środa, 27 grudnia 2017

"Na Podolu, na Podolu"

Wiesław Kępiński

Na Podolu,
na Podolu

poemat

2

Rozdział I

Ta ostatnia niedziela

W Bołszowie, hen na Podolu, w sierpnia dzień sobotni
Gdy już było pod szarówkę, nawet bezrobotni,
W cieniu chcieli myśli zbierać, poszukać wytchnienia,
I dlatego ,gdzie się dało to szukali cienia.

Lecz nie wszyscy, bo młódź żywa z dala słyszy struny.
To też ściąga w jedno miejsce, gdzie brzęczą dumruny.
Dziś dobrane muzykanty. Jeden z Rohatyna,
Na skrzypeczkach wstępne nuty, smyczkować zaczyna.

Młodzież w koło. Są i starsi na ławkach, murawie,
Patrzą w buty tańcujących i sukienki pawie.
Patrzą także w muzykantów w ich akordeony,
Bo to nowość, bo oni ściągnęli ich w te strony.

Pośród wielu par tańczących, jest Kazik, Malwina.
Razem zawsze,jest to para, razem tan zaczyna.
Wstęp na deski za opłatą. Każdy tan z osobna,
Jednak są nieraz przekręty, gdy panna nadobna

3

„Jedna jest noc
I oprócz niej nie mamy nic,
Prócz tej nocy ciemnej,
Prócz tej nocy jednej.

Innym dał los pieniędzy trzos,
Bogactwa i klejnoty.
Nam nie dał nic, nie mamy nic,
Prócz serca i tęsknoty „.

Potańcówka jest na deskach wśród starych kasztanów,
Młodzież płaci za kawałek, mnogo ich wśród tanów.
Tango grają argentyńskie, tango przytulania,
Tango mocy i miłości i ciała chwytania.

To ten taniec o tej treści, pcha umysł w marzenia,
A tym bardziej, że ten taniec pcha ich w uniesienia.
„Nasza jest noc
I oprócz niej nie mamy nic,
Prócz tej nocy ciemnej „.

Każdy czeka, by zagrali te spokojne takty.
Wówczas para łączy ręce, jak członkowie sekty.
Łączy ręce i próbuje połączyć swe serca,
Wzrokiem czułym to w partnerze publicznie wywierca.

4

Zmierzch jest letni, zmierzch sobotni, sierpień grzybodajny.
Młodzi tańczą do zmęczenia. Grajek jest przekupny.
Gdy bisuje tą melodie, znaczy wziął piątaka,
Zakochany tańczy z panną ,czeka na buziaka.

„Śród bzów, szeptów, marzeń
I mgły wiosennej,
Niech szał w naszych sercach
Obudzi moc.

Więcej nam nie trzeba
Ni skarbów ziemi, ni cudów nieba,
Bo po to Bóg stworzył świat,
Żeby nam dać tę noc.”

Gdy tańcówka się skończyła, parki idą w domy,
By do furtki odprowadzić , swoje nowe damy.
Dłonie ciągle ich splecione, ramię ocierane,
Wierzą mocno, że w sobotę spotkanie im dane.

„Bo po to Bóg stworzył świat,
Żeby im dać tą noc.
I oprócz niej nie mają nic
Prócz tej nocy jednej.”

5

Północ biła gdy zapytał, Malwin przyjdziesz znowu?
Znów w sobotę o szarówce? Główką trzęsła płową.
Tak w sobotę o szarówce, przyjdę pod kasztany,
Z tobą tańczyć argentynkę, Kaziku kochany.

Tak jest dobrze z tobą kręcić te różne układy,
Ja gdy z innym jestem w parze, to nie daję rady.
Jeszcze mamy się zapytam, bo to szkoła będzie,
Ale przyjdę ,bo chcę z tobą i w tańcu i wszędzie.

Kazik mocno ją przycisnął i skradł jej całusa,
Ona chustkę naciągnęła większą od obrusa.
Haczyk z furtki odciągnęła i biegiem do chaty,
Aby ktoś nie zauważył, nie skarżył do taty.

Chłopak poszedł w noc sierpniową do rodzonej ciotki,
Na ulicę w bok idącą, gdzie z kijów opłotki.
Patyk ciągnie po opłotkach. Pukało zabawnie.
On próbował rytm wypukać jako na zabawie.

Pieski mu odpowiadały, z dwóch stron tej ulicy,
Potem okno się rozwarło,baba jakaś krzyczy,
Że hultaje, że nicponie, nic im do maciejki,
Że piwosze lub nieroby, toć próżniaki, lejki.

6

Przestał ciągnąć po opłotku patykiem suszonym,
Rzucił w ogród ,gdzie fasola z pędem swym splecionym,
W górę poszła ponad tyki, tam szukała słońca,
Co się skryło za sklepieniem, co dzień tak bez końca.

Strąki były aż do łokcia i różem splamione,
Niżej krzewy pomidora, żółcią zabarwione.
Ogród tu był za ogrodem. Chaty gontem kryte.
Na futrynach ponad drzwiami numery wyryte.

Radość w piersi jego była, więc półgłosem śpiewał,
A on zawsze toto robił ,gdy radości miewał.
Stanął w miejscu uniósł brodę, wlepił oczy w lunę,
I zaciągnął ton serdecznie, ptak mu brzęknął strunę.

„Jedna jest noc
I oprócz niej nie mamy nic,
Prócz tej nocy ciemnej.”
Malwina, ja kocham cię !!

Krzyk puszczyka się powtórzył. Jemu to przeszkadza.
Bo stworzonko, mała myszka, swej chęci nie zdradza,
By na ścieżkę, lub klepisko, wytoczyć swe ciało.
Na nią czyha puszczyk nocny. A tu głosem wiało.

7

Był pod chatką. W małą szybę zapukał paluchem,
Po czym cicho się odezwał z nadstawionym uchem;
To ja ,ciociu. To ja jestem. Czekał na otwarcie.
Wszystkie pieski z okolicy szczekały zażarcie.

Ciotka drążek odsunęła, drzwi lekko otwarła,
Po czym szybko w swej koszuli w inną izbę parła.
Za kominem wisi boczek, bułki są w kredensie,
Tyle jeszcze on usłyszał. Nie myślał o mięsie.

Z garnka nalał sobie kawy i pogryzł dwie bułki.
W ciszy słyszał głos siedzącej gdzieś na strychu pójdźki.
W kuchni była wąska prycza, siennik zaś wypchany.
Legnął sobie umęczony ,na marzenia zdany.

On w ułanach polskich służył. Były tam traktory,
Co ciągnęły ciężkie bestie. Zna je od tej pory.
Wszystko tam było żelazne, jeno gilzy z miedzi
Na której to przy śniadaniu wygodnie się siedzi.

Poznał także traktor dobrze, ma godło szofera,
To się dzisiaj mu przydaje i akurat teraz.
W piątek bowiem już zaczyna robotę w majątku,
W Kornelówce ,a zaczyna ją akurat w piątku.

8

Ludzie mówią żartobliwie, że piątek fałszywy,
Jak trzynastka. A w dniu takim nie podchodź do dziwy.
Przy śniadaniu, no to ciotka cicho zapytała,
A robotę zaklepałeś? Jasne ciociu, ona pokraśniała.

Reformiaka to majątek,grzeczne są tam ziemie,
Czarnoziemy i stadnina, ludziska przyjemne..
Same jeno osadniki, parcele dostali,
Za to że tak dzielnie w wojnie o Polskę tu gnali.

A od kiedy to zaczynasz? Od piątku, ciotuniu.
Ciotka kartkę oderwała, a gdzie ty piątuniu?
Z kalendarza to, co rano zrywa się numerki.
Dnia takiego ,co już nie ma , chociaż mógł być wielki.

Dziś niedziela,poniedziałek,wtorek, potem środa,
Jest i czwartek, a to piątek, trochę szkoda.
Ciotka sobie coś mówiła, ciągle coś mruczała,
I przy ściennym kalendarzu jako mara stała.

Już niedziela świtem przyszła. Zmył się zimną wodą.
Potem w drogę do kościoła za chłopską podwodą.
Jest niedziela, koniec sierpnia, on będzie po wojsku,
Maszeruje razem z koniem. Nałaził się w pułku.

9

W miasteczku była dziesiąta, wstąpił do kościoła.
W którym proboszcz w złotej szacie do skromności woła.
Gromi trutni i brzuchaczy i grozi wielbłądem,
Mami dobrych i szlachetnych, tym niebieskim lądem.

Kazio pobożnie wysłuchał świętego kazania.
Po czym wyszedł wraz z innymi z dźwiękiem dzwonków grania.
Przy kościele ludzie stali, witając znajomych,
Nie widzieli przecież tydzień spracowanych onych.

Z boku stała wielka lipa, tam stał z guzikówką,
Grajek wiejski, dosyć znany, bił w glebę podkówką.
Zmienił teraz znów melodie, na szlagier z Warszawy,
Zaczął śpiewać, gdy opadły wzniecone kurzawy;

„Teraz nie pora szukać wymówek,
Fakt ,że skończyło się.
Dziś przyszedł drugi, bogatszy
I lepszy ode mnie.

I wraz z tobą skradł szczęście me!
Jedną mam prośbę ,może ostatnią,
Pierwszą od wielu lat;
Daj mi tę jedną, niedzielę ostatnią…..

10

To ostatnia niedziela,
Dzisiaj się rozstaniemy,
Dzisiaj się rozejdziemy
Na wieczny czas.

To ostatnia niedziela,
Więc nie żałuj jej dla mnie,
Spojrzyj czule dziś na mnie,
Ostatni raz.”

Kazio stanął rzucił dychę, spojrzał na śpiewaka,
Wąsik krótki miał pod nosem, a wygląd kozaka.
Grajek dumki ukraińskie śpiewał na odpustach,
Głos miał niski, chropowaty w swych szerokich ustach.

Może by go tak poprosić o tango tej nocy?
Ale po co ,to też ładne, jest modne, jest z procy.
Grajek robił to co można, datków jednak mało.
No, a czemu? No, bo obok dwóch na skrzypkach grało.

Ci to znowu dwaj cyganie. Ci grali romanse,
Dziwnie też się wyginali jakby byli w transie.
No ,a smyczkiem to z ukłonem ciągnęli do grotu,
A też nieraz prawym łokciem dotykali płotu.

11

Podszedł teraz Adamowski. Co chłopcze u ciebie?
A tak kręcę się po mieście, jako w głowie kiełbie.
Z wojska niedawno wróciłeś? Znów jestem od roku.
Poszli razem w stronę rynku. Po żołnierskim kroku.

Spod kościoła szedł za nimi grajek z guzikówką.
Minę to on miał nie tęgą, nie szastał złotówką.
Więc na rynku wedle ławek zagrał szlagier stary,
Okiem ciągle zerkał w puszki, były chude dary.

Stryjek Kazia nic nie rzucił, nie dał ani grosza.
Mruknął jeno, on fałszuje, nie wart jest kalosza.
Kozak chyba to usłyszał, bo łypnął złym okiem,
Szarpnął głowę swą do tyłu, aż zakręcił lokiem.

To nienawiść jest lokaja, to nienawiść sługi,
Który czeka na okazję zrobić panu rugi.
A czy przyjdzie ta okazja? Czeka cztery wieki.
Może przyjdzie, aby Lachom popodbijać fleki.

Stanęli przy małym sklepie. Pijesz limoniadę?
Chętnie, na to rzecze Kazik. Nim do siostry zjadę,
Chyba zejdzie do wieczora. Jutro snopki stawiam,
No ,a teraz po dancingu, jakoś się zabawiam.

12

A gdzie to się tak bawiłeś? W remizie na dechach.
Tuż pod wieżą tą od ćwiczeń. Przy zbożowych wiechach.
Umajono tam kłosami. Grajków było sześciu,
Tańcowało się wspaniale i nie było deszczu.

Jestem wozem, wracam dzisiaj, czwarta po południu,
Jeśli chcesz ,to cię zabiorę. Trakty się zaludnią.
Gdy już będziesz ty na wozie, nie będę brał z drogi.
No, to jak? Skorzystasz z fury? Tak ci spłacę długi.

Senna to była niedziela. Wiatru się nie czuło.
A najmocniej słonko w karki dość odkryte kłuło.
Towarzystwo się zbierało przy każdym sklepiku,
Limoniady by się napić, po dobrym zaś łyku.

Kościół, cerkiew były puste. Rynek zatłoczony.
Tu zjechali się ziemianie, aż z odległej strony.
Kupiec ręce swe zacierał, zakup był towaru,
Tylko zawsze przy niedzieli zbyt szedł pełną parą.

Ułan był dziś po dancingu, poczuł kurz na ciele,
Więc najlepsze na gorączkę są w rzece kąpiele.
Poszedł więc nad Gniłą Lipę, gdzie mrowie młodzieży,
Kąpało się w ciepłej rzece i to bez odzieży.

13

Skarpety zabrał ze sobą ,aby je wypłukać.
Pływał długo w obie strony, nie chciał mułu szukać.
Odświeżony czekał trochę na wyschnięcie skarpet,
Położył je zaś na kopcu, który stworzył tu kret.

Później odwiedził znajomka, po wojsku kamrata,
Lecz nie było jego w domu ,a to wielka strata.
Więc pokręcił się po mieście, potem do podwody,
Wgramolił się na drabinki. Tylko on był młody.

Para koni jabłkowatych ruszyła z kopyta,
Na Boguszów. Droga sucha i deszczem nie zmyta.
Wokół snopki ustawione w kopki kryte snopem,
A nad nimi dwa jastrzębie, nieruchomym lotem.

Krążą kołem, nieraz szybko, także się oddalą,
Gołębiarze na ich widok kijem w deski walą.
Majestat jest w onym locie. Wiatr to ich unosi,
I podmuchem w lewo, prawo, jako liść przenosi.

W dwie godziny Kornelówka. Chaty było widać.
Chat jak mrowie, były wszędzie. Psy zaczęły szczekać.
Chat siedemset, z dala folwark, a w środku kościółek,
Płoty z kijów, pośród których najgrubszy to kołek.

14

Koło chaty ,co z numerem aż trzydzieści i dwa,
Zatrzymał się stryjek Kazia, tutaj siostra jest twa.
Uścisnęli sobie dłonie. Kazik furtkę spycha,
Pies nie daje i ujada jakby na oprycha.

Lecz nie długo ,bo głos siostry kundla odwołuje,
Która idąc, stojącego, swym wzrokiem lustruje.
Spodnie bada, marynarkę i koszulę w paski,
W oczach szybko się zapala wielki ogień łaski.

Brat wygląda tak jak trzeba, nie przyniesie ujmy.
Ludzie tutaj dobrze patrzą. Wejdź tutaj, nie stójmy.
Przywitali się serdecznie. Weszli w małe izby,
W środku czekał szwagier przyszły, był trochę przygruby.

Podali sobie dwie ręce, trząchali dość długo,
No ,bo Kazio rzadko bywał, można rzec ,że chudo.
Dwa lata go tu nie było, wojsko go trzymało,
Teraz wszyscy są szczęśliwi i powitań mało.

„Szwagier”, klapę z desek podniósł i haczykiem z drutu,
Flaszki z piwem powyciągał, siadł u stołu blatu.
A to piwo jest słodowe z chmielu kupionego,
Na Podolu bardzo modne, bo z zaczynu swego.

15

Piwo pianą wnet skoczyło po otwarciu flaszki,
Nieraz lano je do kubków z metalowej blaszki.
Częściej jednak to z butelki. Smaczny to napitek,
Był on jednak niedostępny. To możności zbytek.

Rozmawiano tu o wszystkim. Najwięcej o wojsku.
Gdzie był w czasie nowej służby? Czemu klnie po rusku?
Gdy zmierzch piękny się zaczynał, ktoś przy furcie wołał,
Szwagier wyszedł i powrócił, przy nim obcy stawał.

To do ciebie. Kazik pyta, o co chodzi ,człeku?
Rządca prosi ,by pan zajrzał po udoju mleka.
A co on chce? Aby podejść ,on ma swe zamiary.
O co jednak jemu chodzi, to nie puścił pary.

Jutro rano? Ano rano. To na ósmą będę.
Człowiek odszedł,siostra myśli,- chyba nie na biedę.
Byłeś w koniach, ty masz fachy. Znasz się na motorach?
Ano chyba, u nas dyzle, a my w brudnych portkach.

Wiesz ,braciszku, gdyby praca, byłabym szczęśliwa.
Mało nas tu,szwagier wtrąca, robota łapczliwa,
Na majątku tam potrzeba ułana szofera,
Rządca ma ciężkawą rękę, sam ludzi dobiera.

16

Kazik senny po zabawie i słodem stulony,
Na strych poszedł, legnął sobie za lniane zasłony.
Rano zmyty zimną wodą, w sprasowanych spodniach,
Wszedł z butami w czarną drogę, w czarnawy wszedł piach.

Rządca czekał już na niego. Służyłeś w ułanach?
W szóstym pułku,Stanisławów. Konie były w pianach.
Gdy manewry były w polu. Znów jestem przy koniach,
Ale trochę jest inaczej. My przy innych broniach.

A kto był dowódcą pułku? Pan Zenon Liczko.
Tu zamyślił się pryncypał. Ręką macał uszko.
Z jego oczu jednak biła chęć do tego chłopca,
Co znał konie. Jego chciał mieć ,a nie byle głupca.

Jest robota mechanika w tym oto majątku,
W czwartek angaż tu podpiszesz. Robota od piątku.
Czy się zgadzasz? Bardzo chętnie. U siostry mam sprawę,
Tam do czwartku stawiam mendle. Tu w piątek na strawę.

To dziękuję tobie, chłopcze, sto pięćdziesiąt gaża!
Teraz pochodź po majątku, tu się postęp wdraża.
W czwartek przyjdę po obiedzie podpisać papiery,
Mam więc laby dosyć dużo, bo aż dzionki cztery.

17

Siostrze przekazał nowinę, uzgodnili spanie,
Lecz bez wiktu, jeno ciągłe jego koszul pranie.
Folwark prowadził stołówkę. Gaża była duża.
Taka pensja, to u innych jako kwiatu róża.

Cztery dni to zeszło w polu od rana do mroku,
Tylko szwagier dotrzymywał wojakowi kroku.
Robota im się paliła w rękach jako żagwie,
Raz też dziennie jeno jedli z dwojaków na trawie.

W czwartek w wieczór, umęczony zasnął snem wędrowca.
W oknie ujrzał twarz okrutną, ze stepów, Połowca.
Chwyć za broń! Zaś ty, mój synu. Strych tu swoje woła.
Lub łzy roń! Gada Połowiec. W ręku szabla goła.

Malwina! Zawołał sennie. Malwina, tyś naga!
Do jej nogi na łańcuchu zaczepiona draga.
Chciałaby do niego podejść, draga ją hamuje,
Która róże w ogródeczku, jako radło psuje.

Krzyk się zwiększa, wciąż ktoś gada, cicho lamentuje.
Obraz nocy, zjawy sennej, chłopakowi psuje.
Czy w sienniku słomy mało, czy sęki wystają?
Czy też chóry wróbli rano swoje trele grają?

18

Może głowa rozmarzona, rozpalone ciało,
Pragnie, aby to z dziewczyną w sobotę się stało.
Liczy na to , że spotkanie będzie glorią zdjęte,
I w uścisku pocałunkiem nad ranem zapięte.

Zbudził głowę, powstał z pryczy, spojrzał w okno izby,
Tam słonecznik się uśmiechał, pośród innych ciżby.
Wciągnął spodnie, a onucą z bielutkiej flaneli,
Owinął starannie stopę , płótno nogę bieli.

Bez koszuli wyszedł na dwór, w cebrze zmył swą głowę,
Grabą zgrabił na bok włosy. Ot, wszystko gotowe.
Na koszule wciągnął serdak, skórę merynosa.
I ogarnął okolice. Szła kobieta bosa.

Prawie miasto, myśli sobie, domów tu od czarta,
Brak postępu, mechanika, nie za wiele warta.
Są garściówki i Lanz Buldog, lecz nie ma wiązałek.
Ruszył myśląc o swej pracy. Na majdan, kawałek.

Grupa osób w środku stała ,od chłodu skulona.
Rozmawiali ,co też dzisiaj powie władzy strona.
Żniwa prawie, że skończone, trzeba wiązać snopy.
Ułan szybko ich rozpoznał, to same jełopy.

19

Jam przynajmniej ogolony. U nich zarost stary.
Od tygodnia to policzków brzytewką nie prali.
Nie witają tu przybysza, nie było to w modzie.
Obcy to ma się tu wkupić przy obfitej wodzie.

Reformator się ukazał, z dala szedł w ich stronę.
Za nim córka szybko biegła, lica miała płonę.
Coś szeptała mu do ucha. On chyba nie wierzył,
Lecz ustąpił i zawrócił. Coraz szybciej bieżył.

Termin minął już odprawy, robota się pali.
Nie wiedzieli, że od rana porządek się wali!
Że daleko tam nad morzem, u Gdańska wybrzeży,
Z armat wielkich Niemiec wali, w Westerplatte mierzy.

Po godzinie pan zmartwiony woła ekonoma.
Ma się zająć dziś robotą, on zostaje w doma.
Ma też wszystkim to ogłosić; wojna z Niemca strony~!
A kto kartę trzyma w domu, stanąć do obrony!

Ekonom utracił mowę, skinął głową krótko.
Na majdanie rzekł te słowa; wojnę ma nasz batko!
Niewiasty do podbierania, chłopy to na stogi.
Kto ma w domu powołanie, biegiem w swoje drogi!

20

Kazik się odezwał głośno,- Ja mam aż do Lwowa!
Czekaj tutaj na podwodę, w dziesiątą gotowa.
O dziesiątej w dwa kierunki; Bołszowce, Hanowce.
Kto nie zdąży jego sprawa, pójdzie na manowce.

Kiedy wszyscy się rozeszli, wojak stał jak wryty,
Ekonom spojrzał na niego. Chłopak był przybity.
Wyjął notes, wyrwał kartkę, ołówkiem kopiowym,
Coś namazał, a gramotnie, gestem salonowym,

Podał chłopcu mały kwitek; masz swoje akonto.
Reformator ci wypłaci jeszcze przed dziesiątą.
Lepszy pociąg jest z Hanowca, można z Husiatynia,
Broń Ojczyzny! Jest potrzeba! Niemiec wielka świnia!

Reformator dał „Górala”. Wojak zdrętwiał prawie,
Wszak on tutaj to nie zrobił śladów na murawie!
Zamieszanie zauważył rządca w jego oczach,
Wykonuj swe zadanie, nie leń się na zboczach.

Wiem co robię, to ci teraz jako broń potrzebne,
Teraz jedziesz ,gdy ulicą idzie dziewczę zgrabne.
Tobie czas jest na żeniaczkę, a ty w pole, w pole.
Na wojenkę, na szrapnele, na wielką niedolę.

21

Wyszedł chłopak od dziedzica. W kuźni słychać młoty.
Podszedł blisko do kowala. On ma gołe stopy.
Tuż za kuźnią są dwa miechy, kieratem ruszane,
Kierat ciągną zaś dwa byczki, wiecznie poganiane.

Kowal wyjął z paleniska wałek trochę krzywy.
Na kowadle go prostuje ,w ręce ma porywy.
Bo raz wolniej a raz szybciej prawica uderza,
Po policzku na żelazo łza kroplami zmierza.

Jedna spadła na biel stali, syknęła jako osa,
W tym momencie też stuknęła jego stopa bosa.
Wałek z dwóch stron opukuje, by nabrał prostoty.
Od łez gęstych na metalu powstają ciemnoty.

Ale giną i to szybko, stal się wciąż czerwieni,
Na powierzchni swojej tutaj nie znosi ich cieni.
Kowal oparł czubek ośki o kowadło w szparze,
Okiem lewym bada linie, oko mu się maże,

Chłopak patrzy na robotę, patrzy na tę kuźnię.
Oprócz tego tu kowadła, to w rogach są próżnie.
Owszem, o mur jest oparte imadło szczękowe,
Ale to jest staroświeckie, a nie żadne nowe.

22

W takt też młota sam do siebie recytował słowa,
Co w ochronce się nauczył, gdy grupa gotowa,
W dzień majowy, w środku parku przed rzeszą rodziców,
Wiersz mówiła. Przy oklaskach, wśród wielkich zachwytów;

„Na Podolu, na Podolu,
Stoi kuźnia w pustym polu.
A w tej kuźni kowal kuje,
Nigdy ognia nie brakuje.”

Oś wrzucona już do wody. Kowal wita chłopca.
A dzień dobry, kawalerze. Twarz twa nie jest obca.
Z Bouszowa. Teraz w wojsku, chciałem tu roboty.
Bo od piątku niby wolny,- zamiast splatać płoty,…

Tak, rozumiem. Czy obcujesz z motorem lub tankiem?
Mamy „Fiaty”, i traktory, dynama na ropę.
Mamy hełmy, nie kryjemy swoich główek wiankiem.
Jeśli trzeba to każdemu przetrzepiemy d..ę.

A gdzie służysz? W szóstym pułku. Teraz wedle Lwowa.
Bo gorączka jakaś ciągnie, więc armia gotowa.
A do kiedy ty na służbie? Niby do pierwszego.
No to chodźmy do mej izby ,wypijem jednego.

23

Nie za bardzo, jestem w wojsku. To chodź na podpiwek.
Nie zaciągnę cię na wódkę, ani też do dziwek.
Taki co to mechanikę ogląda i maca,
Da se radę później w życiu. Czeka cię tu praca?

