prochu pan nie czuje?
Pan Kazimierz stanął dęba. Niczego nie słyszę?!
To idź w ogród przed chałupy. Ja robotę piszę.
Tu ekonom na kopiale zlecenia notował,
Jeśli kartkę już zapisał, to ją do kieszeni chował.

Pan Kazimierz poszedł w sady i wsłuchał się w ciszę.
Stał tam chwile, nawet długo, poczym rzekł; tak słyszę.
Do roboty mu zleconej, wziął się jak ten Tytan,
Wyraz twarzy miał straszliwy, skomlał jako brytan.

Dziś urobił sobie ręce, bo robił za troje.
Ludzi zbrakło do roboty, te najemne gnoje!
Ci nie przyszli, gdzieś zginęli, coś ich stąd wymiotło,
Umysł chudy? Zło wrodzone? Nagle ich oplotło?

Po robocie tak z wieczora, pan Kazimierz widzi,
Jak przy młynie jest Sorokin, głośno z czegoś szydzi.
Przy nim stoi zaś pan Krzaczek i ekonom z boku,
Z flaszki rum w kubki nalewa przy zamglonym oku.

Każdy hasło swoje rzuca. Toast głośno wznosi.
Po wypiciu o dolewkę zaraz małą prosi.
Hasła słychać, bo są głośne, jakby narzekania.
Zdążą one wypowiedzieć w czasie nalewania.
- Ja za prawdę.
- Za los gleby.
- Ja za wodę.
- Nasze chleby.
-Sad wiśniowy.
- Za Sanację.
- Żywot nowy,
- Ludu racje.

Znużon z synem pan Kazimierz przy stole swym siada.
W ciszy smutnej, bardzo wolno, kolacyję zjada.
Dziwne mu się wydawały, te hasła wznoszone,
Uroczyste, pompatyczne, a jakby duszone.

Gdy zmęczeni z synem legli, by się renegować,
W środku nocy śpiew ich zbudził. Co to, pieska mać?
Pobrzękiwał ktoś na strunach, barytonem zagrzmiał,
I po każdej zwrotce milczał, chyba łzy swe polał.

„ Oczy czornyje, oczi strasznyje!
Oczi zguczyje i prekrasnyje!
Kak lubliu ja was! Kak bojus ja was!
Znat wideł was ja w niedobryj czas!

Och, Niedarom wy łubiny tiemnej!
Wiżu graur w was po dusze mojej,
Wiżu płamia w was ja pobiednoje;
Sożżeno na niem serdce Miednoje.

No nie grustien ja, nie pieczalien ja,
Utesztelna mnie sudżba moja;
Wsie ,szto łuczeszwo żyzni bog dał nam,
W zertwu otdał ja ogniowym głazem.”

Franio także się obudził, wsłuchał się w romanse.
Kiedyś chyba toto słyszał. Miłosne awanse.
Gdzieś w Swojczowie, ktoś to śpiewał, też późnym wieczorem,
Ale kiedy no i kto to? Pamięć tu z otworem.

Już nie spali, aż do rana, a gdy dzień już świtał,
Stary kozak nową pieśnią, o historię pytał.
Ta pieśń także była znana na stepach Podola.
Pieśń pytanie. Jaka jest tam u Kozaków dola?

„Niczego nie pożałuju,
Bujnu gołowu otdam –
Razdajetsa gołos własnyj
Po okrestnym bieriegam,-
Wołga,Wołga mać radna ja,
Wołga ,rus kaja rieka,
Nie widała ty podarka
Ot doń skowo kozaka.

Cztoby nie było razdora
Mieżdu wolnimi liudmi,
Wołga ,Wołga mać radna ja,
Na krasawicu wazni.”

Karolinko, zrób herbatę , ja go tu sprowadzę.
Zrób a szybko a gorącą, to ja ci doradzę.
Tato ubrał się i obmył, poszedł na poddasze,
I sprowadził w dół śpiewaka. Siadajcie tu, Wasze.

Co się stało, że śpiewacie tęskność i zadumę?
Bo ja czuję , że smert idu.Ja nie pajdut w turme.
A skąd Wasza to pochodzi? Z Wołynia,Podola?
Ja z Kubania,tam zostawił urodzajne pola.

Moja rzeka Jeja była ,a wokół pszenica.
Tam krajobraz to równiny, oczy ci zachwyca.
Za mną cała brać kozacka poszła w wielką wojnę,
Pod Fordonem utracilim wszystkie siły zbrojne.
Reszta to się utopiła, Wisła była w plecy,
Utraciłem swoją stopę, z wozem wszystkie rzeczy.
A leczyłem się w Bydgoszczy i tak tu zostałem,
Bolszewików to nie zbrojnie, lecz językiem brałem.

A to będzie już dwa lata. Kupę ci stworzyłem.
I z tą kupą nad Horyniem, cały miesiąc byłem.
Tam porwałem trzech sołdatów, przez rzekę na sicie
Rozmawiałem dobrotliwie, dawałem im picie.

Samogonu a mocnego, biały chleb i bułka,
To śpiewali i kukali, jak nocna prystułka.
Ostarożno ja ich brałem za język na spytki,
To nieuki i hołysze, umysł mieli płytki.

Ale jeden był z Kubania, mieszkał w cudzej chacie,
Ludność moją wyduszono o nieznanej dacie.
Jego, gdy z matką przywieźli, sioła stały puste,
Ni sobaki ani kota, jeno szczury tłuste.

Pan Kazimierz nie zrozumiał. A ludność Kubania?
Wyduszona po piwnicach, przez Stalina drania.
A tych trzech pograniczników , jak to się skończyło?
Przepłynęli znów przez Horyń, ciepło wówczas było.
Za Horyniem Lachów nie tu, zesłani w Syberię.
A co z wami tutaj będzie? Będą też feberie.
I dlatego ja smert czuju. Przyjdzie od niedruga,
Aby kosa u kostuchy była ostra, długa.

Jam w imadło jest wkręcony, z dwóch stron idzie fala,
Ona szybko tu podejdzie, co spotka rozwala.
Pan Kazimierz się zamyślił. Ocknął się po chwili.
Franek czas nam do roboty, A ,żegnajta mili.

Na majątku, gdy jest wrzesień, praca aż się pali.
Bo co chwila wóz podjeżdża i do kopca wali.
To kartofle, to buraki, marchew i kapustę,
Wszystkie wozy są zajęte, nie uświadczysz puste.

Dzień też zleciał jakby z bata woźnica se strzelił.
Sucho było i wiaterek.Młyn już ziarna mielił.
Ziarno świeże, ziarno młode, nie stęchłe a piękne,
Tam po rżysku go zbierają wróble nieulękłe.

Tam po rżysku i perliczki, są i kuropatwy,
Lisek nieraz ,co się skrada, poszukując pastwy.
Tam też miedzą kuśtykając, szedł stróża wśród słońca.
Szedł bez czapy , bez kubraka, doba jest gorąca.
Swoim pięknym barytonem głosował przyśpiewki,
Które bardziej pasowały do niesfornej dziewki.
Ten, co ruskie znał języki, nieraz dławił śmiechy,
No, bo treści tej melodii, to ludzkie uciechy.

„Czarne było dziecię i czarny woźnica,
Z całej trójki ona miała białe lica.
Czarne były konie i czarna kareta,
Ludzie popatrzyli, mówią; księżna nie ta.”

Stróża stał na polnej drodze, ujrzał samochody,
Najpierw flagi ich czerwone, myślał, że to złudy.
Stanął z boku, w pyle widzi, to cała kolumna,
Ujrzał także ruskie wojsko i pomyślał; trumna.

„Zys piać” nagle się zatrzymał, krzyk; białogwardzista!
To generał, to Sorokin! Krzyczał formalista.
On w majątku żłoby końskie czyścił i szorował.
Teraz śmiało pokazuje, wcale się nie chował.

Stróża też nie myślał zwiewać i podszedł do wozu,
I zza pasa nagan wyrwał, przybrał dziwną pozę.
Stał na nodze onej zdrowej, łuską puknął w blachy,
I zawołał; smert tu dla was, chociaż moje brachy!
I zastrzelił czterech z wozu, potem sobie w głowę,
Lecz nim upadł słychać było; Kubań ja was love!
Kolumna się zatrzymała. Szto, szto, każdy pyta?
Ze zdziwieniem w trupa patrzy; – Ma diabła kopyta!

Sprawnie piątkę zakopano i ruszono dalej.
Może w duchu pomyśleli,; jacy myśmy mali.
Wszak kopczyska nawet nie ma czerwonoarmista,
A tego samego dzionka wróbel obok śwista.

Przed folwarkiem w trzy szeregi ustawili czaty,
Okrążono potem z boków, pchnięto kulomioty.
Na podwórcu ludzie patrzą na bagnet spiczasty,
A do chałup i czworaków czmychają niewiasty.

Gdy ujrzeli już kowala, jak skrobie kopyto,
To pytają proletara, czy tu wódę pito?
Nie, po wódę to do miasta, o ,tam niedaleko.
Lecz ja słyszę cekaemy, tam diabelnie sieką.

Budionnowcy nos podnoszą, niby nic a czują,
Że kartoszki ktoś nastawił, kartoszki gotują.
Kartoszki są przypalone, a więc przypalanka!
Oj, jak nużna jest w tej chwili, tego cała szklanka.
Technologię oni znali. On daje zapachy!
Gdzieś strylaju, no a niech tam, to nie na nich strachy.
Jeden obrócił się w koło, kierunek odszukał,
Kilka susów zrobił w przody i do chlewni pukał.

Tu w paszarni wielki parnik, śrub na nim i kurków,
Który to będzie na wódę? Odkrył moc mundurków.
Wypłukane i gorące, złapał w garść jednego,
Jeszcze w życiu nie umaca, cosik tak miękkiego.

Hełmem nabrał ich z parnika i wychodzi z chlewa,
Nic nie czuje, że od ognia pali się cholewa.
Gdy ujrzeli ,co on niesie, czerwonoarmiejcy,
To z chciwością się rzucili, każdy chce brać więcej.

Cały parnik opróżniony. Siedli sobie w koło.
Hełmy wzięli między nogi i gwarzą wesoło.
Nikt łupiny nie obiera, jeno dmucha w pyrę,
Ale jedząc to, co mają, wzrokiem śledzą kurę.

Która trochę nieopatrznie zbliża się do hełmów,
Jeden nogą ją zachwycił. Maładziec! Bądź zdarow..
Pochwalili ruch głowami i jedli kartoszki,
Póżniej będzie z węgla zdjęty korpus tej kokoszki.
Zza firany i z ukrycia Polak patrzy na to.
Lęk za serce wszystkich ściska. Wpadlim w niezłe błoto!
W drugi dzień tej okupacji rządcy już zabrakło,
Po kwatery dla wojaków w drzwi nocą się tłukło.

Pan Kazimierz dostał trójkę nowych na kwaterę,
Którzy znali słowo „Prawda” tą pierwszą literę.
Gdy zapytał się Franciszek o „zawod” cytryny,
Oni mówią,”charaszo”, w tym chodzą dziewczyny.

Franek pracuje w kołchozie, do różnej roboty,
Robi ciężko, ani w głowie jemu jakieś psoty.
Z wojakami na kwaterze rozmawia swobodnie.
Jednak razu też pewnego ubrał bluzę, spodnie,

Swe Olęckie.To też mundur niech sobie zobaczą.
On nie wiedział. Bolszewiki tego nie wybaczą.
Traf chciał, że do izby wszedł politruk wojskowy
Który skrzywił się na widok. Mundurek był nowy.

Chciał mu urwać te guziki, no, bo z orłem były.
Wyraz oczu miał bolszewik taki bardzo chciwy.
Wypowiedział tylko słowa; nie chodź w tym mundurze.
Bo wywołasz swym wyglądem niepotrzebnie burze.
I od tego czasu Franio nie nosił swej gali.
Brał cichutko to, co jemu w kołchozie dawali.
Bo dowiedział się pokątnie, Olejniczak zginął,
Który chwalił go za musztrę. Miesiąc ledwo minął.

Tutaj zginął pan Sorokin, i przepadł gdzieś rządca,
Tam zaś miły Olejniczak uchodził za mędrca.
Ludzie jakby w tył odeszli, ostrożność się wzmogła
Bo już zima nastąpiła, sroga,śnieżna legła.

Zima zaś była okrutna z racji swej tęgości.
Bo opału brakowało, kradziono w skrytości.
Lecz najgorsze były ruchy ludności zbiedzonej,
Do ojczyzny całkiem obcej, do zmiany zmuszonej.

Najpierw Niemców wysiedlono, na niemiecką stronę.
Zaspy były przeogromne, bielutkie zbielone.
Płozy pod koła dawano i wio, wio do Rzeszy,
No, mróz taki Rus sprowadził, Rus mózgiem nie grzeszy.

W zimny dzień miesiąca grudnia, Franek dostał sanie,
I ma słomy od stert przywieźć, z tej co już jest brane.
Gdy powracał patrzy droga wozem zastawiona,
Wóz z saniami. Droga Łucka, gęstawo stłoczona.
Franek podszedł do wozaków, a co tu robita?
Furman splunął gdzieś daleko. Odrzekła kobita.
Każą opuścić nam Wołyń. Za Bug z lewej strony,
My płacimy za tych z góry, za ichne ukłony.

Jak to Wołyń ten opuścić, a dokąd jedzieta?
Toć za Bugiem też jest Polska. Polaków zgniecieta?
Furman splunął drugi raz już, ślina topi śniegi,
My uchodzim z ruskiej strony, uchodzim jak zbiegi.

Franio nadal nie rozumie. Zostawita pola?
Tak, z rozkazu bolszewika. Taka nasza dola.
Nu, a czemu tu stoita? Wyjechać nie mogę.
Tu punkt zborny. A za tydzień wyruszamy w drogę.

Franek przeto myśli sobie, ze słomą którędy?
Zaspy tu są aż po pępek, mrozy ścięły grądy.
Może by tak popróbować przez moczar się przerwać,
Bo nie można w nieskończoność , na krzyżówce tutaj stać.

Jak by tu zaraz zakręcić? Pomocnik wskazuje.
Tu na prawo lepiej będzie, wiatr śniegi zmiatuje.
No, to jazda ,panie gwiazda. Wio,heta,bat śwista,
Droga dobra, konie idą, to rzecz oczywista.
No, a niech to, ale zaspa, konie zaspę przeszły,
Teraz polem, ano tutaj wiatry śniegi zniosły.
Trza ominąć, albo też nie, ty idź sam do przodu.
Ręką będziesz mi wskazywał, bym nie urwał płozy.