Już przyjęty jestem z pierwszym, powiadomię władze.
Teraz pojedź osobiście, ja tak tobie radzę.
Wojnę mamy! Chyba mamy. Goń szybko do Lwowa.
Tam czekają już na takich, armia jest gotowa.

Weszli w izbę tuż za kuźnią, dwie flaszki na stole.
Lecz bez kapsla, a na zamki. Ja tą białą wolę.
Kazio wzion jedną butelkę, gdzie szkło przezroczyste,
Trząsnął płynem, zrazu widać, że piwko perliste.

A gdy zatrzask palcem zwolnił strzeliło do góry,
No, to widać, nie obejdzie się bez drugiej tury.
Słuchaj, chłopcze, co się mówi, tam w wojsku na warcie?
Czy możliwe , że to pękło, szept krąży uparcie?

To możliwe. Chociaż wojska podciągnięto w przody.
Może dojdzie do wieczora do jakiejś ugody.
Mój pułk poszedł aż do Lwowa, lwowskie w Katowice.
Jednak gadki, to są szmatki. To może są wice.

24

Dobrze mówisz. Ja też myślę, każdy chce spokoju.
Jednak widzisz, są to rzeczy pełne niepokoju.
Już od roku wśród Rusinów są jakieś sekrety,
W lipcu, zjazd był dziwny bryczek u Hrycia Przylepy.

Ja w sobotę też odczułem coś ,gdy tańcowałem,
Że w me plecy są wlepione, z żelaza kawałem,
Czyjeś oczy. Tuż zza bandy. Dziwne to uczucie.
Mrowie przeszło mi po mózgu, no, a w łydkach kłucie.

Wir zrobiłem ja z Malwiną, spojrzałem za żerdzie,
Mnóstwo było tam młodzieży, co stoi przy Gerdzie.
No, tej wdowie. Taki pijak stał we mnie wpatrzony.
Dziwnym wzrokiem, pełnym ognia. Ten co nie ma żony.

Wiem , to Stepan, on od Machny. Z Niemką teraz siedzi.
W lutym on się do niej przeniósł. On niektórych śledzi.
Może zgłosić to policji? Lecz ja nie dam rady,
O dziesiątej jest kolasa. Ruszam na swe składy.

Myślisz ,chłopcze, że te strzały tam na Westerplatte,
To jest jeno mały zamęt, to figiel na tate?
Ja tak myślę, bo inaczej nie dają urlopu,
Nim zajadę ja do pułku ,to koniec galopu.

25

No ,daj Boże ,byś miał racje. Dochodzi dziewiąta,
Kowal zabrał dwie butelki, ustawił do kąta.
Radio jedno w okolicy, te reformatora,
Może są już nowe wieści. Do roboty pora.

Trzeba teraz zajść też na wieś, gdzie mamy rodzina.
By pożegnać przed odjazdem. Smutno się zaczyna,
Ten dzień pracy na majątku. Pierwszy dzień roboty!
Wszedł do wioski bardzo długiej, tu też z kijów płoty.

Już dotarła tu wiadomość o nieszczęściu kraju.
Ale kilku miało oczy jakby szli do raju,
I przy każdej ichnej bramie, rodziny z uśmiechem.
Dziwny okrzyk, to w Karpaty, biegł za swoim echem.

To Rusini coś witają. Czyżby oną wojnę?
Co dziś rano się zaczęła, a z nią dary hojne?
Kramkowski to z mamą mieszkał w sto dwudziestym piątym.
Wieś ogromna i dostatnia ,o kościele litym.

Krótko żegnał swoją mamę i jej małą Stefę,
Ósme latko ma dopiero ,ale gada wiele.
To rodzeństwo teraz z mamą siedzą jako trusie,
Wylęknione i milczące, w czub zwinięte buzie.

26

Może byś ty tutaj został. Ty jeden wojskowy.
Co my tutaj zrobim sami. Umiesz doić krowy.
A rozruchy jak powstaną? Jaka tarcza stanie?
Jeno zobacz ,cudze bramy, uśmiechnięte dranie.

Zostawię ci tu sto złotych. Idę ,bo wóz czeka,
Poszedł szybko na majątek, po drodze nie zwleka.
Bryczka stała w cztery konie. Dziedzicowa w środku,
Obok wszystkie dzieci były. On siada na przodku.

Z bata strzelił furman stary z wąsikiem za uszy,
Stukot kopyt szedł po polach, pośród rannej głuszy.
Wiele w domy się schowało, by gnębić zgryzotę,
Co od rana dech zaparła ,a strojna jest w rotę.

Bołszowce są niedaleko,jadą do jej stacji,
W tym powozie i w tych koniach nie brakuje gracji.
Po piaszczystej polnej drodze konie rwą w zawody.
W środku ciągnie jeden ogier. Jest pełen urody.

Jemu szybkość odpowiada, to kłusak z natury.
W bokach jego to wałachy, im to macać kury.
Ogier w przody się wyrywa, o łeb ich wyprzedza,
Nie za wiele, no, o tyle jak szeroka miedza.

27

Kazik myśli tu o sobie, tydzień był wesoły.
Wszystko pięknie się zaczęło od remizy, szkoły.
Siostrze pomógł, pracę złapał. Dostał już zaliczkę!
Już wjechali w miasto znane. Już w jego uliczkę.

Już na stacji kupił bilet, siada do wagonu.
Tłok nie wielki, a więc siada. Nie widzi peronu.
Nie za szybko ,życie ,płyniesz? Gnasz jako te konie!
A me serce do dziewczyny w onym mieście płonie!

Nie tak dawno przecież w maju, wiersz mówił na wiecu.
W sali szkolnej, tak akurat przy ceglanym piecu.
Różne ludy się gapili. Byli i Ormianie,
Którzy nigdy o Polakach nie zmieniali zdania.

„To nie prawda, że ciebie już nie ma.
To nie prawda,że jesteś już w grobie.
Chociaż płacze dziś cała polska ziemia,
Cała polska ziemia w żałobie.

Chociaż serce ci w piersi nie bije,
Chociaż spoczął na wieki miecz dzielny,
W naszych sercach wciąż żyjesz, jak żyłeś,
Ukochany wodzu nieśmiertelny.

28

Byłeś dla nas posągiem ze stali
Byłeś dla nas sztandarem wspaniałym.
Tyś coś Polskę obronił i ocalił
I wydźwignął na wieczny szczyt chwały.

Już usnąłeś po trudach nadludzkich,
Nie zwycięży już Ciebie ból żaden,
Ukochany ,marszałku Piłsudski,
My żyjący, Twoim pójdziemy śladem.

Dziewczyna też jasnowłosa o oczętach ze lnu,
Chciała wierszem zbudzić życie już z głębokiego snu.
Oczy jasne lśniły kwiatem, tam niwy barwiące.
Słowa były bardzo wzniosłe i serce palące.

„Czyn to jego, Piłsudskiego, sprawił taki cud.
On legiony za kordony w bój o Polskę wiódł.
Z nim strzeleckie szły drużyny w bój.
Z nim wracały w blasku chwały, niosąc sztandar swój.”

Działo się to w Rohatynie, który on nie mija.
Dobrą trasą na zew jedzie, kciuki sobie zbija.
To o ławę, to o szybę, to o klamkę z miedzi,
Nie wie nawet, kto też z boku, obok niego siedzi.

29

Wici w radiu spiker rzucił. Wróg w granicach kraju!
On już jedzie i wspomina wiec szczęśliwy w maju.
Na tym wiecu poznał Malwi, o oczach niebiosa,
Gdy na deskach wiersz mówiła. Wiersz mówiła bosa.

Pociąg wlecze się dość wolno. Nie może przyśpieszyć?
No, a palacz pogrzebaczem, to nie może mieszać?!
Aby szybciej mijać wioski, stacyje i sioła,
Jaka straszna wokół cisza, cisza jest dokoła.

W tym przedziale są dwie ławy, naprzeciwko siebie.
Ludzi ośmiu, drzwi jest dwoje, pociąg się kolebie.
Stukot kół jest jednakowy. Ten drań nie przyśpieszy?!
Wróg jest w kraju! On nie wyrwie pociągu z pieleszy?

Lipica i jej perony. Wsiadających wielu,
Cicho wchodzą do przedziałów. Jęzorem nie mielą.
Co się dzieje? Tu pomyślał;- może to Rusini?
Milczą dziwnie, każdy język o swe wargi ślini.

Ci nie staną do obrony o granice państwa,
Aby teraz nie zrobili jakowegoś draństwa.
Było tutaj dość rokoszy, ruchawek, bijatyk.
Tu wystarczy, aby nadszedł od Boga lunatyk.

30

Wnet też kupę sobie zbierze. Krzyknie;- nas bohato!
Nie musi być wcale mądry. Rykną; to nasz batko!
W trzeciej klasie już jest tłoczno. Stoją między ławy.
Na końcu to się gramoli ktoś bardzo kulawy.

Pociąg wolno ruszył z miejsca, jakby się nie chciało,
Ociężale, bardzo nudnie. Coś w piecu nie grało?
Może ciężar jest za duży? Ludzi wsiadło wiela,
Nie. Przyśpiesza! Coraz bardziej ruchy swe ośmiela.

Ten kulawy ciągle stoi, tu między ławkami.
Stoją także i kobiety. Wszystkie z tobołkami.
Kazik wstaje ,łapie chłopa i sadza na ławę,
Ze zdziwieniem widzi ,oczy ma człeczyna łzawe.

Kawalerze, ja dziękuję, serce masz złociste.
Abyś dobrą żonkę dostał, na wieki wieczyste.
Doczekalim to się ,chłopcze, wojny nad wojnami.
Samoloty miasta puszczą z pożogą, dymami.

Taki to wszędzie doleci, nocą puści race.
Bombą wielką to w mgnieniu zniszczy ludzką prace.
Kazik dąży z jego myślą, wiele w tym jest racji.
Zobaczymy, jak to będzie. Ruch znowu na stacji.

31

To jest pociąg osobowy, staje tam gdzie trzeba,
Kazik bada okolicę, wszędzie wielka bieda.
Klasa pierwsza, klasa druga, tam to nikt nie siada.
Tu się robi coraz duszniej. Stratują się chyba.

Rządcy żona wsiadła w pierwszą. Ona ma wygodę.
Razem były też dzieciaki, wszystkie bardzo młode.
Tam to luzu oni mają. Nacisk coraz większy,
W tym przedziale żadna chusta głowiny nie upiększa.

Są i białe ,są i czarne,różnie podwiązane,
W torbach mają boczek, jaja, czosnki zawiązane.
To do miasta ,do wielkiego, gdzie zbyt jest od ręki,
Tam w tym mieście odpoczynek i koniec udręki.

To jest czwarta po obiedzie,widać już wieżyce.
Podaj, pani, mi na plecy, to z przodu zachwycę.
Tak nawzajem swe tobołki z rampy na bark brały,
Pierwsze kroki, gdy zrobiły lekko się huśtały.

Rohatyn to stacja duża, są też i rozjazdy,
Na wagonach pełno wojska, konie mają uzdy.
Małe wozy drabiniaste, nieraz jest armata,
Oczy wojów w przód wpatrzone, bo postój to strata.

32

Ten kulawy się odezwał; patrz pan, nasze wojska.
Jadą chłopcy na Germana. Lecz duża jest Polska,
Nim zajadą tam do Gdańska, to wiele się zmieni,
Woda z deszczu szybko płynie i nieraz się pieni.

Chyba ruszą, rzecze Kazik. Transport taki długi.
Może ruszą ,lecz przed nami to narodu sługi.
W Rohatynie jest już luźno mało kto dosiada,
To też Kazik ze zmęczenia na ławę upada.

Poprzez okno widzi wojsko na wagonach lorach,
Wszyscy jakoby czekali, nie łażą po torach.
Postój jednak się przedłuża, ułan zagaduje,
Taki postój, gdy są walki, nerwy wojsku truje.

A tak ,tak,tak, tu się zgadzam. Ja tutaj walczyłem.
I tu błędy u dowództwa na palcach liczyłem.
Tu pan walczył? Tak tu byłem,gdzieś w tej okolicy.
W tej brygadzie drugą zwaną. W bój szła bez przyłbicy.

W Rafajłówce ja się biłem, brałem Stanisławów
Z Karpat zeszli tu na pola,poprzez wielki parów.
Później na Prut w Bukowinę, zima była ciężka.
W lutym rozkaz przyszedł cichy,wiać, bo będzie klęska.

33

Pod Rarańczą odstąpiono ode wiedeńczyków.
Po ich trupach marsz na fronty, bęc do ciubaryków
Połączono się z korpusem, Dowbor-Muśnickiego.
I walczyli my z Niemcami z frontu rosyjskiego..

W bitwie byłem pod Kaniowem. Trudno było w Rosji.
Nie ma żarcia, amunicji, uciekali popi.
Chaos to już był zupełny, rządził co miał bronie,
Każdy kto był generałem, wiedział, Rosja tonie.

Mało wiem o tej brygadzie, mówi grzecznie Kazik,
Ja to czuję, że z waszeci, to mówiąc stary ćwik.
Ja mam kartę powołania, jadę do brygady,
I z zazdrością patrzę w okno na wojskowe składy.

Był wiersz taki o brygadzie, no, pana Englichta,
On mozoły nasze przeżył ,źle też było, a niechta.
Żywność to brano z majątków, one w naszym ręku,
Ale mleka kupić na wsi, to szło jak po sęku.

No ,a jaki to wiersz zna pan, o swojej brygadzie?
Bo ja nie znam, nie słyszałem. Jestem jakby w biedzie.
Czy pamięta pan z dwie zwrotki? Posłucham ja chętnie.
Niech pan mówi, choćby nawet, nie tak bardzo składnie.

34

„Jakoby pielgrzym, patrząc w słońca złoto,
Choć ze znużenia słania się i pada
Idzie swym szlakiem z wieczystą tęsknotą-
Druga Brygada!

Lśni cudnie słońce na bagnetach stali
I płonie błysków tysięcznych kaskada,
Idzie swym szlakiem z równowagą fali-
Druga Brygada!

Idzie przez miasta obce i przez sioła,
Patrzy nań ludu obcego gromada,
Nikt jej z radością nie wita …nie woła-
Druga Brygada!”

Może jakoś zapamiętam. Dziękuję za treści.
W takim wierszu bardzo wiele historii się mieści.
Tak, to prawda. My byli tu osamotnieni,
Obca nacja, jak Słowacy, Polaków nie ceni.

To Madziary, to Rumuni, a nawet Rusini,
Nie podali szklanki wody ani pestki z dyni.
Armia była to niemiecka i szwargot niemiecki.
Nawet baby nas nie chciały, podciągały kiecki.

35

Spójrz przez okno, młody chłopcze, wagon wojska stoi,
Jakiś rozkaz jest zdradziecki, diabeł szyny łoi.
Tam gdzieś bitwy są na Śląsku, a tu zastój jeno.
To znak czasu nam nie znany. Na wagonach drewno.

No, nie wszędzie, oponuje chłopak tak jak może.
Są armaty są i czołgi. Tu Niemcowi gorze.
Ja z ułanów nowoczesnych. U nas są motory,
Są też konie, są ciągniki, pierwsze do tej pory.

Inwalida podniósł ręce. To będzie kolczuga!
Co porazi obcych w kraju. A jest może druga?
Są armaty bardzo ciężkie, one mają konie.
Inwalida spuścił ręce, klasnął w swoje dłonie.

To jest mało. Ja tu żyję w pustkowiach Podola,
Nie znam świata ani kina, ni muzyki sola,
Gazet nawet ja nie czytam, chyba , że w sklepiku,
Więc się martwię o ojczyznę, kochany chłopczyku.

Stąd pochodzę, stąd z Podola, a mój dziad Wincenty,
To ze Zbrucza kamień targał, a kamień był święty.
Do Krakowa go zabrali. Lud chciał go pogłaskać,
Władze z Wiednia zakazały. Zakazały klaskać.

36

Świst jest słychać parowozu, osobowy dryga,
I do przodu chociaż wolno, coraz szybciej śmiga.
To znak czasu, woła mówca. Wojsko tu zostaje!
My jedziemy, my bez broni, słów na to nie staje.

Kazio także jest zdziwiony. Przy budynku stacji,
Stoi pan w czerwonej czapce, no i ktoś z policji.
Zawiadowca trzyma lizak w górę uniesiony,
Przy nim także są wojskowi, kilku z lewej strony.

Chodorów jest gdzieś daleko, semafor zamknięty.
Czerwona się lampa pali, jakby punkt przeklęty.
Świateł stacji to nie widać. Jak to jest daleko?
Tego nie wiem ,mówi mówca, tak jak i piekiełko.

Krótką chwilę więc milczeli. Trzeba stać i czekać.
Gdyby tamci mogli puścić, nie mogliby zwlekać
Coś się dzieje, my nie wiemy. Święty Boże ,co ty?
Inwalida się odezwał, Boga mego się lży.

A to czemu, proszę pana? Pan jest innowierca?
Tak od lat już zapomnianych, ród nie chce wisielca.
Mamy swego z drewna dębu. Kamień jest w Krakowie,
Trochę tutaj postoimy, niech mi pan opowie.

37

Wierzymy w rodzie w Światowida spisane to dzieje.
Ale tym się nie chwalimy, gdy wiatr zły zawieje.
To ciekawe, stara wiara. Biblię za nic macie?
Bez Chrystusa tak żyjecie, kogo uważacie?

Co się stało z tym kamieniem, co dziadek wyławiał?
Dziadek mówił, że pop, co złe. Że on to sprawiał.
Kamień stał w sieni przed laty. Pop kamień wypatrzył,
Kozaki go w lód wpuścili, pop chałupę spalił.

Utopili nam go w Zbruczu,
Gdzie odmęty wieczne huczą,
Gdzie żwir rzeczny kamień ścira
Bożka słowian poniwira.

Tak legendę rozpoczynał dziadek przy kaganku.
Wkoło tużin główek było, głów o kształcie wianku.
Ja wśród nich byłem najmłodszy. Gasł wiek dziewiętnasty.
Bożek stał na półce ściany z drewna, lecz graniasty.

Utopili na wiek wieki,
W nurt głęboki, wir daleki.
Tam pierś fali skały liże,
Nurtem płynie w doły, niże.

38

Tak my dzisiaj w Wieczór Pusty,
Tu do niego w te zapusty.
Modlą się skruszone raby,
Chociaż szczep nieliczny słaby.

Ułan poczuł, że legenda chwyta go za serce.
Ciekawostki w niej tu były, czuł się już w rozterce.
Stare bogi starej baśni tu są w tym przedziale,
Albo może i w Karpatach na Gerlacha skale.

Proszę mówić, to ciekawe. Ciekawość mnie zżera.
Ale posąg wyciągnięto? W Krakowie jest tera?
Wyciągnięto w Wiosnę Ludów, to było za Bema.
On huzarów z liną przysłał, szukali czterema.

Chciał coś mówić inwalida, świst przerwał w pół zdania.
Pociąg ruszył, dojechali, czas jest pożegnania.
Ułan stanął na peronie, szuka kolejarza,
Co pouczy go jak jechać, trudność go nie zraża.

Nieznajomy mu pomachał zza szyby przedziału.
Ułan stanął zamyślony, gość znikał pomału.
Jakie dziwne to spotkanie, zaczęte grzecznością,
Legenda ta aż porywa, zdumiewa starością.

39

W Chodorowie na peronie. Chce jechać w koszary.
W miasto wielkie, gdzie pułk szósty i z jedzeniem gary.
Pociąg żaden nie puszczany, żaden na Roztocze.
Po torowisku ktoś tam chodzi, lampa mu migoce.

Na południe przestawiono parowóz do składu.
Nawet w takim bałaganie jest troszeczkę ładu.
Stanisławów przy niedzieli jak zawsze jednaki,
Z dala ujrzał swe koszary i swoje baraki.

Zameldował swe przybycie. Pułku już nie było.
Jeden szwadron na majdanie, wozy z kulą kryto.
Dostał konia i to swego. W dwie godziny stanął.
A pod wieczór z uzdą w ręku, łączką w kółko brnął.

To jest trening, zgranie z koniem i zgranie strzemiona.
Szwadron robi ciągle zwroty, dla czucia, gdzie strona.
Wieczorem rozkaz czytano, podpisał Gielecki,
Rano pod Lwów, aby z pułkiem iść na kraj kielecki.

Inny rozkaz przyszedł czekać! Uzupełniać stany!
Tu codziennie jest ochotnik, a każdy jest brany.
I tak zeszło do niedzieli. Niemiec Lwów oblega!
Nie za wielka, ale Kazia w sercu bierze trwoga.

40

Co to znaczy? Skąd tam Niemiec? Przecież ze Słowacji.
Siedzi on tam całkiem jawnie od samych wakacji.
Nikt nie przeczuł, że z tej strony, prawie, że od tylca,
Horda wpadnie, nienawistna, zgraja obca, wilcza.

Szwadron ruszył w trzysta koni i w długie tabory.
Ominęli jednak stacje,ominęli tory.
Na Żydaczów jest azymut, truchtem poszły konie,
A na koniach są ułani, których swędzą dłonie.

Kałusz był już przed wieczorem, konie szły do rana,
A nad ranem rzeka Świca z marszu była brana.
Rano popas w jej dolinie ,w południe Żydaczów,
Nad Dniestrem się zatrzymali, dla taborów tu bród.

Przed wieczorem był samolot, on miał aż dwa skrzydła.
Koni to on nie zastraszył, spędzał jednak bydła.
Rzucił paczkę w środek wozów i już go nie widać,
Zaraz major pan Gielecki zaczął rozkaz czytać.

„Stać za Dniestrem w widłach Stryja. Konie karmić z ręki”.
Ale to ci jest dokładność. Wielkie za to dzięki.
Chyba to by oznaczało, koni nie wyprzęgać.
Coś tam bardzo naszym zgrzyta i przestaje im grać!

41

Stać za Dniestrem w widłach Stryja. Rozkaz krótki, ścisły.
Już marzenia im o Lwowie jako bańka prysły.
Nadszedł później jeden rozkaz, a był on ostatni;
„Sowiet wkroczył nam w granice”. Szwadron był więc w matni.

Dwa dni później ,to był wtorek, wojska się cofały.
Ode Lwowa a pośpiesznie, kurs na mosty brały.
Na Rumunię, każdy woła. Drogi pełne wozów.
Bandy na nich napadały, używały nożów.

Stary wachmistrz wąsal wielki, czekał na kuriera.
Wysłał w cztery strony trójki, teraz se spoziera,
To w tą stronę, to do góry, uchem łowi dźwięki
Nagle łokieć lewy podniósł, sępa łap do ręki.

Prawą ręką zdjął spod gumki gryps wielkości dłoni.
„Niemiec Stryj zajmuje tera,ale czas nie goni”.
Kucharz ,żarło! Już w te pędy, podbiegł mały Heniek,
Ochłap mięsa w jego ręce, prawie jak bochenek.

Bagnetem ukroił pasek, podał wachmistrzowi,
Ten do ptaka wsadził dzioba. Do jazdy gotowi?
Trzysta koni za nim stało. Milczących kamieni.
Ci wiedzieli ,co nastąpi. Już nic się nie zmieni.

42

Z błoni przecież widać było drogę w kurzu całą.
A na drodze w barwach tęczy chyba Polskę małą.
Co chwila się ktoś podnosił i smagał w przód batem,
Tak koniska obrywały w pożegnanie z latem.

Pierwszy dzień jesieni nastał, szał szarpał za serca.
Obcęgi się zamykały. Winny innowierca.
Może jeszcze jest nadzieja;- przerwać się na mosty!
Konie z biczów mają rany, z tego będą krosty.

Wachmistrz patrzy na tą drogę. Tabory nie wjadą.
Trzeba jeszcze coś wymyślić. Czy ktoś przyjdzie z radą?
Przybył drugi goniec z drogi;- Tarnopol zabrany!
A to dłużej stać nie będę,. Ruszamy kochany.

Na Dolinę i na Szekut. Tabory na czoło!
Czata tylna dziesięć koni. Nie uciekam goło.
Na kuriera, to zostawić w siodle tuzin koni,
Czekać na nich ,nie opuszczać do powrotu błoni.

Iść za nami na Dolinę i do Węgrów kraju,
Oni nasze to bratanki,gościnę nam dają.
Muszę zdążyć w Zaleszczyki albo w Kołomyje,
Droga ciężka ,ale wzgórze tuman nasz zakryje.

43

Tylko wachmistrz im pozostał, mgła starszych zakryła.
Historia tu na Podolu dziwne gniazdko wiła.
Jazda w szóstkach jeszcze stała,strzemię przy strzemieniu.
Słonko prawie do połowy stało w Karpat cieniu.

Tabory już się ruszyły. Jazda jest w bezruchu,
Czeka swego tu rozkazu broń mając na brzuchu.
Trzeci goniec! Słychać z dala. To czujka melduje.
Goniec wpada pełnym kłusem, po błoniu buszuje.

Rozgląda on się za rangą. Już widzi wąsacza,
Wprost na niego więc kłusuje, drogę sobie skraca.
Jak Dekatyn, Kołomyja, droga jeszcze wolna?
Prut jest cichy, no i w prawo Czeremoszu dolna.

Kazik stoi w drugiej szóstce, zmartwienie go gryzie.
Tak bez strzału stąd odchodzić? A bić ile wlezie.
Ale kto ma Niemca pobić? Niemiec stoi w Stryju.
Obacz, drogą wojsko wieje, konie batem leją.

W trzysta koni Stryj odbijesz? Rany ,co się dzieje!?
Sowiet siedzi w Tarnopolu, żłopie z kufla breje,
Twarz Kazika poszarzała. Zostawić rodzinę?
A dziewczyna ,piękna Malwa? Lepiej niech tu zginę!

44

Ale rozkaz? To jest wojsko! Nie czambuł, wataha!
Złamać rozkaz? Nie możliwe.Kazik już ma stracha.
Co to będzie? Pyta Antka. Ja idę z wachmistrzem.
On jak ojciec, on jest z nami. Dom wspomogę listem.

Ja zostawiam dom rodzinny. Wszyscy zostawiamy.
Za granicę mam uciekać? Wszyscy uciekamy.
Zapoznałem ja dziewczynę. Trzy tygodnie temu.
Jeno nie becz i kaganiec załóż sercu swemu.

Kazik podniósł trochę brodę. Skróć wodze u konia,
Tu jest wojna nie skończona. W innej staniem stronie.
Ja zamierzam z Węgier zwiewać rychło do Francuza,
Tam żelaza mają więcej. Zrobią Szwabom guza.

Kazik milczy, a myśl leci do małej chałupki,
Tam gdzie mieszka Malwi śliczna, gdzie z akacji słupki.
Zmówił się z nią na sobotę, chciała argentynki.
No ,a mówiąc mu te słowa, to stroiła minki.

45

Rozdział II

Za władzy sowietów

Mamo, powiedz ,czy płukałaś nogi w Złotej Lipie?
Tak, bywało, przy flisaków wbitym starym słupie.
W dzień Kupały szły niewiasty przed zenitem słońca.
Moczyć nogi do południa. Nikt ich nie odtrąca.

To magiczne opowieści tliły się w narodzie.
Od tych czasów najdawniejszych. By być przy urodzie.
Kto się w zimnej wodzie pluska, miał cerę dziewicy,
Chociaż latek przeminęło ,że i nikt nie zliczy.

„Na Podolu biały kamień
Podolanka siedzi na niem.
Siedzi, siedzi wianek wije
Z białej róży i z lelije.

Przyszedł do niej Podolaniec
Podolanko daj mi wieniec.
Jabym ci wieniec oddała
Gdybym ojca się nie bała.

46

Nie tak ojca ,a jak brata
Który gorszy jest od kata.
Zatruj brata rodzonego
Będziesz miała mnie samego.

A ja nie wiem ,czym się truje
Czy się zbiera czy kupuje.
Idź do sadu wiśniowego
Zerwij węża zielonego.

Ugotuj go na mięciutko
I pokrój go na drobniutko.
Przyszedł braciszek z kościoła,
Co gotujesz ,siostro moja.

Drobne rybki na półmisku
To dla ciebie, mój braciszku.
Siostro,siostro coś mi dała,
Że mnie głowa rozbolała?

A czy czysta woda była? Wody tam nie było.
Nie widziałaś ty jej lustra, gdy się nie marszczyła.
Jeśli kamyk se rzuciłaś, by skakał po toni
To widziałaś jeno jego, że go czajka goni.

47

Wodę jeno było widać na zakole rzeki,
Gdzie się trochę i burzyła lub gdy wsadzisz rękę.
Tam gdzie była zastoina, to piach leży denny,
Wśród moczarki się wałęsa pstrąg niezwykle senny.

Patrzysz wzrokiem ty na rybę, myślisz, że w powietrzu,
No, bo woda taka czysta. Listki się poruszą.
Nie od wiatru, tylko nurtu, a więc woda bieży.
Nad tą wodą świętą, czystą, to Ciemierzyn leży.

Czy ja byłam nad tą wodą ,gdy się wiosna zmienia?
Nie pamiętasz, z tatą byliśmy i była też Stenia.
Trzy miesiące temu byliśmy ,dzień był pochmurny,
A to wtedy, co tak Jacek płakał taki durny?

Tak, tak ,wtedy. Więc pamiętasz. Napijesz się mleka?
Nie chcę, mamo, taty nie ma, czemu z przyjściem zwleka?
Wróci zaraz, stogi stawia, dzisiaj je ukończy.
I zostanie aż do rana, z tobą rączki złączy.

No, a stryjek czy przyjedzie? Mówił,że powróci,
On przyjedzie, jeno Niemca z ojczyzny wyrzuci.
A kiedy on będzie? No, przed zimą to się zjawi,
Jak powróci, to niech zaraz właz na strych naprawi.

48

Tak naprawi ,niech no wróci. Będzie spał na strychu.
Tam nakryje się największą tą od nas poduchą.
No, a po co mu największa? Niech zabiera jaśka jaśka.
Cieplej jemu będzie w zimę, tam jest prycza płaska.

Tak gwarzyła sobie Jasia z mamą przy sobocie.
Były same w ogródeczku, tuż przy samym płocie.
Między chatą a tym płotem, ogródek był mamy,
Co w nim było i co rosło już raport składamy.

A więc teraz na początku września czerwonego,
Czas pomówić tu o dalii, kształtu bufiastego.
Krzewy to były ogromne, kwiat jak kapelusze,
Są tu białe i różowe i radują dusze.

Była także i hortensja, blada i znużona,
Widać było jej szlachetność , pomału już kona.
We dwóch rzędach się gromadził aster pikowany,
Do wazonu właśnie dzisiaj przez mamę ścinany.

Stała także już czerwona w kiście jarzębina,
Piękna była. Wrzesień był to. Piękność nie jej wina.
Tak ze wstydu za urodę zwiesiła korale,
Są okrągłe, tworzą tarcze, jakoby medale.

49

„Moja Maryś ,nic nie mamy, jeno się kochamy,
A obiadu i śniadania nie będzie z kochania.
Hej,hej,hej-że ha ino jedyna!
Hej,hej,hej-że ha ino dziewczyna!

Nie będziem się tedy żenić, nie staje ochoty,
Ty masz jeno dziesięć groszy , a ja mam złotego.
Hej,hej,hej-że ha ino jedyna!
Hej,hej,hej-że ha ino dziewczyna!

A nie żeń się, nie żeń ,Jaśku, to niedobry zwyczaj,
Ale jak się nie chcesz żenić ,to się nie zalecaj!
Hej,hej,hej-że ha ino jedyna!
Hej,hej,jej-że ha ino dziewczyna!

Powiedz mamo ,czy to w szkole śpiewałaś piosenkę?
Nie, Jasieńko, to z wesela, żegnano panienkę.
Gdy wesele moje było, to drużba przy bramie,
Ustawiła mostek z rąk swych i śpiewała dla mnie.

A orkiestra od ułanów była z Tarnopola,
Teściu hojnie ich opłacił i prosił do stołu..
Teraz ,córuś, się rozglądam i patrzę przed siebie,
Oczy moje są za płotem ,a ma ręka w glebie.

50

A to było od ulicy, gdy spędzano bydło,
Ryku dużo, pyłu dużo i mleczne pachnidło.
Na wieczorny udój było ,a z bydłem owady.
Krowiny szły pod gałęzie, nie ma innej rady..

Pastuszek na końcu stada pokrzykiwał znaki,
No, łaciata twoja kolej. Na lewo do matki.
Durka, Durka, teraz w bramę, gdzie od rynny rurka,
Gdzie zaś leziesz, cofnij że się, ty prawdziwa Durka.

Krowy zaś to rozumiały, wchodziły w zagrody,
Gdzie też z miejsca na nich czekał kubeł pełen wody.
Z drugim kubłem gospodyni doiła krowinę,
Ile mleka się ciągnęło ,taką miała minę.

Mleko zaś topiono w studni, do wczesnego rana,
Kiedy to po pierwszym brzasku, kanka była brana.
Przez mleczarza z całej wioski, kanek było trzysta,
Wóz piętrowy na oponach a platforma czysta.

Ta platforma od mleczarni, była z Bołszowica,
Pan Bartosik cugle tęgo w swym ręku zachwyca.
Na platformie, gdy zaś siedział, zgrywał dyrektora,
Bat do ręki wolno brał swój,wio, do miasta pora.

51

Mamo, słyszę Stefcia idzie,głośno gada, krzyczy.
Jak te wstrętne chłopaczyska, te z tamtej ulicy.
Stenia wraca, była w szkole. Mamo, ja chcę Asa!
Tak to chłopcy wszystkie mówią, mówi cała klasa.

Stenia szkołę rozpoczęła, w bok ma dwa warkocze,
I kołnierzyk bielusieńki, plecak co chlupoce
Już zza płotu szybko mówi; a była zabawa,
Na podwórku my śpiewali, reszta biła brawa.

„Mało nas, mało nas do pieczenia chleba,
Tylko nam, tylko nam ciebie jest potrzeba.
Dużo nas, dużo nas do pieczenia chleba,
Teraz nam, teraz nam ciebie tu nie trzeba.”

Pierwsza w kółku to ja byłam i dobrałam Zosię,
Taką rudą ,znasz ją mamo, piegi ma na nosie.
Ona ze mną w ławce siedzi, dobra koleżanka,
Dziś mi dała aż połowę swego z astrów wianka.

Nim zaś furtkę otworzyła ,to mówić przestała;
A co, sklep to jest zamknięty? Nic nie rozumiała.
Tato z rana jest na polu, odrabia sąsiedzkie,
Późno wróci, jeszcze potem natnie koniom sieczkę.

52

Mamo, chodź, się zabawimy Janina do środka,
Śpiewaj, mamo, razem ze mną, Jasia taka słodka.
„Mało nas, mało nas, do pieczenia chleba,
Tylko nam, tylko nam ciebie jest potrzeba.”

Dzieci dawno już posnęli, gdy Franciszek wrócił.
Najpierw serdak na kuferek szybko zdjął i rzucił.
Potem buty na podeszwie,skarpety spocone,
A na końcu to powitał śliczną swoją żonę.

Co, Marysiu, jak tam dzieci, nie mówią o wojnie?
Nie, nie mówią, Stefcia nawet śpiewa kółka hojnie.
Wojna jest naprawdę ostra. Z trzech stron idą szwaby.
Jak na razie popłoch mają te przy radiu baby..

Jak ty myślisz ,co to będzie? Przegramy, przegramy.
To kraj biedny. Prócz konnicy to tanków nie mamy.
Znowu pójdziemy na dwa wieki w niewolę Germana.
Nikt nie ruszy palcem w bucie, przegrana, przegrana.

Pójdę nabrać wody z beczki, trza napoić stwory,
Lęk mam w środku. Nie odparto nigdzie do tej pory.
Zmartwił żonę, która cicho drwa do kuchni wkłada.
A na stole na ceracie, dwa kubki rozkłada.

53

Pan Franciszek do żurawia podstawił dwa skopki.
Spuścił drzewce, nabrał wody, ciągnie ceber z klepki.
Tę studnię to wykopało aż pięciu sąsiadów,
Wody to zaś w niej przybywa podczas wielkich spadów.

Tu źródełko kiedyś biło, w tym miejscu kopali,
Teraz dumni z dokonania, wodę stąd czerpali.
Woda zimna krystaliczna, u stóp Gołogóry.
Co się wokół panoszyła, lecz nie sięga chmury.

U stóp onej jest początek, zwany tu Podolem,
Tu są ż źródła rzeki wszelkiej,geografii zerem.
To stąd płynie Złota Lipa co dno ma piaszczyste,
Inne rzeki też tak robią,są nawet parzyste.

Sąsiad Marcin też podjechał smykiem, beczki aż dwie.
I się pyta tu Franciszka. Co zaś on o tym wie?
Nie za wiele mój sąsiedzie. Tyle co radio.
Lecz przeczucie to mi mówi, naszych oni biją!

Chyba biją, ja też myślę. Niemiec ma żelazo.
A co z nami? Znów niewola? Znowu idzie groza.
Po nabraniu w beczki wody, stanęli, palili.
Słowem swoim, gniewem swoim napastnika bili.

54

Szarówka ich przepędziła,pojenie zwierzyny,
Niedosyt później poczuli, mów swych nie skończyli.
A kto skończy? Gdy tragedia cały kraj ogarnia,
Mowy mało na pół wieku! Pług skibę przygarnia.

Jest ciemnawo, a robota to na dwie godziny.
Wody nalać ,ściółkę sypać, powiązać gadziny.
A na koniec to drapakiem, podwórze poskrobać,
Aby oko ludzkie swoje chciało upodobać.

Był dziś właśnie na odrobku, w drugi dzień wojenny
Nie narzeka, że już wieczór, a on jak stajenny.
Nie narzeka,że dziś sklepik zaparty od środka,
Od ulicy to zaś wisi największa tam kłódka.

Ma niepokój inny w sobie. Ojczyzna, rodzina!
Zagrożenie na lat wiele. Rozterki przyczyna.
Nakłada siana w drabinki, smutek to go gryzie.
Klnie więc w duszy, klnie na wszystko,klnie ile też wlezie.

Klnie se w duszy, aby żonka tego nie słyszała.
Boby ona ze zgryzoty łzami się zalała.
Po co martwić kobiecinę? Co przyjdzie, to przyjdzie,
A gdy przyjdzie znów niewola, to szybko nie wyjdzie.

55

Gdy ukończył już obejście, wyszedł przed chałupę.
Patrzał prosto w swą ulicę, słyszał zaś gdzieś kupę.
Tam rozmowy były głośne,słyszał , lecz nie widział,
Głosy nie były zmartwione, ktoś wesoło gruchał.

Białe róże tobie daję i białe korale,
Może za to coś dostanę ,a może i wcale.
Może będzie pocałunek, a może kradziony,
Jeśli tego mi odmówisz ,pójdę w inne strony.

Jasiu,Jasiu tyś za prędki
Hamuj swoje chętki.
Bez miłości za korale
Nie dam nic ci wcale.

Jeszcze chyba tam brakuje jeno mandoliny,
Z głosów, które tu dochodzą, są tam dwie dziewczyny.
Młodzież grozy to nie widzi, póki nie ma batów,
Lecz niedługo to pogardzi i przeklnie swych katów.

Tak też było i przed wojną, co w Serbii zaczęta.
Nikt nie myślał z mego koła,że będzie przeklęta.
Tam daleko się zaczęła, lecz przyszła w Podole,
Pokłóciła tu dwie nacje,co były przy stole.

56

Kto to może dziś powiedzieć, co z burzy wyrośnie,
No, bo rowek nie przebiega tu o jednej wiośnie.
Oprócz wiosny jest i lato, co się właśnie kończy,
Czy z jesienią tego roku to jakoś się złączy?

Nie każdemu to przeszkadza, z krajem nie związany.
Narodowość tu jest inna, grzech inaczej brany.
Tu religie są aż cztery,szkoły też są różne,
Nacje też myślą po cichu,że są sobie dłużne.

Umęczony i stroskany poszedł spać bez picia,
A niedzielę to rozpoczął od policzków mycia.
Gdy po wodę dla swych koni, beczkę smykiem ciągał,
Przy żurawiu byli bracia. Jan bratu urągał.

Co się stało? No ,sąsiedzi? Marcin był u radia.
A mnie nie wzion, bo nie chciała tam tego popadia
Na radio się też składałem,żona nie rusinka,
I co z tego? Ja bym chętnie,moja z miedzi linka!

Mój Franciszku, rzecze Marcin,wiesz ja mam rusinkę,
Popadia mnie zawsze wpuści,niby już rodzinka.
Jana, mówi ,nie chce widzieć i boki podpiera,
Prawdę mówiąc to z tej baby, to dobra cholera.

57

Słuchaj, Marcin ,a co w radiu? Lwów bombardowano!
I co jeszcze? Trwają walki,są okrzyki. To rano nadano.
Coś odparto? Nic nie mówią. No ,a coś stracono?
Front się cofa do Warszawy. Samolot strącono.

Lwów od frontu jest daleko, skąd tam bomby lecą?
To Słowaki nam pod nosem znicz wojenny niecą.
Ano słusznie ,tam są Niemcy. Ciekawe,ciekawe,
W tym to starciu samoloty zachwycą se sławę.

Po nabraniu Jan i Marcin ruszyli z beczkami,
Pan Franciszek ciągnąc wodę, patrzył nad wzgórzami.
Żuraw skrzypiał wysuszony, deszcz lał miesiąc temu.
Wszędzie sucho i dogodnie w polu a każdemu.

Nabrał wody, lecz nie ruszał wpatrzony w południe.
Słońce wzeszło dość wysoko,kraj złociło cudnie.
Gołogóry szły w niziny horyzontem całym,
On stał sobie przy żurawiu w blasku słonka białym.

Radio było w polskiej szkole, wieczorem tam pójdzie,
Teraz najpierw to podwiozę na smyku tę wodę.
Wcześniej ja nie pomyślałem, by iść radia słuchać,
Nie będę ja t a m się wpraszał, w kaszę komu dmuchać.

58

Do popadii, jeszcze czego! Radio na świetlicy,
Pójdę sobie tak o zmroku, bateria się liczy.
Wezmę cztery „Elektrony”, pójdę spędzę wieczór.
Teraz wio, kasztanku drogi. O, poluje kocur.

Wiesz co, Maryś, teraz pójdę do szkolnej świetlicy.
Tam na radio. Późno wrócę. Ty bądź od ulicy.
Ja zapukam lekko w okno, dwa i trzy razy.
Nie otwieraj ty obcemu. Obcy nieraz parzy.

O ciemku wszedł do świetlicy, pełno tu słuchaczy.
Radio świeżą wiadomością wieczorem ich raczy.
Pan Franciszek słucha pilnie. Dał baterie swoje,
Radio jednak mówi o tym,że ciężkie są boje.

No ,a o czym to nie mówi? Tu się wsłuchał kupiec.
A nie mówi, co stracone. Powtarza jak głupiec.
„Jeszcze walczy Westerplatte. Jest obrona Helu.
Nasi biją się nad Bzurą. Niemców legło wielu”.

Gdzie jest Bzura? W środku Polski. Kamuflaż do czarta!
Toć przed Bzurą i Utratą jeszcze rzeka Warta.
Lęk przeniknął straszny kupca. Lęk niepowodzenia.
Nie odparto,odrzucono, wojna w mrokach cienia.

59

Wrócił późno, nic nie mówił,prawie dwa tygodnie.
Szlag go trafił, kiedy rano wciągał swoje spodnie.
Marcin w szybę tłukł kułakiem. Ruski idą falą!
Na piechotę, szpic bagnetem od Wicyna walą.

Ciężko podniósł się Franciszek, ciężko z bólem piersi.
Hej, Marcinie,gnaj do szkoły,buchnij, będziem pierwsi.
Wraz do worka a cichaczem,to diament,to karat.
Przynieś skryty do sklepiku,otwieram– Ten krawat!

Kupiec kłódki poodmykał,siadł ciężko za ladą.
Kto też pierwszy tu przybędzie? But mazał pomadą.
Czekał, czekał na Marcina. Jest! Z worem na barach,
Markował,że jest kulawy. Jak ćwik na galarach.

Kupiec zważył kilo cukru, zważył kilo kaszy,
Pyta ciągle, czy ich widać,tych od płaskich twarzy.
Wór za ladą schował skrycie,rzucił nań gazety.
Marcin biorąc kilo cukru,rzekł;- ot i sowiety.

Szli na wprost sklepiku kupca, kupą w kurzu drogi,
Kiedy doszli tuż przed furtkę, to widać ich nogi.
Część ich w lewo, część na prawo. Kupiec obserwuje,
Ale pracy nie przerywa i towar szykuje.

60

Przeszli? Nie,już widzę idzie następna wataha.
Wiesz ,sąsiedzie, napędzili nam dobrego stracha.
Zamknąć teraz nie wypada. A jak znajdą „Funkie”
To będziemy wnet pod ścianą! Wołam swoją Stenikie.

Czy to wojsko czy łazarze? Zobacz te czub-czapki.
No, a buty brezentowe, czy to może chlapki?
Znowu idą, nowa grupa. Szukają oporu,
Spójrz na miny, są zdziwione. Brakuje koloru.

A jakiego? Czerwonego. Brak ludzi z opaską.
To mnie dziwi, no bo wielu darzyło ich łaską.
No, kto taki? A dyrektor,ten pan Bazalewicz.
Co to głowę sobie nosi, jak ongiś carewicz.

Przeszli chyba,to ja zmiatam. Bierz towar pro forma.
Marcin z koszem sklep opuścił,poczłapał do doma.
Kupiec najpierw spojrzał w okno, chwycił telefunken,
Sień przekroczył,worek schował,za łóżko malutkie.

Szybko wrócił, spojrzał w okno, ulica puściutka,
No, odetchnął,zobaczymy,sprawa nie głupiutka.
Jeśli w miesiąc się nie wyda,to już pozostanie.
Do wieczora nikt nie przyszedł. Sklep ma słabe branie.

61

Wojska we wsi to przybywa, konnica, taczanki.
Żuraw dla nich już pracuje, ma słabe przystanki.
Wodę szybko więc wybrali. Studnia jest bez wody,
Z rzeki teraz ruski czerpią, wyrywają kłody.

Te przy brzegach, na budulec, piłują też lasy,
A się spieszą, by przed zimą zostawić golasy.
Ludzie patrzą na tą armie, chyba zbieranina,
Co zobaczy to ukradnie. Jedzeniem- konina.

Te ich konie jeszcze chodzą? To workoszkielety.
Oni się tym nie przejmują, No ,bo to sowiety.
Po tygodniu Stefcia płacze,że w szkole ją ruga.
A kto taki? To uczyciel, pedagoga struga.

On jest Żydem. Był handlarzem skupował se szmaty,
Teraz uczy polskie dzieci, ma „czasy”, bogaty.
On wciąż krzyczy,że litery to źle wymawiamy,
Że es wcale nie jest es, bo ce jest literami..

A jakimi literami? No, ich alfabetu.
Całkiem inne są litery,niby takie same.
Lecz inaczej według niego, teraz są nazwane.
I co która się odezwie; głosu u was nietu!

62

Kupiec spojrzał więc na żonę,oto już są sęki.
Jakby mało ich niewoli i różnej udręki.
Masz się uczyć ,tak jak uczą. Nie marudź, nie kapryś,
A do żony szepnął w ucho,- gdy do władzy foryś…

Patrząc w słońce o południu czujesz skłon swej niwy.
W stronę jego nastawiona, słońce czyni dziwy.
Lepiej grzeje pod tym kątem. Lepiej grzeje rano,
To też wcześniej siano z łąki na wóz ładowano.

W innym kraju po południu rolnik kupki zwozi.
Tutaj jednak na Podolu, wcześniej słonko grozi.
Wszystko tutaj rwie do słońca. Każda struga,rzeka,
Jeśli skarpa jest wysoka ku słonku ucieka.

Jedno teraz jest inaczej, gdy sowiet tu rządzi,
Lud jest gnany ku wschodowi. W tej drodze nie błądzi.
W poprzek rzeki, gdzie są mosty, but wznieca tam pyły.
A żołnierskie ciężkie buty o kamyki biły.

Są bez broni, bo to plenne, strudzeni bez miary.
Wszystko prawie szeregowcy, jeden z nich jest stary.
Chyba sierżant,ma pagony zerwane z guzikiem,
Są bez pasów, zakurzeni, oddychają z sykiem.

63

Na początku października, by sprawdzić buraki,
Pan Franciszek poszedł w pole i płoszył kuraki.
Te przepiórki nie usiadły, a w górę się wzniosły,
Grendysz patrzy, a w redlinie leży ktoś dorosły.

Głowy to już nie podnosił,tylko dłonią kręcił.
I nie stękał, jednak widać,że wewnątrz się męczył.
Coś za jeden? Żołnierz chyba. Ma spodnie żołnierza.
Nie ruszaj się ,tu zaczekaj i do domu zmierza.

Nic nie mówiąc swojej żonie konia do kolasy,
Wrzucił worki puste cztery i kawał kiełbasy.
I wyjechał sam na pole,czekał tam do zmroku,
Zrywał brukiew i buraki,koniom dał obroku.

Rozeznanie wzrokiem zrobił,wokół było pusto.
Leżącemu dał kiełbasę. Nie jadłeś ty tłusto.
Tyłem wepchnął na kolasę jak worek bezwładny,
Nakrył workiem jednym, drugim, Żołnierz był bezradny.

Nic nie mówił,nic nie jęczał,ani się nie ruszał.
Ale słychać mlaskał głośno,więc kiełbasę kuszał.
Gdy zjechali do zagrody,kupiec spytał zbiega,
Czy też wejdzie po drabinie, czy legnie u żłoba?

64

Gdy nie było odpowiedzi,wciągnięto go w stajnie,
Tam przeleżał nockę w ciepłym,przy koniach zwyczajnie.
Workami został nakryty. Kupiec mówi żonie,
Zrób no kawy z mlekiem ,ciepłej. Jest ktoś w naszym gronie.

Po godzinie poszedł w stajnie. Masz, chłopcze, popijaj.
Leż spokojnie aż do rana, czasem się nie zmywaj.
Człowiek usiadł odmrożony,łykał z flaszki chciwie,
Potem lekko się położył w obornika niwie.

Pan Franciszek nie tak rano z flaszką znów herbaty,
Sprawdził najpierw swe opłotki i wrócił do chaty.
Daj no, Maryś, kilka kromek z masłem ,a bez sera,
On nie może wiele jadać,to starczy mu tera.

Poszedł prosto do swej stajni,żołnierz w rogu siedział.
Nie pytany ,trochę cicho, ale ciągle gadał.
Uciekłem ci ja z konwoju. Strzelali,ganiali.
Mocno gnałem gdzieś do rzeki,a oni przestali.