Po turbacjach zajechali na folwark w południe,
Słonko właśnie , co wyjrzało i świeciło cudnie.
W domu , kiedy tato wrócił, Franek mówi zaraz,
Łucka droga jest zajęta. Sama szwabska wiara.

Tak wiem, synu, już słyszałem. Do Uściuga wozy,
Tworzą tabor i tak stoją, nie bacząc na mrozy.
To wygląda mi na rozbiór i to raczej stały,
Jestem ciekaw, jakie nacje będą stamtąd wiały?

Stamtąd, to znaczy zza Buga? Tak ,spod wroga Niemca.
Tato ,jednak chyba Rusek po swemu wykręca.
Jeśli tylko w jedną stronę, ruch będzie przez Uścig,
To nie bardzo sprawiedliwy będzie dziś ten kulig.

Pożyjemy, zobaczymy, kto zjedzie w te strony.
Może zbójca, rzezimieszek ,lub Żyd niegolony?
Ja taż jestem bardzo ciekaw Gdy ja słomę wożę,
To pomocnik człek nie głupi, dużo mi pomoże.
Wozy mają aż czubate, w beczkach wieprzowina.
Mróz jest srogi, tam na wozach, każda twarz jest sina.
Nic nie mówią ,a czekają na rozkaz do jazdy,
Jak te owce w halach zwarte, pod obliczem gazdy.

Gdy tak Franio opowiadał, ktoś zapukał w szybę,
Ojciec wpuścił kobiecinę, – milk ja proszę,libe!
Dla córeczki ,jest na mrozie, chcę ciepłego mleka,
My stoimy czwarty już dzień, a zapas ucieka.

Szybko pani Karolina garnek nastawiła,
Mleka wlała wieczornego i go nie studziła.
Ale dała jej w litrówkę, pod pazuchę wsadza,
Biegnij szybko ,a uważaj, tak Niemce doradza.

Te dwie nacje zgodnie żyli, zgodnie rozjechali.
Bo już rano ich nie było, jeno ich gwar w dali.
Pozostali więc Polacy. Trochę Ukrainy.
Lecz Polacy jako piskorz w niewoli się wili.

Na początku stycznia przyszła wieść o Stanisławskim.
Że zabito go tam w szkole, drągiem bardzo płaskim.
Bo wgniecione ciemię miał ci, aż do środka czaszki.
Toto musiał być krawędziak, bo on taki płaski.
Gazety znów dochodziły. Nakład jaki? „Prawda”.
Że tu teraz Ukraina, na zawsze, „wsiech da”.
Już nie budzi ,ot tutaj nigdy, polekowego gniota!
Pan Kazimierz szepnął kiedyś,; ale to hołota.

Szepnął cicho sam do siebie, Franio to usłyszał,
Nie powtórzył to nikomu. Ojciec ledwo dyszał.
Więc zabrali go do Lwowa, na wielkie kuracje,
Tam leczony teraz on jest. Lwów ma wielką stacje.

Milicja była rosyjska już od października.
Gardłowali ci na wiecach, aż im puchła grdyka.
Gdy już w grudniu Niemcy poszli, za równiny Buga,
Każdy tak się zastanawiał, jaka nacja druga.?

Czy Rusini czy Polaki, kto pójdzie na szale?
Nie czekali nasi długo, im ostrzono pale.
W styczniu były ciężkie mrozy, śniegi to metrowe,
Przyszły sanie po niektórych. Transporty gotowe.

Długo konie ciągły sanie. Nie konie ,a szkapy.
Wymieniono tu stadninę, przysłano „wieszaki”.
Skóra na nich to wisiała jako łach na kiju.
Z tego widać było wniosek, jak tam ludzie żyją.
Rozdział III

Niewola u czerwonych

Och, wy burze, ,och wy gromy i wielkie opady!
Co tu żywe no to z wami już nie daje rady.
Wielkie zaspy i zamiecie. Krzew pokryty bielą,
Na gałęziach drzew wysokich wróble plewy dzielą.

Och, wy obce gnębiciele z uśmiechem na pysku,
To wy źródłem onej zimy i członem wyzysku.
Tubylec tu zasypany białym puchem śniegu,
I zgnębiony obcą siłą, nakazem do biegu,

Przedziera się przez te zaspy, czuje swą bezsiłę,
Patrzy w koło. Obce wojsko, a oczy ich zgniłe.
Podejrzliwie obserwują, ruch i minę Lacha.
Oczekują więc ciemności, zgarniają jak gacha.

Wyciąga się z izb po ciemku, w ciszy przy księżycu,
I przy rżeniu koni nocą i psów wielu wyciu.
To wiadomo gniot jest brany, na sanie kto żywy.
Niemowlaki, stare dziady i robocze dziwy.

A w noc ciemną nic nie widać, drogi ni ścieżyny,
Ani katów z karabinem, ani też ich miny.
Konie idą za wojakiem, za saniami wojak,
Jakiś chłodny, jakiś zimny, to nie żaden swojak.

Wieś Oktawin jest za nimi ,a przed nimi biele,
Ile zrobią kilometrów? Oj, wiele, oj wiele!
To rodzina gajowego odszukana w śniegu,
I zagnana na powózkę, a rychło, a w biegu.

On był zwykłym robotnikiem, tak zwany gajowy.
Nie ten jakiś nadleśniczy lub straszny borowy.
Ale rasy on był innej, to preklatnyj Lachiw,
Bić go knutem i bagnetem i w śniegi póki żyw.

Nikt nie wiedział o wygnaniu, aż do samej wiosny,
Bo łączności w śniegi braki. Los jego nieznany.
Czy ktoś widział? Ano nie, nie, bo w ciemności brano,
Czy ktoś słyszał? Ano nie, nie, śniegiem drzwi zapchano.

No to gdzie są? No, ja nie wiem, czasy niespokojne.
No ,to kogo się zapytać? A zapytaj wojnę!
Ja was pytam, co żyjeta ,ja pytam sąsiada!
-Sąsiad zdziwion, no, bo nie wie, dlatego nie gada
Ten ,co zgarnął tą rodzinę to ma doświadczenie.
Nie zostawi żadnych śladów , zatrze nawet cienie.
Wprawy nabrał poprzez lata, to wyga a to ćwik,
Nie doleciał do sąsiadów, najmniejszy ichny kwik.

Kiedy Niemców rugowano, to był gwar na milę,
Koni rżenie, śniegi wielkie, szwargot w dużej sile.
Gdy Polaków siłą brano, nikt nie zauważa,
O, to sprytna jest ta siła, a siła to wraża.

I z majątku żona Krzaczka z rodziną zanika,
Jeno w oknie mucha plujka, gniewnie jakoś bzyka.
W środku pusto, nikt nic nie wie. To są majstersztyki.
Jak się stało? Czy zakładał ktoś uprzednio wnyki?

Śniegi domy zasypały, cisza i biel leży.
Po tej bieli wygłodzony nieraz szarak bieży.
Na majątku zwózka słomy , dla krów co są dojne,
Miarki paszy ,to tej zimy nie są bardzo hojne.

To też dziwią się krowiny. Co siana brakuje?
Że to słomą ich dojarka od rana futruje?
To są zmiany receptury. Są normy żywienia,
Tak to żywot podczas wojny każdemu się zmienia.
Franek furką we dwa konie podwozi tę słomę.
Słoma dobra bo z jęczmienia, a krówki łakome.
Ale furka taka mała. Nie można ładować?
Kto ma ciągnąć ,mówi Franek. Te hetki, psia mać!

Rzeczywiście, te koniki jak wieszaki stoją.
Co za konie? Jakieś obce i krowy się boją.
To budionne ,mówi Franek, zamiana wszak była.
Nasze konie wzięli Ruski. Skóra głód zakryła.

W cztery konie trza zaprzęgać. Wóz ledwo się toczy.
U tych koni mięsa nie ma. Wystraszone oczy.
Są cichutkie, są spokojne stoją ,kak kazali.
W ich umyśle żadna chętka już się nie zapali.

Tak minęła straszna zima. Już leszczyna pęka.
Parę kobiet samotniczek w chałupie swej klęka.
Do kościoła iść nie wolno, a w izbie firany,
Nikt nie widzi, że po cichu hołd Bogu jest dany.

Za przeżycie. Za tą wiosnę i małą ciepłotę,
Za ten marzec, za dzień dłuższy, a nawet za słotę.
Ten co pierwszy za płot wyjdzie, rozgląda się w koło
Czy zobaczy gdzieś sąsiada, czy też drogę gołą..
Franio wolne wzion na przejazd i do ojca musi.
On w szpitalu jest we Lwowie, choroba go dusi.
Śniegi jeszcze w rowach były, gdy Franek do miasta,
Rano idzie do kolei, przed nim straż wyrasta.

Posterunek jest wojskowy, sprawdza dokumenty.
A kuda to? Ja z kołchozu, dziś ja mam dzień święty.
Przepuścili więc swojego, no, bo to roboczy.
A on prosto już na stacji po bilet swój kroczy.

Ja do Lwowa proszę bilet, zwykły, osobowy.
Nie przypuszczał, że tu z miejsca przepis już jest nowy.
A putiowka u was jest? Po co mi pisemko?
Bez rozkazu na ten przejazd opuszczaj okienko.

Franek odszedł więc od kasy, stanął ogłupiały.
Przecież bilet tu na kolej, pieski nawet brały.
Był na pieska, był na rower, i był peronowy.
Teraz aby kupić bilet,- o, tam jest stójkowy.

Towarzyszu milicjancie, ojciec jest w szpitalu.
Co mam robić, aby jechać? Oni kontra walu.
Na komendę trzeba iść, dostaniesz przepustkę,
Tak to robią ,gdy chcą jechać, prawie ludzie wszystkie.
W Horodelską Franek wszedł już i skręcił na lewo,
Przy mleczarni niedaleko stało dębu drzewo.
Przy tym dębie posterunek, kiedyś polskiej władzy.
Teraz w śniegach, mrozek mały Ruskom dobrze kadzi.

Poszedł Franio poprzez zaspy na chodnikach wielkie,
Już z daleka ujrzał grupki, grupy ludzi wszelkie.
Więc zapytał, gdzie przepustki na kolej załatwi.
Z odpowiedzią dwóch frajerów wcale się nie kwapi.

Poszedł bliżej,aż pod schodki i pyta babinę,
Ona mówi idx do środka i zapytaj „glinę”.
Przepchnął chłopak się przez ludzi, stoi mundurowy,
Wnet rozpoznał jego szybko, pasał u nich krowy.

Panie Miszczak, ja na kolej potrzebuję kwitu.
No, bo ojciec jest we Lwowie… Pokój tam u szczytu.
Franek puka w drzwi ciężkawe, lite, dubeltowe,
Chociaż brudem zamazane widać, że dębowe.

No ,a ty skąd? Ja z majątku, no, teraz kołchozu,
Parę koni ja oprzątam i pilnuję wozu.
Po co jedziesz? A do ojca, on od stycznia leży.
To odwiedzić po miesiącu chyba się należy.
Dostał Franek duży kwitek, na nim pieczęć straszna.
Sierp i młot w kole zbożowym, figura rubaszna.
Pieczęć wielka na pół strony, w rosyjskim języku.
Do widzenia, mówi chłopak, opalę w piecyku.

Zauważył, w piec kaflowy jest wstawiona rura.
Piecyk z boku dostawiony, w drzwiczkach wielka dziura.
W tą też dziurę są trzy żerdzie przemocą wsunięte,
Aby naprzód one popchnąć używano piętę.

I tak ciągle popychano prawie że przez dobę,
Od długości zależało i czy były grube.
W korytarzu u stojących widzi zawiniątka,
Chyba z chlebem lub bielizną. Brak wolnego kąta.

Wszędzie ludzie są wciśnięci, lecz same kobiety.
Nieraz młodzież ,co to wilkiem patrzy na sowiety.
Franek nikogo nie pyta, po co ,na co stoi?
Nie jest ciekaw, a i trochę to się nawet boi.

Już na stacji podszedł śmiało do kasy okienka,
Tam za szybą już jest inna, dość młoda panienka.
Ja do Lwowa, osobowy, podaje banknoty.
Panna kwitek wypisuje z wdziękiem, bez prostoty.
Potem prosi o przepustkę, z godnością ją bierze,
Nie czytając daje bilet, bo jest w dobrej wierze.
Ta pieczątka jak narkotyk obezwładnia widza,
Który myśli; mam przed sobą, świata tego wodza .

Pociąg ma aż o dwudziestej, przez Sokal, Kamionkę.
Pół dnia czasu ma w zapasie, więc siada na ławkę.
Poczekalnia jest niewielka, lecz bardzo wysoka,
A na ścianie wizerunek lwa albo i smoka.

W poczekalnie wchodzi warta, w sowieckim mundurze,
Pokazywać nada bilet, a śpieszno, a uże.
Bez biletu zabierają i gonią w ulice,
Tu nie przychodź, ty bradziaga, bo cię znów zachwycę.

I bradziaga tu z ciepłego idzie w śnieg i chłody.
Dokuczają one jemu jak dwudniowe głody.
Idzie w miasto szuka sieni, dużej budy pieska,
By się schować, bo go znajdzie znów rozwietka ruska.

Franek bilet pokazuje. O, ten ma tu prawo!
Wy ,bradziaga ,fora z izby, szparko a nu żywo.
Pozostało w poczekalni z nim aż trzy osoby.
Kobiecina z wielką chustą, a na stopach dłuby,
Jakiś facet w starszym wieku, z brzuchem jako beczka,
No i sołdat z workiem swoim, pod płaszczem bluzeczka.
Chyba wszyscy chcą do Lwowa, inny nie kursuje.
Sołdat palcem coś na szybie z głupoty maluje.

Co zmaluje to zamarza ,bawi go to wielce,
Wciąż poprawia swój mieszoczek ,co wisi na szelce.
Tak godzinę prawie mazał , nareszcie ustąpił,
Nic z malunków mu nie wyszło, w swoje dzieło zwątpił.

Mróz zwyciężył. Mróz wszechmocny, a mróz jako katy.
Nie ochroni ciebie szyba, ani marne szmaty.
Lecz nie widać na ulicy skóry czy baranka,
Każdy marne palto wciąga, chowa lepsze wdzianka.

W poczekalni znów przybywa ludzi dla ciepłoty.
To są tacy, co nie mają już żadnej roboty.
Bo robota się urwała wraz z wybuchem wojny,
Wszędzie tylko biednych widać, przepadł gdzieś ten strojny.

Przed przybyciem zaś pociągu, na peron już idzie,
Spora grupa z poczekalni, tu grubas ich wiedzie.
Do grubasa to dwóch doszło, wzięło go pod pachy,
Ten swe oczy wybałuszył, poczuł wielkie strachy.
Nic nie mówił jeno kwiczał, zapierał swe nogi,
Trzeci podszedł, pchał go z tyłu, zachęcał do drogi.
Ten nie kwiczał jeno zawył, jako ktoś łamany.
Odważnikiem dużym, ciężkim cios mu jest zadany.

W kark go dostał i zesztywniał, opór nadal stawia,
W trzech go ciągną w pisuary ten milczy odmawia.
To ten trzeci go za kroki, wciągają do środka,
Dalej ludzie nic nie widzą, a to z winy płotka.

Co przed drzwiami stał akurat, tworząc parawany,
Pociąg ruszył bardzo wolno. Los jego nieznany.
Co niektórzy, to w wagonie, mówią, że burżuja
Zachwycono po kwartale, i że to był szuja.

Że on sklep miał z monopolem i nie chciał borgować,
Że nie mogli jego złapać, ktoś musiał go chować.
Franek słyszy różne szepty, w dymie z papierosem,
Jest dość chłodno w tym wagonie, on pociąga nosem.

W Uściługu ,no na pewno miał monopolowy,
Znów pół zdania doleciało,….a obcas korkowy,
Koło stuka dość rytmicznie, pociąg nie przyśpiesza.
Swoją szybkość już ustalił i dym z parą miesza.
Franio myśli ,co się dzieje w takim dużym mieście,
Gdy go nie ma i nie widzi. A on tu jak goście.
Raz na lata w mieście bywa. Oj, tu to się dzieje.
Kto napotka adwersarza ,to gwichtem go leje.

Ludziom myśli różnie biegną, już w pociągu siedzą.
Co się dzieje z tym grubasem? To tego nie wiedzą.
Co niektórzy, to się boją by nie wpaść im w łapy,
By nie dostać odważnikiem i to z tyłu „czapy”.

W myśli ludzkie to się wplata, ciągły stukot stuku.
Jest dość cichy, monotonny i nie robi huku.
Koła ciągle se stukają, czas jest jednakowy,
Nigdy nie wiem ,gdzie początek, a gdzie są połowy.

Mroczno było, gdy ruszyli, więc już jadą nocą,
Gdy na szybie nie ma mrozu gdzieś światła migocą.
Takie małe, takie żółte, to chyba od świecy.
Tego światła to jest mało, w mroku giną plecy.

Stukot ,no to nie przeszkadza, gorsze papierosy.
Dymu z tego jest w przedziale, że gęstnieją włosy.
A w tym dymie gwar się wzmaga, razem z późną porą,
Ktoś dowcipy opowiada nie zakryte storą.
Wali słowa, uszy więdną, śmiech tłumi się garścią.
On to czuje, on to widzi ,więc gada z radością.
Dwóch na zmianę opowiada. Słucha tego Franek.
I też nieraz się uśmiechnie, nim nadejdzie ranek.

Sokal był już i Kamionka, już na Lwów czekają,
Opowieści ,no, to wszyscy już po uszy mają.
Każdy oczy swe przymyka, by głowa spoczęła
No, bo wielka jest nad ranem ,jako ta stodoła.

Ciasno w każdym jest przedziale, bo dosiadło wielu.
Czuć stęchliznę ,naftalinę. Językiem nie mielą.
Lwów się świeci, ktoś oznajmia. Ludzie się prostują.
Stoją w ciszy .nic nie mówią i nie hałasują.

Wagon bije we zwrotnicę ,ludzie się kołyszą,
Choć nie widać, to megafon, co niektórzy słyszą.
No nareszcie są perony, żółte lampy świecą,
Bardzo wolno pociąg bieży. Ludzie w przody lecą.

Już hamuje, lecz nie groźnie. Krzyk,- to Lwów ,wysiadać!
Na peronie stoi wojsko. Ludzi tu chcą badać.
Tu sprawdzają dokumenty i sprawdzają dłonie,
Z ust tej władzy, żywy spiryt jako z rury wionie.
Franek pierwszy jest puszczony , bo to on roboczy,
A więc żwawo do tramwaju chłopak sobie kroczy.
Był w szpitalu i już wraca i już jest na dworcu,
Bo nie maki,ale troski znajdziesz w jego korcu.

Ojciec bardzo źle się czuje, a chudy jak szczapa,
Twarz miał czarną i ziemistą jakoby ta papa.
O trzynastej więc na pociąg przybył tu na peron,
Do jedzenia ze straganu to pół chleba wzion.

I czekając na wagony, skubie ręką skibkę,
Obserwuje wróble Lwowa, co są bardzo szybkie.
Kręcą mu się pod nogami, walczą o okruchy,
Chleb był miękki, a razowy i nie był on suchy.

Parowóz przepędził wróble, one zyski liczą
Bo usiadły gdzieś na belce, no i nadal krzyczą.
Ludzi wsiadło, co niemiara, pełne korytarze,
Teraz Franek jest przy oknie, szybę palcem maże.

Najpierw palcem , potem czapką, widok ma prześliczny,
Szyba ciągle mgłą zachodzi , bo oddech jest liczny.
Gdy pociąg minął Kamionkę , w rowach tam coś leży,
A co to jest? Słabo widać, pociąg ciągle bieży.
Franio czapką wytarł szybę, chyba człowiek leży!
Potem gdy dwa słupy minął, znów coś na rubieży.
Już za rowem, chyba człowiek, o, znowu następny.
Chłopak odchodzi od okna, to widok okropny.

Gdy do domu zaś dojechał, dowiedział się prawdy,
Nocą ludzi zabierano z miasta na podwody.
Mamie zaraz on powiedział, co widział na torze,
Chyba oni uciekali, zginęli, mój Boże!

W dwa tygodnie wieść nadeszła, to wieść z Oktawinu.
Stamtąd ciotkę mu zabrano, wszystkich podczas półsnu.
Też jej męża kochanego i dzieci czwóreczkę,
Dzieci ojciec wraz do worka, tam gdzie trzymał sieczkę.

By nie zmarzły, nie zginęły na żelaznych saniach,
Bo litości ci nie było, ani trochę w draniach.
Siostra mamy zaginęła, biedną wywieziono,
Mama często nocą płacze. Za co ją zgoniono?

Latoś wiosna przyszła raptem z ciepłym wiatrem Siczy.
Bydło dojne czuje wiatry i od rana ryczy.
Franek znów w drodze po słomę, ale teraz furą,
Bróg jest dawno napoczęty, zbierany był górą.
Fornal ,co to mu podawał z brogu snopy słomy,
Nagle zapadł się pod ziemię, jakoby do jamy.
Woła Franka, gdzieś go słychać. Prrry, a to ci heca.
Franek! Choć tu, coś zobaczysz. Fornal głos swój wznieca.

Z wozu na bróg to nie przejdzie, trza złazić na ziemię,
Co byś zrobił, ty kaleko, no mów co, beze mnie?
Franek wlazł na górę brogu. Pyta, a gdzie to ty?
Chodź , no ,tutaj, zejdź tu na dół, do tej dziwnej chaty.

Franek słomę łapie mocno ,schodzi do czeluści.
Tam na dole duża jama, jest kołdra a juści.
Są też ciuchy, nawet dobre to, męskie ze sukna,
Franek wciągnął to na górę, patrzy czyste włókna.

Podzielili się tym łupem, sprawiedliwie, grzecznie,
I przysięgli gębę trzymać , dziś, jutro i wiecznie.
Jednak mama rozpoznała, to są rzeczy Krzaczka!
Zaraz spiorę ja to z kurzu, bo mama to praczka.

Mama snuła przypuszczenia i wreszcie stwierdziła,-
Krzaczek uszedł wraz z taborem, gdy zawieja była.
Można było Bug przekroczyć, on poszedł z taborem.
Co po mleko u mnie byli. Tak od sani torem.
Leon Krzaczek to był bogacz i miał sto hektarów.
Tam od lasku brzozowego, aż po płytki parów.
Miał cegielnie, dwie stodoły i krów dojnych setkę.
Teraz goło gdzieś przebywa, tyłkiem wita „swietkie”

Tyle mama powiedziała, więcej nie mówiono,
Przyszły inne własne troski. Znów ludzi zgoniono.
Znów wyrwano nocą z łoża, wywieziono w światy
Kto to zrobił? Ano Ruski, te Rusinów braty.

Takie wioski poniemieckie,- Wandywola była,
No ,a blisko to Stojczówka, którą papa kryła.
Na te wioski sprowadzono z Berezy złoczyńców,
Ci w kołchozie tam siedzieli, lecz byli bez sińców.

Ani sińców ni odcisków, bali się roboty,
Wioski w brudzie utonęły, szczurów gonią koty.
A te wioski były wzorem. Wołyń ozdabiały.
Teraz „pracowitych „ ludzi tu w spadku dostały.

Maj witały ruskie władze gazetą nachalnie.
Oprócz gazet nic nie było. Lecz było upalnie.
Prócz szturmówek tych z czerwienią były wiśni kwiaty,
Od ich płatków wszystko w bieli, ziemi całe szmaty.
A aromat, a zapachy, chwyta powonienie,
Łaknie tego, wciąga w płuca, drażni podniebienie.
Tu maj pięknem lud zachwyca, wiśnie durzą dusze,
Każdy przybysz staje chwilę, mówi; wąchać muszę!

W dzień majowy na majątku wiadomość gruchnęła,
Fornal w rowie zauważył, gilza mu błysnęła.
Z ciekawości kijem grzebał, w gilzie piszczel siedzi,
Wystraszony zbiegł na folwark, w ciemnicy się biedzi.

Ludzie poszli z ciekawości oglądać zjawisko.
Co ujrzeli? Ano było, to właśnie dziadzisko.
Sam nie leżał z sołdatami, kopczyk usypano,
Co to było, jak to było? Nigdy nie zbadano.

Całe lato ktoś wciąż wspomniał kniazia Sorokina.
Że on przepadł na pół roku, a wciąż się wspomina.
Pozostawił swoje skrzypki u sąsiada w chacie,
I pytano nieraz Franka. Czy je jeszcze macie?

Leżą sobie, tak jak były, nie znam się na strunach.
Jeśli ktoś chce, to niech bierze, leżą w starych ciuchach.
No i na tym się skończyła legenda kulasa,
Który w wojnie strasznej bywał, wyszedł bez obcasa.
Przyszła druga piękna wiosna. Rok czterdziesty pierwszy.
Gazety o nim pisały;- „to budzi ot god łutszy”.
Szczęśliwości wiosna idzie! Widać rozkwit kraju!
Bo zakwitły znowu wiśnie, zakwitają w maju!

Zieleń piękna w dobie życia. Już sołdaty ryją.
Kopią rów przeciwczołgowy .a czasami wyją.
Bo to nie śpiew ,ale wycie, melodii bez słowa,
Nikt ich tekstu nie nauczył, hukają jak sowa.

Wojsko przyszło jako mrowie ,w lasach ich namioty,
Rów swój kopią poprzez łany i drogi i płoty.
Rów głęboki na pięć metrów. To roboty wielkie.
Co kawałek to dla pieszych kładą grubą belkę.

Za tym rowem ,tym czołgowym rowy dla piechoty,
Są zygzakiem, nieraz prawie tam gdzie z wiklin płoty.
Sołdat zapach wiśni wciąga, machorką go kadzi,
Lecz jak widać z tej roboty to są bardzo radzi.

Może chcieliby coś śpiewać, „taczankę z Mołdawii”
Po trzech słowach urywają, niepamięć ich dławi.
Oni kopią, oracz patrzy, ten z kosą się dziwi,
I w uśmiechu swym szyderczym, twarz okrutną krzywi.
A niech kopią, myśli w duchu, będą mieli groby,
Bo tu przyszli z karabinem, obce ruskie draby!
Naszych wszystkich uziemili, w płycinie Sorokin.
Z tych głębokich ,to czas przyjdzie, nie wyjdzie sukinsyn.

Ludzie myślą, ludzie mówią, ludzie są prorokiem.
Oto w czerwcu, a niewoli, prawie drugim rokiem,
Kiedy rowy ukończono i myto swe ciała,
Wróg straszliwy ich najechał bez wystrzału z działa.

Oni myją się w miednicach, patrzą tanki jadą,
Na wizytę tu zza Buga? I z taką paradą?
Nie chwycili wcale broni, idą na skraj drogi.
I tak patrzą se na Niemca, aż ich bolą nogi.

Niemiec dalej sobie jedzie, tą drogą do Łucka.
Palcem nieraz pokazuje tam na łące boćka.
Franek tego zaś nie widział, bo folwark jest z drogi,
Teraz drogą biegną Ruski, tak, że gubią nogi.

Na folwarku zatrzymali wóz z Frankiem na koźle,
Chcą by podwiózł ich „niemnoszko”, ładują swe kuszle.
A gdzie mieszkasz? Ano tam, to ubierz „butinki”,
Mamo, jadę ja z ruskimi, daj moje trzewiki.
Dokąd jedziesz? Nie wiem tego. Więc się nie odzywaj.
Gdy cię puszczą, to do domu natychmiast przybywaj.
Franek siada, bierze lejce.A dokąd się pyta?.
Do Użdziatycz ,wież nas, chłopcze,tam jest droga kryta.

Przylatuje preditatiel,a dokąd to konie?
On odwiezie nas kawałek. On ma tu po słomę.
Ja nie daję wam podwody, złazić z tego wozu!
Iść na pieszo, jest pogoda i nie ma dziś mrozu.

On odwiezie nas powozem ! Nie on ma po słomu!
A ja tobie gawaru, milcz i nie mów nikomu.
Bo dostaniesz kule w łeb i to tu od razu!
Za przeciwność, za niezgodu, niechęć do rozkazu.!

I oficer już wyjmuje nagan bębenkowy,
Nu, to zgadzasz się czy też nie? Ja jestem gotowy.
Wycelował w piersi chłopa, czeka, co ten zrobi,
Chłop odwrócił się i odszedł. Krok coś dziwnie drobi.

Nu, to malczyk, pojechali ,najpierw Barbarówka.
Kwit ci damy za mitręgę, będzie trudadniówka.
Chłopak w strachu klepnął lejce wschodnią drogę bierze,
Czy by strzelił? Myśli sobie. Tak, i ja w to wierzę.
Droga kryta jest jabłonią i wiśnią wołyńską,
Zasadzoną sto lat temu dawną ręką pańską.
Liść jabłoni jest szeroki, dziś przy końcu czerwca.
Choć zawiązki były mnogie, nie ujrzysz owoca.