Dobra,nie mów teraz dużo, jedz co ci przyniosłem,
Ja oprzątnę swój inwentarz, wciągnę cię powrósłem,
Tu na stryszek, tu nad stajnią,zostaniesz dość długo.
Oni mogą nadal szukać,bądź cicho kolego.

65

Na tym strychu po tygodniu, przebrany w cywile,
Żołnierz dostał parę groszy. Porzucił Podole.
Poszedł drogą aż do Lwowa, a potem nie zginął.
No i jakoś z ruskiej łapy z życiem się wywinął.

W listopadzie przyszła zima ,a równo w połowie,
Czy istnieje w zimie życie ,to nikt się nie dowie.
Jeśli w śniegu śladów brak jest,znaczy wokół głusza.
Zamarznięte, zasypane, nic się nie porusza.

Cisza trwała w świętym grudniu, styczeń zimny, martwy.
Gdy jest luty ubierz buty i nie chodź obdarty.
Z chaty wychodź jeno po drwa i siedź na zapiecku,
Wojaż żaden, brak potrzeby,chyba po sąsiedzku.

Tak od lat i wieków zawsze sypiało Podole.
Gdy się pola zabieliły, gdy świeczka na stole.
Nikt nie myślał na Podolu ,aby w ciężkim lutym,
Ktoś uprawiał jakieś jazdy koniem nie podkutym.

Nikt nie myślał, lecz się mylił. Wielu nie z Podola.
Co tu siedzą i tu rządzą. Ich teraz jest wola.
W środku nocy i miesiąca krajanego na pół,
Właśnie obcy zadał sobie,ponad ludzki mozół.

66

Załoskotał kolbą z piętką, do drzwi pani Anny.
Wicyn cały się poderwał,został oszczekany.
Co się dzieje? Wozy stoją. A po co te wozy?
Annę z chaty wyciągają z córeczką na mrozy.

Ludzie tunel grzebią w śniegu,ludzie podglądają.
O tym,że cokolwiek wiedzą, to znaku nie dają.
Nim też tunel wykopali by złapać języka,
Cisza Wicyn ogarnęła, psów zgasła muzyka..

Wozy cicho odjechały żywy towar wioząc,
Co niektórzy z ocalałych,do tej prawdy dążąc,
Nigdy też nie wyjaśnili,gdzie Anna przebywa
Ślad zasypał wiatr zawieją. Śnieg to wszystko skrywa.

Wiele rodzin tak przepadło z polskiego Wicyna,
Ran lutowych nie zagoił dzień co się zaczyna.
Ani też dzień,ani kwartał,ani nowa zima,
Zaginęło wiele osób,z małego Wicyna.

Dla „złych” to są smaczne kąski,cieplutkie osóbki,
Ile dobra po nich będzie,czyściutkie chałupki.
Sało z pieca i golonki,burak,marchew w kopcu.
No i ciepłe leże jeszcze,napalone w piecu.

67

Aj,szczęśliwy ten co dostał,dla siebie zagrodę,
Wnet urządził po swojemu w niej wielką wygodę.
Żyźń radosna go rozpiera,zachwyt dla komuny,
Aj,żeby tak ktoś zagrał i poszarpał struny.

To z radości by trepaka hulał aż do wiosny,
Pokazywał swe uczucia, jaki on radosny.
Gdy wywózki znowu były, radosnych jest więcej,
Gazeta jest do czytania,nie trzeba pieniędzy.

Mała Stefcia od Grendysza chodziła się uczyć.
Już nie skarży się na Żyda i przestała beczeć.
Wciągnęła się w tryby życia,zmuszona nakazem,
Wiersze w szkole często mówi,przed nowym obrazem.

Wokół zastój,monotonia ,w kółko paplanina,
Wiosna kończy się już druga,lato się zaczyna.
Druga wiosna tej niewoli termin ukończyła,
W tym terminie jakaś nowa nadchodziła siła..

68

Rozdział III

Bouszów

W Bouszowie kowal Socha szuka Kramkowskiego.
W ręku trzyma dwie podkowy. One są dla niego.
Jest listopad ,prawie zima już za dwa tygodnie,
Kowal idzie na bosaka ,ma dziurawe spodnie.

Poważanie ma u władzy,jeden w Kornelówce.
On roboczy,krzywe dłonie,trepy o podkówce.
Na nim pieszczą swoje oczy żydokomunisty.
Więc gdy kroczy, no ,to słychać mlaskanie i świsty.

Nam tu wszystkich takich trzeba. No proletariata!
Z takim Armia ta Czerwona zaleje pół świata.
Innych szybko tu spławimy. Władza w ręku ludu,
I nie będzie pośród ludu nikagda już głodu.

Aftozawod ma gdzieś wrogów. To te inżyniery.
Tajne szpony,psują tanki,to te inowiery.
Ale wojska pieszo poszły,wygrały batalie.
Garnki babą będą robić, co mają emalie.

69

Socha idzie i spogląda na uśpioną wiochę,
Z kominów się jeno dymi, ludzi ani trochę.
Serce kraje mu się z bólu,skrywa to uczucie,
Szuka furtki pośród kijów w tym plecionym płocie.

Dzieci Kramkowskich pięcioro,najmłodsza to Stefka.
Właśnie papier zwija w rożek,będzie z tego zlefka.
Do butelki ,a litrowej mleka z cebra leje,
Ojca nie ma? Pyta głośno. On pszenicę sieje.

Czy sam sieje? Nie,jest z bratem. Przyniosłem podkowy.
Pan zaczeka ,muszę nalać,gorzej od połowy.
Bo nie mogę mleka przelać,ceber mi zaciemia,
Ja zaczekam tu na ojca ,u mnie mnogo wremia”

To pan wejdzie tam ,jest mama. Rada będzie panu,
Sok wyciska w worku prasą. Soki z winogrona.
Kowal w kuchnię śmiało wchodzi. Dzień dobry, Marianno.
Sama tutaj się mocujesz z taką wielką wanną.

Pamiętam cię ,gdyś dziewczyną u żurawia stała.
Ciężkim cebrem tyś do beczki wodę świeżą lała.
I to muszę ci powiedzieć,wówczas to szeptałem,
Wierszyk taki,- a już lata swoje przecież miałem.

70

„Gdybym ten mosteczek arendował,
To bym ja mosteczek wyrychtował.
Czerwone i białe róże sadził
A ciebie, dziewczyno ,odprowadził…”

A dzień dobry, panie Socha. Czy światło gdzieś w mroku?
Nie, nie będzie, moja droga,jak prostej na stoku.
Przyniosłem ja dwie podkowy. Chciałbym podkuć konia,
Tu u niego ,więc wrzuć drewna. W kuchni będą kucia.

W kuchni? Tak, bo ludzkie oczy. No, to ja do sieni.
Z balią pójdę,zobacz worek,aż się cały pieni.
Pomógł przenieść wszystko w sienie,miał z sobą obcęgi,
Kilka noży i ufnale, długi rzemień tęgi.

Usiadł w kuchni, bo tu ciepło,czekał, aż powróci,
Od roboty sam Kramkowski. Melodyję nuci.
Znaną tutaj na Podolu,od czasu legionu,
Który przeszedł tędy kiedyś od Madziarów strony.

„O Boże ,a dokąd Bóg prowadzi?
Warszawę odwiedzić myśmy radzi.
Gdy zwiedzimy Warszawę, już nam pilno
Zobaczyć to stare nasze Wilno.”

71

Czas powrotu się przedłuża,szarówka nastaje.
Ziąb też dmucha od północy,lecz śniegu nie daje.
Socha hacele policzył,cztery ma na ławie,
Tamtych nie ma, a tu ciemno na podwórcu prawie.

Wreszcie Reksio się odzywa,Socha wszedł na ganek,
Widzi dwoje jest już w bramie,ścisnął za cyganek.
On już wiedział ,co się stało. Oni szli powoli,
Kramkowskiemu brak jest nogi i go udo boli.

Wyleciała Marianna. Janek,gdzie masz konia?
Stukał kulą długo w sieni,gniewa już go żona.
Nie sprzedałem,nie przepiłem! Zawołał w rozpaczy.
Ty nie pytaj,serce pęka! Czy wiesz ,co to znaczy?

Jeśli tylko się postawisz, to leżysz w redlinie,
Koń państwowy! Czy rozumiesz? Splułem wszystką ślinę.
Syn za uzdę trzymał konia,kolbą dostał w żebra.
Ale żyje i nie jęczy, a mnie trzęsie febra.

Socha słucha, nic nie mówi. Wreszcie cicho rzecze;
Żyjesz ty i twój syn żyje ,to ważne na świecie.
Zasiewy też już państwowe. My jutro na zbiórkę,
Ale jeszcze trzeba ściągnąć do chałupy furkę..

72

Znowu wiec? Co dwa tygodnie? A kto będzie robił?
Cichojta ,zawołał kowal .Nie drażnić sumienia.
Wszak bez naszych tu udziałów wszystko tu się zmienia.
Dobrze, że chłopaka Rusek,że tylko go pobił.

Mógł bagnetem przebić ciało jak nauczyciela.
Co to nie chciał wyjść z chałupy do Żyda chrzciciela.
On tam teraz belfer nowy,wiedzę nową daje,
Nowe prawo,obowiązki i nowe zwyczaje.

Głosi według tych przepisów, co w gazecie czyta..
Podręczniki szkolne w piece,tak jest teraz kwita,
Zapalił się stary człowiek,obcęgi swe schował,
I do wyjścia bose stopy obecnie gotował.

Jednak pani Marianna łapie za rękawy,
Zostań u nas że ,człowieku,przygotuję kawy.
Gdzie po nocy,jeszcze guza nabawisz się człeku,
A skąd pomoc,brak felczera,brak wszelkiego leku.

Tak to prawda mówi pan Jan. Zniknął felczer nagle.
A wieczorem był przy kopcach,zostały tam gable.
Nie on jeden mówi kowal,trzech od ekonoma,
Zaginęło. No, a czwarty,bez obrażeń kona.

73

Oni przecież zarządzali dobrami i polem.
Nic nie zrobim,nie ma armii,palcem nie ukolem.
Trzeba jednak furkę ściągnąć,bo to koła skradną,
Ty idź ,chłopcze, do Hrycaja, on ma pannę ładną.

Poproś ,aby tym wieczorem wóz tu doprowadził,
Idź, a zaraz,mów,że proszę,- kowal chłopcu radził.
Józek wyszedł za tą radą,ciemność, było sucho,
Ale dziwnie od lat wielu w wiosce było głucho.

Uszedł już połowę drogi. Stoj! A ktoś ty takoj?
Czego no to? Mauczaj ty! Mówię tebia ty stoj!
Kramkowskiego do Hrycaja.Po szto na co nocą?
On ma córkę,on ma doczkę .,Smatryj gwiazdy się złocą.

No to idzi .Po raz pierwszy jak się zgodził warta!
W okno puknął u Hrycaja,tam firanka zdarta.
Otworzono wnet do sieni, a chodź ,no do kuchni.
Panie Hrycaj, strażnik stoi .My nie mamy koni.

Wiem już wszystko. Rano ściągnę powóz do zagrody.
Ty uważaj na strażników,tyś głupi ,bo młody.
Nie kręć tyłka po ciemnicy,kulka szybko bzyka,
Siadaj teraz ,dam ci kawy,zbudzi kury grdyka..

74

Muszę wracać. Nie ma mowy. Nocą dużo straży.
Jesteś głodny ,no to ,Dońka coś tobie usmaży.
Drzwi otworzył drugiej izby, Dońka wstań do pieca.
I zrób jadło, ale takie ,jak chłopak zaleca.

Słychać szelest i stąpania,w progu stoi zjawa,
Ale tu mu smakowało. Boczek albo kawa!
Później zdrzemnął się na ławie, a z pianiem koguta,
Wciągał wolno i zakręcał sznurówki u buta.

Pojedziemy my swym wozem ,a twój uczepimy.
Już jest widno,trochę chłodno. Blisko już do zimy
Kiedy wracał we dwa wozy, ojciec stał u bramy.
Jeśli konia nie odzyskam, to ten wóz sprzedamy.

Na wiec idziesz ,pyta Hrycaj? Ja,ja inwalida!
Tu zaczyna Mojżesz rządzić,ta parchata gnida!
Jak nie pójdziesz, rzecze Hrycaj…To co? To kibitki.
Ci nikomu nie pozwolą na żadne tam zbytki.

Myślisz nawet,że kibitki? Tak ja czuję,myślę.
Będziem starte! Uchu.mruknął Józek,weź za dyszle.
Ustawili wóz pod szopą. Wiec jest po południu.
Hrycaj ruszył już do domu a Józek do studni.

75

Wodę czerpie dla bydlątek,ojciec jest w bezruchu.
Twarz ma martwą. Tak zginęli bez żadnego słuchu.?
Tam mamrocze sam do siebie .Czy to jest możliwe?
Aby ludność stąd usunąć,wszystko co jest żywe?

Pokuśtykał do swej izby,ciężko siadł przy stole.
Bez konia tak jak bez nogi .Przyjmę Bożą wolę.
Maryś, mówi do swej żony, z drewnem to nie brykaj,
Bo susz z lasu kto przywiezie .Drzwiczek nie odmykaj.

W tym nastroju dni jesienne wlokły się jak dymy,
Wolno zawsze i smrodliwie. Żywo jednak z gminy.
Coraz inne zarządzenie,prawidła,nakazy,
Nie obronim swego życia od onej zarazy.

Każdy szeptał sam do siebie i zaciskał zęby,
Nie przypuszczał,że już w zimie będą w dziąsłach wręby.
Najpierw była wielka cisza,bo mrozy zmroziły,
Potem,że już Kornelówkę Ruski wyczyścili.

Kramkowski zamruczał cicho,czyści ich drapaka.
Mrozy takie ,że i wrona na stogu nie kraka.
A tu ludzi w ich bieliźnie,tak z wioski zagnali.
Nocą ciemną,jak złoczyńcy w sieć czerwoną brali.

76

Kornelówka to wojskowa,same osadniki.
Gdzie ich gonią? Na Syberię? Na lodowe piki?
Kramkowski nie jest rolnikiem,dozorca w kołchozie.
Do pracy teraz dojeżdża ,lecz na cudzym wozie..

Wiosna przyszła, a on nocki na kopcach przesypia,
I tak myśli,ależ dolo,aleś to ty głupia.
Konia nie ma w okolicy. W Rosję je zabrano,
Im w kolasę, to szkapinę,hetkę taką dano.

Takim koniem trza obrobić wioski wszystkie niwy,
Gdzie ty rozum,gdzie ty Boże? Gdzie ty sprawiedliwy?
Wiosna już jest,pole leży. Kto je zabronuje?
Może…,to możliwe. Dreszcze dziwne czuje.

Może ludzie pójdą z bronią? Strach stróża usadził.
Stał jak martwy tuż przy kopcach. W duchu kogoś lżył.
Przyjdą czasy Faraona,czasy Dzingis Chana,
Tak upadniesz i zbutwiejesz, wiosko ukochana.

Kazik jeśli tu powróci w swoją ojcowiznę,
To zobaczy; co zobaczy? A pola goliznę!
Co ten chłopak teraz robi? Ślad po nim zaginął,
Czy też taki rzutki chłopak śmierci się wywinął?

77

Mógł powrócić,było prawo ,a on nie powraca.
Pola leżą ,pola wszędzie,jak srebrzysta taca.
W polu oracza brakuje. Cztery hetki w pługu.
A nie mogą go uciągnąć. My boim się rugu.

Stróża kożuch otrzepuje ze słomy i plewy,
Na but spojrzał ,bo miał jeden,a but nosił lewy.
But był wielki, a w nim stopa onucą okryta,
Trzeba wracać ,więc Kramkowski za swą lagę chwyta.

Trzeba sprawdzić co u Sochy,Józka poślę w zwiady,
Ja już teraz bez powózki w roztop nie dam rady.
Kowal został ,innych wzięli i małe i duże.
Niech to diabli,splunął w boki,gdy ujrzał podwórze.

Czyste było,ciche było,kurki już łaziły,
Są skulone ,jest im chłodno,zimą w środku były.
Furka stała ciągle w szopce, bo nie ma motoru,
Dawniej, gdy koń upadł chłopu, to poszedł do dworu.

Teraz rolnik to parobek,ułomny to stróża,
Jak niewdzięczna dola ludzka. Krzywda to jest duża.
Tak zmęczony,niewyspany,zaszedł do posłania,
Legnął cicho rozebrany,legnął bez śniadania.

78

Wśród potwornych zmagań z życiem jest czerwiec pamiętny.
Parob ruski zwiał dość szybko. Nadszedł Niemiec butny.
Miesiąc wszystkim tu wystarczył ,by zrozumieć przecie,
Że na gorzej idzie sprawa. Gorzej jest na świecie.

Władzę Rusin obejmuje. Zwie się Ukraińcem
Coraz częściej Lach do domu powraca ze sińcem.
O co chodzi? No i czemu Rusin Lacha tryka.
Bo u Niemca każdy Rusin munduru już szuka.

79

Rozdział IV

Śmierć Malwiny

Mroźno było, zaspy były, miesiąc ziąbem skuty.
Słonko owszem przygrzewało,kończył się już luty.
Tu rok temu zagarnięto kmieci ze swej roli,
W ich chałupach już od roku, przybysz brodę goli.

Malwin idąc tak przez wioskę mówiła do siebie -
Ta chałupa to po Kolskich, wodę mieli w zlewie.
No ,a to ta po Wawrzynach. Tu to były dalie.
Teraz chwasty w śniegu widać, a na płocie balie.

Ciężko szło się pośród bieli,trasa nie ubita,
O, naprzeciw idzie człowiek,znam go , to Kalita.
Robotnikiem był polowym. Dzień dobry, a skąd to?
Z Kornelówki,mam przepustkę,tam mam ważne dzieło.

Jest zebranie delegatów, ale mam zaszczyty.
Ja wśród takich tam przebywam, że każdy zapity.
Ocalałem dzięki biedzie, lecz to nie honory,
Lepiej jest iść jednak z boku, nie w płozowe tory.

80

Ja tak idę po troszeczku,raz rowkiem ,raz górką.
Tutaj ciotka mieszka Kazia,znam się z onej córką.
Chcę popytać, czy o Kaziu nie ma ona słuchu.
A,to chyba o ułanie? Próżno szukasz muchy.

O tej porze owad drzemie,może? Lecz ja myślę,
Że on przepadł tak jak ludy. Zgłupiałem, jak i wsie!
Idź, popytaj, nie słyszałem. Chłopak żywe srebro,
Znałem przecie jego ojca, dostał bagnet w żebro.

Ciotka chyba warzy jadło,komin się zadymił.
Do widzenia. Do widzenia,nos w uśmiechu skrzywił.
Ona mieszka tu samotnie,pukaj, ale głośno,
Odgarnęła śniegi rano. Dba o swoje gumno.

Malwin poszła w stronę chaty, a raczej komina.
Gdy spojrzała na nią z bliska, to zrzedła jej mina.
Chata była pochylona, a w środku zapadła,
Komin jeden był nieczynny. Kiedyś były tu dwa.

Brak dostępu jest do okna. Kopie,puka mocno,
Z dachu jakby ktoś zawołał; Przecie nie tak zimno.
Kto tam szuka ,czego nie ma? A czego że pragnie?
Następnie drzwi się uchyliły. Czy tak walić ładnie?

81

Proszę pani,ja bym chciała, spytać o Kazika?
Ja miejscowa,no ,niech pani bramy nie zamyka.
Nie zamykam,jeno palik odsuwam na boki,
Panna wejdzie,jestem sama,wnet podgrzeję soki.

Gdy usiedli przy stoliku,co był z drągowiny,
Po gorącym kubku grogu mieli lepsze miny.
Nic nie słychać. Tuż przed wojną nocował tu w kuchni,
Przepadł chłopak jak kamfora. Sen może się spełni.

Jaki sen? No, jakich wiele. Śnił się w pełnym blasku.
Pośród gór o śnieżnych czapach,wśród lodów potrzasku.
Obie ręce swe podnosił – krzyczał: Przymarznięty!
Onuc jemu brakowało,miał goluśkie pięty.

I co dalej? Proszę pani? Dalej nic nie było.
Ja zbudziłam się wśród nocy. Wszystko,co się śniło.
Pamiętam ten sen od roku,,chłopak jak ta świeca.
A czy żyje? Tego nie wiem. Sen dziwy przemyca.

Myśli pani, wierzy pani? Święcie bardzo wierzę.
Chociaż dwa lata minęły. Choć przesuniem dzieżę.
Sama jakoś ja nie mogę. Nikt tu nie zagląda,
Kaban tam jest zasolony. Gnębi ciebie bieda?

82

Kazik coś tam napomykał,bawił się w remizie.
Że z dziewczyną był radosny. Tańczył ,ile wlizie.
Gwizdał sobie cały ranek. Był to gwizd ostatni,
To skończyło się na zawsze,przyszedł tu brat „bratni”.

Czy chcesz boczku solonego? Dam ci połeć ,córuś,
Tyś jest chyba od woźnego? Tak. Kazik nie wisus.
Robotę już podejmował. Ruszył na rozkazy.
Tak zaginął mój siostrzeniec,chociaż był bez skazy.

Skamieniała tak na chwilę. Wzrok utkwiła w szyby.
A następnie usta chwiały,tak jak robią ryby.
Był to moment nie za długi. Malwin a że drgnęła,
Fala jakaś przeszła ciało,o, już też minęła.

Co się stało? Nic,nic córuś. Naszykuje paczkę.
A myślałam… Co takiego? Malwin czuła dreszcze.
Myślałam,że sen prawdziwy. Kaczor depcze kaczkę.
Takie dźwięki i odgłosy, nocą uchem pieszczę.

Sama jestem,,ja Kazika kilka lat trzymałam.
Bo tam inna już rodzina,jako matka dbałam.
Wysłałam go do ułanów,był jak syn rodzony.
Patrzę w okno może wróci. Nie wiem z jakiej strony.

83

Malwin wracając do domu myśli o spotkaniu.
Dała boczek…. i nadzieje! Miraże się spełnią!
Czy sny komuś się sprawdziły? A mój sen o rzece?
Był wyraźny i z Kazikiem. Może ja coś sklecę.

Zaczęła go przypominać. Chlapanie się wodą.
Potem jakby środkiem rzeki, tłumy jakieś wiodą.
Wody chcieli ,a nie pili,my się nie bryzgali,
Oni tylko się patrzyli ,w nurcie jeno stali.

Czyżby poszedł do niewoli? A może w Złoczowie?
O mój Boże. Tam mogiła! Cięto jak sitowie!
Były stosy. Kiedyś tato, tak mawiał do mamy;
Dokończył to bardzo cicho – po wojnie zbadamy.

Może poszedł na Syberię? Tam muszą być mrozy.
Tam nie trzeba kajdan ,ni pęt. One tam powrozy.
Nie ma listu ani kartki,ni żadnej pogłoski,
Cisza martwa na Podolu. O,gdakają nioski.

Mamo, byłam za Kazikiem,tam u jego ciotki,
Śnieg tam większy, bo nawiało,zasypało płotki.
Po co córuś tam poszłaś,zapomnij,minęło.
Nie, to żyje po dziś we mnie. Dziś znowu coś drgnęło.

84

Dała mi o, ten pakunek,sen opowiedziała,
No, a potem jak w hipnozie odrętwiała stała.
Ona wierzy i ja wierzę. On jest gdzieś koło mnie.
Gdzieś jest blisko, może nawet ukryty w tym domu

W twoich myślach. To dwa lata. Nikt nie wrócił z września.
Cisza martwa tu zapadła i ucichła pieśnią.
My tu w żywym grobie siedzim, tak szeptają starcy,
A żołnierze to w mogiłach,.Rządzą starowiercy.

Boczek ładny,zasolony i gruby w trzy palce,
Weź kartofli dużych kilka i zetrzyj na tarce.
Zrobię klusek kartoflanych i boczkiem okraszę,
Ulubione to jest przecie, kluski lane nasze.

Wieczór szybko w lutym bieży. Malwina przy stole.
Siedzi długo w świecę patrzy,nieraz w ciemne pole.
Co za szybą jest w oddali,niewidoczne przecie,
Ale nieraz jest odwrotnie ,a przeważnie w lecie.

Jednak może być widoczne. Może być tak z Kaziem?
Może jeszcze zatańcujem pod remizą razem?
Niemożliwe jest możliwe. A szyby ciemnota?
Jednak nieraz ciemną nocką widoczne są płota.

85

Te dalekie Koszewojów. Napiszę do niego.
A list wyślę bez adresu do Boga Świętego!
Zeszyt wzięła od polskiego. Długo coś dumała.
Gdy ogarek się chybotał oto ,co spisała;

- Kolory,kolory,takie jak na tęczy,
Ja pragnę mieć wszystko, a może i więcej.
Ja pragnę mieć także i zorzy odblaski,
Gdzie niedźwiedź jest biały i gdzie wilczur huski.

To wszystko dla Kazia, Kazia kochanego,
Co nigdy nie spojrzy ,ani ja na niego.
Ja stopię gorączką serca mego lody.
Co w góry urosły i urządzę gody!

Czy sprawię, czy sprawię,że spełnię marzenia?
Bo droga daleka, a wszystko się zmienia.
Gdy wrócę,czy Kazio będzie tam gdzie rzeka?
Czy ujrzę ja jego,jak on na mnie czeka?