W cieniu alej owocowych, polną drogą fura,
Wiezie czterech od więzienia, majątkowy ciura.
Enkawude ich jednostka, która władzę dzierży,
Ich obecność na odległość ludzką skórę parzy.

Franek wiele o tym nie wie, to chłopak dopiero.
Lecz Orlakiem nadal on jest, wie, co plus,co zero.
Gadki ichniej nie rozumie, zresztą jej nie słucha,
Nie nadstawia, nie kieruje w stronę mowy ucha.

Jadą stępa, bo chabety zaprzężone w furę,
Nie pochodzą od folwarku, mają ruską skórę.
Konie wszystkie podmieniono. Są od Budionnego,
A zabrano te Krzaczkowe, wszystkie do jednego.

Te budionne ledwo idą, chociaż są karmione,
Nie przytyją ,bo w młodości za bardzo zbiedzone.
Wio, zachęca konie Franio. No wio, że do licha,
A sam myśli; toć nie pójdą, nie pomoże micha.
Dzień czerwcowy, dzień słoneczny, a z łąk siano pachnie,
Giez gdy przetnie skórę końską, to natychmiast puchnie.
A więc chłopak rwie gałązkę, długą cienką z wiśni,
I ogania grzbiety hetki, są gezy nieznośni.

Trzech czekistów jest na wozie, w tyłek deski palą,
Oni tylko dobrze wiedzą ,że Germańcy walą.
Pewnie są na głównej drodze, na Łuck maszerują,
No, a oni tutaj w trójkę, polnymi szlusują.

Jeszcze rano byli w mieście, więźniów pilnowali,
I to oni rozkaz krótki w telefon dostali.
Włodzimierz opuścić mają, jako te ostatnie,
Wybić więźniów i załogę, ujść w polne samotnie.

Więc zaczęli wystrzeliwać, przez kraty żelazne.
To, co stało i poprawić leżącym, to ważne.
Nikt nie może zostać żywy. Żywy to fuszerka.
Za to grozi prawo ludu ,na śniegi, w lód zsyłka.

Sale więźniów były duże i pełno napchane,
Gdy się wszyscy przewrócili musi być zbadane.
Otwierali wtedy kratę i badali zbitych,
Nieraz wówczas poprawiali, tych tu źle przebitych.
A strzelało tylko dwóch,j eden był na dachu,
I pilnował gdzie są Niemcy, bali się obciachu.
Gdy skończyli mieli jechać motocyklem z miasta,
Ten zapalić jednak nie chciał. Zostawić i basta!

A więc oni niby nic, wolno szli w zaułki,
By nie spłoszyć swym pośpiechem, grzebiące tu kruki.
Najgorsze jest podejrzenie, bali się Rusinów,
Którzy mogli bandy zrobić na widok mundurów.

Polaczków to się nie bali, przetrzepani byli.
Wyduszono tych gramotnych, reszta żyć się sili.
Ci odważni właśnie leżą w celach jak ochłapy,
Nikt z nich nigdy nie otworzy na „partyję” japy.

Teraz jechać, jechać wolno, bo pośpiech ich wyda,
Przecież jadą wciąż do wschodu ,bokiem jedzie Fryda.
Jak to dobrze, że jej dano prawo iść za Bugi,
Teraz tutaj w tym terenie to byłyby wrogi.

Rozmyślania wielkiej wagi w ich głowach kołaczą,
A tymczasem Franek kłopot ma z tą prawą klaczą.
Słabo ciągnie, chce przystawać, chce ciągnąć na raty,
Trza pomyśleć, co tu robić, patrzą na się braty.
Jeden z nich to żydowina, no a dwóch kacapy.
W zbrodni ,którą popełnili, to na dziś są swaty.
Barborówkę widać z dali, chałupy pod słomą,
I wóz z ludźmi jest naprzeciw, wozak jedzie z dumą.

Czekista ich zatrzymuje, a kuda wy w drodze?
Każdy z nich dobrze ubrany, skóry ma na nodze.
My jedziemy w wojenno maty. Papier pokazują,
Tam nam nada teraz jechać. Z wozu w piasek plują.

My to jedziem ,bo inaczej to na sud polowy.
Czekista za broń już chwyta, nie lubi odmowy.
Złazić z wozu i zamienić konie i podwodę!
Pojedzieta naszym wozem, czy widzita szkodę?

Nie ,nie widzim. Charaszo ,to tyż przecież konie.
Odjechali Franka wozem. Franek z gniewu płonie.
Bo się boi, że gdy wróci ,to będzie przygana,
Jakaś sprawa tutaj igra.Tutaj , tu jest grana.

Już ruszyli i już jadą, jeden się odzywa,
Słuchaj, Franio, gdyby banda, to się z nami zrywaj.
I ty z nami pędź do lasu, bo cię ukatrupią
I z butików całkiem dobrych z chciwości obłupią.
Za godzinę był już Tumin, tutaj była cisza,
Tylko kolbę od nagana, ciągle ściskał Grysza.
Gdy minęli Tumin, trójka westchnienie wydała,
Bo naprawdę wewnątrz duszy ludności się bała.

Rzeczka Turja nie ma mostku, lecz jest bród szeroki,
Przejechali. Tuż za rzeczką leżą czyjeś zwłoki.
But ma w ręku i sandały z nieczyszczonej skóry,
A sierść końska nadal była jak za życia z góry.

Zajechali w Ożdziatycze, mieścina malutka,
Kilka chałup papą krytych, uliczka wąziutka.
Masz tu, chłopcze tą słoninę, spasiba, maładziec,
My w Kisielin ruszym zaraz. Bierz konie nie chudziec!

To jest prawda ,myśli Franio, lecz nie moje one,
Mogą mi po drodze zabrać, jak wrócę w swą stronę.
Wraca chłopak poprzez Turje, tą drogą na Tumin,
Trochę lęka się o siebie, przed bramami jest gmin.

Z tego może być rewolta. Lecz gmin ogłupiały.
Stoi sobie jest bezwolny, głośniki nie grały.
Nie rozumie, co się dzieje, bo nic się nie dzieje.
I nie wiedzą, czemu Rejkom na Kisielin wieje.
Z Tumina to znana droga, stary szlak do Łucka,
Znana dobrze Zamojskiemu, gdy gonił tu Ruska.
Szlak to stary, używany, na szlaku mieściny,
Chociaż on tak bardzo stary, bruku ani krzyny.

Nowe drogi gdzieś zrobiono. Ta ma swe uroki.
Cisza w koło, równe pola, horyzont szeroki.
Nieraz lasek się pokaże z ciepłotą żywicy,
Nieraz warchlak gdzieś w krzewinach zawzięcie zakwiczy.

A poza tym to jest cisza, dzień długi, czerwcowy,
Dawniej nieraz to na drodze stał znany borowy.
Borowego w śniegi zgnano, lasu lud pilnuje,
Który nocą po cichutku chojary piłuje.

Konie idą śmiało stępa, widać chłopskie konie.
Można byłoby pogonić. E, ja ich nie zgonię.
I tak jedzie chłopak wozem, innym niż wyjechał.
Markotno mu z tego bardzo, on wszak tego nie chciał.

Na folwarku to powiedzą, że zaprzęg kradziony,
Jak on tam się wytłumaczy? Jest bardzo wzruszony.
Nie pogania wcale koni, bierze go frasunek
Słonko z przodu już czerwone. Kończy się ten dzionek.
Kiedy minął Barborówkę, było coraz cieplej,
Siano schło na łąkach świeże, słonko oczy ślepi.
Wio, koniska, wyśta obce, ja jadę w chałupę,
A wy biedne na pastwisku z łańcuchem na sznupie.

Wio, bo za dnia trza zajechać, będzie zbiegowisko,
Każdy z dala to zobaczy. O, obce konisko.
A wóz jaki! Niech to licho, drynda nie powózka,
Boki sitem ogrodzone, wór zamiast koźliska.

Jednak Franek to się mylił, że zrobi sensacje.
Na majątku już wiedziano, minęły emocje.
Jego wóz to stał na placu, „wojaki” czekali,
I okrzykiem; – jedzie, jedzie. Wóz swój powitali.

Tak skończyła się ucieczka czekistów nadludzi.
Koniec z nimi, każdy mówi. Spokojem się łudzi.
Może będzie odpoczynek od trwogi pukania,
Ciemną nocą ,gdy nadchodził czas w Sybir zsyłania.

Każdy na Wschód szorstko splunął za zbawcą narodu,
Który przyszedł tak znienacka, właśnie stąd od wschodu.
Starł polszczyznę, nie żałował i kozaka druha,
Dzisiaj cisza tu zapadła. Cisza jakaś głucha.
Gdzieś ktoś słyszał, lecz nie widział, nie ma kanonady.
Jeśli kulki nie bzykają, no to nie ma zwady.
Tak minęło w spokojności siedem dni bezmała,
Aż tu nagle samochodów zwala się nawała.

Zajechali na majątek, całe z blachy były,
Z samochodu wyjrzał człowiek, widać, że miał siły.
Grubas taki z tłustą brodą, wargi jak u klaczy,
On uśmiechnął się łaskawie i wolno tłumaczy;

Szczęście dla was to ogromne i ratunek wielki,
Tutaj przerwał i pociągnął haust z grubej butelki.
Wszyscy mogą już pracować, praca wolność daje.
Rozejść się do swych czynności, niech nikt tu nie staje.

Wóz pancerny więc odjechał, za nim także reszta,
Znowu cisza na majdanie. Matka Franka beszta.
Nie przysłuchuj się nowemu, nie leź też im w oczy,
Bo to żaden jest przyjaciel, wojsko za nim kroczy.

Przybył goniec już wieczorem, Franek ,wieziesz mleko.
To oznacza, że o świcie w drogę niedaleko.
Do mleczarni raniusieńko, aż do Włodzimierza,
Dobra, będę ,odpowiada i na siennik zmierza.
Rozdział IV

Druga wojna kumpli 41r

W dni czerwcowe sztuczna burza, grzmiała gdzieś w oddali.
W te dni ciepłe, gdy kobiety siano swe zbierali.
Czerwiec miesiąc jasny taki, ciemności króciutkie,
Z rana jasność na murawie, kropelki cieplutkie.

Z tą jasnością dnia długiego, jedno tu się zmienia,
Jest to kolor mundurowy, on nie zmienia cienia.
Cień munduru taki sam, ta sama sylwetka
Jeno jazgot całkiem inny na początku letka.

Lato ciepłem biło w plecy, zagony też zlało,
A na lessach zboże różne, gwałtownie bujało.
Ze zdziwieniem ludzie patrzą, idą urodzaje,
Jakich dawno tu nie było! Bóg im toto daje.

Razem z Niemcem idą plony. Czy to jakieś czary?
Rusin sobie tak tłumaczy. Z Niemcem tworzą pary.
A co z tego tu wyniknie? Poczekajmy trochę,
Bo już z rana Franek wiezie mleko, na rzeź lochę.
Do mleczarni to jest droga tuż obok więzienia,
Już na rampie Franek bystry słowa swe zamienia.
Rozpytuje, co tu w mieście i jak Niemiec rządzi?
Słucha pilnie ,no a potem to do szewca pędzi.

Pan Rabczyński Franka uczył fachu i roboty,
Był człowiekiem pracowitym, był człowiekiem cnoty.
Gdy Piłsudski bił nad Niemnem, on stanął w szeregi,
Jak potrafił to tak walczył, a zmogły go śniegi.

Nieraz to też pokasływał, wątłej był budowy,
Lecz gdy przyszło do dysputy, mówił jako zdrowy.
W oknie właśnie zauważył Franka, co się zbliża,
To też szybko do rozmowy wargę swoją zwilża.

A dzień dobry, panie majster. Jestem na mleczarni.
Pomyślałem wpadnę tutaj. Tu do cholewkarni.
Prawdę mówiąc to przyszedłem zaciągnąć języka,
Bo na murze magistratu to wisi swastyka.

A dzień dobry, grzeczny chłopcze. Siadaj na zydelku,
Zostań u mnie na obiedzie, zjesz po kartofelku.
Panie majster ,chodź pan ze mną , obejrzym więzienie,
Tam trzymali borowego, sprawdzę cele ,sienie.
No jak trzeba ,to idziemy, póki są tam próżnie,
No, bo z nową władzą czuję, może być tu różnie.
I to mówiąc ,fartuch ściąga i wąs swój poprawia,
Cały ten czas głośno mówi i chłopca zabawia.

Przy więzieniu trochę lumpów. Więzienie jest puste,
Tuż przed nimi weszła baba, zdejmuje swą chustę.
Włos ma jasny, warkocz gruby w kok z tyłu skręcony,
Uśmiech smutny, oczy duże, a umysł zmęczony.

Sale tutaj są ogromne, ściany wapnem kryte,
Ale ściany Franek widzi napisami zryte.
Pan Rabczyński czyta głośno, jak mak są litery,
To żydowskie, woła głośno. Co to do cholery?

Do sufitu są napisy. Wyznanie miłości,
„Do widzenia, droga Saro, idę do wieczności”.
Bądź, Raszelo, dobrej myśli, dzisiaj my tu przyszli.”
Pod tym zdaniem data ryta .Dzień zakwitu wiśni.

Rok czterdziesty. To w tym roku Bug przeszli ci ludzie,
Zawierzyli nieszczęśniki słowom i ułudzie.
W kraj radziecki tu wstąpili, gdzie Żyd rządził krajem.
Weszli w niego upojeni, fart skończył się z majem.
W maju wszyscy tu siedzieli, zapisali ściany,
A co z nimi? Czy ktoś wyszedł? Czy byli spętani?
Mówił mi tu ten ogrodnik, co to tu pracował,
Dbał o krzewy i trawniki i kwiaty hodował.

Lecz we wrześniu odszedł szybko, niby na chorobę,
Mówi ściany były czyste, no a kraty słabe.
Ruski ścian nie malowali ,więc druki są świeże,
Są pisane węglem ,kredą, jakby na papierze.

Pójdziem później aż za fosę, co do rzeki sięga,
On to mówi, tam grzebano i na to przysięga.
Franek czyta te nazwiska, są i polsko brzmiące,
Lecz imiona kobiet wszystkie to Judą trącące.

Jak pan myśli ,panie majster, tu na takiej sali,
Ilu spało? Gdzie sienniki, gdzie oni składali?
Tu za polskich jeszcze czasów ,to spało dwudziestu.
Tak ogrodnik mi powiedział.Za nich to czterdziestu.

Trupy różnie tu leżały, byłem ja tu w porę,
Kiedy Niemcy w plac wkroczyli ,to my weszlim w norę.
Weszło ze mną ze sto osób. Bezładnie leżeli.
Widać zza krat tu strzelano, dziury różne mieli.
Jeden z przodu, jeden z boku a najwięcej z tyłu.
Skupili się tam na ścianie i to z wielką siłą.
Do drzwi tyłem ich najwięcej skulonych leżało,
Nieraz to trzech i na kupie. Ciało kryło ciało.

A uprzątał pan te trupy? Nie, jeńcy to znieśli,
Ci z placówki na Uściugu. W łapy Niemcom weszli.
W innej celi także dużej, też napisy ryte,
Jednak więcej tu ich bywa. Są nawzajem kryte.

By przeczytać tu Goldliba, trzeba aż dwukrotnie.
No, bo na nim jest Lichsztajn, pisane gramotnie.
A to świadczy o poziomie osoby więzionej,
Gdzieś z łapanki, tu do celi natychmiast wpędzonej.

W trzecią celę teraz weszli, o ,są ślady kuli.
Tu w tej ścianie ,tu na pewno każdy ciało tuli.
Gdy ktoś strzela wprost z za kraty. Tu się wszystko zgadza.
I metodę mordu ludzi ta ściana to zdradza.

Wyszli z gmachu na wał ziemny, a wałem do łąki.
Tutaj trawa wybujała, łoza ma pałąki.
Tu gdzieś Ruski ludzi wlekli, tu muszą być groby,
Ale kto tam będzie szukał, szewc splunął z choroby.
Powrócili pod murzysko, który był wysoki,
Za tym murem, mówi majster, z ludzi darto troki.
Franek spojrzał na budowle, na mur jak chałupa,
Tam za murem, ktoś dość mocno cegłą w cegłę stuka.

Powrócili przed więzienie, obok jest katedra.
Panie majster, może wejdziem teraz tam do środka?
Nie ma po co,tam są pustki i śmierdzi stęchlizną,
Tam też rana pozostała, będzie po niej blizna.

Kościotrup wisi na krzyżu, bez sutanny, goło,
Wokół krzesła ustawiono, było tam wesoło.
Grali w karty, gdy kanonik rzęził powieszony,
Skórę tarką uszkodzili, całą z każdej strony.

Potem solą nacierali, śmiech był aż na wieży.
I pytali nieszczęśnika, kto na pomoc bieży?
Gdzie twój Józef? Gdzie Maryja? No, gdzie jest duch święty?
Niech przybędą ci na pomoc, bo zgrzejem ci pięty!

I gazetą, co jest „Prawda”, spalili mu stopy,
Robili to z nienawiści, nie z żadnej głupoty.
Szkielet trochę się rozsypał. Jak chcesz, to wejdziemy?
Nie, zawołał Franek młody, jestem najedzony.
Panie majster, a jak Niemiec tu się zachowuje?
On tu łapie wszystkich Żydków i w pace lokuje.
Oni więzień teraz czyszczą, mają go malować,
Ale chodźmy do chałupy,czas zupę gotować.

Nie, ja muszę iść do koni, wracam do folwarku.
Tam mi mama już prażuchy nagotuje w garnku.
Słuchaj, Franio, ty do fachu, ty masz dobre ręce,
Jeśli zechcesz ,no, to przychodź, możesz spać i w sionce.

Zobaczymy co w majątku, może nas rozgonią?
Może Niemiec będzie rządził, bo Polaki stronią.
To na razie ,do widzenia. Żegnam, panie majster.
I rozeszli się w dwie strony. Na drodze jest szuter.

Franek boso po kamykach, trochę nie wygodnie.
Dziwnie także jest ubrany, bo ma ojca spodnie.
Wojna biedę tu przyniosła, a się nie skończyła,
Od tygodnia bowiem nowa, inna tu przybyła.

Lipiec już jest, to wakacje, lecz nie dla każdego.
Szkoła była komsomolców, nie przyjęto jego.
Bo on z innej kasty bywał. Był kiedyś Orlakiem,
I nie z sierpem ani młotem ,jeno z innym znakiem.
Ukrył swoje pochodzenie, zmienił zamieszkanie,
I dlatego nieraz wspomni dziwne starca granie.
Te melodie, co też znaczą? Kto mu to wyjaśni?
Dziś tu w lipcu, wokół przecie pełno ludzkich waśni.

Wsiadł do wozu, świnia zdana, mleko zdane.
Jadąc wedle tej katedry, słyszy coś jest grane.
Jaki diabeł? Prrr, koniki. W katedrze muzyka?
I to teraz, gdy kościotrup sam po ławkach bryka?

Franek w cień wjechał pod lipę, wchodzi w ciemię fary,
Tu po ścianach kolorowych błądzą cienie, mary.
Nieraz szyba gdzieś wybita da czysty blask światła,
Nieraz widać jak po ścianach przesuwa się miotła.

A u góry słychać granie. Nie zna tej melodii,
Patrzy w ciemność na balkony, gdzie pionowe kłody.
Są srebrzyste, każda inna a gruba na boku,
Ktoś tam siedzi, może mara? Nie widać jej w mroku.

Melodia już nagle ścichła i nie jest już grana,
Za poręczą Franek widzi mundur esesmana!
Wybiegł z fary, wskoczył na wóz i już daje w konie,
Po kamykach fura skacze, lejce grzeją dłonie.
Bańki brzęczą, Franek słyszy werble ze Swojczowa,
Trza uciekać z ciałem szybko. Już dusza się chowa.
Chociaż strach był w duszy wielki ,melodia ciekawa,
Weszła w ucho i tam siedzi, jako w brzuchu strawa.

Gdy zajechał na majątek, to zapytał mamy,
Czy ten utwór melodyjny, czy on jej jest znany?
Może w radiu go słyszałam, a może się mylę,
Bo melodii na tym świecie, to granych jest tyle.

No, a czemu, pytasz o to? Grał to ktoś w kościele!
Jakiś Niemiec, ja uciekłem, bo bałem się wiele.
Pierwszy raz mundur widziałem i pierwszego Niemca,
Oprócz tego wartownika, co się ciągle skręca.

I tam robi po trzy kroki wprzód, potem do tyłu,
Ale Żydów to szewc mówił, zabierają siłą.
W magistracie są sztandary, a na nich swastyka,
Niemiec w pomoc ma Rusinów, tylko Żydów tryka.

Będą trykać i Polaków, nie po to tu przyszli,
By coś robić w obcym kraju nie po swojej myśli.
Ale ty, synku, uważaj na język, bądź czujny,
Byś nie przyniósł jeno sobie szkody albo ujmy.
Mamo, powiedz, czy na strychu, to są tam skrzypeczki?
Co generał w struny brząkał, po ciemku bez świeczki?
Tak tam wszystko jest na miejscu, ja tam ciut sprzątała,
Ta izdebka jest malutka i trochę ciemnawa.

Rozdział V

Partyzantka

Już rok minął jak Germaniec przepędził Sowiety.
Żniwa właśnie się kończyły ,gdy nadeszły szepty.
Stadbud jednak zbierał kłosy, patrząc w horyzonty,
No, bo w żniwa, to dwór płonął, a był on już piąty.

W niepewności lato przeszło. Kto gromił Lachiwa?
Tak z początku nikt nie wiedział. Lecz prawdy oliwa
Tak pomału to wyjaśnia. A to są Rusini!
Co z policji z bronią zbiegli. Rusin Lachów wini.

Niemiec, który dał Rusinom karabin na pasku,
Teraz widzi, że tu zbłądził i narobił wrzasku.
On Polakom daje władzę, zarządy i bronie,
Lecz za późno to już było. Zło było w ogonie.

Tak rok minął. Tu są starcia trzech sił przy orężu,
Wioski polskie starte z ziemi ,a płacz jest po mężu.
Rusin zbrodnie swe nasilił ,gdy Niemiec legł w boju,
Hen, pod Kurskiem, w bitwie wielkiej. W bitwie pełnej znoju.
Ośmieliło to zbrodzienia, stworzył wielkie kupy,
Co łaziły po Wołyniu biorąc w trupach łupy.
Lach się spóźnił z uzbrojeniem ,z tworzeniem dywizji,
Samopomoc późno stworzył. Zabrakło mu wizji.

Najpierw wioski się broniły, same i bez wsparcia,
Ze zdumieniem też patrzyli na siłę natarcia.
Banderowców, których ilość to szła aż w tysiące,
Lach to strzelał z jednej lufy, w niej stale gorące.

Na majątku Franek nocą czuwał, był na straży.
No, o broni nowoczesnej każdy chłopak marzy.
Niemcy bronią pomagali, by Rusa mieć w szachu,
Dali dużo amunicji i nie byli w strachu.

Teraz tu był pan Godlewski karbowym i szefem.
Był zarządcą, dobrodziejem i dobroci zlepem.
Niemiec jemu się nie wtrącał, spał w chałupie Krzaczka,
Toteż wokół Godlewskiego stworzyła się paczka.

Franek nocą z karabinem i racą za pasem,
Obchodził wciąż rząd budynków, pogwizdując czasem.
I w ten sposób czujne ucho wiedziało że czuwa,
Że to dobry chłopak przecie, chociaż często spluwa.
W noc kwietniową właśnie Franio lekko puka w szybę,
Tam za szybą swoim ciałem Krysia lekko gibie.
Potem sama już wychodzi, chustą swą nakryta,
I po ciemku chłopca z bronią uśmiechem swym wita.

Idą wokół gospodarstwa, ciągle rozmawiając,
To są młodzi, którzy prócz serc więcej nic nie mają.
Spacerują, mówią głośno, jawność jest w ich związku,
A on nieraz to tak gada jakby czytał książkę.

To już rok czterdziesty trzeci, święta wielkiej nocy.
Trwają walki z Rusinami. Wał śmierci się toczy.
Polacy dzierżą policje, mają w ręku miasta,
Ale tam gdzie wioska leży, mord do gwiazd dorasta.

Franek nadal jest dozorcą, nadal z Krysią chodzi,
Gdy tak szli w jesień gadając, ktoś do nich podchodzi.
To jest Władek, prosi Franka na chwilę rozmowy,
Gdy odeszli ,to on mówi ; uciekać gotowy!

Jesień była ,jest brak liści, a jesień to słota,
Już skończona w polu żyznym rolnicza robota.
Szepty chodzą po ludziskach, by iść w partyzanty,
Takie wieści to roznosi ktoś ci dobrze znany.
Ja uciekam dziś na Bielin, więc nie rób hałasu,
Bo tankietki zabieramy. Cześć, szkoda mi czasu!
I oddalił się pan „Czesław”. A Franek do Krysi,
Odprowadził ją do domu ,gdzie podkowa wisi.

Tankietki „Czesław nie zabrał, bagna przeszkodziły.
Jedno z tego wynikało, że”Czesław” rósł w siły.
Już batalion ludzi miał on, już gromił Banderę.
No, a Werbie, wsi Rusinów urządził wesele.

Tak nadchodził rok czterdziesty, który był już czwarty.
Franio różne pełnił funkcje, pełnił także warty.
Zmówił się więc z chłopakami, że gdy się nadarzy,
To uciekną do „Oliwy”, Franek o tym marzy.

Pułkiem rządził pan „Oliwa”. Lachy krzepną w siłę,
Dla Polaków tu rozbitych , to są słuchy miłe.
Każdy chce być partyzantem, bronić okolicy,
Tu w szeregach partyzantów nie brak i spódnicy.

Niemiec ,co to był nadzorcą, szykuje swe wozy,
Chce odjechać sam do Raichu, bo boi się grozy.
Ukrainiec jego wrogi, słychać nocą hurra!
Polak zbrojne ramię ma już, z tyłu też go sztura.
Jeden wóz, to dał Frankowi, a wóz pełen broni,
Mówi ; jedź Franio na Uścig, on go zaś dogoni.
Umówili sobie postój na rubieży miasta,
Tam ma czekać Franio długo, bo konwój przyrasta.

Na wóz weszli Kazio Bartczak, Dziutek ,no i Olek,
Wyruszyli na Włodzimierz, pod nogą wór kulek.
A za nimi kilka wozów, by stworzyć kolumnę.
Franek chce pożegnać mamę. Czekajta tu na mnie.

Z trójką chłopców wjechał w miasto, najpierw w Olka progi,
Ten pożegnał szybko matkę, mówiąc, że czas drogi.
Później do Kazika domu, była siostra z matką,
Franek pożegnał się z mamą tajemniczą gadką.

Byli także i u Dziutka , mówiąc, my wrócimy.
Niezadługo, a na pewno u końca tej zimy.
Teraz jadąc przy szpitalu skręcili na północ,
Śnieg zaś ostry zaczął padać, wyciągnęli sobie koc.

Ruszyli więc na ALusin, potem do Leoni,
Nie wiedzieli, że ktoś ciągle ich powózkę goni.
A w Leoni trza na lewo, bo na prawo Werba,
A tam słychać, że ktoś żyje, bo pracuje korba.
Była też to duża wioska, a z samych Rusinów,
Tam też chyba była baza nieludzkich rezunów.
Chłopcy z bronią na ramieniu wjechali w Leonie,
Rozglądali się wokoło ,a bardzo przytomnie.

Puste chaty, zimne izby i chłodne kominy,
Patrząc na to chłopcy mieli nie za tęgie miny.
Tuż za wioską ktoś zawoła ; Stój! I podaj hasło?!
Chłopcy raptem zbaranieli. Słowo w nos ich trzasło.

My do „Czecha”, woła Franek, ja jestem z folwarku.
Gadaj hasło albo czekaj. Broń trzymaj na barku.
Chłopcy broń swą przewiesili, na ukos na plecy.
Trochę strachem ich to zdjęło. Tu nie było hecy.

Jeśli tamten nieopatrznie wygarnie z kaemu,
No to chwila bardzo krótka, nas na wozie nie ma.
Siedzieć cicho i bez ruchu. Czekać na łącznika.
Który wraca. Dla ochrony między pniem przemyka.

Czujka szepty swe prowadzi, potem ręką macha,
Można jechać, tylko drogą, a droga ta z piachu.
Franek ruszył swoim wozem drogą do Bielina,
Dyscyplina jest,- pomyślał, dobrze się zaczyna.
Śnieg przestawał tu już padać, w dali są chałupy,
Bram nie było, ino stały przy tych bramach słupy.
Służbowy już na nich czekał, wypytał, przepytał.
Potem wrócił z „Jarosławem”, który ich powitał.

A skąd Bogi was prowadzą? Wszyscy z Włodzimierza.
Usłyszał to pan porucznik,- on na furkę zmierza.
Co też macie? Chcę zobaczyć, ot tak, powierzchownie,
Nie rewizja, no broń Boże. Tego nikt nie powie.