Wędruję i szukam, ja chcę mieć kolory,
Czerwone jak maki albo brzozy kory.
Niebieskie jak błękit i jak wszystkie nieba,
Dla Kazia kolorów, kolorów mi trzeba.

86

Rano mamę zapytała:w Stanisławów można?
Z ojcem o tym porozmawiaj. Ale bądź ostrożna.
No ,a kiedy ty byś chciała? Chciałabym w maju.
Może lepiej by tak w czerwcu ,gdy świadectwa dają.

Ojciec zdobędzie przepustkę. Co będziesz robiła?
Chcę popytać różnych ludzi. Takich przy koszarach.
Mama tutaj zmiarkowała. Miłość w niej się tliła.
Ojciec ma tam trochę krewnych,przy Karpackich Jarach.

Tak stanęło na rozmowie, aż przyszły roztopy.
Wiatry ziemię osuszyły,suche były stopy.
Ojciec radził jechać w czerwcu,bo to ruch młodzieży,
I w przepustkę w takiej chwili to każdy uwierzy..

Nie zadziwił się swej córce. Bał się otoczenia.
Szepty dziwne u znajomych psują byt istnienia.
Zabierano cichcem ludzi,nocą jak z kurnika,
Mucha nawet zwykła gnojka już natrętniej bzyka.

W dużym mieście będzie gorzej,z miastem brak kontaktu.
To za Dniestrem,to daleko,szlabany na traktu.
Nic nie wiemy ,co tam w mieście,cisza czy mogiła?
Nikt tam nie był z okolicy. Jak ludność tam żyła?

87

Miłość jednak jest potęgą. Miłość nie rdzewieje.
Może jedna by wiedziała, co w mieście się dzieje.
Delegatka na wiec wielki,sołdaty wozili,
Gdy wróciła to ją nieśli,razem z oną pili.

Wstąpił jednak do urzędu .Zdrastwujcie,Zdrastwujcie.
Ja bym prosił o przepustkę do Stanisławowa.
Mówi się tu towarzyszu a nie żaden wójcie.
Czy masz pismo od milicji,że zmarła ci wdowa?

Z Bouszowa kum mi doniósł, on od maszynisty.
Że to wczoraj na ulicy,powód oczywisty.
Przyjdź za tydzień albo za dwa. Ile będzie osób?
Dwie osoby, ja i córka. Jakiś dziwny sposób.

Nie możemy tak od ręki,takie są ukazy.
Jak mówiłem masz się stawić. Mam mówić dwa razy!
Spasiba,oj ja dziękuję,pryjdu dwudziestego.
Będzie prawie już końcówka tam roku szkolnego.

Charaszo ,to dwudziestego będzie już gotowa.
Na grób pójdziesz, jeśli znajdziesz. Tak się teraz chowa.
Człek brwi podniósł ze zdziwienia. W życiu po raz pierwszy.
Jak na pogrzeb można jechać? Czas nadchodzi gorszy.

88

Gdy do chaty swojej wrócił ,to mówi do żony,
Że ten wyjazd to ma termin dość nieokreślony.
Jak nieznany ,to nie jutro? Aż za dwa tygodnie.
Ty przeprasuj ,bo masz czasu, te świąteczne spodnie.

Tyle z żoną miał rozmowy. Gdy córkę obaczył.
Dwudziestego jedziem razem. Tak mówić jej raczył.
A jechanie niby po to,bo pogrzeb mej kumy.
Dziewczę nic nie powiedziało, lecz wpadło w zadumy.

Czy to znaczy,że tak długo ktoś będzie umierać?
Pełna myśli zabłąkanych,talerz wzięła ścierać.
Pytać jej nie było wolno, bo to ojca wola,
Który słowo powiedziawszy udał się na pola.

Życie jednak w nią wstąpiło. Do wielkiego miasta!
Była kiedyś ze dwa razy. Tam to żyje kasta.
Piękne panie przy ułanach , w sukniach z wcięciem karo
Trotuarem szły wesoło, szły przeważnie parą.

Szły niewiasty bardzo zgrabne,wyniosłe i godne,
W rękach torby różne niosły, wielkie bardzo modne.
A fryzury, a w nich fale długie jak na morzu,
A gdy kosy któraś miała,to równe są zbożu.

89

Od dwóch lat nie była w mieście ani na zabawie.
Zapomniała argentynki, zapomniała prawie.
Ostatnio to z tym Kazikiem, on był taki czuły,
Gdy wspomniała ,no to z miejsca piersi w sweter kłuły.

Siana były już skoszone,gdy poszli na stację.
Woźny dostał tę przepustkę poprzez koligacje.
Przedział brudny,nie sprzątany od wybuchu wojny,
Tak pracował tu robotnik,który był już wolny.

Usiąść tutaj było trudno, zarzygane ławy,
Ale usiadł bardzo wolno ,aż skrzypiały stawy.
Myślał on tylko o spodniach,tyle lat służyły,
Aby kupić na wesele,ojciec pruł swe żyły.

Tyle lat ,przeszło dwadzieścia, spodnie były szatą,
Ławę brudną ,to należy najpierw nakryć matą,
Albo umyć ją drapaką,wiadrem zlać bigosy.
Gdyby bliżej trochę było,skorzystałby z szosy.

Malwin jednak nie usiadła. Postoję ,tatuniu.
Buzię w dziób sobie zrobiła,okręciła suknie.
Każdy myślał ,ale dumna jak córka dziedzica,
Prawdę mówiąc swym wyglądem to wszystkich zachwyca.

90

Nocą byli już na miejscu. Zostaniem do rana..
Mówi ojciec do swej córki,bo droga nieznana.
Poczekalnia jest wysoka. Noc ciepła i duszna.
A decyzja by do rana,no to była słuszna.

Jest niedziela ta czerwcowa,dziś to już jest lato.
Najpierw pójdziem do kościoła. Toć zamknięte, tato.
A to szkoda, tam znajomych nieraz się obaczy,
To idziemy,chyba trafię tam gdzie gęgot kaczy.

Dwie godziny dobre kluczył. Tak, to ta ulica,
W wojsku razem trochę bylim. Tak, to ta stanica.
Furty tu wcale nie było. Dom to z grubej sosny.
Okna małe w cztery szyby. Dach z gontu ukośny.

Gospodarz zaprosił gości,smaż coś na bekonie,
To druh dawny od cysorza,witać go w ukłonie.
Powiedz, co też cię sprowadza, żeś z córą zajechał?
Poszukuję coś z ułanów. Z szóstego ocalał?

Żadnego tu nie ma w mieście. Wszystko wyłapano,
Nawet z Węgrów jeden wrócił. Znikł. Mundurowe brane.
Mówisz z Węgier? Czyżby tam był? Przeszli przez granice?
Bardzo wielu,bataliony,zratowali życie.

91

A czy mówił coś o listach lub kartkach pocztowych?
Tak, wysłali bardzo wiele. Nikt nie dostał onych.
Poszukuję ja ułana z Bouszowa rodem,
Nie poszukuj ,nic nie znajdziesz. Temat skuty lodem.

Tak im zeszło do wieczora na wspomnieniach z życia.
Sąsiadów się wielu zeszło,było trochę picia.
Wciąż mówiono o ułanach. Nikt nie przysłał grypsu.
A to psuło to spotkanie. To epoka triasu.

Zaginęli mundurowi. Gnani na Żytomierz.
Wielu szło na Zaleszczyki. O kopcu nie powiesz?
A tak prawda, na Złoczowie ubito ich kupę,
Ludzie ziemi nasypali w kopiec jak chałupę.

A na łęgach,że Bystrzycy to mało ubito!
Toć Karolak, to aż trójkę raz złapał w swe sito.
Wszyscy mieli kłute rany. Widły ,a nie kulki.
Tak to prawda,wszystko starte. Są ich żony Polki.

Malwin słucha do wieczora rozpraw o historii,
Nie chwyciła tutaj wątku. Kawa bez cykorii.
Powiedziała gospodyni .Pijcie to przed spaniem.
A ja zajmę się ,o teraz ,tu waszym posłaniem.

92

W poniedziałek opuścili zaufane domy,
Poszli sami w stronę dworca,powrotu łakomi.
W drzwiach na dworzec są sołdaty. Nie wchodzić,nie lizia!
My do kasy,mamy pociąg. Do strzału się składa.

Uchadzi! Wsio odwołane. To teren wojskowy!
Co się stało? Jak w rodzinę? Ludzie nie sokoły.
Sołdat broń zarepetował. Tato, odstąp,zamilcz!
Tato,tato bo on strzeli! To jest jakaś zamieć!

Stary obejrzał się wkoło .Pustki,ludzi nie ma.
Teraz cofnął się do tyłu. Tam otwarta brama.
Przeszli plac prawie na szago,weszli na podwórce,
W szybach widać blade twarze. Hej,panie dozorco!

Co się dzieje? Ja przyjezdny. Wojna ,mocium panie!
German idzie na sowieta! A to będzie granie!
Wojna? Kto z kim? Hitler – Stalin,Rano już drą koty.
Na rogatkach już są miasta. Panie, muszę do roboty.

Co pan musi, już nie musi! Niech pan kryje głowę!
Bo to straszne idą wiatry. Niosą z sobą nowe.
Gdzie ja mam iść? Ja za Dniestrem. To jesteś zgubiony.
Wejdź pan ,do mnie,tak na razie,o, z tamtej to strony.

93

Przy herbacie zeszło pół dnia. Co tu teraz robić?
W obcym mieście,gdzie na ławce może ktoś cię pobić
Córuś, pójdziem my na pieszo? Możem pójść, mój tatko,
Właśnie już się rozpoczęło tegoroczne latko.

No, a wojna ,rzekł gospodarz, a z nią jeno gwałty.
Takie same co to z wodą wciąż robią rybałty.
Siedzieć cicho i przeczekać, aż pociągi ruszą,
Niezadługo wojownicy się nawzajem skruszą.

Ile czekać? Tydzień czasu,ktoś się ruszy z posad?
I ustąpi, a po sobie pozostawi osad.
Przyjdzie Niemiec? Niemiec, Rusek to dwa wielkie wrogi.
Wszystko jedno ,każdy wstrętny. Jeden daje nogi.

Dwóch tu przecież nie zostanie. Po co by zaczynał?
A pociągi czy też ruszą? Ruszą ,po to wstrzymał.
Tak siedzieli do wieczora,no ,a co z noclegiem?
Wyjść nie można,na podłodze, o, pod tym to kocem.

Rano dnia już następnego w mieście wielkie ruchy.
Wojska pełno jest w odwrocie. Uciekają „zuchy”
Uciekają i rabują,w sklepach biją szyby.
Jeśli był monopolowy puszczają im tryby.

94

W taką chwilę właśnie z córką wyszedł chłop na drogę,
Główne corso zatłoczone,konie rwą taczanki.
Jedna to się zatrzymała,ktoś wystawił nogę,
Wyskoczył jakoby z procy,no, starszyna młody.

Wpół zachwycił on Malwinę,targa do taczanki.
Lecz wóz ruszył. Już na drodze przeogromne korki.
Ten ,co jechał za nim z tyłu, uderzył ich końmi,
Starszyna jest obalony,wóz im kości gromi.

Na dziewczynę ,co wciąż krzyczy ,wozy nadjeżdżają,
Chcą ominąć uszkodzone, ale wąsko mają.
Zakleszczyły się pojazdy. Słychać krzyk dziewczyny.
Starszyna już się nie rusza, już jest bardzo siny.

Wóz ten ruszył ,a więc woźny traci równowagę
I z dziewczyną się dostaje pod wóz,pod stelwagę.
Ojciec trzymał ją za nogę i szarpie do tyłu,
Nie pomogło,już następne swym ciężarem skryło.

Wóz za wozem po ich ciele, jako by po grudzie,
Tak jechały bez oporu jako bark po wodzie.
Tu zaginął ojciec z córką,przy tym i starszyna,
Gdy kolumna przejechała,śladu była krzyna.

95

Rozdział V

German bierze Rusina za kamrata

Koszewoj to Józka pobił,Chłopak ma siniaki.
Nie zadawaj ty się w burdy ,bo pójdziesz do paki.
Tyle chłopcu kowal mówi. Janie, chodź na stronę.
Wszystko to ,że bedzie nam lżej,to są mrzonki płone.

Poszli w cień do onej szopki i tu furka stała.
Tam usiedli w niej wygodnie. Chęć do picia brała.
Marianko, podrzuć flaszki,podpiwka ze sklepu,
Pogadam z kowalem w cieniu,przegryziemy rzepą.

Tam usiedli i w dzień długi lata gorącego,
Chłodny napój popijali. Na zdrowie, kolego!
Po dość długich ceremoniach kowal swe zaczyna,
Słuchaj ,Janie,jest dość ważna przyjścia tu przyczyna.

Muszę jechać ja do Lwowa,przepustkę otrzymać,
Lecz w tym czasie w Kornelówce kury trza utrzymać.
Jestem ja sam. Obce ludzie. Co swoje, w Sybirze.
Nie mam w chacie nic takiego,są pierzyny w pirze.

96

Doglądniemy,lecz mów dalej. Do Lwowa ci trzeba?
Dla zarobku tam nie jadę ni za kromką chleba.
Rozeznanie ja tam zrobię ,czy nie ma sprzeciwu,
Aby tajną zmowę zrobić,bo Rusini chciwi.

Kramkowski przytaknął głową. Czy chcesz parę groszy?
Nie zawadzi,choć mam swoje,grosz jadła nie płoszy.
Ważniejsze jednak od jadła ,to złapać przepustkę,
Po nią trzeba w urząd gminy. Grosze stracę wszystkie..

Policja jest ukraińska,od nich trza wstawienie.
Ja nie pójdę do Rusina. Zdań swoich nie zmienię.
A ja pójdę do Hrycaja,spytam jak to zrobić?
A jak trzeba rękę głaskać lub grosiwem zdobyć,

No, to zrobię, póki ciepło jutro po południu,
Józka wyślę ja do ciebie,w jakim to masz ty pójść dniu,
Tam do gminy tej Bołszowce by dostać papirek.
Może to być niemożliwe gdy rządzi wampirek.

Rozmawiali do wieczora i to do późnego.
Byli trochę zamroczeni. Cześć,czołem kolego!
Socha wracał do swej kuźni. A był dobrej myśli.
Plan miał świetny,narodowy ,a nie jakiś ośli.

97

Gdy przekraczał rano szosę z dala jest tłum ludzi,
Maszerują środkiem drogi,są starcy i młodzi,
Przodem to idzie Poleszczuk, u biodra karabin,
A na czele kupy ludzi z Bołszowca sam rabin.

Gdzie wy ich tam tak nakryli? Przeczesalim lasy.
Poleszczuk jest uśmiechnięty. Idą na wywczasy!
Tutaj ręką wskazał Niemca, co szedł na poboczu,
Parabelum trzymał w dłoni,drapał się po kroczu.

Na patkach to dwie litery,eses, trupia czaszka.
Kowal pokiwał swą głową. Życie nie igraszka.
Oni nocą wywlekali osadników z łoża,
Wielu w chatach ich mieszkało. To jest ręka Boża!

Z przodu łata z tyłu łata,
Tak wygląda demokrata.
Ale gorsza woń przenika
Od zwykłego bolszewika.

Teraz idzie prawie setka, strasznie zarośnięta,
Idą boso,to nie razi w lato goła pięta,
Ale łach na nich zbrudzony,mech,czarna jagoda.
Jest dziewczyna ,którą poznał,ona taka młoda..

98

Ona także go ujrzała,oczy zapaliła,
Uśmiechnęła się płaczliwie,prawie siwa była.
Tu dwa lata porządzili,byli u szczyt szczytów,
Ile to też nagrabili,,ile starli łubów.

Nazwali się bolszewiki. Ci co krew puścili
Nam w Podolu. Ile grobów cichych zostawili.
W Złoczowie to cały kopiec, Kornelówkę cicho.
O północy i po mrozie. To prawdziwe licho.!

Nam należy ich osądzić. Zapytać gdzie ludzie?
Gdzie zginęli, jak zginęli i po jakim trudzie?
Jednak wojna nowa huczy,okupacja inna,
Zaschnie nigdy nieodkryta,krew polska niewinna.

Tak rozmyślał kowal Socha,robotnik folwarczny,
Co nie przystał do bolszewii, a teraz frymaczy.
Postał jeszcze dobrą chwilę, aż odór ustąpił,
Po czym wolno boso zawsze,szrut drogi przestąpił.

Teraz idą pod eskortą dwóch narodów ziemi,
Z głębi lasów wyciągnięci są wśród obcych gremi,
Z tych obcęgów się nie wyrwą,zdradliwe to kleszcze,
Kiedyś o tym będą pisać poety i wieszcze.

99

Gdy tłum przeszedł ,to smród przeszedł, gdy woń wiatr przegonił,
Kowal czapkę z głowy ściągnął , łysinę odsłonił.
Nie był mściwy, chociaż oni całe wioski starli,
Żal ich było,szli tą drogą,jak by już umarli.

Jak to szybko można upaść. Wojna to jest tarka,
Weźmie marchew i cebule,nie oprze się skórka.
Wojna równa,wojna kopie rowy i dołeczki,
W które żywe nieraz spływa,jak z rynny do beczki.

Długo kowal na poboczu stoi,patrzy w Żydy,
Są już dalej ,są daleko, są u kresu bidy.
W nowy świat się wnet udadzą, tam gdzie jest Jehowa,
Ale najpierw nie wiadomo, czy ich ktoś pochowa.

Kowal poszedł drogą wreszcie .Za kuźnią miał chatkę.
Z drewna całą ,z jedną izbą. Nos swój wytarł w szmatę.
W kuźni jego to pomocnik obręcz miał w imadle,
Młotem oną opukiwał na wielkim kowadle.

Kurnik też był ,a to była zwykła przybudówka,
Przy niej kopiec usypany ,a w środku lodówka.
Jama zwykła snopem słomy szczelniutko zakryta,
Lecz przed jamą ,to z cementu wylana jest płyta.

100

Gdy do jamy się wczołgałeś sklepienie dębowe.
Wręgi grube ,a ciosane,po stu latach nowe.
Jama w jamie także była,za klocem ukryta,
Prowadziła zaś do izby. A czemu ktoś spyta?

Kowal dobrze sam nie wiedział. Dziadek mówił,duchy!
Ale ojciec zbył milczeniem,ech,wy tam maluchy.
Nigdy potem do tematu już nie powrócono,
Tak zostało,jama wciąż jest. Jej nie zarzucono.

Była także druga kuźnia,to była folwarczna,
Ale Sochy, no ,to Sochy otwarta i huczna.
Tutaj konie kuli kmiecie,atamany i Madziary,
Tutaj też nocował w izbie Józef Haller stary.

Do tej izby właśnie wchodzi kowal zamyślony.
Bo ma chęci wielkie jechać w dość odległe strony.
Myśl mu w głowie zaświtała,dręczy od tygodnia,
Lato już jest,chce pociągiem,tym co chodzi do dnia.

Na przepustkę trzeba czekać dobre dwa tygodnie.
Chce je spędzić poza kuźnią,a spędzić wygodnie.
To też nie jest to przypadek,że chodzi wzdłuż drogi,
Bo co jemu w oko wpadnie ,zostanie u nogi.

101

A ciekawe nieraz rzeczy. Dzisiaj Żydów gnano.
Wczoraj tabor konny długi, w nim na kozłach grano.
Uśmiechnięte tam wozakl, karabin przez plecy,
Grają w karty. Na wschód jadą. Wiozą ciężkie rzeczy.

Bouszów jest tuż za drogą,no to ma wymówkę,
Gdyby się ktoś go zapytał czemu śledzi wdówkę.
No ,bo trzeba teraz wiedzieć, że w schedzie sowieci,
Zostawili wdowy same ,a z nimi ich dzieci.

Kornelówka była pusta w jedną noc lutową.
Po tych, co w piwnicach marli, niejedna jest wdową.
Skaleczono społeczeństwa .Kowal dobrze widzi,
Nawet tego co od tyłu z portek jego szydzi.

Teraz łączność jest z Krakowem,Lublinem, Warszawą.
A więc można się pokręcić coś za polską sprawą.
Najpierw Lwów, to tam walczono,łącze organizmu.
Dobre było to łączenie, sklejenie z ojczyzną.

Ktoś się wstawił,jest przepustka.Bilet trzeciej klasy.
Pociąg jedzie przez Chodorów, tu są lepsze lasy.
Potem Bóbrka i Lwów stary o murach z granitu.
Pociąg stanął na peronie u zarania świtu.

102

Wypoczęty czuł się kowal, trepem robił stuki.
Poszedł w prawo zakrętami,w Lisa-Kuli łuki.
Tu miał druha z CK Armii. Chyba nie śpisz ,brachu?
Pukał w bramę swym drewniakiem. Napędzał tu strachu.

Cieć zawołał, już myślałem,że kolbą ktoś wali.
Czym pan pukał? O, co widzę,czy pan nie z Podola?
Gdy tak mówiąc wciąż grzeczności na ulicy stali,
Socha widzi Waluś idzie,udaje krakola.

Czapka w czerwień ,rogatywka, ale bez baranka.
I bez piórka,to być może czapka wołynianka..
Przywitali się serdecznie,chodź, żona już wstała,
Ja zaraz na zmianę lecę,kawę mi nalała.

Ty się pośpiesz,chodźże druhu,żona się ucieszy.
Weszli w parter tuż na prawo,do „hrabi” pieleszy.
Czarne meble mahoniowe,krzesła lite z dechy,
Gdy zobaczył kowal wszystko ,stanęły mu miechy.

Przez myśl przemknęły mu słowa: Waluś się dorobił.
Krzesła w kwiaty wyrzynane i biust Piłsudskiego.
Po dwudziestym ,jak pamiętam , parki szczotką grabił.
No, a teraz to coś znaczy,dobrobyt Walego.

103

Waluś wyszedł,żona jego śniadanie ustawia,
Przyjacielsko po swojskiemu do niego przemawia.
Jak to miło,że przeżyłeś,Waluś często znikał,
I ze służbą prosowiecką dość często się trykał.

Tu dwa razy go szukali .Mówiłam za linią.
Oni coś jednak niuchali i o coś go winią.
Nie wiem ,czy wiesz,ale w czerwcu odkryto komnaty,
Murowane ,a w nich mazia z tych ludzi przed laty.

Słucham,słucham bardzo pilnie .Więc ona mówiła.
Gdy już zasnął ,to przy stole tak go zostawiła,
Kowal zasnął tak z rozpaczy. Murowano ludzi!
Spał i marzył o wielkości,poczuł ktoś go budzi.

To za długo, niewygodnie, przejdź ty na kanapę.
Socha poczuł miękkie leże,wlazł więc wraz pod kapę.
Chyba dawno w takim łożu snu nie spożył Socha.
A gdy przyszło do obiadu,dostał to co kocha.

Po posiłku wraz z Walusiem przy małym stoliku,
Gar kamienny ustawiono, a w nim kwaśne mleko.
Popijając rozmawiali o korzyściach wojny,
Która zmienia ich niewolę poprzez atak zbrojny.

104

Czy powtórzy się historia z dwudziestego roku?
I czy możem się gotować do zbrojnego skoku?
Nie przypuszczam ,mówi Waluś, Lwów jest wytrzebiony,
Brak jest mężczyzn,bo co lepszy w murach wyduszony.

Co to znaczy? Pyta kowal. Znaczy ,przyjacielu,
Że w komnacie murowano mężczyzn bardzo wielu.
W jednej było trzysta osób,ta była niedawna,
W innej była gęsta mazia,wczesna,gęsta,sztywna.

Znaleziono ich kilkaset,może nawet osiem.
No, a ile Rusek wywiózł? Woził samochodem.
Przez dwa lata bito ludzi, na skrzynie i fora.
Biła przecież cała zgraja,bolszewicka sfora.

Kto ich tu nie akceptował,grymas miał na twarzy,
Teraz leży w lasach w dole,o aniołkach marzy.
Kto nie chodził na ich wiece w murze był duszony.
Charakternych i odważnych, szukają ich żony.

U nas też nie było lekko. Moją wieś wśród nocy,
W pół godziny całą wzięli. To dziś nas jednoczy.
Gdybyś ,Walek, złapał kontakt,stanę ja w szeregu,
Wolno brachu, nie tak szybko po jednym noclegu?

105

Jak na razie nic nie słychać. Lublin ma komendę.
To wiadomo mi po cichu. Tu ja pierwszy będę.
Możem złożyć na popiersie tego brygadiera,
Swą przysięgę honorową, dzisiaj nawet ,tera!

Zgoda,zgoda, o to chodzi. Gotowym dać życie!
„Gwardię Bema” utworzymy,jak kiedyś ulice.
„Ukraińcy mają trema
Bo to idzie Gwardia Bema”.

Stawaj, brachu! Stawaj ,Waluś! Honor piłsudczyka!
Przysięgam! Przysięgam! Razem wierność przysięgamy.
Już usiedli i tu kowal rzecze;:My tu sami.
Teraz hasło między nami. Taka polityka.

Gdy zapytasz ,co to lipa,nawet i smarkacza,
To on powie,że to słowo to drzewo oznacza.
I tak to jest w Europie jak ona szeroka.
Jednak w Polsce jest inaczej,niespodzianka czeka.

Bo gdy spytasz na Podolu,gdzie jest taka lipa?
On zapyta,no a która? Wyjdziesz na fircyka.
Co to nie wie, o co pyta. Wyjdziesz na batiara,
Któremu to troszkę w głowie ośka już nawala.

106

Dlatego też „Złota Lipa” hasło między nami.
No, a odzew pomyśl ty tu, litery parami.
„Zbite lustro”,stawiam odzew. Sprawa śmierci,życia,
Jak ja cieszę się tu z tego twojego przybycia.

Ktoś tam w sercu czarnej ziemi,pośrodku Podola,
Będzie chyba nam niezbędny. Strzelim Szwabom gola.
Kurier będzie raczej pieszy, Będą też rewizje,
Stracę trochę na to czasu, by wytworzyć wizje.

Wizję komórki oporu,zwaną peowiaki.
Tajność ,rygor,kryptonimy,to są nasze znaki.
Bądź tam czujny wśród Rusinów,Szeptycki ich batko,
On jest mózgiem,mnich zajadły. Pierwsze pod nim latko.

Garniec mleka do wieczora wypito a zdrowo.
Wstali obaj,przysięgają wciąż sobie na nowo.
Waluś pożegnał go w progu. Kowal sam na stację.
Przyglądał się życiu w mieście.Na letnie wakacje.

Sam szedł pieszo, nikt nie może widzieć go z kolegą.
Stąd są wnioski, przypuszczenia. Odjechał koleją.
Miasto, które już zostawił,było bardzo ludne,
Lecz ilości to bywają często bardzo złudne.

107

Dworzec to był pełen wojska. Czołgi i armaty.
Jak na razie idą naprzód, dając Ruskom straty.
Tak też było gdy sam służył w C.K obcej armii,
Też Podole car utracił,Niemiec krwią się karmi.

Wynik jaki ostateczny? Myśli,zobaczymy.
Trzecia siła tu powstaje i język swój ślini.
Trzecia siła tworzy wojsko,już jest uzbrojona,
Kracze nawet i to głośno,a kracze jak wrona.

W tamtej wojnie jej nie było. Teraz zaś powstaje,
Niemcom swoim przyjaciołom kontygenty daje.
Daje straże i policje,cacy,cacy, owszem.
Tylko my dzisiaj bez broni. Wodę nosim koszem.

Niemiec Kijów łatwo wziął. Też byłem w Kijowie,
Waluś ze mną też tam był. Gdy trza to opowie.
Armia była Piłsudskiego stworzona z rozbioru.
Garnęli się do niej chłopcy, z czworaków i nory.

Ręce mieli uniesione ,w ustach okrzyk: hurra!
Pieszo szli nieraz i dobę,a za nimi fura.
Z workiem kaszy,ze świniakiem, a kocioł to beczka.
Co pływała ponad wozem gdy po drodze rzeczka.

108

Mrowie było do jesieni roku dwudziestego.
Każdy pytał,skąd zwycięstwo? Ano, to dlatego.
Karabinów było milion i milion walczyło.
Bo swą Polskę pokochało. Ruska tęgo biło.

Nic mi Waluś nie wspominał,czy też radia słucha.
Bo od roku nic nowego nie wpada do ucha.
Co tam słychać w wielkim świecie? Czy są inne fronty?
Czy też Anglia tuli tyłek, ma zgaszone lonty?

Na Podolu martwa cisza. na Podolu kwiecie.
Czy znów przyjdzie zbir straszliwy i wszystko wymiecie.?
Na Podolu nacji wiele. Jedna górę bierze,
Aby się nie zamieniła w potwora i zwierzę.

Socha tutaj był zrodzony i znał obyczaje.
Nieraz tutaj tak bywało,rozsądku nie staje.
Był tu Machno,był Petlura,dążyli do nikąd,
Jednak chyba to pozostał po nich jakiś swąd.

Andrzej mnich ma ciche wpływy, Berlina zachętę,
I on może biednych Lachiw, uderzyć tu w piętę.
Zły to duch, to widać przecie, a ryje jak świnia,
Dziś serwuje on z Podola Niemcom smaczne dania.

109

Pociąg już jest w Rohatynie. Stoi,ciągle stoi.
Parowóz nalewa wodę,brzuch swój długo poi.
Socha wyjrzał oknem sobie. Na wagonach wojsko.
Gadatliwe,uśmiechnięte,czują się tu swojsko.

Przy wagonach Ukrainki z kiszonym ogórkiem,
Całe cebry na nosidłach,wojsko stoi sznurkiem,
Gut,gut ,ale zachwyt wielki, a jakie mlaskanie?
Za ogórkiem, czy za panią? Spojrzenia to znane.

Kowal patrzy po wagonach,czołgi,samochody,
Nie znał tego, gdy wojował. Wówczas był on młody.
Jak to wszystko się zmieniło przez te dwie dekady,
Z taką siłą ,no to Rusek,Rusek nie da rady.

Co tu zrobić, aby zdobyć do radia dostępy?
W ciemnocie się nic nie zrobi przy pomocy gęby.
Tylko w mieście,tam są prądy .Może kryształkowe?
Nie zmówiłem się z Walusiem. Kłopoty to nowe.

Radia mieli osadnicy. Mieli karabiny.
Wszystko ano to przepadło. Siebie za to wini.
Ale kto to mógł przypuszczać. W jedną noc przepadło.
Śniegi były ,czasu mało. Polak…porzekadło.

110

W domy weszli obce ludzie,w ich ciepłe komnaty,
Nie musieli podgrzać piecy. Wokół chat sołdaty.
W pół godziny wymienili ludzi na swych ludzi.
Rano w każdym we wsi domu już obcy się budzi.

Oni mieli pochowane,może jest schowane?
Jak pogrzebać po tych domach? To trochę karane.
Pociąg stoi, bo transporty niemieckie ruszają,
Na niektórych to wagonach na organkach grają.

Na czołgu siedzi czołgista,słuchawki na głowie,
On wysłucha wiadomości i może opowie.
Tam jest radio na baterie. To u mnie odpada.
Trzeba szukać na kryształek,to jedyna rada.

Po godzinie pociąg ruszył. W Bołszowicach staje,
No ,wysiadka w okolicy,którą się dość znaje.
W swych drewniakach wali kroki prawie że metrowe.
Usiadł w rowie dość zmęczony i wydoił krowę.

Pokrzepiony ruszył dalej. Bouszów i szosa.
No, na reście spadły krople,jest na drodze rosa.
Latoś w żniwach na Podolu lud jest spokojniejszy.
A krajobraz się wydaje jakoby piękniejszy.

111

Nie ma na nim przygnębienia,niechęci do pracy.
Która trwała aż dwa lata,aż zbrakło kołaczy.
Jest swoboda latoś jakaś. Wojna jakby dalej,
Ludzie chętniej, bez obawy plony swe zbierali.

Niepodobny jest okupant i do okupanta,
Był to rok czterdziesty pierwszy, w grze zmienione fanta.
Kowal doszedł do swej kuźni,pomocnik kuł pręty,
I co chwila rzucał w wodę przedziwne zakręty.

Co ty kujesz? Na opony. Haki na opony.
Widzę wiele samochodów,jadą w obie strony.
Nocą rzucą je na drodze,opony przebite.
Niemiec za to wpadnie tutaj i będziem zabite.

Schowaj kolce,dobry pomysł, lecz nie w tym rejonie.
Sposób dobry,mądry chłopak. Owszem w innej stronie.
I nie zganił tu chłopaka. N,o a niech go licho!
A to chyba coś mądrego,nagrodzę go dychą.

Przed wieczorem dał mu dychę. Masz za obstalunek.
Te obręcze na dwa koła. Idź na poczęstunek.
Teraz kujem te szkapiny,co to pozostały,
Na folwarku po sowietach ,co tak szybko zwiały.

112

Kujem tylko tylne nogi z otworem na hacel.
Teraz spocznę po podróży,szare mydło zamień w żel.
Zmiana warty. Jest okazja ukraść lub podpalić.
Węgla kupim w tym tygodniu. W kuźni trzeba palić.

I tak zasnął utrudzony, z pomysłem chłopaka.
To jest sposób! To metoda! Ale będzie draka.
Sprytny chłopak. Niech go licho. Milczeć, niepoznaka.
Niby nie wiem,że to ważne. Wymyślił widłaka!

Ledwo ujrzał tu oponę. Na Podolu z słońca.
Już wymyślił, by ją zgubić. Głowa to gorąca.
Sen go zmorzył,myśl bawiła. No, a te projekta,
Co za chłopak,co za głowa. Dobra. A niechta,niechta.

Myśl swą urwał, no i zasnął. Rano zwykły znów dzień.
Przed chałupą obmył lico. Tu jakoby to sień.
Wszystko było:wiadro z klepek,gliniana miednica.
Na kołkach to są ręczniki. Na gwoździu szlafmyca..

W nową erę lato idzie,idzie w nowe czasy.
Straż zmieniono gwałtem,siłą,będą ambarasy.
Zobaczymy, co los niesie. Trzeba znów do Lwowa,
Lecz jesienią. Może wtedy będzie już gotowa.

113

Jakaś siła,jakiś opór,zemsta za zesłanie,
Coś z kryształkiem,bo to ważne, z eteru nadanie.
W wir roboty umysł wkręcił, on sam w pojedynkę.
A nikt nie wie w okolicy,że podstawia świnkę.

Tak w wir pracy wciągnął siebie. Kowal , zwykły młotek.
A co z tego dalej będzie? Zrobić trza opłotek.
Kuźnię z tyłu trza ogrodzić i cały majątek,
Chatkę swoją,dziurę w ziemi. Po faszynę w piątek.

Tak ustalił i tak zrobił. Kramkowski dał konie,
Dwie chabety tak kościste jak fotel pod kapą.
Ludzie prości ,no, ci biedni zwali toto szkapą.
Tak bez wstydu trza wyjechać”zaprzęgiem” na błonie.

Zima przyszła. Bój pod Moskwą,gazeta rzetelna.
On ukończył pleść zagrodę i furtka jest pełna.
Mrozy przyszły,to też kuźnię mchem trzeba ogacić,
Aby węgli nie za wiele,bo drogie,nie tracić.

Wrota obił starą skórą, a nie wyprawioną.
Co to z koni zdechłych ściągnął, One same giną.
Nie dobijał tego rolnik,ze „szczęścia” padały,
Że z kołchozów Bóg ich wyrwał. Same dziękowały.

114

W sklepiku były gazety,raz na miesiąc czytał,
Nieraz kupił w bańkę nafty,sklepikarza witał.
Sklepikarz robił wyrzuty,- Socha kup gazetę.
Czytał pan o wielkiej wojnie?… Na dalekim świecie?

Kto tam walczy? Panie Socha, to już miesiąc temu.
Nic pan nie wiesz? Bo nie czytasz. Żyjesz po staremu.
Japoniec zatopił flotę tych amerykanów.
Radzę panu,tę gazetę to ty nawet zamów.

Kilka to ja dzisiaj kupię,chodzę za potrzebą
By zamawiać,po co to mi. Ja grabię kociubą.
Młotem walę,miechy dymam, a czytam na stronie.
Koni mało, jak pan widzi ja resztkami gonię.

Tak to racja,lepsze konie zabrały sowiety.
Teraz wiele to z nich pada. To zwykłe chabety.
Odbudować zaś stadninę, to trzeba trzy lata,
O, już źrebak Kramkowskiego,figle różne płata.

W śniegu kopie dziurę robi,wyskubuje paszę.
Wezmę sobie trzy gazety,do roboty muszę.
Zapłacił i wyszedł kowal. Nowa wojna, a ja gapa.
No ,do chaty, bo tam ogień,nastawiona grapa.

115

Nowa wojna tam na wschodzie .Niemiec ich podburzył?
Alem wszedł w czterdziesty drugi. Tak jakobym nie żył.
Oderwałem się od świata. A pragnę ja czynów.
Mróz opadnie, to do Lwowa. Dziś świecie bądź zdrów.

W Kunaszowie stryj Kazika sołtysem od dawna.
Przejdę chyba tam po śniegu .Droga to zabawna.
Koleiny, to od płozy,chyba,że tak będzie,
No, a ludzie jeno w chatach jak kury na grzędzie.

Pójdę ja tam przy sobocie. Wrócę zaś w niedzielę.
Nic nie stracę. Wieści jakieś od Kazika? Niewiele.
Ale pójdę .Powiadomił pomocnika. Zamykaj ty kuźnię.
Ja w sobotę idę sobie. W niedzielę się spóźnię.

Chat nie widać ,pieski słychać. Płozą iść się nie da.
Worek dźwiga swój na kiju,powieką wciąż mruga.
Gdy się zbliżył widać dymy. Ale ujadają,
Pewnie miesiąc tu nikogo,człeka nie zwąchają.

Okna widać od połowy. Brak „Sołtys” tablicy,
Tunel ode drzwi wyryty do samej ulicy.
On uderzył swym kosturem we drzwi dość spróchniałe.
Odkopane też do szopki,tam stukają drwale.

116

Załomotał jeszcze raz. Ktoś kłodę odstawia.
To kobieta z dzieckiem w ręku,dzieciaka zabawia.
Tutaj żyje Adamowski? Tak,on jest w drewutni.
To on nie jest już sołtysem? Tak,od z Żydem kłótni.

Jakim Żydem? Ano wójtem,co to za bolszewii.
Nie byłem ja tutaj dawno,od bólu mych trzewi.
No, a pani co za jedna? Przecież jego siora.
Chyba tak,tak,przypominam. Tak jakoby wczora.

To ja pójdę do drewutni. Zawrócił i skręca,
W wąskie przejście między śniegi. Ta siora to jędza.
Zadaszenie tu ze słomy. Szopka okazała,
Jest w drewutni Adamowski. Jego postać cała.

Drwa przecinał do opałki. Marcin, to ja przecie!
Obejrzał się były sołtys. Będzie już stulecie.
Jak widziałem na odpuście roku pamiętnego.
Gdy sowiety nam zrobiły coś bardzo brzydkiego.

Przywitali się i poszli .Chodżwa do chałupy.
A nie trzeba tutaj w sieni,a nie zdejmuj buty.
W domu były dwie niewiasty,żona i szwagierka,
Na stole przy samym oknie,tasak jak siekierka.

117

Rąbanka z tuszy świniaka,dzieciak już u cycka,
I to wszyscy w dużej izbie .Przy krzyżu zaś świeczka.
Zapalona, no ,a jakże,świętego Józefa,
Podłoga tu ocieplana,na niej gruba decha.

Przyniosłem ci dwie podkowy,kowal je wyciąga.
Żona rzecze: to na darmo,i Ruskom urąga.
Już od roku nie ma konia, najmujem sąsiada,
Może kupim coś na kwietnia,Marcin kupkę składa.

Dziękuję ci za podkowy. Chodż do drugiej izby.
Pogadamy o swojakach,tam bez babskiej ciżby.
Zrób no ,Jaguś ,na gorąco,gość był wszak na mrozie,
Marcin, powiedz co tam trzymasz, o tam na powrozie?

To jest cielak,tu się grzeje,pod stołem ma leże.
Trzy razy to jest u krowy,teraz deski liże.
Weszli w izbę, w której łoże to na środku stało,
Było ciepło ,bo pół ściany to od pieca grzało.

Usiedli na ławie z boku. Czy czytasz gazety?
Socha pyta się Marcina. Nie czytam, niestety.
A ja także nie czytałem. Słuchaj, coś się dzieje!
Z Ameryki wiać zaczyna,coraz mocniej wieje.

118

A skąd wiesz to? A z gazety .Będzie wielka wojna.
Czy na pewno? To zobaczysz. Tam jest siła zbrojna.
Historia się więc powtórzy. Jankes zleje Niemca.
Tak jak było w osiemnastym. A czy nas zachęca?

Tego nie wiem,nie mam radia. I nie mam nasłuchu.
Ale ja mam na kryształek. Masz trzymać na uchu.
I to mówiąc obraz odkrył i daje słuchawki,
Śmieje się z tego wesoło. W gazetach Gebelssa wstawki.

Tu masz Turcję, ona gada. Londyn jest zaś w lewo,
Mówi nieraz i po polsku. Słucha się a żywo.
Zostawię cię do obiadu,słuchaj,słuchaj w ciszy,
Nikt prócz ciebie, co w słuchawce,to nikt nie usłyszy.

Kowal zdumiał się ogromie .Czekał od miesięcy,
Aby udać się do Lwowa. Nie pragnie nic więcej,
Pragnie tylko rozeznania,co w oddali huczy.
Marcin pokazuje palcem,kręcić jego uczy.

Bum,bum,bum,bije tam-tam .Dzwon,dzwon, ja gram.
Jest,jest, już jest coś po polsku,”pozdrowienia ja ślę wam”.
Mówi Londyn,studio polskie radia bibisi”
Oczy w słup są u kowala,mucha nos mu wciąż pstrzy.

119

Skamieniały pół godziny .Koniec. Coś po czesku.
Zdjął słuchawki. Niech to diabli .Będzie znów o brzasku.
Nie,nie mogę, muszę wracać. Podejrzenie,względy,
Masz Marcinie cudne rzeczy,wpadnij gdy tamtędy…

Wpadnę jeno śniegi spłyną .Wpadnę na rozmowę,
Tak ja myślę,że należy zrobić już odnowę.
Życia tego na Podolu,gdzie się trą psubraty,
Nie masz wieści od Kazika? Zwiądł jak więdną kwiaty.

Wiem ja tylko,że ułani przeszli za granicę,
Czy on tam był? Miał tu pannę, prawdziwą diablice.
Pojechała aż do koszar,Ruski ją porwali,
Był wypadek i taczanki ich trójkę zjechali.

A nie pisał? Nic nie było. A może do matki?
Nigdy nie szły żadne kartki. U Stalina batki.
Teraz może coś się ruszy. Nie ma tej granicy.
Czapka z piórem jest widoczna i nie ma już mycy.

Żegnam,czołem .Kup se konia. Miło tutaj było.
Aleś mi zrobił przyjemność. Daj scałować ryło.
Kowal w drodze jest powrotnej,buksuje po śniegu,
Trzyma strony ,którą deptał,swojego więc brzegu.

120

Są walki, lecz gdzieś w Afryce. Trypolis czy Kair.
Są naloty już na Berlin. Hitler to jest fakir.
Strachu w głosie mówcy nie ma. Tak jakby sielanka,
Zestrzelili Niemców tysiąc. A to tam rąbanka.

Co tu można z tego wysnuć? Brak jest zagrożenia.
Śnieg się topi,ciężko jest iść. Pogoda się zmienia.
Za miesiąc znowu tu przyjdę .Gadka z pierwszej ręki.
No, nareszcie drzwi otwarłem. Bogu za to dzięki.

Drzwi do wiedzy,drzwi do świata,za kordon niewoli.
Jak to mnie każda przegrana,ale mnie to boli.
Mówca mówił jakby z góry,nad wszystkim panuje.
Takie radio to jest dobre,wszak nic nie kosztuje.

121

Rozdział VI

Morduj Lachiwa

Szumiał wiatr,ćwierkały wróble,często podczas szumu,
Oczy złe się zapalały pośród masy tłumu.
Kto też ujrzał takie oczy,to dostawał stracha,
Co to znaczy? Wiatr zaś śpiewał. Będą rezać Lacha.

Coraz częściej w domu polskim czuje się niepokój,
Cisza,cisza ,aż wybuchło! Oto już puka zbój.
Konia chcemy tanio sprzedać . To koń od Madziara,
Mam jednego, a jak trzeba to znajdzie się para.

Marcin wpuścił najpierw dwóch,lecz weszło ich pięciu,
Wyłamali chłopu ręce,związali w ugięciu.
Jeden został przy sołtysie, napawał swe oczy.
Sołtys czuje,że ten grajek wnet na niego skoczy.

Na śmierć zawsze jam gotowy. Jeszcze ja mam wnuka,
A ja tutaj, Lachu jeden, ja zastąpię kruka.
I wydłubię tobie ślepia łyżeczką od cukru,
Ty je połkniesz posłodzone jako gałki lukru.

122

Potem brzuch sierpem odkryję,aby ci wypadły,
No, nie wszystkie, pomalutku .Wszak nie jestem podły,
Ja twój sąsiad z jednej wioski, Dobryj dzień ,wołałem.
Tyś nie tańczył,gdy w kapeli skakanki ja grałem.

Bo nie chciałeś, bo gardziłeś. Wołałeś ,brak słuchu.
Harmonista do niczego! Słyszałem to, druhu,
Teraz zagram na twych kiszkach. Ot ,jelita ciepłe,
Dawaj ruku .Czujesz ciepło, o ,charaszo zlepłe.

Trzymaj trzewia ,jutro wrócę i dam tobie śledzie.
I zapytam; Jak sąsiedzie? Jak się tobie wiedzie?
Posiedź sobie tu przy ławie,posłuchaj świergotu.
Ja już idę w inne chaty na nowu robotu.

Słuchu tobie nie zabieram ,abyś słuchał jęki,
Gdy zdejmują twojej żonie majtki i sukienki.
Z nią tam inni robią igry,jest ich tam aż czwora,
Słuchaj dobrze,bo otwarta jest do niej komora.

Na harmonii jam wygrywał najlepszą muzykę,
Od stolika to tyś wołał: on zarzyna byka!
Śmiech robiłeś z mojej sławy. Śmiech grzmiał aż w Pokuciu.
Tobie teraz kiszki grają po moim ukłuciu.

123

Śmiech się odbił od Karpaty i do Siczy pognał,
Każdy drużby, albo żonkoś, innych grajków dobrał..
Na twych kiszkach teraz muchy będą pobrzękiwać,
A ja w twojej pięknej chacie kwasu będę se popijać.

Chór termitów widząc grozę,czworobokiem stoi.
Śpiew zaczyna ,a żałobny widząc ogrom znoi.
Odpowiada inny chór,z pajęczyn zza ramy.
W życiu zawsze błędy są. Nie zaparto bramy!

Uciekaj,uciekaj,uciekaj „ gąseczko”,
Szczęśliwa,szczęśliwa ,ty byłaś za rzeczką.
Ona tu, ona tu, zrodziła potomki.
Tutaj są,tutaj są ,szczęśliwe jej domki.

Uszli cicho nikczemiki, zaparli drzwi kołem,
Opuszczali swe rękawy,wszak robili społem.
Na ulicy gdy stanęli chwytają butelkę,
Dobrze im to. Odgonili na dziś troski wszelkie.

W chacie człowiek słyszy jęki,z komory cichutkie,
Nie skarżące, a proszące, jakieś takie krótkie.
O śmierć prosi,myśli człowiek. Osuwa się z ławy,
W stronę jęków czołga ciało, to mężuś jej prawy.

124

Lewą ręką trzyma trzewia,czołga ciało bokiem,
Wolniej może niźli ślimak,on nie może skokiem.
Próg wymacał prawą dłonią,przesunął swe biodra,
Jak to dobrze, że są sami. Uszła schlać się hydra.

Sami byli już od dawna, myśli szły w zaświaty.
Prawą ręką krew namacał,kałuża i płaty.
Dotknął ręką ją za kostkę,która jakby drgnęła,
Pod dotykiem palców jego nerwy swoje ścięła.

On podczołgał znów się bliżej,poszukał jej dłoni.
Zacisnęli swoje palce. Każde łzy swe roni.
Już nie było w izbie jęków. Ręce się kleszczyły
Bardzo długo,nawet wówczas,gdy one nie żyły.

Gdy mrok spowił całą izbę i świat wokół cieniem,
Świerszczyk zaczął cykać swoje,a z pewnym zdziwieniem.
Zawsze siedział blisko kuchni, w szparach wedle kafli,
Cykał długo pieśń żałobną. Cykał jak potrafi;

Hej,pójdę za tobą,
Choć jesteś za wodą,
Pójdę i na tany
Luby,ukochany.

125

I tak cykał mały świerszczyk,cykał aż do zorzy.
Chciał już przestać,bo on poczuł,że sen oczy morzy.
Nagle szyby w oknie brzękły,pochodnie rzucono,
To wiadomo, co to znaczy. Chatę podpalono.

Świerszczyk ujrzał w drugiej izbie swoich gospodarzy,
Obok siebie są zwinięci .On swe trzewia waży.
Nieruchome są jej oczy, On ma oczodoły.
Ona za to brzuch otwarty do piersi połowy.

Byłaś za strugą,nie było kładki,
A jednak wspólne nasze ostatki.
Do innego teraz raju
Gołe dusze nasze gnają.

Nasze kłosy,jak to dobrze, zimą wymłócone,
Ziarno celne. Dzieci nasze w inną zdane stronę.
Zrodzą może własne kłosy i snopy dorodne.
Bom wydali już a dawno,nasienie swe płodne.

Byłaś, ty ,za strugą bystrą,wokół ciebie gąski.
Na polanie,na przyrzecznej był kawałek wąski,
Bardzo rano już goniłaś witką białe ptaki.
I pytałaś się zza strugi. Kto ja,kto ja taki?

126

Ja żem boso wieprzki pasał na obrzeżu strugi.
Z mej też strony był błotnisty zagon czarny,długi.
Wieprzki trawę tu zaryły szukając korzonka,
Nie przypuszczał ja nieborak,że tam moja żonka.

Ojciec wrócił spod Cuszymy,dał wolę na śluby.
Wiem,że zawsze mnie kochałeś, świniarku mój luby.
Tak mówiły martwe oczy,blaskiem od płomyka,
Który ,czubkiem już obrusu delikatnie tyka.

Wszystkie muchy się zerwały,zaczęły bzykanie.
Wtór pomagał,bo za oknem jest harmonii granie.
Pierwszy wiejski harmonista i zgraja Rusinów,
Taniec wokół chaty robią. Wokół mają synów.