Lecz ciekawość partyzanta jest bardzo dogłębna,
Do macania rano kury, oj, strasznie podobna.
Obejrzał on wszystkie flaszki i też karabiny,
Całe worki żółtych kulek. Dobre to nowiny.

Odpowiedział po kontroli. Teraz jedna jest zła.
Zapełnione tu kwatery, nie wciśnie się tu i pchła.
Na Spasczyznę się udacie. Tam mają kwatery,
Jest was dużo, wam potrzebne są sienniki cztery.

Na drogę dam wam człowieka, on was poprowadzi,
Nieraz może krzywą drogą, to tu nie zawadzi.
Ślad gubimy, zacieramy, jesteśmy wciąż w ruchu,
Nie uleżysz, partyzancie, za długo na brzuchu.
Chłopak młody z karabinem, wlazł na koniec wozu,
I ruszyli, gdy zmierzchało, nie czuć było mrozu.
Wio kasztany! Mruknął Franio. A wio do kwatery.
Naładuje wam do żłobu, brukwi i selery.

I ruszyli na Spaszczyznę po nowe żywoty,
Omijali puste pola, chutory i płoty.
W nowe życie i noc ciemną powózka ich wiozła,
W noc ciemnawą , lecz ciekawą, noc co nowość niosła.

W nowym życiu już nie było , ciepła izby mamy,
Wszystko ,co miał wojak młody na plecy był brany.
I nie zawsze była słoma w legowisku zbiega,
No a droga do wolności była nadal długa.

Teraz jadą na kwatery, Frank prosi o picie,
Ktoś tam sięga jedną flaszkę, daje należycie.
Franio bierze się do picia,- Nafta! Niech to diabli!
Odpowiada mu tu wybuch. Rechot iście żabi.

W innych flaszkach to jest mleko, nie brak i spirytu.
Lecz dla chłopców taki kawał, miejscem do zachwytu.
Śmiech im służy, śmiech ich bawi. To szesnastolatki.
Co w nieznane teraz jadą. Zostawili matki.
Jest Spaszczyzna. Są już mroki. Służba się melduje.
Krótka chwila do raportu. Służba kąt szykuje.
Franek futruje koniki, w żłoby owies sypie,
A następnie to siekierą drwa do pieca łupie.

Izba zimna jest do spania, piec z cegły też chłodny,
Jak to dobrze , że przynajmniej nikt tu nie jest głodny.
Zapasy z domów zabrane to porcja trzydniowa,
Są w chlebakach, by do marszu brać była gotowa.

Drzazgę Franek już na rusztach naftą swą podlewa,
Do pomocy trzech kolegów bardzo chętnych miewa.
Każdy naręcz drewna znosi, szmatą okno tuli,
Bo dziś tutaj spać on będzie ,a nie u matuli.

Zgrupowanie włodzimierskie porucznika „Garda”.
Tak nazywa się pododdział. Załoga tu twarda.
To jest młodzież , co trud lubi, kocha też i znoje.
Wróży każdy sobie życie, a wróży na dwoje.

Piec się nagrzał po północy, wszystko jest na kocu,
Marynarka, różne łachy. One ciało pocą.
Ciało wtula się w kaftany. Na wierzchu czub nosa,
A na włosach, uwierzycie – Na włosach jest rosa.
Rano, rano, raniusieńko, rano jest pobudka.
Rano to z izby wychodzą. Lokum to izdebka.
Na apelu widać dobrze ,ilu tu żołnierzy.
Po umyciu, gimnastyce, każdy stoi świeży.

„Garda” raporty przyjmuje. Są nowe rozkazy.
Szwadron oto już powstaje. Kto o jeździe marzy?
Franek z miejsca chęci zgłasza, bo on ma dwa konie,
Później na siodło wymienia. Po cichu na stronie.

Tak z wozaka ułan staje, gotów do przysięgi.
Z boku zaś kolegi jego twardzi jako wręgi.
Jak ostoja, jak opoka z dumną głową w górę
Pożegnali pieszych życie, pożegnali furę.

Jest przysięga, kryptonimy, Polsce ślubowanie,
Na niedolę, na zwycięstwo, na twarde posłanie.
Na wiersz piękny o rubieży. Wiersz „Miecza i pługa”.
Bo to wojna jest światowa. Wojna świata. Druga.

„Ja was broniłem kresowe łany
Przed dziką wrogów nawałą.
O mnie śpiewają dawne kurhany
Chwała mieczowi, chwała.!
Ja was wydarłem kresowe łany,
Złym chwastom i twardej grudzie.
O mnie szeleszczą stare kurhany,
O, trudzie, pokorny trudzie !”

Na kwaterach i na ruchu, na czujnych podjazdach,
Zeszła zima ułanowi. Jest ciągle w rozjazdach.
Często zmieniał też kwatery ,aż osiadł w Ochnówce,
Tu najczęściej on przebywał. Mówił; na starówce.

Razem z wiosną przyszły wieści i ruchy szwadronu.
O tych ruchach ,to partyzant nie mówi nikomu.
Dba o siebie, dba o ciszę, ma uszy zająca,
Podskakuje, gdy ktoś nagle, suchą gałąź trąca.

Pośród chat tu opuszczonych, kałuży śniegowych,
Stoją roty partyzantów do walki gotowych.
Walki tutaj nie zabraknie, bo Niemiec się zbliża,
Idzie do nich, kroczy twardo, idzie bez awiza.

Zgrupowanie liczne „Gardy”, stanęło w ukryciu,
Mężnie strzela, broni sioła. Niemiec jest w przebiciu.
Granatnikiem klin swój robi, idzie w przód piechota,
Nieraz nurza się po ziemi, nie omija błota.
Porucznik każe wycofać kuchnie i tabory,
Siła idzie , więc na razie do walk nie jest skory.
Wysłał Franka z poleceniem ; wozy iść do tyłu.
Bo jak wpadną w ręce Niemca, to nas przerżną piłą.

Wioska ta jest więc stracona, Niemiec dzierży chaty,
T naprawdę były wielkie partyzanckie straty.
Nowe starcie w Teresinie, tam też ginie Bolek,
Tam też ginie Józek dzielny, za płytki był dołek.

Styrażyce też bolesne, Dziutek złapał kule,
Zanim umarł, to targały ciało jemu bóle.
Bielin teraz jest ostoją tego zgrupowania,
Szwadron tutaj „Jarosława” placówkę osłania.

Szwadron liczy aż sto koni, twarde to chłopaki,
Każdy z czarną kitką w czapce, bo nie mieli czaki.
Białą kitkę miał „Jarosław”, kaprale mieszane,
Te wzory to były z pułku i sprzed wojny brane.

Franek rozkaz dostał dzienny jechać do „Oliwy”,
Po rozkazy, bo pomału tracimy swoje niwy.
Franek konia puścił rysią, wjechał w leśniczówkę,
Zameldował się dowódcy, pokazał przepustkę.
Przed południem wrócił nazad, przekazał rozkazy,
Trzymać linie, atakować. Dawać Niemcom razy.
Więc walczono do wieczora, aż wszystko ucichło,
A wieczorem to pogłoska jako licho przyszło.

Że „Oliwa” jest zabity, że zdrada się czai,
A ten Kołpak niedaleko jest o kilka stai.
Franek w patrol jest wysłany ,tam aż do Bielina,
Widzi drogą inny patrol, nerw mu żyły ścina.

Bo to nie są partyzanty. A wy, co za jedne?
My z ugodą do was idziem. Ruski! Wstrętne, wredne.
Czemu wy w naszych mundurach? Franek mierzy z lufy,
My do wodza „Jarosława”. My Kołpaka duchy.

Podprowadzim was pod bronią, nie uciekać w boki,
Bo strzelimy, jeśli któryś źle zrobi swe kroki.
Piątka była kołpakowców, już są na rozmowie,
Franek swoich ludzi kryje obok w małym rowie.

Gdy odeszli ci Rosjanie, to „Jarosław”, woła,
Na naradę swoich starszych. Zasiedli do stoła.
Ja się boję, ja tak myślę, że oni napadną,
Że myszkują i to oni mundury nam kradną.
To jest podstęp , mówi kapral. Musi być obstawa
Dużo większa ,bardzo ścisła pana „Jarosława”.
Ustawimy większe warty, a poseł bez broni.
Nie wierzymy my tym Ruskom. I skąd to są oni?

W kilka dni po tym wypadku „posły” znów przybyły,
Pokojowo niby idą, każdy czapkę chyli.
Są bez broni, bo kabury otwarte i puste,
Franek woła; broń jest w butach, bo cholewy tłuste!

Ustawiono większe siły i większe są straże,
Obstawiono inne izby , także korytarze.
Więc rozmowa „Jarosława”pod ścisłą kontrolą,
A ułani panów posłów, dobrze okiem kolą.

Dziś w Ochnówce jest kwatera. Rano skoro świty,
Franek pieszo drze do miasta po mamy profity.
Mama w mieście teraz mieszka, tu nie ma napadów,
Banderowców tych z Wołynia i innych nomadów.

Chłopak mamę już odszukał była też i siora,
Dostał pościel i bieliznę, więc mu wracać pora.
Przy baraku stały konie z wozem całkiem pustym,
A przy koniach chłopak młody z policzkiem dość tłustym.
Skąd pochodzisz, pyta Franek? Nu, a ja z Ochnówki.
Ja kwaterę tam dostałem,są też inne główki.
Może ty mnie tam zawieziesz? Dostaniesz towary.
Zboże w workach i kartofle i z emalii gary.

Wiesz, że dobrze bo tu krucho. Powiadomię matkę.
Chłopak poszedł do baraku, głośną tam ma gadkę.
Wreszcie wyszedł, mówi jedziem, mam jej przychylności,
No, nie powiem, mama nawet nie kryła radości.

Zmówili się więc na rano, że Władek podjedzie,
Pod chałupę Franka mamy i że nie zawiedzie.
W Kolejowej to ulicy matka tam mieszkała,
Tam to kącik za staraniem wraz z córką dostała.

Rano Franek wór swój kładzie za burtę furmanki,
W worku to ma prócz bielizny, kulki do strzelanki.
Tam też granat i lornetkę, płótnem to gacone,
Dba ci o to, lekko kładzie jak złotą koronę.

Żelazo jest bardzo ciężkie, mosiądz w doły ciągnie,
Jeśli wpadnie w ręce Szkopa, ten batogiem smagnie.
Franek więc nie mówi chłopcu, że tu ma patrony,
Chłopak z bronią widać toto wcale nie szkolony.
Chłopak konie pognał szybko, to idą z kopyta,
Na torach tych przy szlabanie, Szwab ich głośno pyta,
A dokąd to? Do Ochnówki . A po co to? Żywność.
Niech pan puści my po sało. Dobrze,- mówi ten gość.

A jak wrócę ja bez sała? Cicho jest rąbanka.
Jest wołowa, jest i baran, tam jest partyzantka.
Bez pośpiechu jadą sobie dwa młode chłopaki,
Ciągną ich tam do Ochnówki dwa piękne rumaki.

Ciągną sobie wóz pół pusty, czarne okolice,
Z gleby to nieraz wystają oset i bielice.
Tylko drogi są zdeptane, na polach brak tropu,
Długo by szukać po polach zająca wykopu.

Leszczyna już pąk rozwarła, to wiosny zaranie,
Ino patrzeć jak skowronka rozlegnie się granie.
Jeśli w pole pójdziesz pieszo, to i ujrzysz kopno,
Po zającu, który w stójce bada pola piękno.

Tylko teraz, gdy jest zima, gdy równe są śniegi,
On oddale różne widzi, aż na łąkach stogi.
Z jednej strony widzi chaty ciche bez szczekania,
Dziwi jego to niezmiernie. Kto pieski wygania?
Czy w Ochnówce nikt nie zginął? Wszyscy z życiem uszli?
Ale skąd tam. Osadnika ,aż do Turli nieśli,
Był majorem, sad uprawiał i burak cukrowy,
A na głowie zawsze nosił kapelusz korkowy.

Dwa arkana mu na szyję zacisnęli lekko,
I wciągnęli w środek nurtu, bo tam głębsza rzeczka.
Końce linek na dwóch brzegach do kołków związali,
I na brzegu paląc skręty na koniec czekali.

No, a był to już październik, a woda chłodnawa,
Major kurczył się wolniutko. Myślą ,dobra sprawa.
On pod wieczór się prostuje, owszem ,nawet śpiewa.
Ten w tej kurtce z wieprza skóry, już się głośno gniewa.

A co śpiewał ten pan major? Nie wiesz chyba tego?
Wiem, bo ludzie to mówili, było to coś złego,
Bo ten w kurtce wołał ciągle; – mauczaj, sobaka!
Ja wyciągnę tibia z wody i wypuszczę flaka!

„Legiony to żołnierska nuta,
Legiony to straceńców los,
Legiony to żołnierska buta,
Legiony to ofiarny stos.
My pierwsza brygada,
Strzelecka gromada,
Na stos rzuciliśmy nasz życia los,
Na stos, na stos.”

Kiedy major skończył zwrotki myślą, nu upadnie!
I nie będzie zaraz śpiewał, gdy już będzie na dnie.
Major milczał z dwie godziny, już było ciemnawo,
Chyba upadł czarci piejca? Nie ten chrypie klawo!

Słów nie mogli już zrozumieć, charczał do melodii,
Więc myśleli – to topielce! Naleli do spodni.
Dziadyga był coraz większy w poświacie księżyca,
Ci myśleli, że to szatan tak po tafli bryka.

Zostawić to go nie mogli, to sprawa gardłowa,
Lecz po cichu i wolniutko każdy rękę chowa,
W kieszeni to mieli spluwy, a rozkaz utopić.
I tak stali aż do rana. Wówczas to sołtys Hryć

Złapał linkę, majtał długo. Pozbawił go życia.
Zostawili to tak wszystko, bo pragnęli picia.
Popatrzyli, podumali, tafla jest jak szyba,
A wracając to uwagi, takie mieli chyba;-
Nie zerwał powroza.
Nie chciał do kołchoza.
Trzymał się dziadyga.
Ślipem w lune mryga.

Woda go podmyła.
Tak woda go skryła.
Opił się Lachiwu.
Można było piłu.

W trzy tygodnie po wypadku, gdy sołtys gardłował,
Baba jego przyleciała. Czemuś go nie schował!?
Na rzece mu brzuch wystaje, buty jemu skradli,
Tak to ty to załatwiłeś. Niech cię wszyscy diabli!

Nu, a kogo, że kobieto? Nu ,a osadnika !
On na linkach uwięziony i na tafli bryka.!
Ślepe wprzęgnął do dwóch koni. Gdy stanął na brzegu,
Patrzy kruki po swe ścierwo już stoją w szeregu.

Linek szkoda ,to powrozy. Wejść do wody chyba?
Nie, nie wejdę, bo przy zwłokach chlupnęła już ryba.
Szkoda linek, więc do ślepy uwiązał już arkan,
Batem konie podciął ostro, trup spłynął jak ponton.
Głowa zaraz na dno poszła, on zaś linki zwija,
W węzeł linki tej wplątała się straszliwa żmija.
To sierpakiem ją pokroił, poczym na most jedzie,
Aby drugi sznurek zabrać. Sznur potrzebny w biedzie.

Tak to było. Wio, koniska. Długo o tym gadać.
Trzeba usta mieć na kłódkę, nie za wiele biadać.
Ruski znowu tu nadchodzą, odwet jest ich żerem,
My Polaki już w mniejszości, my to dla nich zerem.

Moja ciotka w Oktawinie ,co była z gajowym,
W lutym w sanie spakowali. A dalej torowym.
I wagonem ich wywieźli, po dziś śladu nie tu,
Już tam inny w chacie siedzi, co nie zna wykrotu.

Z Pokucia go sprowadzili. Lęka się niziny,
Wszystkich w koło też przeprasza ,bo nie z jego winy.
Krewni moi to Zielińscy, zostali spaleni.
To rok temu, razem z wnuczką i nad nią schyleni.

Rozpoznać ich było trudno. Świadków jest dość mało,
I nie wiemy, jak to było i co tam się stało.
Wieś spalona teraz stoi, prawie całkowicie,
Ci, co byli wówczas w chatach,to stracili życie.
W Teresinie zginął wujek z trójką dzieci w studni.
To zaś wiemy od sąsiada ,co strzyżą się trudni.
Pochodzi on z Teresina i zna przebieg sprawy,
Uciekł jakoś w słoneczniki, choć wielce kulawy.

Ojca trzymali za ręce, wrzucili małego.
Z prośby ojca to się śmiali i lu następnego.
Kiedy widzą ojciec mdleje, to trzeciego w studnię,
Później zaś jego za portki, aby było ludnie.

Tam z tej studni krzyk był wielki ,a więc dzieci żyły.
No, a studnie to nie miały dachu ,co ją kryły.
Banderowcy byli z Werby, to ich zaskoczyło.
Myślą nad tym, co tu zrobić ,aby głosy skryło.

Między nimi Pawka Tymosz miał za pasem „tłuczek”,
Nie namyślał się zbyt wiele, zrobił mały rzutek.
Granat najpierw się obijał, aż huknął straszliwie,
Wielka cisza się zrobiła. Umarli cnotliwie.

Chłopcy jadąc zwykłym wozem ,jadą sobie stępa,,
Koleina jest wilgotna, dla obręczy tępa.
Wokół widzą pola puste. Wymarła kraina.
Samosiejka ostu sucha, zając już ją ścina..
Tu grubszego zwierza nie ma, zbiegi go zabrały.
No, a w mieście ją ubiły, bo paszy nie miały.
Zwierz był tylko u Rusinów. Lach ich nie napadał,
No, bo żyłki do odwetu, to on wcale nie miał.

Przez uprawy całkiem puste, Ochnówkę ujrzeli,
Nagle z boków zbrojne wyszli, drogę im przecięli.
Podaj hasło? Złazić z fury. Jeden niech podchodzi,
Franek idzie na strażnika. Okiem w boki wodzi.

„Orkan” ,mówi Franek cicho, odzew mi podajcie.
„Orczyk”. Rzecze jeden z nich. A no, to witajcie.
Co robicie tu w Ochnówce? Tu jest już punkt zborny,
No ,to chyba dzisiaj wy tu? To rozkaz odgórny.

Możem wjechać? A wjeżdżajcie. Chłopak ruszył konie,
Franek widzi posterunki, tam z dala na stronie.
A w Ochnówce dosyć gwarno. Żydki jadło warzą.
I od czasu tak do czasu w swym języku gwarzą.

Franek szuka „Jarosława” , chce zgody na ziarno,
Znalazł jego w małym domku, nie szukał na darmo.
Przyjechałem chłopskim wozem, chciałbym dać mu worki,
Co to z ziarnem w chatach stoją. Ja przywiozłem „korki”.
Mam też granat i lornetkę, mam swoją bieliznę,
Mama dała maść cynkową na rany goliznę.
Zgoda, chłopcze, ładuj zboże, dla nas bez pożytku,
On miejscowy? Tak tutejszy. Nie zna może skrytki?

Nic nie mówił. Opowiadał o śmierci majora.
Którego to zagarnęła z Werby zdrajców sfora.
Pławili go długo w Turli. Zna pan ten wypadek.
Chłopak nic nie mówił o tym, by był w ziemi spadek.

Idż i załatw swoje sprawy, potem się zamelduj.
Nie patrz na mnie ,gdzie ja jestem, tu z koniem w cieniu stój.
Będziesz pewnie mi potrzebny z listem do sąsiada,
Który zjawił się w terenie. Skąd jest ,nic nie gada.

Franek poszedł po chłopaka. Chodź, podjedź tam furą,
Był tam komin zakończony kamionkową rurą.
Bram nie było, bo zniszczone, podwórka obszerne,
Wokół płoty leszczynowe, już suche, mizerne.

Na schodku z płaskich kamieni, były wielkie gary,
Wypalone oczywiście, stały dwa do pary.
W sieni ciemnej, lecz obszernej, worki pode ścianą,
Nie wiązane dla oddechu, z pszenicą sypaną
W chacie cichy śpiew rozbrzmiewał ,chłopcy pieśń ciągnęli.
Im na pewno było ciepło. Śpiewać chętkę mieli
Drzwi zaparte ,ale słychać, to jest pieśń drużyny,
A do wtóru to piszczałka zrobiona z leszczyny.

„Jedzie w las ułan
Krew mu ciecze z ran.
Pokrwawioną , postrzępioną,
Chorągiewkę ma czerwoną.

Z konia kipi pot
Stanął u brzega
Krew mu ubiega
Tam się nasi rąbią, gonią.

Już ucieka życie raną
A tam trąbią na wygraną.
Ach! Umierać żal!
Z konia spadł na wznak.

Pod kaliny krzak
A kalina jak matula
W swoje listki go przytula
Na śmiertelny sen.
W izbach byli Partyzanty. Chodźta do pomocy!
Wrzucim jemu trochę worków, bo tu szczur ich stoczy.
Sama młodzież tutaj była. Kwiat ziemi Wołynia.
Pełna werwy i ochoty, już jest pełna skrzynia.

Do widzenia. Dobrej drogi. Jedź do Włodzimierza.
Ja do mamy swojej wpadnę, gdy mi zmienią leża.
Franek rozkaz swój wypełnia. Na koniu jest w czujce
Stoi w cieniu wielkiej lipy, przygląda się pójce.

Która w cieniu strzechy siedzi na brzozowym sęku,
Śpi wygodnie, nieruchoma, nie wydaje dźwięku.
Nocą ona niby mara mysz łowi cichutko,
Kręcąc głową w obie strony, niespiesznie, wolniutko.

Kiedy ujrzy mysz ciekawą ,co w worach ze zbożem,
No ,to spadnie na nią z góry. Takiej myszy gorze.
Nikt bieduli nie zratuje. Jeden łyk i basta.
Ktoś zawołał bardzo głośno; Kurier biegnie z miasta!

Gdy już goniec się oddalił, wydano rozkazy.
I wysłano wiadomości też do swojej bazy.
„Jarosław” każe na dachu z lornetką stać czujce,
A na drodze tej od miasta, warty dać podwójne.
Franek rano widzi chłopca, stoi przy kominie.
Ty źle stoisz! Woła głośno. Strzał cię nie ominie.
Mówiąc poszedł na strych chaty i zerwał poszycie,
Masz tu jeno głowę swoją, resztę chowaj skrycie.

I nie ruszaj swojej głowy, Niemiec też ma lupy.
Jeśli ujrzy ciebie tutaj nie będzie chałupy.
Bo z armaty tak wygarnie, że będzie pierzyna,
Z tej chałupy, bo wybuchu ona nie wytrzyma.

Po dwóch dniach straże krzyknęły. Niemiec zbliża kroki!
O świtaniu, kiedy słonko rozproszyło mroki.
Czujki pierwsze już strzelały, Niemiec się zatrzymał.
Przodem puścił wóz pancerny, w obronę się wrzynał.

Partyzant, co nie miał działka, nie miał nawet piata,
Stoi mężnie, strzela gęsto, czuje będzie strata.
Kulka nie bierze pancerza, za wozem piechota,
Kryje głowę, strzela ostro. Ciężka to robota.

Bo partyzant się nie cofa. Ogień się nasila,
Niemiec wolno pcha tankietki. Do wioski już mila.
Bokiem Niemiec nie podchodzi. Tam ma duże straty.
Ale drogą kryjąc głowę zbliża się do chaty.
Po południu więc „Jarosław” cofa swe tabory,
Puszcza wioskę, do ataku zawsze prędki, skory.
Niemiec spalił już Ochnówkę, pod wieczór się cofa,
Aż do miasta, bo tam broni go armatnia lufa.

Partyzanty znów zajęli Ochnówkę spaloną,
Ich buciska w ciepłym śniegu od pożaru toną.
Tylko jeden dom ocalał, taki na uboczu,
Gdzieś w oddali słychać strzały. Inni tam bój toczą.

Niemca znowu rano widać. Znów bój o Ochnówkę.
Franek cofa się na Bielin. Już ciepłą ma skuwkę.
Lufa z ognia się zagrzała. Bielin to ich twierdza,
Tu broniona każda łączka i na polu miedza.

Franek ułan jest w szwadronie. Codziennie są walki.
Przemieścił się w inne strony, śnieg jest mokry, miałki.
Dziś walczy pod Kapitułką. Ułan jest spieszony,
I przez śniegi idzie frontem, na las oddalony.

Franek konno we trzy konie, za piechotą jedzie,
Z trójką koni lasem jadąc, to on jest na przedzie.
Jego koń mu się zahaczył uzdą o sęk drzewa,
I chwilowe ,ale mocne tarapaty miewa.
Z tyłu ułan pokrzykuje, czemu w miejscu stoi?
Czy nie widzisz zaczepiłem. Las końmi się roi.
Partyzanty wprost na Niemca przez odkryte pola,
Idą naprzód, walą z biodra, bo taka ich wola.

Gdy wyszarpał Franio konia z sęków i gałęzi,
Wyszedł z lasu, zły jest za to, koń był na uwięzi.
Wzrokiem pole swym ogarnia. Przeszli Partyzanty!
I zajęli całą przestrzeń i hen,aż jej ranty.

Podjechał więc pod te lasy, gdzie Niemiec się czaił,
Partyzanta tuż na skraju o wynik zagaił.
A gdzie Niemiec? No,dał tyły. Zostawił tu sprzęty.
Wrócił gdzieś za Kapitułkę. Ślad po nim jest kręty.

Franek widzi jak ktoś z lasu kulejąc wychodzi,
To dowódca z białą kitką. On tutaj dowodzi.
Poruczniku, a co panu? A dostałem w nogę,
Franek bandaż swój wyciąga. Czuje chwile srogie.

Co się zrobi bez dowódcy? Krew cieknie z otworu.
Tam daleko strzały słychać, ale już zza boru.
Gdy już bandaż okręcono, chłopcy biorą wodza,
Delikatnie na konika, by nie tknąć podudzia.
Franek, mówi pan porucznik, jedziem na Siedliska,
Teraz, gdy już jestem w siodle, krwi nic nie wyciska.
Prowadź konia do szpitala, tam są nawet łóżka,
Franek bierze jego lejce jak posłuszna służka.

Ale konia tak prowadzi, by reguły były,
O pół konia za przodowym, by wodza nie kryły.
A ty nie patrz, „Grot”, tu na to, goń swego do przodu,
Prowadź łatwiej, zostaw wertep, nie krusz koniem lodu.

Wgłębili się w mały lasek i chcą na polanę,
Nagle z czoła ogień idzie, świstem kulki gnane.
Z koni! Woła pan porucznik. Franek już się kryje.
Z karabinu mauzera w las przeciwny bije.

Słuchaj, „Grot” ,czy ty tak strzelasz? Tak, walę w las bliski.
To nie strzelaj ,bo zobaczą skąd są twoje błyski.
Ogień na nas ich sprowadzisz. Musim się oddalić,
Gdy to wyrzekł, z granatnika Niemiec zaczął walić.

Granat wybuchł tuż przed koniem pana porucznika,
Koń zabarwił juchą śniegi, stoi i nie bryka.
Koń zaś Franka uszedł w lasy i znikł szybko z oczu,
Oni zdjęli z konia siodło i do Siedlisk kroczą.
Dowódca idzie z wysiłkiem, Franio dźwiga siodło.
Ułan tak idąc po polu ,to czuje się podło.
Nic dziwnego, że ten temat piosenka opiewa,
Jak to ułan przy piechurze w swym siodle się miewa.

„Leży piechur w rowie, wiatr mu w portki wieje,
A ułan na koniu z piechura się śmieje.
Hej,hej ułani malowane dzieci,
Niejedna panienka za wami poleci”.

Nie do śmiechu im tu było, „Jarosław” kuśtyka.
Twarz od bólu ma skrzywioną, bandaż w dziurę wtyka.
Krew nie barwi więcej uda, lecz są pewne bóle,
Z naciąganiem chorych mięśni ,w których siedzą kule.

Ale idą w stronę Siedlisk, tam szpital jest przecie.
A jak szpital ten wygląda? To wy chyba wiecie.
Są tam łóżka po Polakach, których wojna zgniotła,
Lekarstw nie ma. W rogu stoi zaś brzozowa miotła.

Wyszli znów z małego lasu, ścieżyna jest mała,
Po ścieżynie zającowa wraz z małymi gnała.
A na polu tym szerokim leży tyraliera,
Która wali gdzieś przed siebie, z kabeka, mauzera.
Co za wojsko leży w śniegu? „Grot, idź w rozpoznanie!
Franek wraca. To są nasi, Niemcom robią pranie.
Mają konie? Chyba tak. Pójdę znów na zwiady.
Jeśli mają, to zapytam ,czy podwieźć da radę.

Franek wraca, raportuje; mają sanki duże.
Niech podwiozą do Siedliska, gdzie medyki stróże.
Podjechały sanie w porę. Już dwóch rannych leży,
Siada na nich szwadronowy. Stan ich okiem mierzy.

Pierwszy ranny jest przytomny, drugi ledwo zipie,
Już powieki ma zamknięte i na los ten chlipie.
Chłopcze spokój, mówi ułan. Jedziem na Siedliska,
Tam jest izba, w której płomień ciepłem w izbę tryska.

Dojechali do budynku. Przed budynkiem bryczka.
Nią dowożą rannych z pola. W workach koni gryczka.
Wysuszona gdzieś na strychu, teraz to jest pasza,
Nawet dobra, bo w torebkach nie młócona kasza.

Opatrunek poprawiono. Brakuje bandaży.
Tak los dziwny na Wołyniu swych obrońców darzy.
Więc po krótkim odpoczynku „Jarosław”. Chce w trasę,
W inne miejsce, bo tu pustki, będą ambarasy.
Do szwadronu, Grot ,mnie prowadź. Rano w drogę hajda.
Jak to dobrze, że tu kawa i że chleba pajda.
Ale rano skoro świt, pamiętaj , ruszamy.
Tam chłopaki z broni grają , a my tu nie gramy.

Sen ich szybko zmorzył, w izbie piec dawał ciepłotę.
Wszystkim śniło to się jedno, dopaść swoją rotę.
Do przyjaciół, do chłopaków, co śpią w zaspie śniegu,
Do swych druhów, bo są szczerby dość liczne w szeregu.

Sen nad ranem to był mocny, dał im ukojenie,
Gdy zbudzili swoje ciała te dały westchnienie.
Krótka chwila i już wstali, śniegiem trą swe twarze,
Każdy z chłodu podskakuje, lodem lico maże.

Po dwóch dniach znaleźli szwadron. Godlewski dowodził.
Po wertepach, po kałużach, konno, pieszo wodził.
Walki ciągle jeszcze trwały, Franek znalazł Brankę,
A tam w zwiadzie ją odnalazł, witał jak kochankę.

Konisko z daleka rżało, gdy on się pojawił,
On też także swoją radość po swojemu trawił.
Przyszedł rozkaz, by się wyrwać przez tory z zamknięcia.
Ale szwadron spóźnił odwrót. Tory nie do wzięcia.
Mimo starań i ataków jest brak ciężkiej broni,
Nie przerwali się do przodu, pozostali w toni.
Franek wozem jeździ, zbiera rannych i pobitych,
Leżą w trawie nieraz w dołkach, cichych, bardzo skrytych.

Kwiat w murawach już był taki, czerwonofiołkowy,
Tu omijał jego barwę zmęczony noszowy.
Na poboczach i krzewinach , mioduszka kwitała,
Swą czerwienią, swym kolorem z pobitym płakała.

Nieraz ranny swoje oczy otwierał zmęczone,
I podziwiał kwiat czerwony i jego koronę.
Jakaś piękna ,ty mioduszko! Szeptał po cichaczu,
Obok słyszał jak niektórzy w malignie już płaczą.

Nieraz płaczą ,nieraz jęczą, a robią to skrycie,
Słyszą przecież ciągłe strzały, druh walczy o życie.
Krew im spływa z ran malutkich, jest ciepła czerwona,
Jak mioduszki płatek świeży, w barwie każda strona.

Ręka jego mimowolnie chce dotknąć okwiatu,
Nie dochodzi, bo omdlewa, Warki szepczą matu…
Potem pada w zimne trawy, młode jeszcze kuse,
I oddaje Wołyniowi , młodą, piękną duszę.
Rannych kładzie się na ziemi , słomą wymoszczonej,
Nocą zaś do Chełma jadą z opieką znajomej.
Co to znała wszystkie dróżki i szpitalne chody,
Tam też ranny goił rany, i stary i młody.

Niemiec onych tam nie ścigał. Niemiec bronił frontu,
Bo tam drzazgi z nich leciały, jakoby ci z gontu.
Linia frontu to się chwiała, by szmata na wietrze,
A od huku kanonady , Szwab uszy swoje trze.

Szwadron wrócił na Siedliska ,a grupa na Bielin,
Na Siedliskach owse były, dla nich trochę wędlin.
Przyszła grupa partyzantów ruskich od Kołpaka,
Chcą połączyć swoje siły, wzmocnić cios kułaka.

Było ich chyba trzydziestu, tyleż i ułanów,
Razem działać chcą od dzisiaj, według nowych planów.
Front się zbliża ,trza uciekać, bo przy froncie ciasno,
Obie strony widzą drogi, obie patrzą jasno.

O, losie zły ! O, imadła ! O, wojno bez wstydu!
Tu od ciebie, od lat pięciu troje wrogów idą,
Tyś, o wojno, swą opaską, zaciemniła oczy,
Trzech me żyły tu wypruwa, żyła krwią tu broczy.
Już Ochnówka jest spalona, w Siedliskach są zgliszcza,
Rok ów bardzo mściwie dręczy. Substancje wyniszcza.
Garstka chłopców jeszcze walczy, ojcowiznę traci,
Ich niewielu, może pluton, nie ma innych braci.

Trzeba Turlę wraz przekroczyć, ujść w lasy janowskie,
Bug przekroczyć, bo następstwa będą bardzo gorzkie.
Turla była niedaleko, poszli partyzanty,
Niemiec jednak nie przepuścił. Obstawił swe planty.

Partyzant cofa się w lasy, ciągle toczy boje,
Rusek uszedł już do swoich, zwiększyły się znoje.
Bolszewik chwycił Włodzimierz, lecz cofnął szeregi,
I zostawił partyzantów na los ciężki, srogi.

A zostawił ich specjalnie ,by Niemiec ich zdusił,
I pomocy, ani broni nie dał i nie znosił.
Ciężkie chwile więc nadeszły. Walki ciągle trwały,
Bronił zawsze swego życia, szwadron bardzo mały.

Rozdział VI

Szlachetny gest Węgrów

Na Turli w zacisznym miejscu most już zbudowali,
Chcieli przerwać się z taborem ,lecz rady nie dali.
Turlę całą od zachodu Niemiec już obstawia,
I armaty, granatniki w wykopach ustawia.

Franek cofnął się z oddziałem w lasy całkiem gęste.
Tam na grupy dzielą szwadron, na zacisza puste.
I tak leżą kilka dzionków, wypatrując Szwaba,
A od chłodu stopa marznie i grubieje graba.

Wreszcie widzą tyralierę , idzie wprost od czoła,
W polu śniegu tu już nie ma, okolica goła.
Z dala widać ich mundury i czapki Madziara,
Więc dziewczyna co też była, zrobić coś się stara.

Na gałęzi pół koszuli na chybcika wiąże,
I tak mówi; ja wyskoczę ,jeśli tylko zdążę.
Franek kiwnął zgodnie głową, Maryś wyskoczyła,
Białą flagą kręci w górze, a lęku nie kryła.

Co też będzie? Czy wystrzelą? Cz też każą wstawać?
Ruch jest w piersi coraz większy, zaczyna się każdy bać.
Zginąć tutaj z bronią w ręku każdemu nie straszno,
Ale dostać teraz kulkę, gdy z flagą się poszło.

Węgrzy jednak nie strzelili, każą powstać trójce,
Co to będzie? Może jednak. Wszak Węgrzy nie zbójce.
Powstał Franek i Jagiełło, co to był z Ochnówki,
Jego ojciec ule trzymał. A miał ich pół stówki.

Węgrzy w lesie coś szukają, znaleźli ich ciuchy,
Mówią, że to są węgierskie, bronią robią ruchy.
Wtedy Janek ten Jagiełło, wyrzekł takie zdanie,
Które z miejsca u tych Węgrów, znalazło uznanie:

„Madziar, Polak set Bret i sistra…..”
Tam Batory w Siedmiogrodzie hospodarem bywał.
A tu w Polsce to pod Pskowem, wrogom głowy zmywał.
Możesz strzelać , bardzo blisko, nie ma nawet metra….

Wszystko wnet się odmieniło, jakoby w tej bajce.
Uśmiech Węgier wnet pokazał, częstuje po fajce.
A Marysi, co to była ich sanitariuszką,
No to dali garść cukierków i częstują puszką.
Do tych Węgrów w dużej grupie, Szwab już z boku bieży,
I z oddali w stronę chłopców z gwera groźnie mierzy.
Węgrzy jednak osłaniają czwórkę swym mundurem,
I nie dają bić kolbami, stoją z przodu murem.

Nadszedł pleban też od Węgrów, dał im rozgrzeszenie,
I oznajmił całkiem głośno broni zawieszenie.
Niemcy się uspokoili, Węgrzy są w uśmiechu,
No ,a czwórka już w niewoli. Też nie czuje grzechu.

Gdy jest wojna, to się strzela. Lecz jeniec rzecz święta.
On zakończył już wojaczkę. Zakłada więc pęta.
Od zaborcy więc zależy czy dola okrutna,
Czeka jeńca. Czy też tylko długa, za to smutna.

Niemiec z Węgrem to się liczył, dbano o leśnego.
I tak prawdę mówiąc, wszystkim nie było nic złego.
Grupę, jaką też schwytano w ciągu tej obławy,
Wywieziono do Tymina. Dano dużo strawy.

Zaś z Tymina to do miasta, gdzie wsza mury lepi,
Która spada aż z sufitu i włosów się czepi.
W Włodzimierzu we więzieniu Franek grypsy pisze,
Z worka papier urwał zrazu , ma jakoby klisze.
Na niej krótkie słowa maże, ”Mamo, jestem w ciupie”
A wsza gruba jak fasola, skórę tęgo łupie,
Jeśli możesz, daj koszule i kawałek mydła,
Tutaj w celi bardzo wielkiej chęć do życia zbrzydła”.

Rozdział VII

W niemieckiej niewoli
Był to już początek maja. Wiśnia była w bieli.
Poprzez okna, w których krata, aromat jej mieli.
Zapach tęgi, zapach swojski. Corocznie jednaki,
Kwitły drzewa już dorosłe i kwitły ich krzaki.

W taki dzionek pełen słońca, zapachu i ciepła,
Zbiórkę wachman więźniów robi. Siła Rusków krzepła.
Trza usuwać więźniów z frontu na dalekie tyły,
No, bo oni do roboty jeszcze mają siły.

Już prowadzą ich ulicą. Przy płotach niewiasty.
Wypatrują one swoich. Patrzą w tłum kraciasty.
Franek mamę zauważa. Tam przy odrzwiach stoi,
Mamo, woła chłopak głośno. Wcale się nie boi.

Nieraz któryś też zakrzyknie; Jadziu , jeszcze żyję,
Powiedz mamie, ja wyjeżdżam, winę swoją zmyję.
A zza płotu ręce wznoszą, chustki mają w górze,
Słychać słowa pomieszane, to przy wróbli wtórze.

Mama przyszła pod wagony. Ma tobołek w ręce,
A w tobołku, co chwyciła, włożyła naprędce.
Z mamą przyszła także Julia i jedna sąsiadka,
Co niemiecki trochę znała. Więc wszczęła się gadka.

Z konwojentem ,co był Niemiec, że chłopak niewinny,
Dobrowolnie na roboty. To chłopak dziecinny.
Strażnik, co to nie znał rzeczy, każe dać tobołek,
A tym bardziej, że ten chłopak to trochę wesołek.

Przyszło wiele innych kobiet. Coś wzrokiem szukają,
Gdy nie znajdą swego tutaj, swe tobołki dają.
Nieraz któraś się zapyta o syna dzieciaka,
Lecz na próżno oczekuje, tu nie będzie znaku.

Tu nie będzie gestu ręką i nie będzie słowa,
Tajemnicą jest okryta partyzancka zmowa.
Oni przecież nic wspólnego nie mieli z wojaczką.
Oni torfy z bagna brali i wozili taczką.

Oni nawet nie słyszeli, że w lasach są zbrojni,
Może inni ,co uciekli. Tu wszyscy niewinni.
Owszem wezmą te tobołki i czyste koszule,
Dziękują za pomoc wszystkim. Żegnają się czule.
Gdy pociąg ze stacji ruszył, wagon był zamknięty.
Dokąd to on ich zawiezie? W ten dzień Zofii święty.
Cisza w wagonie panuje. Lęk serca ogarnia,
Skupili się wszyscy blisko, jako ta owczarnia.

Co to bacy jest zabrana, gdy nie ma juhasa,
Wówczas błędna owca sama w połoninę hasa.
Wszyscy czuli , żę swe strony opuszczają dzisiaj,
No ,a kiedy je zobaczą? Gdy zgnębi ich liszaj?

Franek, co to był Orlakiem i znał wiersze wierne,
To rozpoczął swój wiersz teraz w popołudnie parne.
Słowo jego podchwycili wraz wszyscy w wagonie,
W tym zamkniętym, w którym wszystko w półciemności tonie.

„Ja was broniłem kresowe łany,
Przed dziką wrogów nawałą.
O mnie śpiewają dawne kurhany,
Chwała mieczowi, chwała!”

Pociąg na Lwów ich podąża. Potem na Pieleszów.
A z Krakowa do Erfurtu. Tak przez wiele mostów.
Tam obcasy naprawiając, nieraz wspomni Kresy,
W których skała urodzajna, zwą ją ciepłe lessy.
Bijąc w obcas nowe ćwieki, nieraz język przytnie,
Z gniewu, który w sercu drzemie, krzywo skórę wytnie.
Wówczas Kresy ma w swych oczach i wieki zmagania.
Z żalów wielkich, co w nim siedzą, oczy swe zasłania.

„Ja was wydarłem kresowe łany,
Złym chwastom i twardej grudzie.
O mnie szeleszczą stare kurhany,
O trudzie, pokorny trudzie”.

Tu w Erfurcie biją działa. Już koniec niewoli.
Więźniów, byłych partyzantów, los znów gna do woli.
Może wybrać więzień młody brzegi Atlantyku,
Albo ruszyć w swoje strony, gdzie łzy są w przełyku.

Młody więzień chwilę duma. On słyszy swe pieśni,
Głos w oddali wołający,- chłopcze – wróć do wiśni!
Wróć do bieli, do czerwieni, do zapachu drzewa,
Które pachnie w okolicy, aż umysł omdlewa.

Nie. Nie wróci w ojcowiznę. Sowiet tam Bug broni.
Tam za Bugiem martwa cisza. Ptak od złego stroni.
Rzekę jeno sęp przekracza, aby Lachów kości,
Tam tak długo obdziobywać, do sucha, nagości.
Spis treści

Zwycięskie lilie 2
Grom z nieba 18
Niewola u czerwonych 39
Druga wojna 67
Partyzantka 77
Szlachetny gest Węgrów 112
W niemieckiej niewoli 115

Poemat napisano na podstawie relacji pana Franciszka
Zajączkowskiego.

Wiesław Kępiński
Stargard Szczeciński 2005r

Kopiowanie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów tekstu bez zgody autora zabronione (Ustawa o prawach autorskich)