Wieniec z rąk swych utworzyli. Ruch w lewo i prawo.
Stare baby zza opłotków biją głośne brawo.
W koło nieraz ktoś z nich wskoczy,tańcuje kozaka.
To ich taniec obozowy. Niech płonie ,aż szlaka

Z drewna,cegieł tych zostanie. Komin się obali.
Aby śladu nie zostało. Muzycy wciąż grali.
Pierwszy wiejski harmonista,opój się obalił.
To on zaczął i swą szmatę zapałką podpalił.

127

Teraz mocna okowita nogi mu podcięła,
Świadomość mu wygasała,ale jeszcze klęła.
To na Lachiw, na Germańca, na Żyda skrytego,
Na niedole, na kołchozy i na popa swego.

Sowa, co to nocą lata i ciemność miłuje,
Trzepie skrzydłem urażona,któż jej łowy psuje?
Takie światła,takie wrzaski i stopy pukanie?
Wróży jedno,to głodówka! Do tego te granie!

Świerszcz zawodził,on to cykał do tchu ostatniego.
Bo on chociaż w fudze siedział, wiedział, koniec jego.
Najpierw muchy nie brzęczały i miauk kota ustał,
Smolniak ,co był w stropie starym,on najdłużej trzeszczał.

Co się dzieje, koleżanko? Pyta sowa srokę?
A bo w chacie Dworka Jana są draby wysokie.
Głowę gwoździem mu przybili do deszczułki stołu,
Nożem w brzuch go też dziabali od spodu od dołu.

Widziałam to poprzez szybę,o, mała ucieka!
Jego wnuczka strasznie krzyczy,biegnie a nie zwleka.
To Jagusia czterolatka? Tak,to właśnie ona,
Ale widzę ,przez Stepana jest mocno goniona.

128

Kopnął małą,już ją depcze,piętą wali w głowę,
Złapał teraz ją za nogi i rwie na połowę.
Rzucił szczątki za opłotki,gdzie pieski skoczyły,
One ciągle ujadały,ciągle jakoś wyły.

Ukraina znała wiele gwałtów i rokoszy.
Ale teraz to Bandera tutaj się panoszy.
Uzbrojony przez Germańca szczerzy białe zęby,
I w rodzinach katolickich robi wielkie zręby.

Pali ogniem całe wioski ,a nawet powiaty.
W jeden miesiąc ten sierpniowy Lachiw mają straty.
Co się dzieje ,to u wróbli wszystko jest ćwierkane.
Tak beztrosko,a co im tam…ci mają gadane.

Żyją bez serc i bez ducha Podola potwory,
Wieki całe tu istnieli,wyklute to zmory.
Kto te jaja wysiaduje? Duch święty przestworza?
Może ptak ognisty zatem,ten co aż zza morza?

* * *
Hasło? … Podole!
Odzew? . Półkole!
Hasło pomocnicze? …. Żaba!
Odzew pomocniczy?….Żyto!

129

Moment ciszy. Niepokoje. A lufy w poziomie.
Potem słowo dość wyraźne; jeden niechaj do mnie!
Znowu cisza. Nieraz szmery liści i gałązek,
Cień w poświacie jest zgarbiony .W ręku trzyma drążek.

Nim rozgarnia malin krzewy, stopą maca runo,
Z partyzanta tu bierz przykład, kamionko i kuno.
Stopa szuka niczym żmija luki wśród kępiny.
By nie złamać tu badyla ,nie brać na się winy.

Cisza w lesie jest okrutna,oddech ust zmęczonych,
Z boku jeno dolatuje. Z warg długo głodzonych.
Cisza leśna ich ratuje bo z boku bies czyha,
Więc łodygi nie łam stopą,by nie zbudzić licha.

Człowiek z drążkiem podszedł blisko i jest cieniem drzewa.
Stoi prosto,widać zaraz dryg on we krwi miewa.
„Czech” popatrzył na osobę. Podaj hasło, cieniu?
Chociaż ciemno jako w worku,oczy mu się mienią.

Wyrób!
Wyjec!
Zagroda!
Zgoda!

130

Proponuję, szepcze „Czechu”,sto metrów do tyłu.
Świtem znowu się spotkamy. Wam wiadomość miłą?
Zgoda,cicho odpowiada,goniec dziwnej grupy.
Pod pałatką będziem leżeć,wszak tu brak chałupy.

Zaczął cofać się do tyłu w maliny gęstwinę,
Wolno znowu stopy stawia. Noc mu na tym minie.
„Czech”,zadumał się zmartwiony. Grupa ta jest w sile.
Co za jedna? Nie skoczyła! W rękaw wytarł gile.

Tylko jedno jeszcze nie gra! Akcent i wymowa.
„Czech”zadumał się zmartwiony. Coś on w duszy chowa.
Miał rozkazy ,by się spotkać,dać zaopatrzenie,
Lecz ten akcent? Niech pioruny! A jakie odzienie?

Cofnął „Czechu” swoją grupę do drzew okazałych.
Których dwoje nie obejmie z ramion swoich całych.
Tu żywica, brachu ,pachnie i klei poszycie,
Nu, zobaczym jak ubrani. Zobaczym o świcie.

Hasło zgadza się na razie. Litery następne.
Jednak nadal ma obawy,bo niebo jest ciemne.
Były u nas już zamachy,taki na „Oliwę”.
A więc badać trza do końca nieznane a żywe.

131

Mogą to być od Kołpaka. Akcent nie podchodzi.
Może oni to Bulbowcy. Spryt im głupstwa rodzi.
No, z Podola chyba nie są, ani ci z Polesia?
Inna mowa jest u gońca. Cudna, nie obwiesia.

Na spotkaniu mam dać żywność,zabezpieczyć tyły.
No, nie wiele ci żądają. Pruć nie będą żyły.
Dziwne jakieś są rozkazy. „Czech” zmartwiony srogo,
Goniec mówił bardzo cicho. Nie odnosił wrogo.

Co tu robią? Przyszli w pomoc? Nie było tej gadki.
„Czech” nie dostał żadnych danych dotyczących schadzki.
Ma dać prowiant,sprawdzić drogę i puścić brygadę,
Nic nie pytać,wypytywać, i unikać zwady.

Czy to oni? Czy to swoi? Czy nie przebierańcy?
Od Kołpaka może szpiegi? Może jego brańcy?
Hasła tajne a podwójne,wymienione zgodne,
Jeszcze trzecie jest ukryte,aby było płodne.

Lecz to trzecie to o świcie,bilet kolejowy,
Jeśli zgodzą się połówki ,on pomóc gotowy.
No , tym czasem trochę drzemki nigdy nie zawadzi,
Zobaczymy co też ranek w lesie starym spłodzi.

132

Jeszcze rozkaz, aby czujki przy wozach unerwić,
W poszycie się zagrzebywać,w ciszy głowy ukryć.
Po rozkazie „Czech” się zdrzemnął z głową na chlebaku.
W lesie starym,tym żywicznym,nie brzozy młodniaku.

W starym lesie cisza zawsze jest tylko pozorna.
Śpi tu jeno biedroneczka ,która jest pokorna.
Ona za dnia na łodydze żeruje moroszki,
Tam jest owad mszycą zwany,smaczny,trochę gorzki.

Inne żuczki jednak nie śpią ,a nie śpi jelonek,
On potwornych jest rozmiarów,poszukuje żonek.
Z każdą grzecznie się obchodzi,dzieli się żywnością,
Po czym w drogę dalej rusza,mursz zrywa ze złością.

Grzebie w torfie,grzebie w liściach,stroni od żywicy,
Pochrząkuje po swojemu. Nie padnie na plecy.
On uważa by być w runie,łatwo się wygrzebać,
Trudniej w piachu,takim suchym,tam trzeba uważać.

Lecz nie tylko żuczek nocą żeruje po puszczy,
Jest też lisek,co noc lubi, kiedy nie ma deszczy.
On to nocą bór opuszcza,pod chaty się skrada,
Po opłotkach błądzi cicho ,sytuację bada.

133

Teraz słyszy on chrapanie i ciche rozmowy,
To też z nory się wychyla tylko do połowy.
Coś mu nie gra,zawsze cisza była w tych chojarach,
Teraz cuchnie ludzkim potem,las jest w tych oparach.

Chowa się więc do swej jamy, w inne wyjście bieży.
Tu akurat jeszcze gorzej,człowiek blisko leży.
Wystraszony lisek cicho w jamie swej zalega.
I nie jako pan tej puszczy, lecz jako cień zbiega.

Gdy świt nastał,gdy ognisko nie dawało łuny,
Rozpalono pod kociołkiem,by napełnić strumy.
„Czech” miał tabor,tam spędzono popętane konie.
Co w polanach wypasano po obozu stronie.

Sierpień to był,ranek chłodny,bez rosy w tym borze.
Każdy jakby ociężale opuszczał swe łoże..
Markotno to było straży,co nad ranem legła,
Trzeba wstawać, to już ranek. Ani się spostrzegła.

Ruch tu z góry planowany. To maszyny życia.
Wiedzą jak postąpić trzeba,gdy nie ma się mycia.
Tak i słonko ich ogrzało,gdy byli w apelu,
„Czech popatrzył po szeregach. Było tu ich wielu.

134

Ordynansa po apelu posłał do obcego.
Aby przysłał z trzecim hasłem tu człowieka swego.
Kiedy stanął człowiek obcy przed obliczem sztabu,
Wszyscy prawie oniemieli,nie podali graby.

Stał przed nimi facet dziwnie,a z miejska ubrany.
Nie tak przecie jako oni,co mieli łachmany.
Ciżmy białe miał na stopach,taśma do pół łydki,
Zawiązana na goleni w białe z wełny nitki.

Czekoladę wyjął szybko, co była w pozłotku,
Stanął zgrabnie na polanie,na jej prawie środku
Z czekolady firmy Wedel wyciągnął tekturkę,
Co to kiedyś w samym środku,no ,to miała dziurkę.

Był to bilet z kartonika,wzdłuż siebie przedarty.
Pokazał go on „Czechowi” i zaprosił w party.
„Czech” więc powstał,pugilares uchwycił do ręki,
W fotografiach szukał czegoś,dzwoniły mu szczęki.

Obserwuje jego ruchy sztab, co stoi z boku,
Co też zrobi ich dowódca,czy pójdzie pół kroku?
Tyle przecież dzieli jego od pół kartonika,
Cisza taka tu nastała, coś w pajęczy bzyka.

135

No ,nareszcie ,z fotografii wyciąga bilecik,
I przystawia do połówki,patrzy,ano fertyk.
Zgodność stwierdzam i poproszę o ocenę panów,
Już nie będzie innych znaków,ni gorących namów.

Co niektórzy ,to podeszli,sprawdzili połówki.
Niech to diabli! Ot pasuje! W grzbietach czują mrówki.
Ale to ci jest spotkanie! A skąd to brygada?
Z Kielc przybylim. Więcej mówić, honor nie wypada.

„Czech” ciekawy pyta jeno ,a dokąd zmierzacie?
Czy też wozy,czy zapasy,ze sobą tu macie?
Tylko broń i swe plecaki. Żadnego taboru.
My z daleka tu przybyli,tu do tego boru.

Półkolem to stąd pójdziemy.Na Chorów, Świniuchy.
Chorów obejdziemy z dala i upuszczę juchy.
Potem to przez Beresteczko, Łopatyn,Kamionkę,
Bug przekroczym i wrócimy w gór naszych tam sionkę.

Czego chcecie? Pyta „Czechu”.Masła chcemy,krupy,
Jeśli mięsa są wędzone, owszem. Będą łupy.
Radę to my sobie damy. Cukier owszem,sole.
Bo my w polu zawsze będziemy nie śpimy w stodole.

136

„Czechu” kazał wydać worki,składać na polanie.
Potem cofnąć swe szeregi,tu nikt nie zostanie,
Oprócz liska w ciemnej norze,co poci się z lęku,
On w ciemnicy ciągle siedzi jak te mięsa w worku.

Ładowali do plecaków zasoby żywności.
Z uśmiechem głaskali boczki,jak człek co wciąż pości.
Broń to mieli maszynową,nieznaną „Czechowi”.
A skąd mają?, Nic nie pyta,tego się nie dowie.

Jeden nawet nachylony nad plecakiem górskim,
Nucił piosnkę se swobodnie, a z akcentem polskim.
Mogło być ich dwieście osób. Tajna ich wyprawa.
Przy ładunku do plecaków widać u nich wprawa.

„Smutek stoi u mych drzwi
Pod mym oknem szara troska
Tylko się po nocach śni
Mazowiecka moja wioska.

Ach,nie budźcie mnie ze snu
Może serce uspokoję
Bo nade mną świeci znów
Mazowieckie słońce moje,

137

Hej,hej rozdzwonię się piosenką
Hej,hej mazowiecki wiatr
Hej,hej przyleciał pod okienko
Hej,hej rozkołysał sad.”

Tak skończyło się spotkanie tajemnej brygady.
Obie grupy są szczęśliwe,nie doszło do zwady.
Nie byli to przebierańcy,ni fałszywe druhy.
Co udają partyzantów,co kradną kożuchy.

„Czech” skierował się na północ,azymut na Werbę.
Przez Rogożno i przez Swojczów, swe strony lube.
Wioski były popalone,żywe tu wybito.
Możesz teraz tutaj szukać, gdzie było koryto.

Aby przejść na swoje strony,trza przekroczyć drogę.
A to nie jest takie łatwe,tam są straże mnogie.
Co sto metrów stoi żandarm,pilnuje przejazdu,
Przejść jest trudno, no, bo gęsto pojazd od pojazdu.

Prawie jadą zderzak w zderzak, a wszystko wojskowe,
Szosa Łucka, w środek frontu,więc droga frontowa,
Tylko nocą i przy deszczu baon tu się przedrze.
A więc „Czechu”patrzy w niebo,czy się krople wydrze.

138

* * *
Jako ginie kamień w wodzie. Tak „Kielce” zapadły.
Może gdzieś tam i ktoś widział,to pomyślał ,diabły.
Może widział ruchy wody,marszczenie się fali,
Lecz gdy spojrzał co takiego; pałki,bazie stały.

Nieraz spotkał grzyb zdeptany,rzekł,tak rano! Rany!
Już ktoś zbierał tu przede mną,to ptaszek nie znany.
Szczwany sąsiad mnie podejrzał,wymacał grzybisko,
Węch ma dobry ,no i szczwany jako stare psisko.

Może nieraz ptaki nagle poderwały skrzydła,
Bo spotkały tuż przed sobą przedziwne straszydła.
Psy te mądre ujadały nocą do księżyca,
Te wyczuły,zasłyszały,idzie topielica!

Dziwne zatem to zjawiska,ciągły za Lwów stary,
I ucichły w Krotoszynie jak diabły i mary.
No, bo ciągle o zachodzie duchy się kręciły,
Po opłotkach i po sadach. Prawdziwe to dziwy.

Więcej. Korba się kręciła,wiadro wciąż brzęczało,
Wodę ciągnie bies do piekła,wody było mało.
Korba sama się kręciła bez człeka,bez człeka,
To zjawisko takie straszne,kto widzi ucieka.

139

Całe lato banderowcy palili wsie polskie.
A najbardziej to niszczyli krainy Podolskie.
Straszne ludziom dali męki,wymyślne,na żywo.
Od języków wyrywania i to co rodziło.

Toteż zawsze w Krotoszynie czujki w sadach stały.
Migotanie różnych cieci za Rusinów brały.
Zubrze z boków nadpalono,wzięto wszystkie konie,
Ostrożnie się każdy kręci,czujny jest na stronie.

Każdy jednak też jest pewny,coś tu we wsi siedzi.
Co takiego? Banderowcy? Głowę sobie biedzi.
W polu wszyscy są gromadnie .Łatwiej broni kupa,
Ale wszyscy zgodni byli,zła cudza chałupa.

Mało co się odwiedzali,zaprosin nie było.
A w niektórych to obejściach coś za dużo gniło.
Wiatry smrody roznosiły,ba,nie spalenizna.
Ale kału to żywego,każdy toto przyzna.

W taki wieczór też sierpniowy,gdy miesiąc się kończył,
Ktoś melodię dziwną gwizdał Ale jej nie skończył.
Słychać zaś było klaśnięcie. Ale gdzie? Tam z boku.
Każdy stanął odrętwiały,zawisnął w pół kroku.

140

Cisza wokół .Co to było? Chyba to miraże.
Z tego czujne u wieśniaków do wieczora twarze.
Jeden do drugiego szepcze,gdy mrok światło dusi,
Tutaj diabeł jest schowany. Tak,on,być tu musi.

W taki wieczór, gdy ciemnica wokół wioski była,
W chacie jednej lampa z naftą już się lekko tliła.
Oświecała zaś kontury pieca,ław i stołu,
I leżące na podłodze worki,tak pospołu.

Te zaś worki nie tak często, ale się ruszały.
Cisza była wielka w izbie,muchy ich się bały.
W drugiej izbie worów pełno,ściśle przylegają.
Tutaj śmielej spoza pieczki świerszcze swoje grają.

Rosołowicz knot podkręcił,jego to chałupka.
Lampą budzi on tu śpiących,jako liliputka,
Ongiś w bajce Alladyna. Tej bajce z tysiąca.
Dobrze robił ,bo wstawała każda postać śpiąca.

Lampę w szybie ustawiono,pluskano już twarze,
Po czym każdy zaś ręcznikiem zarost szybko maże.
Kocioł kartofli w mundurkach wnet w wiadro odlano,
Sól i olej na stół wielki po cichu podano.

141

Tak bez mowy jak niemowy,mores,dyscyplina,
Każdy młody ziemniak bierze i mlaskać zaczyna.
Po czym siedząc na podłodze żelazo oczyszcza,
Lufą w światło lampy patrzy,a ona zabłyśnie.

W sieni słychać woda cieknie,moczu ostre wonie,
A poza tym jest martwota,światło w kloszu płonie.
Wieczór w sierpniu bardzo długi. Lecz gdy północ bije,
To ciekawe,każdy piesek w onej wiosce wyje.

Ano wyje, bo pies słyszy tajone szelesty,
To oznacza,że dla worków,to jest koniec sjesty.
Dużo zaś dziwnych postaci,kocem luźno skrytych,
Wioskę bez mowy opuszcza,w swych opończach litych.

Psy umilkły,cisza w koło,spracowane pieski,
Rade temu,że szczekały,patrzą w błysk niebieski.
Który potem trochę żółknie,później to jest łuna,
Wszystkie nagle znów szczekają,aż pęka im struna.

Jednak swego nie przestają .Larum to dla kmieci.
Jeden drugiego wnet budzi,wstają też ich dzieci.
Gdzie to? Myślę,że to…nie wiem. To chyba Żyrawka!
Przecież to jest ukraińska! Czyja to jest sprawka?

142

Świt zaś łuny nie zaciemniał,łuna idzie w boki,
I powiększa swoje dymy na milowe kroki.
Oto nowa z dniem się rodzi .Krzyki; Szołomyja!
Też rusinska. O, tam diabeł widłami wywija.

A tam w dali trzecia łuna,ktoś Rusinów pali.
Słychać nawet tutaj krzyki i z jakiej oddali!
Dobrze im takie skaranie. Piekło ich zrodziło!
Dobrze mówię ja, sąsiedzie?. Ktoś maznął ich w ryło.

Cały dzień były domysły. Jeden Rosołowicz
Znał tajniki. A on gadał,milcz,nic nie mów,zamilcz.
Trochę jeszcze kilka dzionków szeptano,gadano,
Ale nigdy tajemnicy nie znano,nie znano.

Rosołowicz grupę powiódł i zdał ją w Winniki.
Jakie losy grupy były? Tajne są wyniki.
Kto dowodził grupą „Kielce”? Był to ćwik nad ćwiki.
Zapadł on się znów pod ziemię. Są po nim wyniki?

Tak ogólnie nawet znane, po małym postoju.
Wieść gruchnęła ,aż w Wicinie. Obce w lasach stoją!
Ukraińcy wnet do Niemców. Lachiw mają bronie!
Jest ukryta po chałupach. Z Lachiw lecą wonie!

143

A to znaczy,że coś śmierdzi. Niemiec wojska ściąga.
W małej wiosce Ciemierzyca,w sklepiku Grendysza,
Chłop miejscowy ,znany działacz,Niemcom tu urąga,
Po co oni takie siły w kordony, gdzie mysza,

Nawet z miotłą nie przeskoczy. Co Grendysz zamyśla?
A bo ja wiem ,Niemców chmary. Znowu inni weszli z pola.
Już jest gwarno w tym sklepiku .Brak jest wesołości.
Jeden mówi ,co tam zastał gdy młynarz miał gości.

Młynarz mieszkał nad kanałem Złotej Lipy rzeki.
Tych kanałów było kilka,takie sztuczne cieki.
Gdy wakacje się kończyły,rok czterdziesty trzeci,
Wieści wróbel zawsze ćwierkał,gdy tylko przyleci.

Wieść ta z wieści najważniejsza. Niemiec dostał baty!
Gdzieś pod Kurskiem,hen ,tam w stepie. Nogi ma już z waty.
Z tej okazji młynarz sprosił,by w karty pogrywać.
Plany wysnuć,a gdy trzeba,czy nie lepiej zrywać.

W izbie obok kuchni siedzą,a przyszedł znajomy,
Widzi w karty chłopy grają. Do młynarza żony.
Trzyma coś tam za pazuchą. Młynarz zamknął drogę.
Zauważył,że ten Rusin utyka na nogę.

144

Przecież rano był w robocie. Nic nie dolegało,
Może gdzieś fuchę podłapał. Grosza mu wciąż mało.
Przy stoliku jest Winiarski,Szwarc i innych czterech,
Żony nie ma,co tu robisz? Czy masz chęć na kielich?

Jeśli nie ma, przyjdę jutro,już,już ja wychodzę,
I zakręcił jakoś dziwnie na tej chorej nodze.
Młynarz usiadł, zbiera karty,zachęca do wista,
I na środek stawia blachę drożdżowego ciasta.

Grają w karty .A gdy grają,to nie słyszą burzy,
I nie widzą cieni obcych a to źle im wróży.
Młynarz,podaj na stół lampę i zrób też kanapki,
Rzecze Szwarc i wraz z lewą forsę zgarnia w łapki.

Jest już dawno po zachodzie,lampa tu jest nużna,
Zamiast lampy przy stoliku stoi postać groźna.
Siedmiu graczy ją ujrzało,prawie jednocześnie,
Szwarcu pierwszy dostał nożem,zaskomlał boleśnie.

W izbie było dziesięć zbirów,to dwóch na jednego.
Dwóch trzymało już młynarza,chcą zrobić coś złego.
Zawołali więc trzeciego. Wykręć jemu nogę!
Bo on pójdzie na daleką,a bolesną drogę.

145

Więc ten trzeci chwycił stopę i obraca w lewo,
Ciężko idzie ,ale dobrze,bo stopa z cholewą.
Krzyk młynarza i chrzęst kości. Wykręć mu ją z dupy!
Trzeci kręci,znów kość pęka. Jęzor rwą ze sznupy.

Nie zabijać! Kroić nożem. Mówią usta mściwe.
Bo wiadomo nam od popa cierpi tylko żywe!
Tłuc o ścianę,długo głową,łamać ręce,palce.
Niech tak myślą głupie Lachy,że zginęli w walce.

Długo oni nas gnębili. Uraczym swe dusze,
Jak najdłużej patrząc teraz,na Lachiw katusze.
Bić o ścianę jak trzepaczką,zbić na kwaśne jabłko,
Aby mięso odpadało. No, młynarzu zdrówko!

Karafy nalał tokaju. Widzisz, twoje winko.
Zobacz dobrze ,bo masz oko,ty rozpustna świnko!
Wszystkie dziewki ty rusińskie otwierał swym bolcem,
Jak postąpił to ty ze mną? Ty,z Klarysy ojcem?!

Psami z młyna ty mnie wyszczuł. Mielić nie pozwolił,
No, spamiętasz to ty tego, co ci go wygolił.
Urżnę tobie i pokażę na twe własne oczy,
Zanim umrzesz, nie zaglądaj ty do swoich kroczy.

146

Nic nie znajdziesz,nie wymacasz,ani nie odlejesz.
Co to, drogi młynarczyku? Co to ty już mdlejesz?
Rób ty wszystko, aby w niebie my się nie spotkali,
Bo tam także,to ja ciebie,…Niech lampa się pali.

Cicho wyszli w ciemność nocy na inne chałupy,
Aby zdławić Nagi Koniec. Tam wszędzie są trupy.
Jęki ludzkie było słychać na dwa staje prawie,
Ciemierzyca u bram stoi. Co Bóg na to powie?

Ludność była tu mieszana. Sąsiad mógł być groźny.
A więc kupy są tworzone, w kupach ludzie różni.
Jeden woła: na Rusina! Drugi chlipie cicho.
Trzeci marzy o ułanach, by dać zbójcom w ucho.

Wszyscy jednak to są zgodni,do kupy,do kupy!
Bo nas wyrżną pojedynczo. Popalą chałupy.
I do rana stoją murem,blokują zaułki,
Z czym kto może,nawet widły. Jaja zbić kukułki!

Należało ich przegonić na Sicz i na stepy!
Teraz oni rżną nam głowy,te ciemne jełopy.
Kto jest winien? Rząd jest winny! Przecież okupacja!
Rządu nie ma,straży nie ma .Bóg jest. Ano racja.

147

A z widłami co zrobimy? Oni mają gwery.
Zamilcz jeno,że sąsiedzie, zamilcz do cholery!
Trzeba kupą na Rusinów! Spalić im chutory.
My się bawim ,nic nie robim. No, nic do tej pory.

Świt nadchodzi i przegania łuny w Nagim Końcu.
Coraz lepiej widać dymy,co kręcą przy słońcu.
Ruszyć wszyscy tam na pomoc. Woła tak sklepowy.
Nie dociera jego słowo nawet do połowy.

Z czym pójdziemy? Z gołą ręką? Trzeba mieć granaty.
Oni mają je od Niemców i robią nam straty.
Grendysz jednak idzie przodem. Bracia a gdzie pomoc?
Ludzie owszem się ruszyli, w mięśniach mają niemoc.

Widno było, gdy wkroczyli na dzielnicę wioski,
Tu Polacy jeno żyli. Widać kurki nioski.
Grzebią trawę na podwórku,kogut nieraz pieje.
A po za tym,nic nie widać. Tu się nic nie dzieje!

Gdzie są ludzie? Nikt nie czerpie wiadrem nawet wody?
Nikt bydlątek nie wygania, u bram stoją kłody.
Trza odsunąć,pootwierać. Śpią albo nie żywe?
Kto więc pierwszy w progi wejdzie? Progi stare,krzywe.

148

Lęk się w sercach ukazuje .Przeczucie podnieca.
Jeden zajrzał,woła głośno: trup jest koło pieca.
Lecz nie wchodzi, bo się lęka, a dalej co będzie?
I tak stoją w grupie wszyscy. Nikogo na przedzie.

Grendysz woła,- otwierać tu zaraz ,chlewnie stajnie.
Otwierać obory szybko,stwory na majdanie!
Puścić wolno psy z łańcuchów,króliki i owce,
Nagle zamilkł i wyszeptał: pomszczą to akowcy!

Nad obórką mały stryszek ,Grendysz szelest słyszy.
Słuchaj Marcin ,wejdź do góry,może ktoś tam dyszy.
Sąsiad ,dobre to chłopisko, po drzwiach od obórki,
Wlazł na strych ten i co widzi,- od orzecha skórki.

Siano coś się poruszyło,pyta; ktoś tam żyje?
Ruch się zwiększył widać w sianie,ktoś tam głowę kryje
My z pomocą ,mówi Marcin,damy ci ratunek,
Wówczas siano się rozsuwa. O, dziwny malunek!

To na pewno jest dziewczyna,lecz cosik szkaradna,
Spod policzków podrapanych,może kiedyś ładna.
Twarz wygląda jeszcze skryta odrobiną siana,
Strach ma w oczach,chyba siłą ona była brana.

149

Zejdź ty na dół,my z pomocą. Zsunęła się po drzwiach.
Grendysz patrzy, krew we włosach .Opatrzyć dziewczynę!
Tam w apteczce są bandaże i mają jodynę.
Marcin, weź ją i wypytaj jeno nie przy ludziach.

Może żywych będzie więcej, ludzie ,szukać pilnie.
Jedna już jest zratowana,zróbmy to usilnie.
Ducha ludzie już nabrali,chodzą po obejściu,
Pragną pomóc,coś uczynić i wspomóc w nieszczęściu..

Grendysz w chaty to nie wchodzi,krtań dławi go silnie.
Jednak zdania jest takiego:Grzebać trzeba pilnie.
Aby zdobyć orientacje o skutkach napadu,
Chodzi wszędzie po zagrodach. W biciu nie ma składu.

Każdą chatę, to ktoś inny dusił i zarzynał.
Inaczej są pokrojone. Zbójców wciąż przeklinał,
Spojrzał w pole za dzielnice. Nogi się ugięły.
Wszędzie Niemców było pełno. Skąd tutaj się wzieli?

Grendysz nagle się wycofał. Idzie do sklepiku.
Czuje żle z nim .Kolka z boku,bóle są w przełyku.
Przez dni kilka to handlował,nie opuszczał pracy,
Spośród wielu tu klientów, jeden z nich coś znaczy.

150

Bo z nim poszedł na zaplecze. Mowa była taka:
Winnicki zamordowany. Miałem wysłać ptaka?
Skąd te wojska? Chyba z frontu. Nie jest to obława?
Przy okazji tak być może. Pij, bo stygnie kawa.

Kurnik pusty, już odeszli aż za Przemyślany.
Franciszek jest tym zmartwiony. Wnet nie będzie brany.
Goły Koniec jest wycięty za plecami Niemca,
Ksiądz Ciępała jeszcze dzisiaj ich ciała poświęca.

Nic się nie da? Był pan ze mną,widział Goły Koniec.
Tak widziałem,lecz ja kurier,jam jest tylko goniec.
Ałtachowicz i jej siostra porżnięta na dzwona,
Górę wzięła już nad nami ukraińska strona.

Młynarza to pan nie widział, ale ja widziałem.
Jak to dobrze,że ja wówczas u nich nie siedziałem.
Już byś pan ze mną nie gadał,chyba że w mogile.
Miałem panu rozkaz podać,mogłem zrobić tyle.

Trzeba praw Hammurabiego,
By zadusić jądro złego.
Łeb za łeb,oko za oko.
Mieli wejść nawet głęboko!

151

Tym jądrem to jest Kropina, zacięte rezuny.
Mielim spalić ich tej nocy .Wszędzie wszak kordony,
My nie rżniemy,my strzelamy i granat o szybę,
To sprowadzi szybko Niemca,zamieni nas w rybę.

Stąd mielim iść na Bouszów ,pomścić Kornelówkę,
Wycofana jest brygada,daj mi pan wałówkę.
Lecz na wagę,że kupiłem legalnie to w sklepie.
Idę ja już, w tych warunkach pomocy nie zlepię.

A brak kary ,to rozbestwi rozhulane bestie.
Ja odchodzę, czołem panu! Zostawiam tę kwestię.
Kurnik pusty,więc strategia zmienia swe oblicze,
Zmowa nasza utajniona,aż do grobu liczę.

I tak wyszedł z puszką kaszy nieznajomy kupiec.
Grendysz został. No, nic z tego nie dało się upiec,
A chciał upiec dwie pieczenie na jednym to rożnie,
No, a teraz żyć tu musi,a bardzo ostrożnie.

Stefcia właśnie w dom wróciła,mówi,że po drodze,
Dzieci Rusi grają w klasę,tak na jednej nodze.
Gdy też polskie blisko idą,to skacząc śpiewają,
Pokazują też języki,które długie mają.

152

„My żyjem za sławu,
Wyżniem Lachiw za Warszawu.
Z Ukraińskiej ziemji.”
A,ha…aa, a ha,…

Pośród innych tu zagrożeń Grendysz ma specjalne.
Kiedyś zdjął Rusinom sztandar .Złamali zwyczaje.
Amarant tam był, ten kolor i był także żółty,
Drąg ciosany,wygładzony z jednej części,lity.

Siedmiu z wioski zebrał Polan i zdjęto tę flagę.
Rusini, no to czyn taki wzięli za zniewagę.
Pięciu, no to już zabitych. Grendysz jeszcze żyje.
Teraz siedząc patrzy w okno:Gdzie też zbir się kryje.

Nadzieja już jest stracona.”Kielce” Dniestr wpław biorą.
Są w Bieszczadach po robocie ,a zrobili sporą.
Trza pójść teraz do sąsiada,Rusina znajomka,
I pogadać z nim o Stefci,czy weźmie do domku.

Po zamknięciu swego sklepu w późne popołudnie,
Zauważył jak ten sąsiad chce odwiedzić studnie.
Złapał dzban swój metalowy,poszedł do żurawia,
I po cichu o dziewczynkach on tam z nim rozprawia.

153

Dostał zgodę,by wieczorem same przychodziły,
Nie tak jawnie bez rodziców,by główki swe kryły.
Mogą chodzić bardzo długo,ja wam jest życzliwy.
Ten co stracił Goły Koniec ma charakter krzywy.

Tak pod wieczór woła Stefcię,druga przyszła sama.
Słuchaj ,córuś,może pójdziesz z siostrą spać do siana?
A gdzie tatuś? U sąsiada,u pana Mieleszki,
Tam bezpiecznie,i łaskawe są u niego pieski.

Będziesz chodzić tam wieczorem,cicho ,bez rozmowy,
Bo zły rezun twoją mowę podsłuchać gotowy.
Tajemnica to jest wielka,boim się napadu,
Jak my wszyscy będziem tutaj,grozi to zagładą.

Masz już latek jedenaście,nie bój się sąsiada,
On jest dobry i swe dzieci też do snu układa.
No, a rano tu wrócimy? Tak,rano też chyłkiem,
Nie załatwiać się po drodze,do wiadra ze swym tyłkiem.

W domu robić swe potrzeby i obmywać twarze,
Dobrze ,Stefciu,będziesz chodzić? Janeczka się maże.
Będziesz chodzić, ty się nie krzyw. Chodzić będziem cicho,
A gdy wracać już będziemy,nadstawimy ucho.

154

A gdy w domu was nie będzie? Wracać do sąsiada.
On tam jakoś to załatwi,wszystko poukłada.
No to ,Steńka,czy jest zgoda? Będziem chodzić zmrokiem,
A wrócimy po udoju,nie biegiem a krokiem.

Grendysz martwi się o dzieci i martwi o siebie.
Za ten sztandar ukraiński może on być w niebie.
Coraz częściej też rozmyśla o pewnym układzie,
Ale zwleka,z żoną radzi. Co też robią ludzie?

Obserwuje zachowania. Jesień już nadeszła.
Fala gwałtów i napadów wcale nie odeszła.
Miarkę złego to przechylił raz Wasyl Bohaty,
Przyszedł z bronią w ręku rezun; uciekaj, bo straty!

Pan Franciszek wspólnie z żoną rozmyślają tedy,
Co im robić? Życie stracić? Czy zostawić schedy?
Mówi żonie o wizycie mówi i o fladze.
Ona słucha,potem gada mając twarz w powadze.

Jutro pójdziesz ty do gminy,że chrzest masz we Lwowie.
My uciekniem. Powód znajdziesz lub duch ci podpowie.
Gdy już będziesz miał przepustkę,to ty ani mru,mru.
Bo rozpłaszczą nasze ciała o powierzchnie muru.

155

Tak też i ja sobie myślę, to pewna ucieczka,
Trochę to nie honorowa, ale bardzo świecka.
Brzytwy się chwyta tonący ,a jam jest tonący,
Jeśli ja was stąd zratuję,to cudem,niechcący.

Zobacz wczoraj u Marcina doszło do zabicia,
On z Rusinką ma dwóch synów,nie było z tym krycia.
Każdy wiedział. Jeden starszy gdzieś w Polsce przebywa,
A ten młodszy u Bandery. Tego nie ukrywa.

Wczoraj zabił swego ojca jako krew Lachiwa,
Mówił,zabić trzeba wszystkich,bo natura mściwa.
Ciemierzyca chwali ten czyn,chłopak dumny chodzi,
No, a matce to powiedział,niech więcej nie rodzi.

Wyjechali do Przeworska. Byli w Jarosławiu.
Tam znajomym do północy o swym życiu prawią.
Tam też spotkał żołnierza,co go już ratował.
Ten się przerwał tu do Sanu,za pomoc dziękował.

156

Rozdział VII

Powrót z Kurska

Noc zapadła,jest płaszczyzna. Tabor zjechał z traktu.
Wąsal gniewnie skręcił wąsa. Zachował część taktu.
Nic nie mówi, jeno gońca wysłał w tylne straże,
Po wiadomość. Jak na tyłach? W oczach ma miraże.

Tak,tak trzeba .Odpoczynek. Jar tu jest głęboki.
Popas robim. Koniom nieco popuszczajcie troki.
Gdy ordynans już powrócił,pod koniem się zdrzemnął.
Całą nockę wciąż rozmyślał czy głupstwa nie palnął.

Konie jednak są zmęczone. O zorzy wstaniemy,
I w granice u Rumunów z bronią swą wejdziemy.
I tak zasnął z myślą przednią wojak utrudzony,
Z wojskiem swoim uciekając w obce,inne strony.

Był już stary,siódmy krzyżyk na włosach się bielił,
A on jeszcze trud żołnierski z młodzikami dzielił.
Te tabory myślał we śnie są kulą u nogi.
Ale tam jest pasza,żywność i kule na wrogi.

157

Bez taboru sama jazda nie da sobie rady,
W tym terenie ,gdzie jest pełno Rusinów i zdrady.
Hucuł jeszcze chleb ci poda. Rusin figę z makiem,
A z ukrycia, gdy nie patrzysz,to grozi kułakiem.

Tu za wzgórzem,to jedyna droga za granicę,
Nasyp też jest kolejowy,puszczę nią konnicę.
A tabory niechaj wolno przez jary ,wertepy,
Podążają polną drogą zrobioną z polepy.

Na granicy poczekamy na furgony nasze,
Tam też zdamy karabiny i nasze pałasze.
A co dalej Bóg poradzi? Z tym zasnął do rana,
Od świtania z kuchni każdej zupa już jest brana.

To makaron z pomidorem,ciepły z aromatem,
Z dolin w górę wiało trochą, a pachniało latem.
Które niby już minęło. Wrzesień był końcowy,
Wachmistrz wzrokiem badał wojsko. No, każdy jest zdrowy.

Mosty Dniestru są widoczne! Szpica to melduje,
Zakazany teraz popas,niech każdy futruje,
Nawet z czapki albo ręki. Widok to ostatni,
Za godzinę przejdziem straże .Uścisk zrobić bratni!

158

Zobaczymy, mówi Kazik,Antek śpij na zmianę.
To godzina tu ostatnia. Już jest koniom dane.
Żal mi jest tego Podola,co na lewo leży,
Szkoda tego,że tym polem obcy na nas bieży.

Zaleszczyki pełne wojska. Tłumów pełne łąki.
Ale z przejściem na Rumunię są prawdziwe sęki.
Ruskie wojska także stoją,chcą zasłonić mosty,
Gdy ujrzeli szwadron nowy,szturm widzą jest prosty.

Wachmistrz czołem stanął do nich,osłonił przeprawę,
I powołał się na zgodę ,tłumaczył ustawę.
Most weźmiecie kiedy wojsko opuści już Kresy.
Jak widzicie najeżone są ułanów spisy.

Gdzie ułani ,tam robota. Tu będziem potrzebni.
Tak rozmyśla stary wiarus.To żołnierze godni!
Cały szwadron w pełnym szyku idzie po nadzieje,
Coraz chłodniej,to z północy,chłodem teraz wieje.

Na Węgierskiej ziemi byli,gdy głowy w nadirze.
No, a słonko to w zenicie paliło po skórze,
Do obozu ich wsadzono,gdzie pośród pustoty,
Nic nie było,ni myślenia i nic do roboty.

159

W lagrze Kazik trzymał konia .Karmił czym się dało.
Zbierał trawę już zaschniętą. Wszystko było mało.
W listopadzie sprzedaż koni. Węgrzy wzięli lepsze,
No ,a chłopom to sprzedano te ciężkawe wieprze.

Wiadomość też ogłoszono:- można wracać w strony.
Tam gdzie ziemia jest rodzinna,gdzie dziatki i żony.
Tuzin chłopców wraz z Kazikiem mówią my wracamy!
Na Podole jeśli wolno. Czy ktoś idzie z nami?

Nikt nie zgłosił tu akcesu. Nie jest źle w obozie.
A więc tuzin ruszył w drogę na starym powozie.
Przez granicę ich puszczono ze zdziwieniem w oczach,
Oni dalej pieszo poszli,dość szybko po zboczach.

Lecz nad Świcą w jednej wiosce w stodole spoczęli,
Tu pod słomą leżą trupy .Fachowo ich rżnęli.
Mundury były piechotne, gardła nadcinane,
Strach ułanów wielki bierze,wiedzą co jest grane.

Powrócili więc na Węgry,do lagru samotni.
Gdzie też dzieci przychodziły,węgierskie a psotne.
Tak mijały im miesiące. Los internowanych.
Ubywało druhów ciągle z przyczyn dobrze znanych.

160

Część w Podole na zagładę,część do Jugosławii,
Kazik jednak w Bereksazu sumienie swe dławi.
Los okrutny mąci ludy. Węgier z Niemcem idzie.
Na szaleństwa,na nieznane. A poszedł ku bidzie.

Ułan zmilczał ,ścisnął wargi i je chleb łaskawy.
Ludzie wokół są życzliwi,dadzą nieraz strawy.
Za robotę tą niewielką,za pomoc przy domu,
Tu nie trzeba kryć się z niczym,robić po kryjomu.

Gdy dzień wolny od roboty,gdy przyjdzie niedziela,
Ułan tęskno patrzy w góry,dech mu coś zapiera.
Co też słychać tam w Bouszowie? Tam nad Gniłą Lipą?
Rusek zgarnął Ukrainę. Czy oni tam zipią?

Są odgłosy spoza góry, echa odbijane,
Że dowództwo nad Podolem Rusinom jest dane.
Kazik co widział w stodole ,widzi teraz wszędzie,
O mój Boże ty jedyny!? Co tam teraz będzie?

Lęk o bliskich rzucił smutek na obozowiczów.
Siła złego wszechpanuje i nie szczędzi biczów.
Lecz gdy przyszedł rok czterdziesty i czwartym jest w mowie,
No, to Węgry lęki mieli,takie co się zowie.

161

Już w Polaków ciągle patrzą. To nas także czeka!
I bratają się po cichu. A wojna nie zwleka.
Rusek Karpaty przekroczył. Ćma zalała Węgry.
A z Kazikiem wzięto wszystkich na gumowe fury.

Fury to są od rolników,kmieć tu sam powozi,
Tak po ośmiu na furmance, z boku sołdat grozi.
Karabin trzyma na biodrze,długi do pół wozu,
Trudno tu jest go ominąć,zeskok pachnie grozą.

Prawie mendel wozów było ,a jeden za drugim,
Mała przerwa jest naprawdę przed bagnetem długim.
Młody Węgier jednak skoczył w wąziutką ulicę,
Swołocz! Pastoj! Kulka poszła,puknęła w tablicę.

No ,a chłopak się oddala,druga kulka w szybę!
Do furmana sołdat zmierza. Ja tebia ujebie!
Furman mówi ty pilnujesz.Ja jestem wozakiem,
A ty teraz z nami pójdziesz. Będziesz zbiega brakiem.

Do wagonu go wepchnęli razem z Kaziem,Antkiem,
I tak jechał długo w głodzie,żegnał się ze spadkiem.
Co zostało tuż przy rampie ,a żegnał i płaczem,
Nie zrozumiał,że w ten sposób można być tułaczem.

162

Do wagonów, do bydlęcych,na Rumunię wiozą.
Tam w szerokie tory gnają .Lżą ich ruską prozą.
Na głodnego każdy jedzie. Pić! A po co picie?
Wszak do raju wy jedziecie. Tam,no ,tam jest życie!

Antek mówi do Kazika,czwarty dzień bez jadła.
Prawie szóstka w ich wagonie z wycieńczenia padła.
Antek mówi,że strażnicy chcą kupować ciuchy,
Sprzedam swoje prześcieradła, ale nie za duchy.

Niech podrzucą nam słoninę,chleba trzy bochenki,
No, to podam prześcieradła albo dwie sukienki.
Antek mówi nie ma sprawy i woła strażnika,
Słuszaj,zobacz,eto,eto. Chleb i sało. Znika.

I pod wieczór z workiem przyszedł. Robi sam wymianę.
Wcześniej nie mógł,musiał trafić tu na swoją zmianę.
Dobrze było tak handlować na rumuńskiej ziemi.
Ale w Rosji nic nie było oprócz wiecznej ciemni.

Na granicy zmiana warty,na granicy smrody.
Tu w wagonach,te od ludzi,te od wskazań mody.
Taka była od lat wielu w bolszewii zwyczajem,
Nikt tu nigdy nie miał wstrętu,przed moczem, przed kałem.

163

Inny wagon,ruski wagon,o szerokim torze.
Tu się bieda rozpoczęła. Na stepach. Mój Boże!
Wagon to miał taką szybkość ,- piechur go wyprzedzał,
Nikt jedzenia ani picia,nikt tu im już nie dał.

Trzy tygodnie są zamknięci. Wagon się kolebie,
Majaczenia mają ludzie,miraże o chlebie.
Kilku Węgrów zmarło z trudu. Zostali przy torach,
Jako ludzi,nie zwierzęta,na piachu, nie w norach.

Nikt tam dołku nie wykopał. Wagon torem jedzie.
Żelazo z gorącą parą dyszy wciąż na przedzie.
Bez pośpiechu,według planu. Wokół jeno stepy,
A z wagonów to zwisają z moczu,kału zlepy.

Po miesiącu takiej jazdy dobili do Kurska.
Gdzie przy torach leżała wystrzelana łuska.
Do namiotów się dostali, a wieczorem zupa,
Dwie menażki Kazik podał,ta jedna za trupa.

Ale noc w ziemiankach spali .Ściany tu z bierwiona,
Prycze z drągów,gdy tu leżysz boli każda strona.
Jednak spali jak zabici. Lepiej jak w wagonie.
Sny nadeszły, a przeróżne. W mirażach się tonie.

164

Pośród pól pomalowanych wiechą,tudzież kłosem,
Szła kobieta w białej chuście z chłopczykiem swym bosym.
Szła na skróty,w drugi koniec wioski przebogatej,
Sama jednak nie zgrywała bogatej lub sytej.

Chłopiec drobny, Kazio mały,szedł pół kroku za nią,
Miał on stracha,no ,bo w szkole ,za naukę ganią.
Teraz szedł swą koleiną głęboką do kostki,
Pośród pszenic z lewa z prawa. Pszenic zwanych ostki.

Lubił zawsze być na miedzy,patrzeć w kolor chabru,
W czerni nogi mieć po kostki,bo nie było żwiru.
Teraz też po czarnej dróżce w koleinie gleby,
Patrzył w zboża kłos dający,kłos co daje chleby.

Kobieta co to szła przodem,mama ukochana,
Kazała mu się szykować, gderała od rana.
A faktycznie nic nowego,spraną ma koszulę,
Z lnu białego,w haft miodowy,z miodu ,bo są ule.

Zbudził się szarpany ręką. Kazik,dziś do gruzu.
Czołgiem nadal resztki muru,poprzez hale buszu.
Chodź na apel,coś zaspałeś,śniłeś o Ojczyźnie?
Czy o pryczy? Czy o leżu ,o naszej goliźnie?

165

Budzi go Antoś Marciszyn . Kolega z ułanów.
Razem przeszli Zaleszczyki w niziny Rumunów.
Potem pięć lat to na Węgrzech, a teraz to w Kursku,
Ciężka dola, ciężkie życie,tu żyją po piesku.

Śniła mi się moja mama i droga do szkoły.
No i pszenic łany całe, u których kłos goły.
Jakby wczoraj tak wyraźnie,sen dla mnie radosny,
Może szczęście ,Kaziu ,znajdziesz. Już jestem zazdrosny.

Na apelu na majdanie bataliony rabów.
Marynarki bez rękawów, to dowódcy sztabów.
Ręce bez wody są myte,z butów to cholewki,
Na dzień rękaw naciągany.To jest cena stawki.

Stawka życia za wysoka,runęła budowla,
Teraz płacą z a grzech wojny,gdzie trudu hodowla.
Kazik z Antkiem ustawieni,już jest odliczanie,
Komandir przy maszcie stoi. Kończy swe śniadanie.

Przy nim politruk obozu z naganem u boku,
Stoi dzisiaj w trochę większym jak zwykle rozkroku.
Pod koniec sprawdzania stanów wchodzi on na ławę,
Odczytuje zarządzenia,które są łaskawe.

166

„Wsie Polaki po apelu zostają na placu,
Resztę powiem tylko do nich, Inni to do pracy.”
Antek szturchnął w bok Kazika .Czy ty nie wyśniłeś?
Co to znaczy matka,szkoła? Na Podolu byłeś?

Byłem we śnie dzisiaj w nocy. Czemu wsie Polaki?
Zostajemy,zobaczymy. Może wstęp do draki?
Pozostali na swych miejscach. Pozostało wiela.
Politruk każe się zbliżyć. Czyta coś z papieru.

Jest swoboda dziś od rana .Tam jest zapomoga.
Po spisaniu wam famili,dla was wolna droga.
Dwa dni zeszło,radość wielka. Łachman każdy płucze.
I szeregiem to na stacje .Patrz ,wesołe lice.

Rzeczywiście,Kazik widzi,bractwo uśmiechnięte.
Nic to,że chodaka nie ma i że widać piętę.
Zaraz pociąg osobowy ruszy w polską stronę,
Tam gdzie rządzą nowe władze,co zdjęli koronę.

W Lublinie to Kazik dostał do Szczecina przydział,
A z nim Antek,bo on drogi to innej nie widział.
Droga biedna, lecz radosna. Sześć lat poza domem,
Wysiedli oni w Szczecinie z gracją i ukłonem.

167

Spis treści

Rozdział I Ta ostatnia niedziela 2
Rozdział II Za władzy sowietów 44
Rozdział III Bouszów 64
Rozdział IV Śmierć Malwiny 75
Rozdział V German bierze Rusina za kamrata 95
Rozdział VI Morduj Lachiwa 121
Rozdział VII Powrót z Kurska 156

Poemat oparto na relacjach;
1. Adamowski Kazimierz Bouszów
2. Kamińska Stefania zd Grendysz Ciemierzyce
3. Rosołowicz Leon Krotoszyn

Stargard Szczeciński 2006r



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz