środa, 27 grudnia 2017

"Niebieskie słońce"

WIESŁAW KĘPIŃSKI

NIEBIESKIE SŁOŃCE

Rozdział I

W dal

Stukot koła od pociągu leniwy,odważny.
Jednak jakby jednostajny,jakoby podłużny.
Od niechcenia każdy myśli i się nie odzywa,
To jest lato,już po wojnie,teraz tako bywa.

Oto można w kraj spoglądać, bez obawy w duszy,
Na te pola żeńców gołych, bruzdy pełne koszy.
Pociąg wiezie ludzi wolnych ,a kierunek Zachód,
Dobrowolni w tym pociągu, i do rolnych zagród.

Ludzie, co to w tym pociągu, widzą różne rzeczy,
A ich rozum, ich logika to wszystkiemu przeczy.
No bo widzą, że pociągi, jednak w inną stronę…
A to przeczy pociągowi. Skąd pociągi brane ?

A do tego są zamknięte, są głowy w okienkach.
Oczy w głowach powiększone, a szmaty na rękach.
Nikt w wagonie nie rozumie, nie zabiera głosu,
No bo przecież osie kręcą, na Zachód ich niosą !

2

Zapytany wzrusza barkiem, diabli wiedzą co to.
Może postój jakiś będzie, z wagonów czuć błoto.
Chwila gwaru i jest spokój. Wszystko przeminęło,
Pociągi się oddalają. Temat z wiatrem wzięło.

Teraz widać znowu pola, powiązane snopy,
Kobiety je ustawiają, a na miedzach chłopy.
Z kubków piją, nawet z flaszek, zagryzają chlebem,
Za kobietą z ładną łydką , kręcą swoim łbem.

Już minęło. Teraz lasy. Przy nasypie rowy,
No,a w rowach ścięta trawa,pokos leży nowy.
Lasy ciągle, lasy wieczne, a na skraju grzyby.
Można by tak po nie skoczyć, bo szybkość na niby.

Ale chętnych to nie widać, grzyb to nie majątek.
Chleba przecież nie brakuje, a jazdy początek.
W Kutnie chwila jest postoju, starsi wyskakują,
Po wagonach i po torach jak dziki bobrują

Kiedy pociąg znowu rusza, słychać różne gadki.
Nic pewnego, nic nie wiedzą, to domysłów płatki.
Nie ma tutaj co zagryzać, bo nie ma konkretu,
Kolejarz odburknął jeno: zapytaj Sowietu!

3

Słowo młodym to jest obce, a starsi są skryci,
Między sobą mówią szeptem ramionami zbici.
Starszych to jest ledwo kilku, jednak widać światłych.
Co tam szepcą ? Nikt nie słyszy. Nie są z ciapowatych.

Ciuf, ciuf, kłęby pary widać, dym smrodzi, zadyma.
Czy pod górę się posuwa? Czy zawór nie trzyma?
Bo parowóz puszcza parę. Jednak stuk jednaki.
To oznacza jest w porządku. Miast lasu są krzaki.

Starszy pan ,co jest samotny, mówi: jest Pomorze.
Dojeżdżamy my do Piły. W innym tu kolorze,
Dachy domów, tynki ściany, a naszego tu nic.
W tym to mieście, jest zrodzony, szanowny nam Staszic.

Młodzi patrzą w puste miasto. Tu pociąg nie staje,
Można byłoby powiedzieć, że pary dodaje.
Widać jeno kolejarzy i ruskich sołdatów,
Co to leją po peronach. Ławek kilka gratów.

Pociąg w wieczór się zanurzał. Wrota są otwarte.
Ciepły wieczór, cichy wieczór. Jeszcze widać stertę.
Są dwa gwizdy, pociąg staje. Ludzie, a wychodzić!
Są krzewiny i pustkowie, można swoje robić!

4

Chłopcy skaczą na dwie szyny, spoglądają w boki,
Czy nie widać parowozu, w krzewy to trzy kroki.
Niewiasty na drugiej stronie, a że to szarówka
To nie widać już bielizny, ani nawet grzybka.

Pociąg pełen osadników. Barwy raczej szare,
Bo biedota w kraj nieznany nie jedzie za karę.
To są wszyscy osadnicy bezdomni, bez chaty,
Na grzbiecie to nic nowego, niektórzy bez gaci.

Toto widać właśnie teraz, gdy nagie pośladki,
Nikt się temu tu nie dziwi, a po licho gadki.
Chłopcy kąpiel to robili, a na wodach glinki.
Gdzie kiełb mały jeno pływa, a i nieraz stynki.

Kąpali się zawsze nago, mówiąc na waleta.
Nikt się temu tam nie dziwił, nawet i kobieta.
Z takich czasów, z takich manier i w ojca porciętach,
Teraz jadą w eldorado przy rządu zachętach.

Jedzie ze mną moja mama i babcia Konstancja,
Jedzie także Jerzyk Ludy, moja cała nacja.
Jest Marysia, Janusz, Geniek, Józio poparzony,
Tadzio bystry i Anielka ,a każdy ochrzczony.

5

A jam Wiesław ,co trzynaście właśnie ukończyłem,
No w tym wieku to roztropny ja wcale nie byłem.
Sześć lat żyłem ja bez szkoły. Wiadome przyczyny.
Była wojna ta okrutna. Wiedzy ani krzyny.

Czytać sam się nauczyłem, na książkach Janusza,
Który wiele ich sprowadzał, wielka jego dusza.
Kiedy dzisiaj to wspominam, dawno lat sześćdziesiąt.
To rozumiem, to był geniusz, chwalony poniekąd.

Później o tym może więcej, jam teraz w pociągu,
Są dwa gwizdy, pora wsiadać, do rodziny kręgu.
Lecz ten wieczór taki cichy, spędzany w ciasnocie,
Pozostawił wielkie ślady, wiadomości krocie.

Ludzie głośno rozmawiali, szyna biła wtóry,
Kto co przeżył, no to mówił, nawet z grubej rury.
Tylko babcia nieraz słowo: a folgujże ,panie!
Takie słowa nie dla dzieci, a dalekie spanie!

Rzeczywiście, ja słuchałem, nie brała mnie drzemka.
Wiadomości były wielkie, gadała nie kumka.
Światli ludzie. To uczeni i świata zaznali,
Bo mówili o krainach, a słowem swym grali.

6

Bo tak pięknie opowiadał, przeważnie ten starszy,
Że ja nawet to słyszałem, miałem ośle uszy.
Jednak dużo w ucho wpadło, zostało na lata,
Mogę dzisiaj to powtórzyć. Był starszy niż tata.

O krainach dziwnych mówił, o tańcach z nożami,
Co derwisze se wbijali, tuż między ścięgnami.
O kobietach prawie nagich, tańczących bez przerwy,
Do upadku, do zatraty, póki drgały nerwy.

Moja myśl dążyła za tym, co mówił wędrowiec,
On to mówił, ja widziałem, byłem tam obecny.
Czułem przecież, że jem torty, nie żaden razowiec.
Pochłonąłem ja ten obraz, okazał się wieczny.

Inny człowiek, ten przystojny, ale w trzy krzyżyki,
Opowiadał on o mordach. Tam to były krzyki.!
Ktoś kolegę mu powiesił za nogi na drzewie,
Brzuch mu rozciął, tak zostawił, wisiały te trzewia.

Pociąg pędził w stronę słońca ,co było czerwone.
A on mówił ,choć nie do mnie, miał słowa niepłonne.
Twarde słowa i prawdziwe, wdzierały się w uszy ,
Wszyscy ich słuchali w całkowitej głuszy.

7

Gdzie to było to zdarzenie, tego nie słyszałem,
Więc nie będę tu przypuszczał. Ja świadectwo dałem.
Gdy sen zmorzył cały wagon, pociąg w swoje dążył,
Bez przystanków, dziurę w ciemni buforami drążył.

Zajechano do Stargardu ,a tu gwarne tory.
Transporty na każdym torze, jeńców, wysiedleńców.
Nasz pionierów, skrzynie w lorach, są też puste lory.
Naprzeciwko, to wojskowy, to wojskowych Niemców.

Trzy dni stania ,aż ruszono już dobrym wieczorem,
W Dąbiu postój. Wyładunek, lecz nad bocznym torem.
Do północy my czekali na pomoc od ojca.
Jest nareszcie, wóz w dwa konie. Babcia wnet do kojca.

Pierwszy krok na obcej ziemi. Czy będzie szczęśliwy?
Nie zdawano sobie sprawy, gdzie żeśmy przybyli.
Życie potem pokazało, co dzień coś nowego,
Tak naprawdę tutaj było. Nie oszukam swego.

Ja z ciemności przecież wyszedł to sześć lat niewoli.
Nie uczono przecież pisać, to naprawdę boli.
Życia mego rówieśnicy, nic nie byli lepsi.
Znów w ciemnocie latek kilka. Ból rozrywa piersi.

8

Więc ładują już do wozu worki marnych ciuchów.
Jam jest świadkiem, chociaż ciemno, tych wozaka ruchów.
Należało wozem skręcić, całkiem w inną stronę,
A wóz nie chce, bo są szyny. Ojciec zwala żonę.

Pan Władysław wóz podnosi, chce by skręcić dyszel,
Szyna tu wszystko hamuje, a Janusz ma kaszel.
Pan Władysław ma na plecach karabin wojskowy,
Jest wozakiem, ma dwa konie. Czy on też tu nowy?

Co się stało, pyta Rusek, to sołdat z ochrony.
Może pomóc? Głosem drapał jak zębem od brony.
Śnic z podymą za rozworą, nad rzucić trza zadu,
My we dwoje, wóz jest ciężki, nie dajemy rady.

Nu dawaj, ja pomagu wam, za koła, za osie,
A to do was pryjechali? A to wasze goście?
Da, to do mnie, A z daleka? Ano, od Warszawy.
A to wielkie jest rodzeństwo, a tam Polak prawy.

Zaskoczyła już podyma. Ładować od nowa!
Wóz już ruszył. Jest westchnienie, a nad końmi sowa.
Ale konie nie spłoszyła, ciągną wóz wzdłuż toru,
Do przejazdu, co do miasta, w którym pełno muru!

9

Ja z Jerzykiem ciągnę wózek, w cztery koła taki,
W cieniu widać było domy. Są puste, gdzie ssaki?
Ni ognika, ani jęku, jeno błysk od szyby,
Ale przecież nie kaganka, od diabła na niby!

Turkot wozu głos zagłuszył, lecz słychać rozmowę,
Widać ojca, co to ciągle łapie się za głowę.
Panie Stachu, wojsko polskie stoi na folwarku,
To nie mogą stacji trzymać, a stoją przy garnku?

Wszędzie Rusek stawia warty, odpowiada ojciec,
Tak pomału nas nauczą, gdzie i jak nam chodzić.
Z Kongresówki ja pochodzę, znam że ja Sowieta,
Będzie owszem jakaś Polska, ale to już nie ta.

Z poznańskiego ja to jestem, nie znam tej szarańczy,
Ale czuję, ja to już wiem, widzę jak on tańczy.
Kiedy flaszkę już obciągnie to idzie w prystupy,
Aż się trzęsą okna ,dachy u całej chałupy.

To jedyny ichni taniec, to lud prymitywny,
Pogoniłem ich do Dniepru, zakończyłem ranny.
Głos się urwał, wóz po bruku i między drzewami,
Potem była betonówka, słychać ludzkie dramy.

10

Ojciec swoje opowiada, pan Władysław słucha.
Bo ciekawe to są dzieje, one krzepią ducha.
Obaj idą obok fury, za nimi ja z wózkiem,
Ojciec idzie jak ten piechur, podpiera się drążkiem.

Teraz więcej jest jasności, betonówka sucha,
Widać drogę, jest półksiężyc, ciągnąć jest lżej trocha.
Lecz niedługo jest tej laby, kostka brukowana.
Już myślałem, że do jedziem, zejdzie to do rana.

Pośród ciszy czarna droga, nie ma bruku, frajda.
Te pustkowie jest straszliwe, ni kot, ni pies znajda.
Zajechano na podwórko i do ciemnej chaty,
Geniek spryciarz maca stolik, szuka pośród szmaty.

Wymacał on lampę z kloszem, zapala zapałkę,
W oczach moich puste izby, widzę dużą salkę.
Tu się kłaść wszystkie chłopaki, trzy łóżka, kanapa.
Już nie trzeba nic powtarzać. Poświstuje chrapa.

Młode głowy, młode ciała. Mózgi pełne wrażeń,
Odeszły w światy dalekie, w światy pełne marzeń.
Pierwszy sen w pięknej krainie, o której nie wiedział,
Bo noc jeszcze, a radośnie poprzez chrapy śpiewał.

11

Jeszcze wojna w świecie trwała. Bo to Okinawa!
A tu śpi każdy spokojnie. Nie pyta o strawę.
Bo żołądek ich zwyczajny, zasypiać o głodzie,
Od lat wielu, kiedy bomby padały w ogrodzie.

Wdrożon był młody żołądek do ucisków w dołku,
Jak oślątko na postronku, stojące przy kołku.
Głód nie obcy jest w niewoli, sześć lat to reżimu,
No ,a teraz nosek śpiewa, on jest w nowym domu.

Co dziś mamy z nocy marzeń? Śpiących już osiłków.
Ja próbuję to ocenić, a zacznę od brzuszków.
Lat sześćdziesiąt już minęło. Pora to określić.
Na papierze dla potomnych, by w pamięci zmieścić.

No bo dziwnie się pamięta, każdy szczegół życia,
Z lat chłopięcych, zawsze miłych, bez zupy, bez mycia.
Czy udźwignę te ciężary? Czasy były ciężkie.
I przyniosły w moim życiu zwycięstwo i klęskę.

Były górki, były dołki, potknięcia i zwody.
Były chwile także miłe i sznapsy u lady.
Wszystko w jedną noc widziane, Bezkresne bezkresy!
Wszystko prawie się sprawdziło. Jakie były czasy?

12

Ojciec mnie za ramię szarpał. Wiesio, wstawaj zuchu.
Idź po mleko. A gdzie tato? A nadstawiaj uszu.
Pod most pójdziesz kolejowy. Będzie czarna kostka.
W lewo skręcisz na rozstaju aż do torów mostka.

Z lewej strony będzie chata, zapytasz o Stekla.
W kankę mleka ci naleją. Nie brzęcz jak ten z ula.
Umyj buzię. A gdzie tato? Ano w stawie ,malcu.
Weź na drogę sobie pajdę i nie żałuj smalcu.

Pouczony i umyty, z planem marszu w głowie,
Po szłem w drogę ci nieznaną. Gały widzą obie.
Drogą szedłem ja wzdłuż torów, most żelazny widzę,
A za mostem bruk szeroki. Przestraszonym srodze.

Wedle drogi trzy armaty, na polu trzy tanki.
W rowach leży amunicja, menażki i kanki.
Pancerfausty, rakietnice. Moździerze i skrzynie.
Leżą różnie. Kto podejdzie, od wybuchu zginie.

Już jest kostka, bardzo równa,, to chyba żużlowa.
Ojciec mówił, jak się skończy, to drogi połowa.
Są rozstaje. Idę w lewo, bruk, po bokach drzewa.
To jest lipiec. Tylko sroka udaje, że śpiewa.

13

Tor już z dala widzę jeden. Patrz, synu, na lewo.
Gospodarstwo będzie widać. Tam nie jedno drzewo.
Wejdziesz śmiało na podwórze. Głośno pozdrów dzionek.
Wyjdzie tam pewna kobieta, przy chacie na ganek.

Proś o mleko. Wracaj szybko, bo to dla Janusza.
Tak mi mówił na odchodne. Serce mi się wzrusza.
No, bo ojciec dobry człowiek. Nigdy nie uderzy.
Do mnie milczy, ale z obcym chętnie pije z dzieży.

Był to człowiek towarzyski. We mnie po dziś siedzi.
Po nauce puścił w drogę. Niech się chłopak biedzi.
Chłopak doszedł, już jest w zlewni, mleko jest cedzone.
A kobieta z kimś tam gada, wyrazy ma słone.

W tamtych czasach to powszechne, jako i modlitwa,
No bo czasy były krwawe, ratowała brzytwa.
Kto nie odgryzł się od razu, nie szczekał zajadle,
Nie był wcale uważany. Traktowany podle.

Wojna była twardą szkołą. Stęchły charaktery.
Przeżył tylko ten zaparty, ten co czyścił zlewy.
Bawidamek czy paniusia, to zgniła w obozie,
Obojętnie ,czy nad Renem, czy Syberii mrozie.

14

Teraz wracam z kanką mleka. Pochłaniam obrazy.
Domy puste, zbite szyby, w ścianach tęgie razy.
To armaty tak raziły. Strzaskane dachówki.
Ogrody są zarośnięte. Sterczą tam makówki.

Płoty wszystkie wyłamane, piechur zdeptał butem.
Zdobyto te okolice aż za trzecim rzutem.
Idę sobie, gwiżdżę sobie. Jam tutaj jedyny.
Wróbli pełno, wrony pełno, psiny ani krzyny.

Wolnym jak ten ptak na stepie. Każdy dom zaprasza.
Gdy się wejdzie w jakąś izbę, na podłodze kasza.
Wszystko leży tu pokotem, posypane pierzem,
Ten, co tego tu dokonał to musiał być zwierzem.

Wracam szybko ,bo brat czeka ,a brat jest gruźlikiem,
Jemu mleko jest potrzebne, więc pije je duszkiem.
Mówię ojcu: jakaś pani napełniała kankę,
Do mnie to nic nie mówiła, miała ręce miękkie.

To Janina, to ich siostra. Jutro raniej pójdziesz.
Udój zawsze jest o świcie. Chyba się obudzisz?
Pójdę ,tatku. Niedaleko jeden dom zajęty.
No, to chyba pana Króla. To jest dom już piąty.

15

Czanowo było pustkowiem. W jednej z ulic Ruski.
Każdej nocy były strzały, a świadectwem łuski.
Nie wiadomo ,co to znaczy. Raczej była cisza.
Ojciec matce coś tam szeptał. Sza, spalona klisza.

Jednak w ciszy, co sobota w sali na Lipowej,
Zbierała się cała ludność ,a nie w skórze gołej.
Rodzin było tu już cztery. Ludzi wolnych wiela.
Wszyscy przyszli więc na tańce, bo grała kapela.

Moja mama bufetowa. Pianino to gminy.
W tańcach były tu dziewczyny od niemieckiej tiurmy.
Szły na pieszo tam zza Odry, przystanek w Czanowie.
A za tydzień poszły dalej. Dokąd? Któż to powie.

Ja pamiętam ludzi twarze, zawsze uśmiechnięte,
Bo niedawno, to pół roku, pękło coś przeklęte.
Dziewczęta były zza Odry, ale chłopy z Wisły.
Tym różnili się tu dzisiaj, włos gęsty obwisły.

Bo nie było tu fryzjera, nie było żyletki.
Rynek handlu był ubogi, Nieraz brak jest kiecki.
Chłopcy tutaj uciekali z Warszawy ,znad Buga.
Bo ścigani byli mściwie, przez swego niedruga.

16

Wielu z nich jadło posiłki w domu mojej mamy.
Może tydzień, może dłużej. Uciekał, bo gnany.
Oczy moje to widziały, poza tym nic więcej.
Słowo w ucho nieraz wpadło. Byli bez pieniędzy.

Nieraz trzy dni z walizeczką. Spali razem z nami.
Rano patrzę ,już go nie ma. Czy skryty trawami?
Bo na wyspie były trawy, wysokie do piersi,
Tam to zbiegi przepływali, by z turzycy perci,

Przenikać w Zachodnią stronę, za Odrę w Germany.
A turzyca była ostra .więc na nogach rany.
W turzycach były zasieki, wilgoć i mokradła,
Więc niejedna dusza piękna z wycieńczenia padła.

Omijali oni Szczecin, trzymali się szosy,
Ona była im wskaźnikiem, a żywnością kłosy.
Pola, pólka były w zbożu, teraz nie skoszonym,
Bo zmieniło się tu wszystko. Kłos w ziarnie nie płonym.

Ja buszując po turzycach, sam, a nieraz z Tomkiem,
Spotykałem ludzkie kupy z żyta, starte zębem.
Ziarno nieraz całe było, nieraz nie strawione,
Zadziwiało nas to wszystko. Dla nas było nowe.

17

Nieraz leże było z turzyc,ostew do suszenia.
Plewy, kłosy, dwa kamienie do ziarna ścierania.
Leże było pojedyncze, może też dla dwojga,
To po śladach było widać, że niejedna noga.

Tu za wyspą była wyspa, a za nią następna.
Aż do Odry, co jest szersza. Ślady sit ścinania.
Jakby sierpem, chyba nożem. To wszystko tak było.
Moje , chłopca więc wędrówki, to wszystko odkryło.

A duch we mnie był wędrowca, a jesień wspaniała.
Pośród ciszy tu okropnej, krew w żyłach kipiała.
Nad brzegiem leżały deski, bale i bierwiona,
Nieraz łódka ze stolarki w chybcika sklecona.

Trup w szuwarach, w zastoinach, zabielona skóra.
Na niej muchy i pająki ,z boków ciemna lura.
On pół roku tutaj pływa. Tutaj coś się działo.
Ja wiedziałem, była wojna, i tak trupów mało.

Tomek mieszka razem z mamą, naprzeciwko gminy.
Jeszcze babcia na dodatek. Tu bezpieczne strony.
Jego babcia wykształcona, stara gawędziara.
Opowiada godzinami, jak też żyła wiara.

18

W tamtym wieku i przed wojną, pierwszą oczywiście.
Gdy rozruchy były wielkie w Łodzi ,wielkim mieście.
Jak kozacy tłum pędzili, siekąc w prawo, lewo
Jak to kozak zginął jeden ,gdy upadł na drzewo.

Była wiedzą i wyrocznią i znała języki.
Nieraz to cicho śpiewała, wtórowały bzyki.
Much upartych i nieznośnych, na nie miała klapkę,
Uderzała niespodzianie ,a więc był rzadkie.

A śpiewała bardzo często melodię Ordonki,
Poprawiała lewą ręką na szyi koronki,
I wpatrzona w jedno okno .co to na podwórze,
Wciąż nuciła klepką bijąc, oczy miała w górze.

„ Nie ma już ciebie tak dawno
Straciłam już pamięć tych lat
A jeszcze w sercu niestrawnem
Żyje miłości tej ślad.

Czasem melodia piosenki
A czasem znowu siwa mgła
Pobudzi w sercu udręki
I miłość zgasłą we mgłach.

19

Jak wśród jesiennych pożółkłych drzew
Wiatr porozrzucał jak liście, śpiew.
Śpiew co tajemną tęsknotą drży,
Jak zeschły liść, rzuci wiatr do twych drzwi.

W nas nieuchwytny jesienny lęk,
W nas tu urwany piosenki dźwięk
Gdy ci niesie go wiatru świst,
Zrozumiesz, że to ode mnie jest list.”

A jej córka, Tomka matka, końcówki mruczała,
Melodyjnie, bo też talent do śpiewania miała.
Jeden Tomek ich nie słuchał, gadał jeno ze mną,
Zmawiano się na wyprawę, nawet karkołomną.

W tym budynku, też w podwórzu, mieszkał Wojciechowski.
Taki facet trochę skryty, miał w kieszeni kulki.
Gdzieś w ruinach znalazł rurę, z głowicą u przodu,
Więc wystrzelił dla zabawy, jak chłopak, za młodu.

Jak on trzymał tam tę rurę, tego nikt nie powie,
Bo nie było tam nikogo, więc dostał po głowie.
Z rury bowiem poszedł ogień, kark mu poparzyło,
I część twarzy. Od wybuchu to go ogłuszyło.

20

Tomek ze mną był harcerzem w Lotniczej drużynie.
My we dwóch nie wiedzieli, że ona zaginie.
Nikt nam tego nie tłumaczył, nie pouczał wcale,
W cztery lata wszystko pękło. Pozostały żale.

Już w czterdziestym szóstym roku, już jest konkurencja,
Całkiem jawna i rządowa, mocna jej pozycja.
Są z Gryfina delegaty, młodzież namawiają,
Propozycje zaś cudowne z rękawa rzucają.

Mój brat Geniek, no i Lucjan, bardziej z ciekawości
Chodzą na zebrania często, mnie to trochę złości.
Lucjan bywał przedtem u nas, w drużyny zebraniu,
No, a teraz to wyjechał w ojcowym ubraniu.

A wyjechał do Trzebieży na kurs sześciodniowy,
Tam kształcono ich od nowa na zaczyn już nowy.
Kurs prowadzą komuniści, tacy przedwojenni,
W przekonaniach antypolskich, są zawsze niezmienni.

Kształcą młodych i tłumaczą, nie będzie własności.
Ani sklepów, ni fryzjerów, tylko duch wolności.
Zniosą wyzysk przez człowieka biednego człowieka.
Wolność zaś będzie w wspólnocie. Swoboda nas czeka.

21

Nikt nie może erbnąć mienia, hadko go usadzim.
Lud tu rządzi, jak i w Związku. Zarobki my gładzim.
Takie mając pouczenia, chłopcy są już w domu,
No i kiedyś przy obiedzie mówią po nowemu.

Ojciec walnął o blat stołu, dzieciaki zmartwiały,
Bo niektóre jak Anielka, zupą się oblały.
Ale słowa nie powiedział. Znał Ruska od wieku.
Uderzenie wystarczyło. Nie poszli do ścieku.

Więcej nikt ich tam nie widział. Upadły zamysły.
By w Czanowie związek zrobić. Nadzieje ich prysły.
Jak pamiętam, nie stworzono, do dziś brak jest świadków.
Walka Młodych nie powstała. Odzyskałem bratków.

Nie na długo. Wyszło prawo,- jest zakaz zgromadzeń!
Trzy osoby to przestępstwo. Bez zajęcia jest dzień.
Są rządowe zgromadzenia, długie, no i nudne,
Głoszone są na nich drogi, mgliste i ułudne.

Krowę otrzymano z UNRY, podobnież cielica.
Narowami, jakie miała ,to nas nie zachwyca.
Matka nosiłki zakłada, nosi krowie picie,
A ta krowa jest jałówką, całe swoje życie.

22

Po trzech latach uśmiercono, prawdziwą gadzinę,
Lucjan ojcu przypisuje całą tutaj winę.
Ile strawy, zaradności, na zwykłą jałówkę.
Która poszła wraz do Stekla za zwykłą złotówkę.

Jak pamiętam była dzika, latała po polach,
Kiedyś nawet pod Gryfino gonili na wozach.
Uchwycili ją na arkan, związali do osi,
I dziwili się niezmiernie, gdzie to bydlę nosi.

Matka teptuch miała w ręce, dała w łeb krowinie.
Gdzie ,zarazo, ty pognałaś? I o złej godzinie!
Źle ci tutaj? Masz pastwisko, a picie od rana?
Jakie biedne jest to bydlę, jak mocno zganiana!

Wiesio, bierz ty się za taczkę, trza brukiew karować.
Tam do szopki to trzy taczki, resztę w kopcu chować.
Tak to było z tą jałówką,a wieczne kłopoty,
Tu przysłowie pasowało, gdy nie ma roboty..

Lucjan żagiew niechaj chwyta, po piłuje szczapy,
Brykiet słaby daje ogień. Polecenie taty.
Geniek gdzie jest? Już się włóczy, elektrownia padła!
To on w nocy zawsze schodzi, poszukuje jadła.

23

W tym też czasie gdy jałówkę oddano do rzeźni,
Ludu trochę napłynęło od rosyjskiej „ wrześni”
Towarzysze ustalili wyrównanie granic
I znów naszych wygoniono od rodzinnych stanic.

Znów wyrwano Polsce boki, łapczywie, żarłocznie.
Tam pokłady były węgla. Gdzie wygnaniec spocznie?
Na przeciwko nas są domy, już są zasiedlone
Lecz te niskie, kurne chaty, ale nie piętrowe.

Raz, gdy szedłem ja od Dąbia, na ulicy grupka,
Jest trzech takich ,co pyskuje, ja udaję głupka.
Co takiego ,pytam głośno? Panie, tam w tym oknie
Stara baba w chustce była. Dwóch także nie milknie.

Pokazała się dwa razy, a chałupa pusta!
W którym oknie? Odpowiada, ten ma krzywe usta.
A na piętrze ,te ostatnie. Przysięgam na Boga!
Mamy stracha tutaj mieszkać, zachwyca nas trwoga!

Toć mieszkacie w innym domu. Ale skąd tam baba?
Zęby miała posrebrzane. Może przyszła z grobu!
Dołączyło znowu kilku, ciekawi sąsiedzi.
A mój umysł nad zjawiskiem teraz to się biedzi.

24

Trzech widziało babę w chustce. Przecież w domu pustka.
Już piętnastu nas tu stoi, a woła mnie matka.
Zaraz przyjdę, tutaj straszy, odkrzyknąłem głośno,
Pół ulicy jest zajęte, a wszystkim jest chłodno.

To od strachu zbiorowego. Straszy stara Niemka?
Ludzie boją się podchodzić. Przecież nikt nie mieszka!
Na rowerze tam od Dąbia, widać milicjanta.
Panie władzo, tych trzech krzyczy, Niemka, baba, chusta!

Milicjant o płot opiera rower na oponach,
Jest kapralem, widać to po jego pagonach.
O co chodzi, pyta głośno? Tu trzech opowiada,
A ja słucham ,bo logicznie to wszystko się składa.

Repetując już pepeszkę, on idzie na przedzie,
Wszystkich ludzi ,co się zbiegli, to za sobą wiedzie.
Najpierw to wszyscy my do piwnic, a wszystkie są puste,
Pajęczyny przy okienkach ,w nich pająki tłuste.

Ja spoglądam zaś na mury, może wejście skryte?
Ale cegła jest jednaka. Czy znajdą kobitę?
Teraz parter, także pusty, milicjant na piętro.
Są pokoje zaśmiecone. Więc na strychu jądro!

25

Tam z bojaźnią wszyscy wchodzą, milicjant sam lezie,
Musi być tutaj ukryta! Kilku wzywa Bozię.
Lecz szperanie nic nie daje, Na strychu jest czysto.
To jest bujda, mówi władza. Bujda, oczywista!

Toć tu była Klną się w Boga! Bo mandat tu wlepie!
Zbiegowisko wbrew ustawie! Gdzie wy mata ślepie?
Tak skończyło się to zajście. Rok czterdziesty ósmy.
Była jesień. Dziś zniknęły te ich małe domy.

Dom straszydło to ocalał do dnia dzisiejszego.
Będąc przy nim ja wspomniałem, słowa za mądrego.
Wmawiał wszystkim ducha baby ,a dwaj wtórowali,
Jak potrafią kłamać ludzie! Jak przy swoim stali?!

Słuchać głupca, słuchać kłamcy, demagoga wieku,
Wyjdziesz na tym bardzo kiepsko, chory mój człowieku.
I dlatego nie słuchałem ja tego z ambony,
Co to prawi niby mentor. Nie posiada żony!

Raz oparty o sutannę, poczułem smród gówna.
Nie wiedziałem ja przez lata czemu odór równa?
Obie dziurki w moim nosie, Czy ktoś mi tłumaczył?
Że istnieje te zboczenie! Czy tłumaczyć raczył?

26

Nazywał się Madanowski i był ze Żbikowa.
Uczył on nas katechizmu. Okupacja nowa.
Niemiec odszedł ,Rusek przyszedł. A śmierdziel pozostał.
W mej pamięci to zjawisko, jakoś mózg zachował.

Na naszego brata Jurek, tak często mówiono,
To był Lucjan o rok starszy, pieśnią go goniono.
On też śpiewał Jerzykowi, gdy się gdzieś nawinął.
A on z żartów i dowcipów, to on zawsze słynął.

Jurek, ogórek
Kiełbasa i sznurek
Kiełbasa uciekła
A Jurek do piekła.

W domu ,którego już nie ma. Tam atelier było,
Tam to pani Gogolewska swoje malowidło
Wystawiała do sprzedaży. Piękne były dzieła.
Malowała w dziwnych barwach. Z Biblii wzory brała.

W tym też domu, a na piętrze, mieszkała kobieta.
Mąż się biedną opiekował. Gnała go robota.
Cały dzień niewiasta sama. Wróciła z Rawensbrick,
Krzyczała całymi dniami, miała tu dziwny dryg.

27

Nikogo nie wyzywała, może się żaliła.
Pomylona i to mocno, nieszczęśnicą była.
Kiedy w oknie wychylona ,a w stronę Zachodu
Wyzywała chyba kogoś. Lżyła też za młodu?

Nie, mój ojciec opowiadał, była bita w lagrze.
Dziwne rzeczy opowiada, o widzeniach także.
Jej mąż tutaj z oną przybył i jest na kolei.
Ona nieraz ma napady. Nieraz grządkę pieli.

No i wówczas jest normalna. Nawet i pogada.
A, że nieraz se pokrzyczy, tak dziwnie się składa.
Sam widziałem ja zdarzenie za budynkiem Strzygła,
Szczupły wozak był na koźle. Sprawa trochę głupia.

Ta ulica miała drzewa z obu stron tej drogi.
Chciał zakręcić swą platformą, lecz powóz był długi.
Cofał koniem bardzo gniewnie, koni była para.
Nie był chyba on woźnicą. Krzykiem się on stara.

Konie były i platforma to chyba Walczaka,
Nim zakręcił, nastąpiła bardzo wielka draka.
Już od Dąbia motocyklem facet jedzie brukiem.
Z dala woła: zjechać z drogi, kończy jazdę stukiem.

28

Motocykl zaś był z przyczepą. Skoczył do woźnicy
A woźnica też zadziorny i używa biczy.
Tak pobili się wzajemnie. Woźnica jest górą,
Siedzą teraz i czekają, motocyklem, furą.

A czekają na milicję. Każdy gada swoje.
Ja dziwiłem się niezmiernie. Rację mają dwoje?
Nie czekałem ja do końca, bo mój dom już blisko,
Betonówka się zaczyna, kwiat lipy jest blisko

Ten wygrywa ,kto ma świadka. Nawet fałszywego.
Pamiętam inne zdarzenie z pamiętnika mego.
Wychodziłem ja z Harcerskiej, razem z wozem chłopa,
Od Podjuch jechał samochód, kierowca jełopa.

Dyszel uderzył w auto, bo chłop się zagapił.
Tym wypadkiem jak pamiętam wcale się nie trapił.
Kierowca mówi,- mój panie, ja jestem na głównej,
Nie spodziewał tu się szofer odpowiedzi równej.

To pan drogę mi zajechał i potrącił konia.
Potrąciłem, co pan gada? Jest następna strona.
Strona niby niezależna, była z domu Ducha.
Razem z chłopem już tłumaczą, szofer ledwo dycha.

29

Niemożliwe! A możliwe, podnosiłem konia,
Razem z chłopem, pan obalił! Niech tu rozum skona.
A ja stoję na chodniku. Ludzie ,co się dzieje?
Koń się wcale nie przewrócił. Ja ze strachu wieję.

Takie były tamte czasy. Zakłamane, durne.
Ten wygrywał, kto silniejszy, ten co trzymał urnę.
Ile ludzi nieszczęśliwych, samotnych w potrzebie,
Pocierpiało w tamtych czasach, lub skończyło w grobie.

Ojciec ma podbite oko, podbili mu w knajpie.
Politycznie starł się z Wlazłem, a o ceny w skupie.
Popielniczką go uderzył, więc ich rozdzielono,
Teraz chodzi prawie miesiąc, ma podbite limo.

Ojciec w gadce był zaciekły, bronił swego ego,
A na wódkę nie miał grosza. Oberwał ,dlaczego?
Przecież ojciec ich osiedlał, nadawał komory,
Gdzie się dało, domy stały. A teraz jest chory.

Przysłano to osadników, proszą na zagrody.
Ale tutaj brakowało i pola i wody.
Osadnicy byli z roli. Wlazło i Reducha,
Ziemiuch też był. Lecz w niemocy każdy głową rucha.

30

Ziemia tu ich nie wyżywi. Tokarków to jest trzech.
Co to robić? W karczmie siedzieć? To prawdziwy przecież grzech.
Januszewski dostał konia, Walczak też ardena.
Położenie ich bez gleby, w biedę się zamienia.

Nerwy ludziom więc puszczały, pękały przy wódce.
Przy stoliku na sprzeczki jest najlepsze miejsce.
Gdy dwie frakcje słowa rzucą, lecz w innym kolorze
No to zgody już nie będzie, a zdeptane zboże.

Ojciec walczył zbrojnie z wrogiem. A wroga miał Ruska.
Przy stoliku może siedzieć ktoś z plemienia Czecha.
Nigdy więc zgody nie będzie, zero i anoda.
A zaciekłość im przeszkadza. Więc gniewy. A szkoda.

Ojciec w domu się wyraził, do Bronki, do żony,
Nikt nam w walce nie pomagał, ani z żadnej strony.
Litwin z Ruskiem szedł nad Wisłę, Lwów brał Ukrainiec,
Niemiec broni nie przepuszczał. Bliski nasz był koniec.

Benesz krzyczał :nie pomagać! Polaki zaginą!
Masaryk mu zaś wtórował, z najeżoną miną.
Jeden był tylko przyjaciel. Gdy już Polska kona,
To przysłano w pomoc lorda, mówię :Abernona.

31

Tylem słyszał ja od ojca. Nie wiedziałem kto to?
Ale ojciec kończąc mowę, dodał , to był złoto.
Ja nie byłem oblatany, a byłem tumanem.
Bom dotychczas w szkole nie był. Tam wiedza z pisaniem.

Ojciec najął dla mnie człeka, aby mnie dokształcił.
Synem był nauczycielki, no i on to sprawił
Żem z ciemnoty trochę wyszedł, prawie przypadkowo,
No, a poszło tu o Ziemię, mówiąc krótko, koło.

Chodziłem do niego w lato. Uczył i wymagał.
Jednak mówiąc coś o Ziemi, pomyślałem,:zełgał.
Ja odrzekłem pełen wiary, w to co teraz twierdzę,
Że to głupcy co tak myślą. Nie czułem , że śmierdzę.

On się jednak nie obraził. Tak, masz trochę racji.
Bo w biegunach jest ściśnięta, o tych kilka stopni.
Ziemia kulą ,a to heca? Nigdy nie uwierzę!
On się jednak tu nie stropił i algebrę bierze.

Z tych to lekcji, razem z ojcem, poszedłem do Dąbia.
Tam gimnazjum zakładali. Sprawa znów jest głupia.
Ksiądz wypytał mnie o szkoły. Pytam ,jakie szkoły?
No, publiczne. A co to jest? Głaszcze mój łeb goły.

32

A ile to jedna czwarta dodać jedna druga?
To dwie czwarte,odpowiadam. Ksiądz powieką mruga.
No, a wróbel jak się pisze? A przez kreskowane.
Bo wymienia się go zaraz, no, na ptokowanie.

Egzamin więc chyba zdałem. Zostałem przyjęty.
Gdy wracałem z ojcem razem, rzekł mi: umyj pięty.
Byłem boso. Więcej on się nie odzywał. Milczał.
Czym zapłacił za naukę? Klasery me oddał.

Korepetytor miał swą siostrę. Była ze mną w klasie.
Ta do chóru należała, piała w pięknym głosie.
Razem ze mną był Mikołaj i Wiesiek Włodarczyk,
Nauczyciel miał trudności, ciężki ze mnie orczyk.

Powiedz ,ty Kępiński teraz, czemu południki?
Nazywamy linie w mapie, w biegunach ich styki?
No, bo łączą dwa bieguny, północ i południe.
Więc nazwiemy północniki, ? Zapytał on złudnie.

Klasa wybuchnęła śmiechem. Nie wiedziałem czemu.
Ubaw mieli przez dzień cały. Smutny ja do domu.
Co umiałem? To umiałem,- razu, dwazu, trzyzu.
I czteryzu, no i pindu. Te śmiechy mnie gryzą.

33

Przez trzy lata na „Zachodzie” nic się nie kształciłem.
Lecz czytałem ja gazety, gdy takie kupiłem.
A w gazetach jak pamiętam częste są tam wzmianki
O rewizjach w biurach partii, od chłopskiej sielanki.

„Znaleziono dokumenty, wrogie wobec Polski”.
Kto rewizje przeprowadza? Chyba agent ruski?
W peerelu wrogie karty? Zakazane druki?
Przecież partia czysto polska! Na nią takie huki?

Z tej przygrywki są wyniki. Partia zakazana.
Już są wiece w każdej szkole. Już „ taczanka” grana.
Wojsko śpiewa ruskie pieśni. Lud zza Buga w cenie.
A u ojca piłsudczyka widzę oczu drżenie.

Do swej Bronki cicho mówi: Tuchaczewski górą!
Bo on mówił: marsz na zachód. Zwiał z podartą skórą!
Teraz wrócił Rokossowski. Nie naszym on gada.
Ale z ruska wciąż zatrąca i sylaby składa.

Tu znów będą przedwojenne handele- szwindele.
Gdy na czele są semici, w ugór Wodza pole!
Zatroskany spuścił oczy na zupę w talerzu,
I nie ruszył kromek chleba ,co na stole leżą.

34

Trzymaj język ty swój krótko, jeszcze cię zabiorą.
Przepadł Gracjan Wyrzykowski wraz z żoną Adelą.
Co ja zrobię z kupą dzieci? Żyć mam z Ludą starą?
Przepadają te ludziska, co jęzorem mielą.

Ojciec skupił się na zupie, zwykłej kartoflance,
W niej pietruszka, pora była, z żyta kawa w szklance.
W domu ojciec nie gardłował, me uszy słyszały
Prawie każde jego słowo, a mile brzęczały.

Teraz rządzi burmistrz z Dąbia, dzieli w pół ulice,
Już do siebie to przykleił dużą kamienicę.
Urbanowicz już jest w Dąbiu, Lotnisko odpadło.
Co tak zupkę pochlipujesz? Nie smakuje jadło?

Oj, za mądry jest ten Górski, zabrał pół ulicy,
Od nas także są zabrani, milicji strażnicy.
Most już kończą, jutro jadę. Zwiedzę elektrownię,
Może tam robotę złapię. Może, a kto to wie?

Lub do portu za tragarza, może za dokera,
Mnie samemu nudno teraz, a niech to cholera.
Jutro pójdę na piechotę. Mostem już przechodzą.
Widać z brzegu tu naszego, oni port już grodzą.

35

Tak słuchając mego ojca poszedłem do Tomka.
Słuchaj ,Tomek, chcę pracować. Idź do pana Władka.
On z Harcerskiej, on pracuje, on chce elektryka,
A takiego ,co to młotkiem w mesel dobrze stuka..

Poszedłem do tego człeka, z widzenia znajomy.
A dlatego, bo był dziwny wygląd jego żony.
Byli oni po trzydziestce, lecz ona chudziutka,
Piszczel dobrze było widać, na gnatach prościutka.

Suche gnaty, to przywiozła z obozu na Szwabii.
Gnaty jej są oryginalne, wzrok chudością wabi.
Nigdy ona nie utyła, tak pamięć mi mówi,
Jednakowe giry były jako u żurawi.

Pracowałem ja u niego przez kilka miesięcy,
Stąd też zawsze ja w kieszeni miałem coś z pieniędzy.
Most już kończą, będzie bliżej do miasta Szczecina.
My dotychczas to po lodzie, tam turzyca, trzcina.

Ale blisko wedle torów i wnet targowisko.
Tak z towarem Władek chodził ,a z nim kobiecisko.
Jego matka z warzywami, trochę jajek w koszu,
Szli we dwoje, podczas mrozów, Takie dzieje losu.

36

Napotkałem Grabarczyka, mieszkał przy piekarni.
Na ulicy Włodarczyka. Czemu od nas stroni?
Mam robotę na lotnisku, nie chcę jej utracić,
Tu mieszkanie ja dostałem, trza je trochę gacić.

On nas uczył modelarstwa. Sprowadzał listewki.
Był lotnikiem, znał też stare harcerskie przyśpiewki.
Był dość młody, przy trzydziestce i był społecznikiem.
To co robił przy drużynie, no to robił z glikiem.

Duży dom to był lotniczy. Wielu tam mieszkało.
Tadzio Mucha, siostra Władka. Innych dużo było.
W tej ulicy, trochę dalej, dom był Włodarczyków,
Co to dziwnie zaginęli, po cichu, bez śladów.

Mój brat Geniek mnie zawołał, poszli po baraki.
Poszedł z nami Franek także, tam na góry stoki.
Nowe były to baraki, składane na śruby.
Franek tu pokazał siłę, a był trochę gruby.

Płyty dachu były długie, w trzy dni rozebrane.
Teraz to należy zwozić, transportu nie dano.
Gdy wspominam krzepę Franka, teraz już po latach,
Porównuję jego siłę do Krokowa w księgach.

37

Był Słowianin w kraju Wkrzanów, potomek Bartosza.
Siłacz mężny i waleczny ,co to dęby rusza.
Zginął mężnie pod Smoleńskiem, nie uchodząc z pola,
Franek także zrobił swoje, taka jego wola.

Jak pamiętam, część baraku była w naszym sadzie,
Część widziałem ja w piekarni, na rupieci składzie.
A co z resztą, tego nie wiem. Kto resztę rozebrał.
Bo nasz Geniek to na pewno budowę zaniedbał.

Brecha leży pod warsztatem, śruby z motylkami,
Kilka okien barakowych ,a co jest z płytami?
Barak łatwo jest rozebrać, jest i łatwo składać
Co stanęło na przeszkodzie? Nie ma o czym gadać.

„Zielony kapelusik z czerwonym piórkiem,
Drewniany domek podparty murkiem
Trulalla lilli, trulalla lili trulalala.
Trulla lili, trulla lili, trulla la.”

Za zakrętem ktoś to śpiewa, czekam na osobę,
To słyszałem tuż przed wojną, uszy były młode.
To Zych Genek, z naprzeciwka, rzadko jest widziany,
On był później kilkakrotnie przez władzę ścigany.

38

„Zielony kapelusik z czerwonym piórkiem
Będziemy mieli domek z małym podwórkiem,
Zielony kapelusik, piórko czerwone,
Gdy skusi cię dziewczyna, bierz ją za żonę.”

Miał on domek bardzo ładny, lepszy od naszego.
No i matkę miał przy boku, więcej nic lubego.
Jego losy są nieznane. Pytałem się wszędzie,
Nikt nie słyszał, no bo nie mógł. Nowi tutaj ludzie.

Z drugiej strony ulicy stał jego ładny domek.
Obok to była ruina. Przez ogrody przesmyk.
Nasz dom to nie miał ogródka, staw za to jest cudny,
A rosnące wokół wierzby tworzą raj ułudny.

Błędne było to mniemanie że staw przy numerze.
Cztery jeszcze też budynki, każdy wodę bierze.
I nie tylko chcieli wody, ale także łączkę,
Kiedy ojcu ją zabrano, to dostał gorączki.

Zostaliśmy bez ogrodu, łączki ,no i stawu.
Strzał był w pudło, brak rozumu, przechwalanie dziwu.
Dla krowy nie ma wygonu. Poszła razem z stadem,
Stada to się nie trzymała, Geniek zwał ją gadem.

39

Łobuzeria, dno społeczne, ludzie spoza burty,
To tekst sprośny podstawiali, więc hultajskie nurty,
Zwrotki wstrętne łatwo w ucho trafiało niechcący,
Jako wirus, jako insekt chybko trzymający.

Było tego całe mnóstwo, ohydne i wstrętne,
A dla tego, co to mówił, dziwnie mile dźwięczne.
Popisywał się tą wiedzą, przy swoich koleżkach,
Coś nowego to jest przecie! A jak brzmi to w ustach!

To upadek był kultury i osobowości.
W czasach wielkich zmian społecznych, upadek godności.
Nigdy w życiu moim długim, nigdy nie powtórzył,
I w ten sposób to hultajstwu jakobym nie służył.

I dlatego bardzo chętnie cytuję ,co piękne
A w ucisku długo było, a nawet wyklęte.
To wbrew woli złego robię, zły zgrzyta zębami.
Kiedy nucę pieśń swobodną, przeciw Cajmerowi.

„ Kogo nasza miłość obchodzi, tylko ciebie i mnie?
Komu nasza miłość zaszkodzi? Tylko tobie i mnie.
Komu oczy łzami wypije? Tylko tobie i mnie.
Kogo nasza miłość zabije? Tylko ciebie i mnie.”

40

To śpiewała zza bufetu Krysia Uzarewicz,
Gdy pił piwo przyszły mąż jej, chcąc familię tworzyć.
Przy nich Tadek był Ryszczyński, duet do roboty,
Obaj chcieli tworzyć warsztat ,a mieli kłopoty.

Był ślusarzem i spawaczem, do wszystkiego rączka.
Nie było dla nich roboty,każdy z nich gorączka.
Zakład uległ likwidacji, a był w starej rzeźni,
Przy krzyżówce niedaleko, więc nie byli możni.

Zenek kiedyś piec montował, to piec centralnego,
W małej szklarni u mnie w domu. Widział on coś złego,
W mojej pracy, gdym majstrował, coś tam przy żeberku,
To się zdziwił,- wypowiedział,- oj, hydrauliku!

Powiedziałem coś o psotach , podolskim złodzieju,
Że mi trudno się odgonić tutaj, dobrodzieju.
To on odrzekł klucz trzymając,no i kręcąc mufkę,
Nic nie zrobisz, nie poradzisz, trzeba tutaj lufkę.

Piękne są te przepowiednie, wołyńskie, podolskie,
Te obszary przecież były, od dawna, to Polskie!
Ty wiesz dobrze, brachu, że trza wojny z Ukrainą,
Bodaj nawet w przyszłym wieku, bo nam Kresy zginą.

41

Ta uwaga pana Zenka, mówiona z uśmiechem,
Lat pięćdziesiąt się obija, w głowie dziwnym echem.
Pośród ludzi mi znajomych,tylko sympatycznych,
Wielu było Kresowiaków, z ziem nie mitycznych.

Podolanie, Wołynianie, nawet z Bukowiny,
Gdzie kopalnie soli białej, odwieczne dziedziny.
Wszyscy swoje wspominają, a z żalem stłumionym,
Bo był zawsze od wybuchu , Polakiem gonionym.

Nikt nie ujął się za niego. Nikt ziemi nie wspomni,
Tak jak byśmy niczym byli, osobniki gnojni.
A im przecież z oczu patrzy piękna Bukowina,
Gdzie ciepłota, zieleń tłusta i w hafcie dziewczyna.

Pieśń z połonin z wiatrem biegnie w doliny trawiaste,
Dziewczę śpiewa patrząc w doły. Ma włosy grzywiaste.
Oczy chabrem zabarwione, śpiewa. Wzywa kogo?
Tam junaków, kawalerów na dolinach mnogo.

Za nią kierdel owiec stąpa, ona przodownica,
Smukła taka. To owczarka. Płonie jako świeca..
W dal jej śpiewy echo niesie. Dniestr niesie melodie.
Nogi tańczą , przytupują, bo jej nogi młode.

42

Tak wspominał pan Stanisław od gminy Oleszów.
Kiedy Niemiec wojnę zrobił, przepędził boleszów,
Ukraińcy broń dostali, wielkie uprawnienia.
Dla Polaków oznaczało koniec ich istnienia.

Połahicze wieś to była. Polaków zgoniono,
Do stodoły, pośród śmiechów, to trzysta spalono.
Jan Biliński w Nadorżynie był także zwęglony.
Syn się tylko uratował, bo nie dogoniony.

Tam też pani Sabatowicz, spalona na węgle.
Jam się wyrwał, choć już na mnie podnoszono szuflę.
Młody byłem, rączy byłem, do Stanisławowa,
Tułałem ja się wśród ludzi. Pociągiem do Lwowa.

Tak uciekłem od macierzy, a tam ojcowizna,
Znów gdy Rusek szedł na Polskę, to na mnie golizna.
Nawet nagi, zwiałem dalej, a najpierw w Bieszczady.
Pracowałem tam w cukrowni. Teraz jestem blady.

Mieszkam tutaj z córką, żoną,wolno dogorywam,
Lecz w pamięci Stanisławów to ja zawsze trzymam.
Tam Bystrzyca czysta, wartka, w dali Czarna Góra,
Tam przez woły jest ciągnięta, bez kół w płozy fura.

pan Malitowski Stanisław, z ul, Andersa.

43

Dziś jest koniec pryma kwietnia, z Halinką pod rękę,
Idę sobie po alei, na treningi wielkie.
Patrz na prawo, to magnolia, jest na przekwitnięciu,
Ja spoglądam, ona kiedyś zakwitła chłopięciu.

By powitać samotnika, oj, pierwszy tej wiosny!
Tutaj nadszedł ,niech obaczy. O piękno zazdrosny?
Tu gdzie kiedyś limuzyny czarne i beżowe
Zajeżdżały pętlą wielką, pod drzwi kolumnowe.

Był zjazd taki tuż przed wojną, może ze dwa lata, *
Zjazd dość cichy ale liczny, to saga kamrata.
W grocie ciche posiedzenie, bez napitku, sucho.
Rano wszystko rozjechane i do dzisiaj głucho.

Tak mówiono, że na Litwę, albo na Podole,
Ale Niemców ten pałacyk, no to w oko kole.
Niemcy służbę rozpędzili, a ich dom spalono.
Gdy widziano długie pejsy, wnet łeb ogolono.

Nadszedł tutaj rok spokoju, rok czterdziesty szósty.
Zakwitała piękna magno, a tu park jest pusty.
Obcy chłopiec, brak luksusu czerni i welonów,
Osób cichych, zatroskanych i brak dymków wozów.

pan Doroszewski z Osiedleńczej.

44

Obszarpaniec i jest boso! Podchodzi do krzewu!
I spogląda w górę w kwiaty. One kwitną jemu?
Co on widzi? Cud natury? Płatki na tle nieba?
Słuchaj ,chłopcze, jam magnolia, tu płakać nie trzeba!

Chłopiec zachwyt ma w swych oczach. To prawo harcerza,
Kochać kwiaty i przyrodę, więc na gałąź zmierza.
Gałąź długa, no i wiotka. To krzew jest wysoki
Krzew więc piszczy od ciężaru, pulsują w nim soki.

Chłopiec ten jest harcerzykiem u pana Leona.
On przychodził często do nas, a miał wygląd pana.
Był wysoki, był sportowcem, no i szybownikiem.
Nie pamiętam ,skąd pochodził.,Odry był strażnikiem.

Mieszkał zaś on na Harcerskiej w tym drugim budynku.
Tylko z mamą. Dobry człowiek, ćwiczony w fechtunku.
Niby także był pilotem, mówił o tym często.
Czy partyzant? Tego nie wiem. Z nim coś szeptał tato.

On nas powiózł do Gryfina, także do Binowa,
Chłopcy wszystkim uniesieni, w chmurach nasza głowa.
Wybuchnęli harcerzyki jak kocioł z pokrywą,
Mgłą białawą, żywiołową, gorącą a żywą.

45

W czas swobody, entuzjazmu, w czas Zlotu w Szczecinie.
Krzyk wiwatu, słychać dzisiaj i nigdy nie zginie.
Młodzież chciała iść do piękna, do swobodnej myśli,
A niestety to upadło,bolszewiki przyszli.

A upadło to na lata, a nawet na życie,
Które szybko przeminęło, pulsowało skrycie.
Nieraz tylko ktoś pogwizdał lub zanucił strofę,
Z lat tych dawnych, zakazanych. Czy popełnił gafę?

Nie. On raczej młodym chłopcom przypomniał o świecie,
Który przecież kiedyś istniał, nim stopiony w błocie.
Sześć lat ciszy przymusowej, jest chwila ku temu
By przypomnieć dawne lata, ot, temu młodemu.

„ Stachu, ja daruję ci winy
Porzuć inne dziewczyny
Wróć do mnie, wróć,
Choć byś kaleką był, co nie daj Bóg”.

Faliszewski to utrwalił na płycie przed wojną,
Zanim sąsiad jeden, drugi, naszedł ręką zbrojną.
Tylko echo lub nucenie przypomniało uszom,
O istnieniu tej melodii, dało pokarm duszom.

46

Ni gazeta , ani radio dzierżone przez Rucha,
Nie podało ani słowa, że tu Polska dycha.
Ani słowa, że istniała. Wszystko w obcych rękach,
Patrioci, partyzanty, ci to giną w mękach.

Nie chodziłem ja do szkoły, sześć lat było wojny.
Tyle tylko ja pamiętam, Niemiec chodził strojny.
Były nieraz takie lekcje na strychach chałupy,
Lecz nie długo, zawsze krótko, był to belfer skryty.

Ten belfer to starsza pani, Raz mnie przytuliła.
Gdym nie chodził ,bo choroba jakaś pierś gnębiła.
Strych był wielki i obszerny, kilka ławek, kreda.
Taka droga do nauki. I nic więcej. Szkoda.

Nie trwało to aż tak długo. Nauka przerwana.
Aż do czasu zbiegu Niemców. O, jest rota grana!
Jako wulkan naród powstał. Zgasła jego siła.
No, bo nowa okupacja na lata przybyła.

Przyszło kłamstwo, zapomnienie i duby smalone,
Coś o Polsce? Ani słowa. A Kresy? Stracone!
Nigdy słowa o Wołyniu, a Mohort? Połonne?
Ani słowa. Za to często, mówi się Jedwabne!

Szymon Mohort, rycerz 1772.

47

Kto to mówi? Ano władza. Czyja władza, ruska?
Nie za bardzo. A to czemu? Spójrz na koniec niuszka.
Jest on trochę zakrzywiony, jako i u sępa
No i zobacz jak ostrożnie on po ziemi stąpa.

Nazwisko jakie on nosi, to już przecie trzecie.
A roboty jakie robi ,to roboty krecie.
Chętnie wdaje się w dyskusje, chętnie nawet słucha,
I w ten sposób to on sprawdza jakiego masz ducha.

Jego klangor jest fałszywy, no i całkiem nowy.
Nowe słowa, nowe zdania, z obcej idą głowy.
W nich polskiego ducha nie ma, żargon to jest sztuczny,
I z pozycji siły wieje, jest tęgi, jest „ łuczny”.

Cała ludność jest bez słowa, tylko „ On „. przemawia.
Czy to coś ci przypomina? I dreszczy nie sprawia?
Tak, rozumiem, to metoda, jakoby kościelna.
Bo z ambony, reszta milczy… Jest bardzo potulna.!

Na przykład ta pani Musiał, od lat już rechocze,
Nikogo więcej nie słychać,ona pluska w błocie.
Stara prukwa i rozlazła. Stworzona brzydota.
Ale zobacz, ile na niej jest cudzego złota!

48

Oczy u niej jak kaczeniec, albo nawet rybie.
No ,a mówiąc, wzrokiem wodzi, już na kogoś dybie!
Widzi kto się głupio patrzy, rano już on znika,
No, a gdyby się odezwał to dostanie z byka.

Kiedyś mówił mi pan Witold, to w drodze na działki,
Podczas wojny był wypadek, żołnierz pragnął chwałki.
„ Czemu nie idziem w Warszawę „. On rano zaginął.
I w historii jako kamień nieszczęśnik utonął.

O mróz później, a więc wiosną, Rusek był w Pruszkowie,
Piszę o tym ,bo inaczej to nikt się nie dowie.
Za przejazdem, tuż na prawo, wydawano mleko.
Chodziłem tam całą wojnę, z kanką, nie daleko.

Forma ta była i w kwietniu, przed skończeniem wojny.
Jeszcze działał system polski, nie sowiecki, gnojny.
Brałem mleko, ze mną chłopak, no taki z widzenia.
Który włóczył się przez dobę, nie znosił siedzenia.

To jest chłopak „ maładziec” i wskazuje na mnie.
Nie za bardzo rozumiałem, miałem głupią minę.
Mleczarka patrzy na niego z ogromnym wyrzutem,
Jak tak możesz ty po rusku i wybucha gniewem.

Witold Chodźko, z II Armii Berlinga.

49

Nie bądź jeno taki szybki, a mów po naszemu.
Robisz przykrość, on to nie zna, przykrość znajomemu.
Przypominam se to zajście, podobnie i inne.
I tak myślę, jak to szybko nastroje są zmienne.

Teraz wszyscy chwalą głośno ,to co jest rosyjskie,
W tamtych czasach to obraza. Życie kręte, pieskie.
Jestem dzisiaj także ciekaw, czy wróci ta moda.
Aby chować w papier ludzi, no bo sukna szkoda!

Byłem kiedyś ja przy trumnie, a otwarta stała.
W niej nieboszczyk, no i świeczka, ale bardzo mała.
W kant miał spodnie ten leżący, sztywne, no i czarne,
Marynarka z wyłogami ,a oblicze chmurne.

Czuł na pewno, że to papier, ale był bezsilny,
Czy zasłużył swoim życiem na ten dar mogilny?
Jednak było to powszechne. To szósty rok wojny.
Wybiedzone społeczeństwo. Łach też był tu strojny.

Ten kto czyta nie uwierzy i wybuchnie śmiechem,
Jednak było. To życiowe. Ja piszę za echem.
Ono ciągle dzwoni w uszach i wspomina nędzę,
Ja widziałem, ja nie zmyślam, głupoty nie przędzę.

50

Trumna ta była bez wieka. Jedna długa decha.
Z rolki papy płat ucięty, pod nim brzęczy mucha.
Wozak czarnym wozem zabrał ,a wolniutko jechał,
By się paka nie rozpadła, więc batem nie machał.

W taką nędzę Niemiec wpędził naród historyczny,
Opiewany przez kroniki. Więc pełno goryczy,
Jest w Polaku, że to Niemiec, lud przecie światowy,
Wojskiem zajął cudze grunty, a dzieciom ich szkoły.

A spiknął się z dnem społecznym, co na wzorach Biblii,
Lud spędzili w jedno miejsce, by gromadnie żyli.
Kto nie zgadzał się z tym życiem, szedł w lasy, ostępy.
Gdzie borsuki trakt znaczyły, wąziutki a kręty.

Przy okazji chcę przypomnieć nieukom, prostakom,
O co w wojnie tej chodziło, przede wszystkim Niemcom.
Chodziło o grunty orne, które z miejsca brano.
Właścicieli do Guberni albo zabijano.

W ten to sposób trochę wcześniej ludność nam wybito,
Między Łaba, rzeką Odrą, to w historii skryto.
Ja ostatni więc Słowianin, wspominam te dzieje,
W rok dziesiąty, no, bo teraz trzecie tysiąclecie.

51

Do Guberni nas spędzono z krain więc wszechpolskich,
Aby z dymem puścić ciało, dla swych celów pruskich.
Obrót wojny był przedziwny. Przegrały dwa zbiry,
Oba jeszcze oddychają. Czy ostrzą siekiery?

Może umysł mój fatalny zmylił się znacząco,
I historia nie potwierdzi, zaprzeczy gorąco.
Może inne myśli przyjdą i inne lepiszcze.
Może ja coś po swojemu na fujarce piszczę.

Może nawet po staremu ,ale po swojemu,
Nie ulegam obcym prądom, mam ulegać czemu?
Nie powtarzam zasłyszanych fraszek ni kawałów,
Sprośnych wierszy, cudzych przekleństw ani wulgaryzmów.

Co niektórzy roznosili wieści i ploteczki.
Chciałbym teraz dla historii, zajrzeć do ich teczki.
Ze znajomą raz jechałem autobusem w miasto,
Rozmowa to na tematy, przeróżne a często.

Mogę tobie to powiedzieć, ona już z pewnością,
Że ten Szopen to nie umiał…Pytam się ze złością?
No, a czego? Taki Szopen? Grać swoich utworów….
Zatkało mnie całkowicie. Tyle jest konkursów.

pani Helena C. – krzywousta.

52

To jest chyba niemożliwe, nie bardzo w to wierzę.
W tę wypowiedź tej Heleny dziś mocno uderzę.
Pomniejszanie wielkich ludzi było zaś już często,
No bo na to pozwalało istniejące prawo.

To specjalni ludzie byli, co głosili wieści.
A z podszeptu tych rządzących. Fałszywe ich treści.
To agenci służb specjalnych, skryci , zaufani.
Robili to także w piśmie. Tytuły te znamy.

Jeden książkę sam napisał, był to zwykły paszkwil.
A obrabiał on w nim Fredrę. To szatana pupil.
Fredrze to on przypisywał, obsceniczne wiersze,
A niektóre to cytował, że w historii pierwsze.

On poecie przypisywał nieporządek w kroku,
Kawalerskie ułomności, choroby na boku.
Opluskwiał on nam poetę w białych rękawiczkach,
Bo on pisarz realizmu! I o czystych liczkach!

Helena była księgową w Szkole Budowlanej.
Była panną krzywoustą, ze szkoły zaocznej.
Później jeszcze pracowała w Papierni w Skolwinie,
Nie zapomnę tej jej mowy, chociaż wiek ten minie.

53

Jeden znowu w autobusie do mojego ucha,
Szepcze cicho swą nowinę i udaje druha.
Znów rakietę wystrzelili dziś Amerykanie: –
Ja nic nie wiem ,odpowiadam. Zrozumiałem granie.

On w ten sposób no to badał, czy słucham Londynu!
To słuchanie zakazane. Coś z wrogiego czynu!
Radio było zagłuszane, słychać tam terkoty,
Jak szczekanie, jakby dzwonki, może miauczą koty?

Pośród szumów, różnych gwizdów, nieraz jedno słowo,
Wystarczyło patriocie, jako szynka, masło.
Ten kto słuchał był ścigany, nieraz całe lata,
Człek to wszystko zauważył, że coś się nie splata.

A tu z pracy go zwolnili, lub w gazecie lżyli.
Tego pana to ja znałem. To pedagog z Brzózek.
Spalił sztandar i to polski, przy tym świadki byli.
Na zieloną łączkę poszedł, ciągał złomu wózek.

Jego żona uratowana, poszła do Szczecina.
A nie była ci ścigana ,bo to nie jej wina.
Widziałem ją raz w szpitalu, uciekła mi z oczu,
Czyżby śladem tej paniusi, grzechy jakieś kroczą.

54

Na ulicy pośród tłumu, ktoś mi szepnął w ucho,-
Może złoto chcesz pan kupić? Rany, co za licho!
Obejrzałem się za siebie, ciut starszy ode mnie,
Ale on normalnie idzie i patrzy się w ziemię.

Rozpoznałem tego gościa. Lat trzydzieści będzie.
Kiedyś był on komendantem ,a w niewielkim mieście.
To w Policach on tam rządził. Figura to wielka.
W tamtych latach pięćdziesiątych, prawie, że moc boska.

Gdy wspomniałem komendanta i jego profesje,
Wypada też więc przypomnieć, skąd mieli te gestie.
Mieli prawo do wszystkiego. Byli władzą życia.
Zabierali upatrzonych, cichutko z ukrycia.

Tylko zbrodzień mógł mieć prawo pochwycić człowieka,
Który nigdy już nie wiedział, co go dalej czeka.
Ni milicjant, ni więzienie, prokurator wcale,
Nie przyznał, że ktoś jest zdjęty, ni w konfesjonale.

Kurwa, złodziej i bandyta przepis ogłosili,
No, a jaki? Jakiś ludzki? Posłuchajcie mili.
Z tym przepisem porównajcie, Kodeks Starej Grecji,
Albo rzymski, Asyryjski, jak chcecie Boecji.

55

Nad tą zgrają zwykłych zbirów,Żyd sprawował pieczę.
Joze Światło jego ksywa, On to Słowian siecze.
Z Biblii szatan to zrodzony, a przybył z Rossyji
Tam nauki on pobierał. Widział jak lud bili.

Jeśli się przygotowujesz,… lub przeszkadzasz w pracy?
No to spędzisz młodość swoją, wnet na twardej pryczy.
Szepczesz komuś coś na ucho, jesteś załatwiony,
Nawet wówczas, gdy publicznie, szeptałeś do żony.

Może też słabo pracujesz? Nie wyjawiasz chęci?
Donosiciel, bat skórzany już na ciebie kręci.
Z piekła katom nikt nie uciekł, nie wiemy jak było.
Może jeden z nich na tysiąc, mówi jak się żyło.

Takim jednym był oficer, zwał się Kuropieska.
On przeżył, on opisał, on wie co to deska.
Tam pan Franek, tam pan Michał i Józek rodzony.
Ledwo kilku ja spisałem. Jam w krzyżu skręcony.

Mały Kodeks lud załatwił. Lud w moim pojęciu.
A czy mogą być pojęcia dwa o jednej rzeczy?
Ano pewnie. U Sowieta jest w innym ujęciu.
Niemożliwe! To logice jaskrawo to przeczy!

Franciszek Zajączkowski
Michał Paszkiewicz
Józef Kępiński,- brat

56

A możliwe, dobrodzieju. Lud to są pariasy.
Żadne kmiecie czy rolnicy, żadne słuckie pasy.
Kto miał kiedyś własne pole, on nie jest ci ludem,
Kmieć zorany wraz z rodziną i to z własnym pługiem.

Co, nie wierzysz? Jedź w Sowiety. Do stadnego życia.
Tam ni czaju ni kawoszki, za to kwas do picia.
Kwas chlebowy, jakby żurek, oj, piją litrami!
A śpiewają „Żyźń radosna”. A mrą zaś setkami.

A w pijackim uniesieniu, gdy jego kolejka,
I gdy zdjęta jest ze sznurka na dół jego szelka,
No to śpiewa w rytm swych ruchów, a ruchów lubieżnych
O pagórkach ,które widzi, nie o szczytach śnieżnych.

„ Przechodzą cię dreszcze
A mnie nada jeszcze.
I masuję czule
Bo zdjęłaś koszulę.

Ja człowiek radziecki
Mnie nie nużne świeczki
Ja w „ Swabodnym trudzie”
Kosztuję w twym udzie”.

57

Jedna drzwi nie otworzyła, strzelił kilka razy,
Odszedł szybko, no, bo inna, też ma ładne głazy.
Jednak rano się dowiedział, ubił dwie osoby.
Bo oporna była w ciąży, nie z ubiegłej doby.

Inna opór też stawiała, mało doświadczona,
Wyrzucili urażeni kobietę z balkonu.
Nikt nie może stawiać opór, stadne obyczaje.
Nawet wtedy, gdy kolejka, gdy siły nie staje.

Kobieta dla niego jeno miejscem jest dla chuci,
Na dziś tylko, na tę chwilę. Więcej tu nie wróci.
Z rana bowiem na apelu polecenie krótkie,
Na posiołek„myśl swabodna” bieri swoją kurtkę.

A więc idzie z grupą ludzi, teraz kołchoźników,
Tydzień cały i dołącza wnet do powroźników.
Sznury kręci, sznury zwija, chodzi pośród grabi,
Nieraz spojrzy na roślinę, która wzrok mu wabi.

To bodziszek jest łąkowy w fioletowej barwie,
Który wzywa go na dywan, gdzie to placki krowie.
Prosi: spocznij tu, tułaczu, na dywanie stepa,
Tutaj możesz siedzieć, łazić, swoją gołą piętą.

szukaj a znajdziesz- *

58

Jest rabota, nie usiądę, on znajet zasady.
Z tym porządkiem nawet żulik, to nie daje rady.
Tyle to już lat tu siedzi, będzie ze dwadzieścia,
Może tylko wspomnieć chwile, chwile swego życia.

Co on przeżył przez te lata? Wspomnień film już leci.
W ciepłym stepie można dumać, by nie brakło cieczy.
A więc usiadł przy bodziszku i w słońce wpatrzony,
Widzi obraz tu obecny, no i inne strony.

Gdy ukończył swe wspomnienia ,to już było ciemno.
Step był cichy bez szelestów. Wyrwał trawę z ziemią.
Wstał i poszedł w swoje leże, by nakarmić wszołe,
Jego życie , jego ciało, dla insekta gołe.

Zostawimy kołchoźnika, wiadomo jak będzie.
Wracam teraz do spraw bliskich, na swym własnym gruncie.
Kołomyja tu też była, ja chcę ją opisać,
Za nim wpadnę w nałóg groźny i zapragnę kichać.

Na krzyżówce w Zdrojach dąb stał, na nim kawał sznura,
Tam wisielec ponoć wisiał, po nim jest koszula.
Z drugiej strony tego drzewa na małym nasypie,
Stał graniasty pomnik nowy, blisko przy tym trupie.

59

To na chwałę ich Wilhelma, no tego drugiego.
Wokół były same gruzy, kupca bogatego.
Na tych gruzach mina wielka, to przeciwczołgowa,
Była płaska i okrągła, by niszczyć gotowa.

Geniek założył jej spłonkę i kawałek lontu,
Zapalił i za chałupę, od tyłu nie frontu.
Rozwaliło to ten pomnik, gruzy zaś leżały
Kilka lat, bo w tamtych czasach łopaty nie grały.

Był też inny wielki pomnik, przy samym kościele.
To był orzeł z krótką szyją, co z nim? Wiem niewiele.
Z betonu jego konstrukcja, taka przysadzista,
Był też napis na cokole, obcy oczywista.

Był też pomnik jak kolumna, no, raczej graniasta,
Zwężała ci się do góry, dzisiaj wiatr tam chlasta.
To w tym lasku tuż przy torze, a była nie jedna,
To najstarszy cmentarz w Zdrojach, kącina urodna.

Cmentarz uległ likwidacji, a w latach trzydziestych,
Kiedy kolej budowano i nasyp z ziem ciężkich.
Nieboszczyków przerzucono za tor w Hokendorfie,
Niedaleko to od Steklów. Gdzie? On z grobu odpowie.

60

Po tym nowym, bardzo ładnym, o wysokiej klasie,
Nie ma śladu, został starty, cicho nie w hałasie.
Był on tuż za stacją z lewa i trochę do przodu.
Kilka razy na nim byłem, rzecz jasna za młodu.

W lasku tym, o którym mowa, dołki pozostały,
No, a czemu to przetrwały? Bo hieny darń rwały.
Co niektóre też pomniki zostały skradzione,
Tak na sprzedaż ,bo z kamienia. Winić trzeba zone.

Był też pomnik najwspanialszy. O nim już pisałem.
On mnie straszył swą wielkością, kiedy lat nie miałem.
Jest w Warszawie i tam straszy, bo posiada rogi.
Postrzelone lico jego. Sza, bo będą rugi.

Mogę tylko to dopisać,że w narożnym domu,
Betonówki, co pod górę i tej z cementami,
Był magazyn amunicji ,a w skrzynkach, od gromu!
Moja pamięć chociaż trochę, tutaj o tym wspomni.

Każdy garłacz był w pudełku. a trochę owalnym,
Bo w pudełku był też pocisk o łebku drewnianym.
Kształt zaś gilzy nie pasował on do mauzera,
I z obawą ja strzelałem, strach był jak cholera.

61

Przy strzelaniu był też Tomek, Władek ,oczywista,
Jeden z nich jeszcze się kręci i wesoło śwista.
Latek on ma osiemdziesiąt, nadal jest przystojniak,
Pośród młodych tamtych czasów, to prawdziwy chojrak.

Ja uważam do tej chwili, że mój punkt widzenia,
Jest na pewno bardziej trafny, niż prasy zrzędzenia.
Wyszedłem z wojska, gdy Gomułka już obsadzał władzę,
Ja zachwytu nie objawiam i innym też radzę.

Mierne zdanie ja też miałem o wielkim przełomie,
Bo to moja była racja ,gdym rzekł :rządzą gnoje.
Sam Gomułka był świniarzem, prostak od orczyka,
Wargi jak stare obcęgi, otwiera, zamyka.

Mierne zdanie ja też miałem o wielkim przełomie,
Który naród zrobił buntem, rząd wzięli gamonie.
Jeden z nich nawet nie głupi, ale wielki pozer,
Człowiek rzutki, spryciarz także i żaden maruder.

Skandal zrobił w samolocie z krzykiem histeryczki,
Bo chciał światu się pokazać, a czyn do publiczki.
„ Ratujcie mnie ,Polacy, bo Niemcy mnie biją,”
Do pomocy jako świadka to wziął żonę swoją.

62

I nikt więcej nie potwierdził niedoli pozera,
Zgasł jak świeczka ten polityk, w ekran nie spoziera.
Ta miernota, ta tych czasów, rządzi teraz w kraju,
Lecz poparcie moim zdaniem no to słabe mają.

Takie słowa pod publiczkę już kiedyś słyszałem.
Na przystanku ja w Policach na ten czas tam stałem.
Rynek miasta jest malutki. Na nim mało ludzi.
A na środku był samochód, on obawy budzi.

Ciężarówka „Star” to była, a przy niej kierowca.
Podszedł widzę tam milicjant, z którego był mówca.
Coś tam długo trwała gadka, może nawet ostra,
Nadszedł jeszcze jeden z władzy i za kołnierz gościa.

Ten nogami się zapiera, więc ciągną faceta,
A słoneczko ładne świeci, nie żadna tam słota.
Słyszę nagle głos szofera: bracia robotnicy!
A ratujcie mnie robola, chcą mnie do piwnicy.!

Ten okrzyk był tak ciekawy i tak bezzasadny.
Jam komuną zawsze gardził. Był nawet nie ładny.
Nic takiego się nie stało, on źle zaparkował.
Nie chciał płacić, więc go wzięli, lecz czemu gardłował?

63

Jam to ciągle opowiadał każdemu, co słuchał,
Aż nareszcie sam oficer, niby mnie przesłuchał.
Na ulicy mnie zaczepił i pyta jak było?
Więc mu mówię ,przygłup jakiś. Na tym się skończyło.

Wypadek ten był w Policach w pięćdziesiątym siódmym,
Prasa krzyczy :jest odnowa, w roku odwilżowym.
Jest możliwe ,iż niektórzy pragnęli przemiany,
W uniesieniu bez pokrycia, już robili tamy.

Nadal prasa była cudza ,ona zmiany głosi,
Które piszą ci ,co rządzą, ich głos echo nosi.
Nie było żadnej gazety, żadnej niezależnej.
Pic na wodę, fotomontaż, gadka masie głodnej.

Jak powstała wielka odwilż tak też i ucichła,
Wprowadzono nowe normy, zrodziła ich blichta.
Technicznie uzasadnione a więc bat na leni,
Ten paragraf był w Kodeksie, Gomułka go ceni.

Ten się śmieje, kto ostatni, więc wybucham śmiechem,
Chociaż boki mam obite, walczyłem z tym zerem.
Zero często mnie gnębiło, więc byłem zwalniany,
Jednak mam nad nimi górę! Gdzie wy ,chamskie pany?!

64

Gdzie wy ,wrogi wolnej Polski? Gdzie wy, skrytobójcy?
Za akowców przebierani, teraz spiskujący.
Jakie miłe mają twarze ci, co brzuchy pruli,
W kombinezon ubierali ,ale bez koszuli/

W roku onym, kiedy słońce świeciło niebiesko,
Skasowano wiele książek, co w oczy kłuło.
Była to „Miss o szkarłatnym{jako krew} spojrzeniu”.
Widziano w niej wielką groźbę Uległa spaleniu.

W tych też latach, to się śmiano z kultury Zachodu.
Mieli atom w swoich rękach, całą Azję ludu.
Pośmiewisko se robili z wyprawy na szczyty,
No, bo z tego ludzkość nie ma, no jakie profity?

Po co łazić gdzieś po szczytach, dla jakiego celu?
Klasa tego nie popiera, ludzie burak pielą.
Tak zniszczono biblioteki, nawet Sienkiewicza,
On lud czernią, albo kupą, a ta jego Puszcza!?

Roku ów, ty jak Pytia ostrzegłeś krainy!
Bo złamano, zagrabiono, wsze ludzkie dziedziny.
Wszystkie siły Ciemnogrodu chwyciły nas w graby,
Wówczas ludzie już bezsilni, nie dawali rady.

65

Poległy już partyzanty, wyduszeni zdradą,
Są bez grobu, bez nazwiska, brudy na nich kładą.
Zachłystują się zwycięstwem zwykłe sprzedawczyki,
Mają wielu popleczników, co składają spytki.

Jeśli uznać, że to ustrój, że jest skrytobójczy,
Jak religia w swych początkach ta od świętej trójcy,
To należy pracowników, co z bronią służyli,
Uznać winnych ,bo to oni w piwnicach dusili.

Tę teorię ja wyznaję. Nie mam popleczników.
Dla poparcia tej teorii kilka przykładzików.
Przyszedł bandzior zbrojny razu, do pana Skrętnego,
Broń pod pachą, a udaje robola biednego.

Mam na zbyciu trochę blachy, tej ocynkowanej.
Tanio puszczę. Pańska wola. Nie mam miejsca dla niej.
Ile arkusz? No, za stówkę. Skrętny coś obmyśla.
Cztery rynny są z arkusza i cztery gardziela.

No, dwadzieścia to ja wezmę, jeno bez kłopotów?!
A spokojna pańska głowa, to niby z odrzutów.
Podrzucimy panu z rana, że niby legalnie,
No, bo wszyscy mają oczy, wrażliwi na ciemnie.

66

I tak kupił se chłopisko i mówi do Ludy,
Udało się złapać towar, są na świecie cudy.
To reglament, brak na rynku to jest coś wielkiego.
Znów jest towar, jest budulec dla domu naszego!

Blachę schował do piwnicy, strop był zadaszony,
Jest część murów, płoty cudze, a są z każdej strony.
W środku pustki, brak jest tynków i brak instalacji,
Głowę w górze swoją nosi, dba o przyszłość nacji.

Gdy minęło trzy miesiące, zapomniał o sprawie.
Już dokupił trochę cegły myśli o zaprawie.
Wapna nie ma ni cementu, nie można zakupić.
Jednak przyszedł jakiś obcy. Czy zaczyna sobie kpić?

Coś za jeden? Czego szukasz? Ja jestem z urzędu.
Patrzę ja na tę budowę, Szukam w sztuce błędu.
To od tego jest kierownik, a książka na stole.
Wiem ja przecież, ja sam sprawdzam, sam to robić wolę.

Kogo pan reprezentuje? Mówiłem, z Urzędu.
Takich wiele, zmiatajże, pan. Mam gadać z przybłędą?
Facet wyszedł na ulicę, machnął lewą dłonią,
Mundurowi idą szybko, widać, że coś gonią.

67

Jest kontrola dokumentów, materiał spisują.
Proszę dać tu nam rachunek ,a blachę sztaplują.
Na tę blachę daj rachunek ,panie budowniczy.
Dwóch następnych milicjantów stoi na ulicy.

I na wapno dziesięć worków, o tych tu przy ścianie.
Może wczoraj pan ich nabył. Słyszy pan pytanie?
Jako dowód zabieramy wapno, no i blachę,
Już zaczynam pisać kwitek, protokół in blanche.

Furgonetka podjechała. Kwit na materiały.
Zostawili tak Skrętnego. On jak osłupiały.
Po kwartale jest wezwanie. To Sąd , Wydział Karny,
Drży mu łydka, bo on czuje, koniec będzie marny

W międzyczasie znowu przybył osobnik z Urzędu.
Panie Skrętny, namyśl się pan i nie rób pan błędu.
Niby nad czym ja mam myśleć? A może współpraca?
Ale gdzie tam, to nie ze mną. Głowę pan zawraca.

Panie Skrętny, był pan w wojsku, a w wojsku niemieckim,
Czemu miałby pan też nie być pracownikiem tajnym?
Jeszcze czego! Nie wyrażę na to nigdy zgody,
Jak pan wolisz iść do ciupy, pan nie taki młody!

68

Do widzenia, do rozprawy, tam brak sentymentu.
A pan paser, blacha znikąd, a worki cementu.
No i odszedł funkcjonariusz. Nadszedł dzień rozprawy,
Gdy tak czekał, ktoś się przysiadł, ot na brzegu ławy.

Panie Skrętny, jeszcze jest czas, ma pan tu godzinę.
Może pan coś postanowi. Nie, ja raczej zginę!
Przejdę się rozruszam nogi, to jest kopa czasu,
Ale z Sądu poszedł pieszo znajomą se trasą.

Krok wojskowy swój wydłużył, rozmyślał. Stracenie?
Kiedyś młodość była inna, Piękno było w cenie.
Przyszedł Niemiec wziął do wojska, a wojna przegrana,
Teraz inna jest danina, inna zwrotka grana.

Za godzinę jest rozprawa. Za godzinę wyrok.
A ja mówię, za godzinę zdjąć trzeba mój odwłok.
Wszedł do domu. Masz już obiad?, Będzie w trzy kwadranse.
No to dobrze, ja na strychu dokończę pasjanse.

Luda garnek odcedziła, posiłek na stole.
Woła , Franek, chodźże siadaj, są kluski w rosole.
Sama jeszcze nie usiadła, krząta się po kuchni,
No i czeka ,aż on zejdzie, chyba nie zapomni?

69

Nie grzeb się tam, zostaw wszystko, skończysz po obiedzie.
Ja tu sama, rosół stygnie, sama tutaj siedzę,…
Gdy minęło pół godziny,… Franek, co tam robisz?
Wstała, poszła, schody z desek. Dachówki tam zdobisz?

Najpierw to ujrzała nogi, myśl jak błyskawica,
Różne wersje. Co takiego?Wzrok w mózgu przemyca.
Weszła wyżej, przecież schody nie mają poręczy,…
A tu teraz ucisk wielki, biedne piersi męczy.

Ujrzała go wiszącego. To chłop w sile wieku!
Coś ty zrobił? Miałeś sprawę? Chcieli cię w bezpiekę?
Zeszła na dół, lewą ręką, to macała cegły.
Jaki ten świat był nam bliski ,a teraz odległy.

W kiosku blisko był telefon, dzwoniła po erkę.
Ona nie wie, w którą stronę? Czyżby w poniewierkę?
Wzrokiem jednak odszukała, to tu Konopnickiej,
Czy ja dobrze szłam do domu? Ludzie w szacie białej.

To tak szybko, gdzie ja byłam? Byłam na narożu.
Oni męża nakrytego już na wózku zwożą.
Jestem Skrętna. Jego żona, a wy już jesteście?
Przepraszamy, że tak późno trochę tłoku w mieście.

70

Że tak późno? Co to znaczy? Ja pójdę, usiądę.
Ma być sekcja, proszę pani? No, bo zaraz jadę?
Nie, nie trzeba. Niech decyzja należy do władzy.
Dziś w nocy bawiliśmy się i byliśmy nadzy.

Człowiek spojrzał z niepokojem w oblicze niewiasty,
Jej policzki są skręcone, jak smażone chrusty.
Swe oblicze świat tu zmienił, ma nienaturalne.
Jest skręcone jak i ten sznur. Pomieszczenie górne.

Tam są schody bez poręczy, trudno było znosić,
No i nie ma on sumienia, by ją dalej prosić.
Musi przybyć do szpitala podpisać papiery,
Jak tu mówić do tej damy, To nie bardzo fair..

Ja tam byłem na pogrzebie, byłem i na stypie.
Tam spostrzegłem, że na ciotkę starszy facet dybie.
Jednak ciotka odmówiła. Miała dwa pogrzeby.
A mąż trzeci jest niesmaczny. Niech to życie diabły!

Ciotka miała swych trzech synów, Jerzy, Jasiek no i
Był najmłodszy zgrabny chłopak, Robert taki siaki.
Wyjechali w ten czas przykry do Gdańska nad Wisłą,
Tam za pewnie w dzień dzisiejszy żywoty swe piszą.

71

Wiele rzeczy w pamiętniku rozmyślnie pomijam,
Bo złe chwile ,to z uporem z głowy se wybijam.
Nie są warte chwili wspomnień. Było i minęło.
A mnie młodość, no i nerwy to dobrze szarpnęło.

Nieraz ludzie się dziwili,czemu zmieniam pracę?
Tak się składa. Jam swobodny i nie jadam macy.
Ten,co słuchał,robił oczy. Będę miał użytek!
Zamelduje ,tam gdzie trzeba. Jemu w nosek szczutek.

W życiu wiele zmienia się tak, jako pory roku.
Chcę nadmienić, nawet teraz, zmiany są co kroku.
Miałem z żoną działkę dużą. Szpaler bzów tam rośnie,
Zawsze kiedy była nasza, nosiłem radośnie,

Halinka wąchała kiście, zachwyt miała w oczach,
Teraz wszystko się zmieniło, nie chodzę po grządkach.
Już nie mamy bzów w wazonach, nie ma aromatu,
Który jest jedyny w świecie, lepszy od granatu.

Siedząc w domu wspominamy piękno owych krzewów,
Że, to wszystko się urwało,nie powód do gniewu.
Jak się gniewać na swe dzieci? Na syna, synową?
Dwa iglaki tak radosne, co to dzwonią mową.

72

„ Kochał pies kanarka
Kanarek niedźwiedzia
Niedźwiedź salamandrę
Salamandra śledzia.

A śledź wieloryba
Wieloryb sardynkę
Sardynka chłopczyka
A chłopczyk dziewczynkę.”

Tego jeszcze nie śpiewają, kiedyś przyjdzie pora,
Gdy usiądą gdzieś w zaciszu, koło swego muru.
Modna ta przyśpiewka była tuż zaraz po wojnie.
Wówczas po niewoli wielkiej, głos gardłował hojnie.

Był raz taki lotnik młody, Grabarczyk z Czanowa.
On nas uczył harcerzyków, co znaczy ponowa.
Jak nazywać cumulusy i co to są wyże,
Gdy bałwany te w powietrzu są naprawdę duże.

Z nim też Władek latał trochę samolotem małym
Nad Czanowem, nad wyspami z widokiem wspaniałym.
Tych lotników było kilku, byli na przystani,
Którą z desek zbudowano, z barierką ,sami.

73

Mieli oni z sobą mapy, pogodowe zwane,
Na nich zaś owalne linie, w których były dane.
Co jest wyżem, a co niżem, jak należy latać,
Aby figla tam w powietrzu nikomu nie spłatać.

Oni z sobą rozmawiali, jak by nas nie było,
Jednak ucho, no hultaja, coś niecoś chwyciło.
W tamtych czasach to rzecz błaha, to był rok po wojnie,
Bo tam wówczas mnogie ludy, walczyły dość znojnie.

Ja pamiętam ich wypowiedź, która nie dziwiła,
Ale która chyba prawdą i to wielką była.
Otóż jeden się wyraził coś o atomówce,
Że już blisko Rosja była. Spłonął na panewce.

Stąd na Wiśle ciągle stali, by przedłużyć wojnę,
Bo coś blisko jest, oj, blisko, czas nagrodzi hojnie!
Jednak coś się nie udało, wyginęli ludzie,
Bo za wczesne są marzenia. Ulegli ułudzie.

To pamiętam i rozmyślam ja po dzień dzisiejszy.
Co się kryło w tej rozmowie? Piszę po raz pierwszy.
Czyżby oni coś wiedzieli? Byli zaś z Rossyji.
Tam od dawna u gór władzy oni przecież żyli.

74

Ojczym Tomka to Michalski, walczył w pierwszej wojnie,
Zginął w drugiej ,a szafował życiem swoim hojnie.
Na Okęciu dostał kulkę. Był z Wólki Węglowej.
Z jego matką zamieszkiwał, na polanie gołej.

Tomka ojciec to oficer, ale carskiej armii.
Było zdjęcie, ja widziałem, my we dwoje sami..
Tyle wiedział .co od mamy. Ojciec uciekł z Rosji.
Gdy komuna władzę wzięła. Azyl z polskiej gestii.

Tomek czuł się już Polakiem. Rusków miał on w tyłku.
Cenił męża swojej mamy, co zginął od kulki.
Sam karabin miał schowany i bawił nim oczy,
Tak, dopóty, gdy nie strzelił, blisko swoich kroczy.

Ten karabin to urzynek, przestrzelił nim udo.
Widać było jak on chodził, a z początku chudo.
Harcerz z niego był wzorowy. W tamte czasy wielki.
Czasy biedy i łachmanów. Smak tych czasów gorzki.

Na pogrzebie mojej mamy ,to była kobieta,
Taka starsza, jej nie znałem, lecz starszego świata.
Umyła zaś ciało mamy, ubrała z Anielą,
Sam widziałem, że uwagi między sobą dzielą.

75

Była to pani z Dobrzynia, mamy koleżanka.
Do klasy jednej chodziły, nie z jednego ganka.
To Zofia Płocharska była, Miecia dla znajomych,
Bardzo wierna przyjaciółka, wzór lat pięknych onych.

Wiem to ja od mojej siostry, od Anielki przecie!
O niej tak mało wspominam, A jest na tym świecie!
Spotkałem się z nią w tym roku, co dziesiątym zwany.
Wspominam swoje czasy , i drapano rany.

To co ona przekazała już spisuję pilnie,
Bo gdy nas dwoje nie będzie, wszystko szybko zginie.
Tylko pismo w życiu wieczne. Przeżyje epoki.
A ja blisko jestem piachu, gdzie dołek głęboki.

Anielka ,gdy była panną to miała podróże.
Niektóre to ja opiszę, za nią to powtórzę.
Ciotka Luda i pan Skrętny ,gdy żyli w Szczecinie,
No to chętnie wraz z Anielką, przemierzali mile.

Raz ruszyli do Bydgoszczy, do siostry Skrętnego.
Tam Bogdana jej raili, do związku jednego.
Był to chłopak bardzo grzeczny i bardzo układny,
Czemu z tego nic nie wyszło? Może czas był trudny?

76

Ta rodzina była można i chętna Anielce.
Słuchałem ja jej uważnie, nie zdziwiony wielce.
Różnie było w moim życiu. Błędów było więcej.
Aniżeli u Anielki. Wróćmy w nurty Drwęcy.

W Żydowcach też był z Dobrzynia mamy mej znajomy.
Widziałem go kilka razy, chętny do rozmowy.
Jego żona z moją mamą to dwie koleżanki,
Razem w szkole się uczyły i tłukły pisanki.

Lodzia jej było na imię. Pracowała w kinie.
Jej mąż zaś był bileterem. Pamięć o nich ginie.
Tylko tu jest wzmianka o nich. Świat dawny w pomroce.
Czy rodziny te znajome wydadzą owoce?.

Jest w pomroce Klaudyna, ta Potocka z rodu.
Poszła w bój o lepszą Polskę, a poszła za młodu.
Była tam sanitariuszką, jej walka to znoje.
Ja ostatni jej wielbiciel, słów tych kilka kroję.

Jej imieniem nie ma szkoły i nie ma szpitala.
Zbrodzień miejsce jej zajmuje, co Polskę rozwala.
Mojej zgody nie ma na to i nigdy nie będzie!
Głośno krzyczę! Nikt nie słucha! Bo martwica wszędzie.

77

Jest bohater to Jan Bołbot, to obrońca schronu,
Wedle Saren bronił Polski do żywota skłonu.
Cały pluton tam wyginął, nikt nie machał bielą, *
Czy ich kości bohaterów pola tamte ścielą?

Mógłbym więcej dać przykładów, Niech kto inny szuka.
Moja głowa będąc stara do drzwi Łady stuka.
Jeszcze pragnę upamiętnić kilka chwilek z życia,
Zanim pójdę z katafalkiem w krainę niebycia.

Kilka kartek historycznych dorzucę z rodziny,
Aby wiedział czytający, my z kości, nie z gliny.
Dobrzyń ma pamiątek kilka ,a to po kądzieli,
Wszystkie one od babuni ,bo tak ludzie chcieli.

Kościółek, co jest w Dobrzyniu, w malowidła w środku.
Piękne tam są Anielice, radosne, nie w smutku.
Jednym wzorem siostra babci, prześliczna Marcyna.
Ludzie ją wytypowali. Straż tam teraz trzyma.

Straż piękności i ostoi, pierwsza piękność miasta
Oczy chabru, postać kwiatu, no, a maku usta.
Już minęło sto lat dawno, gdy ją zmalowano.
A gdy patrzysz na nią dzisiaj, myślisz, wstała rano!

Relacja pana Grodkowskiego z Nowego Warpna

78

Moja babcia, ta Konstancja, to miała trzy córki,
Ta najstarsza to Helena, zmarła w komunałki.
W kilka dni po sakramencie, pomór ją ucapił.
I dziecinę pierworodną po tygodniu zabił.

W komunijnych szatkach oną w trumnę ułożono.
I trzykrotnie rynek w koło, zanim ją złożono.
Babcia dziurę później w grobie szpadelkiem wyryła,
I pukała w cienkie deski. Czy tam jeszcze żyła?

Trwało to prawie pół roku, do snu szczególnego,
W którym Hela z krzykiem pyta; Czemu w pukanego?!
Ona tego se nie życzy! Chce spokoju w grobie!
Od początku jak umarła i o przyszłej dobie.!

To relacja jest Anielki, która grób widziała.
No, bo z mamą w pięćdziesiątym w Dobrzyń zajechała.
Widziała też i malowidła, mama objaśniała.
No i palcem jej wskazała, gdzie Marcysia stała.

Tych aniołków tam jest kilka, Wszystkie z tego miasta.
Z tych postaci, wiele osób, na żywych wyrasta.
Pokolenia z nich odbiły i żyć będą wiecznie,
Jak obrazy, malowidła, , patrzące w nas grzecznie.

79

Babcia poszła do spowiedzi, sen tam przekazała.
Proboszcz poczuł swąd pieniądza i na babcię psioczył.
Duszy sen ty przerywałaś! Za to klątwa grozi,
Mszę wykupić tutaj trzeba, pokłonić się Bozi!

Trzeba nawet trzy wykupić, za spokój, za ciszę,
No a później to za wieczność. Pokutę zapiszę.
Hojność musisz tu wykazać, to nie spotykane!
Teraz modły, msze z ambony. To czyny karane!

Babcia grzechem zastraszona, odważnie swe wtrąca,
Że to Hela a nie strzyga, ze snu ją wytrąca!
By nie motać w nić szatana a gorzej kusego,
Ona z córką rozmawiała, przecie to nic złego.

Dziś gdy patrzę na tą babcię, myślę o jej życiu.
Fotografię starą trzymam. Jej żywot bez zbytku.
Wieniec wnuczek ją otacza, jak ongiś córeczki.
Dziś im wszystkim, my potomni, zapalimy świeczki.

A myśl moja ulatuje do tyłu przed laty,
Wojna jest nie rozpoczęta, a w córce są straty.
Jaką boleść miała babcia? Toć pukała w trumnę!
Pytając córeczkę swoja – łąki tam są kwietne?

80

A czy łobuz cię nie drażni? A nie czujesz chłodu?
Tak odeszłaś mi ,perełko. Tak chciałaś za młodu?
Pytam ciebie, powiedz słowo, lub puknij trzy razy,
Bym wiedziała, że coś słyszysz. Odpowiem dwa razy.

Znałem córki, znam i wnuczki. Pierwsza to jest Iza.
Druga będzie to Grażyna, co uśmiech przybliża.
No, a trzecia to Mirela. Dziś rodzinę trzyma,
W mocnej dłoni, nie popuści, jeno krzepko ima.

Zdjęcie to jest wielkim śladem, śladem mego rodu.
W nim ta babcia jednak starsza, żyła też za młodu.
Mając oczy, mając mowę, przekazała dzieciom,
Obraz świata z tych lat dawnych, trojgu i też krociom.

Taki ślad zostawił Platon o przedziwnym lądzie.
Opisał go bardzo skrzętnie. Może gdzieś on będzie?
Ludzie w ląd ten wędrowali przez lata, a długie,
Nawet wojna jedna była. Zostawił nam złudę?

Nie, nie złuda. To możliwe. A nawet jest pewne.
Gdy się idzie lądolodem w te strony Zachodnie.
Wówczas dojdzie się do lądu, do tej Atlantydy!
Była ona i jest nadal. To nie żadne zwidy.

81

Stąd budowle są podobne, mumie, różne gary.
Związek lądów jest przerwany, bo zmienne są góry.
Ich kształt klimat wolno zmienia, lądolody topi.
Z których błota i mielizny. Resztę słońce łupi..

Między mną a moją babcią jest półtora wieku.
Trzeba to wszystko opisać, bo zleci do ścieku.
Tu opisać trzeba pamięć ,co dawno stuletnia,
Wówczas wieczna jest Marcysia, na tynku, podniebna.

Ona wieczna jak ta ziemia pisarza Platona.
Gdy się kościół kiedyś spali, tu ślad. Była ona.
Z tą myślą wolno umieram. A spokój jest we mnie.
Starki żyli nie na snopku, a we własnym gumnie.

Stąd ma radość z mych pradziadów. Mieli własne dzieci.
Od nich do mnie gwiazda jasna, jak nadzieja świeci.
To ja po nich wzniosłem wnuczkę, ponad swoją głowę,
Popatrzyłem tam wysoko, na dziadków odnowę.

Ta nadzieja to Jagódka, pokój okrążyła,
Znów podeszła ona do mnie i to powtórzyła,
Jeszcze, mówi, rączki wznosi i patrzy w me lico,
Ja bez słowa ją podnoszę i płaczę co nieco.

82

Podnieść wnuczkę, podnieść ciężar lub podnieść karabin,
My, gdy nas już tu nie będzie, jej rękoma zrobimy.
Tak zetrzemy my komuchów w potrójnej postaci,
Tych od krzyża, od swastyki i co sierpem młóci.

Historia Marcysi uczy, że coś się wykruszy,
Lecz gdy mnoga jest dzieciarnia, to jej los nie ruszy.
Powiedzeniem tym wzmocniony, mówię to, familio,
To ja pierwszy dałem wnuka, tyś milczała długo!

Lecz gdy dałem znów drugiego, to doszły mnie słuchy,
Że tam radość w domu była, sczerwieniały niuchy.
Ojca wówczas już nie było, a dałem go jemu,
Nie zobaczył już drugiego, losie, pytam ,czemu!

Nikt też nie wie albo nie chce, kto wychował Bolka!
To ja wszystkie tamte lata, od wtorku do wtorku,
Tylko ja się zajmowałem, od śniegu do lata,
I to dla mnie jego zejście, to ogromna strata.

Opuściłem piękne Zdroje w styczniu tego roku,
Gdy w Szczecinie były zajścia i trupy na stoku.
Samo zajście było w kwietniu, gdzieś to opisałem,
Wówczas równo z tłumem ludzi po ich stronie stałem.

83

Nikt też nie wie albo nie chce o mych darowiznach.
A robiłem ich dość dużo. Wszystko ginie w tłumach.
Anielce ja dałem teczkę, co była skórzana.
Bolkowi zaś ładny rower. Rzecz nie do zbadania?

Zakupiłem mu garnitur. Lucjan dostał motor.
Teraz ja tam to persona, no mówiąc, non grata.
Może nawet nieprzyjazny, a straszny to potwór!
Gdym odchodził ,Lucjan dostał pieniądze od brata.

Dostali też inni trochę. Nikt nic nie pamięta?
Wszak byliśmy już dorośli, żadne pacholęta.
Nie wyliczam więcej tego. Babcię wspomagałem.
Zawsze dałem jej papierek i głaskanie miałem.

Geniek zawsze coś tam dostał, przy każdej okazji.
No, a Bolek, gdy był chory? To wymysł iluzji?
I dlatego cios był dla mnie, afront familijny,
Że tam obco był przyjęty, w pewien dzień wiosenny.

Byłem nie sam, z synem, wnuczką. Uzgodnione wejście.
Gdym już wyszedł zrozumiałem, że na czarnej liście.
Pozbyli się po raz drugi,możliwe intruza.
Który przecież sprzedał swoje. Czy szuka tu guza?

84

Przypominam ja żyjącym w tym budynku dzisiaj,
Że tam istniał kiedyś inny za rodziców zwyczaj.
Bo weselej też tam było, ja piosnkę śpiewałem,
Kiedy latek dużo, dużo wówczas mniej ja miałem.

„Choć biedy dwie, nasza wszak młodość jest,
Weselmy się, bo to życia jest treść.
Choć często źle i choć pusty nasz trzos,
To wierzę, że wnet poprawi się los.

Bo dla nas młodych włóczęgów
Cały szeroki świat
A każdy spotkany łazik, byle morowy
Zawsze nam brat.

Więc bywaj zdrów,
W świat ruszamy dziś znów,
Spotkamy się tam,
Gdzie zachodzi nów.”

Wszystkim moim siostrom, braciom, ja życzę spotkania,
Tam wśród piachu na leżąco, gdzie nie ma wstawania.
Wspólnie ręce se podamy, zaginą niesnaski,
Spotkanie to przymusowe, bo z natury łaski.

85

Przed spotkaniem, by umocnić pozycję w gadulstwie,
Chcę przypomnieć swoje datki zwinięte na szpulce.
Większą część swojego życia poświęciłem kresom.
Ja w nie ciągle się wsłuchuję, ich odbitym echom.

Napisałem kilka wspomnień w formie poematów,
O tych ludziach ciemiężonych, a nie żadnych chwatów.
Nawet w własnym pamiętniku poruszałem Wołyń,
Prosząc w duszy swą Dziewannę – Ty, ziemio, nie odpłyń!

Dzicz ,gdy weszła tam we wrześniu, zdusiła Lechitów.
Zaczynając od strzelania chłopskich, najwierniejszych psów.
Poznał tą dzicz i Myślibórz, w lutym, w końcu wojny,
Gdy w salony w czas obiadu, wtargnął hufiec zbrojny.

Damy były wystrojone i chwaliły zupkę,
Kiedy nagle drzwi otwarto,zgoniono je w kupkę.
Obcy mundur, obca mowa, oczy pałające,
Zaczęto już trykać baby, prawie że stojące.

Niemiec schował się do szafy, nim wataha weszła,
Słyszał rumor najpierw stołów, przewracane krzesła.
Lecz głos żony był straszliwy, inne wtórowały,
A więc wyszedł oddać życie .To on oddał strzały.

86

Krzyk podniosły biedne Niemki, to grom jasny z nieba.
Nie wiedziały, ilu będzie ,jaka jest potrzeba?
Orgia trwała, krzyk się wzmagał. Drżały w oknach szyby,
Każda czuje ucisk męski. Tu nic nie jest na niby.

Rej tu wodzi sam Babajan, już drugą obrabia.
Patrzy w ścianę ,gdzie są zdjęcia, tam patrzy się hrabia!
Von Kleist wszedł już do sypialni, z lugra strzela w plecy,
Siedmiu Rusków on położył. Widział strach tej dziczy.

Rusek wybił domowników, zgarnięto też setkę,
Byle jakich, aby żywych, niech znają sowietkę.
Rozstrzelano ich ze zemsty. To za generała!
Który przecież w czasie „pracy”, że baba nie chciała!

A kto w Rosji babę pyta? Tam wszystko jest wspólne.
Jedno w izbie legowisko, a związki są luźne.
A kto w Rosji ma tam ojca? A tu wrzaski babskie!
W plecy strzela jakiś Niemiec. Czyny to nieludzkie!

Podobnie było w Czanowie. Nie wiem nic pewnego.
Przy dzieciach się nie mówiło. Lecz było coś złego!
W pewnym domu, a w piwnicy. Trzymano tam Niemki.
Na łańcuchu uwiązane. Widziałem haczyki.

87

Czy to mity? Czy to prawda? No, to jest możliwe.
Nie ma już kogo zapytać. Wszystko jest nieżywe..
Ja zostałem sam z tym mitem. Słabo to mi dzwoni.
Ja z tym mitem pójdę w piachy. Ten mit wciąż mnie goni.

„ Ciała śpią, dusze czuwają.” Geniek wskazał łańcuch.
Trzy dni Ruski ich trzymali. Geniek to brat i druh.
Później nigdy nie mówiono dla nas było błahe,
Na wojenne szabry, gwałty to się kładło lachę.

„ O czasy!. O, obyczaje! „ Tak było i basta!
Pokolenie to wojenne ,co paliło miasta!
Jest reguła przeciwwagi i ciosa za ciosy,
Jeśli rolnik jest bez sierpa, myszy zetną kłosy.

My już dzisiaj to botwina, no ,a jutro prochy,
Nie czas dąsać się na trudy, pokazywać fochy.
Podziękować nam wypada za lata ,co przeszły,
W czas dzisiejszy, dzionek piękny, no i wiek podeszły.

A ja gdzieś mam skarby świata
Gdy twa nóżka mnie oplata.
I gdy czuję miłe styki
Loków krętych dwa kosmyki.

88

Może szepty nie słyszane,
Jako fale mórz złamane,
Ciągle biegną, ciągle nowe
Na dwa ciała nasze gołe.

Już ucichły oceany,
Już świt nowy jest nam dany,
W urok dzionka czas nam wstawać,
I od siebie coś mu dawać.

Patrzymy w żółtą już tarczę,
Oczy nasze w zjawy starcze,
Które dłużej niż to życie,
Widać znowu w niebios płycie.

To na cześć mojej Halinki, której pochwał mało.
W pamiętniku właśnie takim pisać by się zdało.
Czynię to z ogromną chęcią , bo to blisko końca,
Wzmianka taka jako balsam, bardzo łagodząca.

Uciekając przed zagładą, Wańkowicz w dół Dniestru,
Otarł on się o Pokucie i smrody aresztu.
To on jeden ten szczęśliwy. A tłumy na szlaku?
Mrowie szło na Zaleszczyki. Zginęli bez stuku!

89

„ Pod kaliną dziewczyna, pod kaliną dziewczyna,
Pod kaliną dziewczyna, dziewczyna.
Tam kalinę łamała, tam kalinę łamała,
I na drogę rzucała, rzucała.

A ja jedna mrugała,
A ja jedna mrugała,
Bo ja kalin nie chciała,
Swoje lilie ja miała.”

To Maryjka se śpiewała w filmie, „ Przybłęda”.
Nie słuchałem słów zbrodniarza gdy gardłował Zięba. *
Mam swe kształty filozofii, dalekie komuny,
I dlatego ja uwielbiam te kresowe strony.

Wieczna marzłoć pochłonęła przybłędę Pokucia
Gdzieś tam kości jej bieleją. Me pismo poucza.
O wierności tysiącletniej zdobyczy Chrobrego,
O spójności tej przybłędy z częścią życia mego.

To ja jestem Legion przecież, ja prastarych Kresów!
To ja tombak, piewca chwały tych złocistych czasów.
Ja się pytam Sybiraków, chcesz wrócić na pola?
Na kolanach, odpowiada, gdy zmieni się dola.!

90

Ja jestem ten Legion dzisiaj i za Legion płaczę,
Co poszedł w rozsypkę zimną na życie tułacze.
Legendę tę ja obnoszę, niby kwiat w naręczu,
Za to ludzie na ulicy ukłonem się wdzięczą.

Jeszcze kilka wiadomości z Anielki poręki,
Za te wszystkie telefony, to ogromne dzięki.
Anielka będąc w Dobrzyniu, jest twórcą historii,
Bo tam mama jej mówiła, nawet o cykorii.

Gdy tam byli na cmentarzu, to mama wspomniała,
O wypadku bardzo głośnym, gdy dziesiątkę miała.
Otóż dzieci się bawiły przy płocie cmentarza,
Dziewczynka za mur upadła i krzyki powtarza.

Dzieci starszych alarmują, zbiega się pół miasta.
Poszukują tej dziewczynki, ich niepokój wzrasta.
Znaleźli pokaleczoną, ktoś przegryzł jej żyły.
Więc pytają, kto to zrobił? Życia się w niej tliły.

Żyd brodaty, odpowiada. O zgrozo, na mace?
Wnet policja robi śledztwo. Zaczynają prace.
Rozpytano wszystkie dzieci, sąsiadów i lumpów,
Znaleziono tego typa, od robienia siupów.

91

Zwał się Macoch, żaden Żyd tam. Zwykły alkoholik.
On położył ją na grobie, z grobu zrobił stolik.
Otrzymał on karę śmierci. Tak to się skończyło.
Dawno temu toto ,mamo? Tuż przed wojną było.

Rydwan czasu i historii, wiek cały w podróży!
Jam szczęśliwy, że tak mogę wrzucić to do kruży.
Niech tam leży zapisane na kartkach brulionu.
Tam na pewno się doczeka życia mego skłonu.

Czas napomknąć coś o żonie, o mojej Halinie.
Słowo dobre. Zapisane na pewno nie zginie.
Jest dobrocią i okrasą życia w wiernym stadzie,
Tu mój ukłon i podzięki. Wiesław to tu kładzie.

Aby nie być tylko słowem tu opisywanym,
No, to ona wierszyk pisze i głosem łamanym,
Przeczytała treść wersetu, główkę swą podniosła,
Pełna dumy i pewności, że też tu coś wniosła.

Szczęście dała mi żona,rodząc dzieci dwoje,
A później synowie, poprzez wnuczki moje.
Piękne, zgrabne ,mądre te dziewczyny nasze,
Nie dadzą nikomu sobie dmuchać w kasze.

92

Życie niosłem koromysłem, by nie rozlać wody.
Ale nieraz się potknąłem, w wiadrach były szkody.
Doniosłem nie wiele tego. To jest tu spisane.
No, bo takie koromysło, takie było dane.

Pod opieką ja Dziewanny, prześlicznej bogini,
Zostawałem przez te lata, pomoc dobrej dłoni.
Stąd jest wena, lubość kwiatów i zjawisk uroda,
Lel i Polel, wzorem dla mnie. A to piękna triada.

By ukazać fundamenty mych pewnych przekonań,
Chcę ukazać dokumenty syjonu dokonań.
Od religii tej żydowskiej, siostrzanej komuny,
Do zjadania ciał człowieczych przez ludzi ,nie kuny.

Pisze o tym sam Pasternak, źródła są przeróżne,
Niech poczyta okruch zbrodni. Wstawiam kartki luźne.
Nie za wiele, ledwo osiem, ale są prawdziwe.
Umarli to już przeżyli. Niech poczyta żywe.

To tak było. To widziałem .Może ktoś nie wierzy?
Niech zapyta nieboszczyka, który w piachu leży.
Nie ma grobów? Są mospanie. W kartkach i karteczkach.
Jeno szukać trzeba żmudnie przy żagwi i świeczkach.

93
Rozdział II

Do szkoły

Tam gdzieś w świecie, za granicą, a może za morzem,
Taki chłopak w moim wieku, żegnał się z belfrem.
Ja zaś z ojcem ,bom posłuszny ,idę se do Dąbia,
Tam gimnazjum otwierają. Idzie głowa głupia.

Szkołę znałem z opowieści, nigdy w niej nie byłem.
To jest prawda. Jako junak a niesforny żyłem.
Przyszła pora mnie okiełznać, założą wędzidła,
Prawdę mówiąc no dla mnie, to nie były sidła.

Ksiądz nas przyjął. On mnie pyta pewny odpowiedzi.
On to myślał, że uczony oto przed nim siedzi.
Trzy czwarte dodać dwie czwarte, a ile to będzie?
Obliczyłem bardzo szybko. To zgadza się wszędzie.

To sześć ósmych. Ojciec nie drgnął. Kapłan przełknął ślinę.
Pomyślałem, jak uderzy, to ja zaraz zginę.
Ale stoję nieświadomy tego co się dzieje,
Skąd ja mogłem znać odpowiedź W myślach ja już wieję.

94

Gdyby ojca tu nie było, zwiałbym ani chybi,
Lecz posłusznym jestem synem. Prędkość nieraz gubi.
W taki sposób się dostałem do pierwszej uczelni,
Rok czterdziesty siódmy kończył się. Wrzesień był w zieleni.

Szkoła to była ogromna, korytarz szeroki
Ale przejście było wąskie, bo zajęte boki.
Pod ścianą stały pianina, różne fortepiany,
Ktoś zgromadził tu to wszystko, po dziś on nie znany.

Może było ich czterdzieści. Nieraz się brzdąkało.
Jeżeli ktoś zagrał marsza ,no to było klawo.
Pośród pianin była młodzież zawsze rozbawiona,
Była ona w różnym wieku. Różna życia strona.

Byli nawet po dwudziestce, byli nawet starsi,
Nie ja jeden opóźniony. Kto trzymał nas w garści?
A Grabowski mały człowiek, lecz tęgie mózgowie,
Jak to było w onej szkole, pamiętnik opowie.

Jego żona kolubryna, dwukrotna na wadze,
To uczyła nas polskiego, a w znoju i trudzie.
Bo pokonać zaniedbania i to ośmioletnie,
Praca była tytaniczna. Mnie tu było świetnie.

95

Nie wiedziałem o co chodzi? Tu trzeba się uczyć?
Ja wolałem z myślą wolną po chatach się włóczyć.
Raz zapytał mnie Pawłowski, ten od matematyki,
Uczył także geografii, był to człowiek miły.

Kępiński, powiedz nam wszystkim, czemu południki?
Nazywamy linie w mapie, łączą biegunów styki.
Zadowolony był on z siebie, spojrzał więc po sali,
No i czekał na odpowiedź, a czas mu się pali.

Ja odrzekłem pewny swego, głośno a wyraźnie.
Nie myślałem ,co to będzie, że z łez zrobię łaźnię.
Północ łączą i południe to są południki.
Jeśli tak to można je nazwać raczej północniki.

Sala wybuchnęła śmiechem, szczerym a prawdziwym.
Nie wiedziałem ja dlaczego, chociaż byłem żywym.
Nie wiedziałem, bo nie mogłem. Ja byłem z Guberni.
Oni z Rzeszy, pochodzili z niemieckiej uczelni.

To mnie trochę tu zraziło. Robią ze mnie śmiechy.
Czy ja mogę tak pozwalać? To dla ich uciechy?
Byłem tu najsłabszym uczniem, to dziś tak oceniam.
Nie mówię ja tego nikomu. Inne plany miewam.

96

Było w klasie dwóch chłopaków, co to byli z Rosji.
Obaj biegli i najlepsi, o logicznej myśli.
Był Paszkiewicz, chłopak żywy, pytał Pawłowskiego,
Czy jest książka w bibliotece? Patrzę w ciekawego.

Chłopak zgrabny, jest sportowcem. Graliśmy w dwa ognie.
Jest zadbany i ma równe rzędy zębów przednie.
Wrócił z Rosji. Był w Syberii. Bardzo koleżeński.
Chciałem z nim jak kolega..Nie był żaden pański.

No, a jaka pyta belfer? Tu zbiór bardzo mały.
Ta książka się nazywa „Pan Wołodyjowski”,
Jest na pewno, sam widziałem. Trylogia tu jest cała.
Ja nie znałem tej powieści. Byłem pełen troski.

Dotąd ja się nie uczyłem, lecz dużo czytałem.
O Indianach , o Raszynie i Olszynkę znałem.
Znałem książki podróżnicze i przeróżne wiersze,
Ale teraz usłyszałem te tytuły pierwsze.

Drugi chłopak, to Mikołaj ,on też był z Rossji.
Chłopak grzeczny, dosyć cichy, wzorem był stoika.
Ale wiedzę to miał wielką ,szczególnie z matematyki.
Geografię też znał dobrze, z kim się Ziemia styka.

97

Temu chłopcu i koledze chcę więcej poświęcić
Miejsca w moim pamiętniku, a jego uświęcić.
Poważałem go za wiedzę, byłem też ciekawy,
Jak ją zdobył? To rówieśnik. Tu wracam do sprawy.

Gdy sześćdziesiąt lat minęło odszukałem adres,
Tym spotkaniom towarzyszył najpiękniejszy kares.
Stał przede mną starszy człowiek ,a niskiego wzrostu,
Mała bródka oznaczała słabiznę zarostu.

Wszystkie cechy spamiętane były takie same.
Lat sześćdziesiąt nie zmieniło, co od matki dane.
Cichy człowiek, skromny człowiek, a nawet wesoły.
Patrzył na mnie czy tak samo,jestem nadal płowy.

Lecz ja siwy całkiem byłem, po tym mnie rozpoznał,
Ja widziałem, że zawodu żadnego nie doznał.
Chodźmy do mnie do chałupy, rzekł grzecznie znajomy,
Tam spokojnie usiądziemy, ja zaparzę kawy.

Od tej stacji w Szczecin – Dąbiu idziemy do kina .
Tam przystanek autobusu, dumna jego mina.
Pokój jego pełen książek, arkuszy papieru,
Są ołówki, są linijki, szkice bez numeru.

98

Projektował i szkicował, on u kresu życia,
Przecież jesteś emerytem, brak jadła do tycia?
Nie, nie mogę być bez pracy, nowy robię projekt.
To na konkurs, już wysyłam pojedynczy pakiet.

W kuchni brząkał filiżankami, przynosi dwie kawy.
By na stole je postawić zwala wszystko z ławy.
Poprosiłem ,aby mówił coś o swoim życiu,
Bo ja pragnę to umieścić w dużym pamiętniku.

Kiedy usiadł na fotelu, najpierw się przedstawia.
Sam to żyję w onym domu, filiżankę poprawia.
Tak się w życiu ułożyło. Jestem po rozwodzie,
By swą męskość zaspokoić łapię płotki w wodzie..

Ja też jestem, rzekłem nagle, żadna to nowina.
W takim świecie przecież żyjemy, przeszłość nasza sina.
Teraz jestem ja żonaty i mam dwóch synów,
Jakoś ciągnę to od dawna i bez żadnych kantów.

Czy masz łączność z Paszkiewiczem? On też od Rosji.
Nie, on chyba we Wielgowie. Piwko? Nie, nie piję.
Co chcesz wiedzieć? Skąd pochodzisz? Opowiedz co nieco..
Zaczął mówić. Prawdę mówiąc to mu idzie gładko.

99

Ja pochodzę z biednej ziemi, gdzie żyła gołota.
Jak pamiętam nic nie było, a była ciemnota.
Pamiętam ja dziwne rzeczy, jakie tam się działy,
Opowiem ci to dokładnie. Wiatry różne wiały.

Ojciec miał dziesięć hektarów, tylko koń i brona,
Nie było tam ulepszenia, do pomocy żona.
W tym zaciszu i stęchlizna, życie bez postępu,
Siły były polityczne. Skąd? Może z ustępu.

Przychodził do ojca człowiek, dziś wiem, komunista.
Szeptali se w ucho długo, sobie oczywista.
Ojciec nie chciał, się wymawiał, tamten parł do swego,
I zakupił ojcu hektar, chce pożytek z niego.

Znaczy z ojca, za tą ziemię, ojciec go wygania.
Nie prosiłem, woła głośno. Rób w sądzie starania.
Rzeczywiście facet podał tę sprawę do sądu,
Jak tłumaczył, jak mataczył? Nie odzyskał gruntu.

Ojciec nie chciał do komuny. Bo o to chodziło.
Nie dał on się im skaptować. Coś się w ludziach tliło.
Ktoś pieniądze miał ogromne, by chłopów skaptować.
Czy to władza przeczuwała? Trudno coś licytować.

100

Mikołaju, a tak dzisiaj posądzasz bolszewię?
Ano pewnie. Lecz historia , to nic o tym nie wie!
Słuchaj dalej, coś dziwnego znowu ci opowiem,
O tym wszystkim ,jak to było? Nigdy się nie dowiem.

Ojciec mój Wawrzyniec chrzczony, ogiera hodował.
Wojsko skup powszechny głosi. Ojciec zameldował.
Dostał termin odstawienia. Cena tysiąc złotych.
To pieniądze są ogromne w głowach chłopców młodych.

Miałem brata, Włodzimierza, siostrę Weronikę.
Snuno plany, co to będzie? Nu, skórzane kierpce.
Wieść rozeszła się na Mołczadź, ogier jest w cenie!
Od sąsiadów z pochwałami pełne były sienie.

To pamiętam bardzo dobrze. Wszystkie wydarzenia.
Bo o życiu w tamtych czasach nic pamięć nie zmienia.
Z biegiem lat wysnuwam wnioski, ja to rozpatruję,
I przez lata w swojej głowie nową nić buduję.

Jestem sam ja na tym świecie, świadkowie są w piachu.
A ja żyję tamtą chwilą, mnie to gnębi, brachu.
Ojciec wziął za uzdę konia i w Baranowicze.
Słuchaj dalej. Powiedz jeno, nie za głośno krzyczę?

101

Nie odrzekłem. Mów, że dalej, jak widzisz nagrywam.
Nie uronię żadnej prawdy, póki tlen zażywam.
Kiedy ojciec poszedł z koniem, obcy wszedł do chaty.
Nagan trzymał w pogotowiu. Oczekuje taty.

Powiedziałem to sąsiadom; Obcy w naszej izbie!
Przyszli chłopy z siekierami i siedli na przyzbie.
Dla obrony mego ojca, spali tydzień w sionce.
Jest mój ojciec, już powrócił, godziny gorące.

Wawrzyn, słuchaj, ktoś jest w domy, mamy go usiekać?
Co za jeden? Nikt go nie zna. Możecie poczekać?
Ja tam wejdę. Lepiej nie wchodź, bo on cię ustreli!
Ale po co, forsy nie mam, gotówki nie mieli.

Ojciec w izbie coś rozmawiał, facet się ulotnił.
Tak to wszystko się skończyło. Tydzień dom nasz gnębił.
A pieniądze, pytam wreszcie? Nigdy ich nie było?
Były, były, ojciec spryciarz. Fortelem się żyło.

Ale później raz w powiecie w jakimś wielkim składzie.
Za ubrania i za buty tato forsę kładzie.
Cały wóz było maneli, nawet wielka kołdra,
Dla rodziców jako lazur, ona była modra.

102

Ojciec mój na gruncie siedział. Po ojcu, po dziadku.
Gospodarkę więc otrzymał legalnie, bo w spadku.
My to przecież białorusy o polskim korzeniu,
Wokół prawie wszyscy tacy, dziś tam wszystko zmienią.

Inne czasy, inna władza, zawistna, okrutna.
W swojej mowie, w swoich czynach szatańsko obłudna.
Wiem coś o tym, razem żyliśmy na krańcach gondoli,
Co przeżyliśmy ,to już wiemy ,a to wszystko boli.

Ciebie zgarnął tam bolszewik i gnębił radośnie,
Mnie zagarnął hitlerowiec i wieszał na sośnie.
Kiedy my się okupili i żyć się zaczęło,
Nagle wszystko jako piorun, nagle wszystko wcięło.

Znany Żyd, a zwał się Bogusz, przyszedł wnet po ojca,
Nie sam przybył, do pomocy na to miał małojca.
Ojca szybko nam zabrali. Nie ma o nim wieści.
Siedemdziesiąt lat minęło. Gdzie są jego kości?

Matka trójkę przygarnęła do siebie, do piersi.
I kazała oczekiwać. Łzami kołdrę rosi.
Zanim przyszła sroga zima, wszystko się zmieniło.
Nic naszego. To co wokół kołchozowe było.

103

Dobry dziedzic Danielewicz też zabrany w nocy,
Po nim ślad jakoś zaginął. A życie się toczy.
W gminie ludzie wszyscy nowi, uczyciele nowi.
Obrzydliwe słowo bierze, kto po polsku powie.

Kiedy was na Sybir wzięto? Zaraz, już zaczynam.
Wywózki to były wcześniej. Nocą ja straż trzymam,
Przez okienko mi patrzyli, jak żulik się kręci,
No i po tym my wiedzieli, co wokół się święci.

Śniegi właśnie już topniały, podjechały sanie,
I co żywe, a co ludzkie, to z chałupy brane.
Pierwszy kwiecień, to pamiętam. Władza przebierańcy.
Różne takie kiedyś lumpy, dziś ruskie służalcy.

Do pomocy są sołdaty ,owszem, z bagnetami,
Oni patrzą jak polaczki z chałupy są brani.
My bez płaczu, jeno w strachu, my czujem zagładę,
O tym teraz nie myśleli, kto im da znów radę.

Najpierw zbili ich ułani, przepędzili w stepy.
Teraz wrócił tu pobity, zabrał ludziom sklepy.
Zabrał wszystko, wozy, konie, wszystko jest rządowe.
Teraz zaś nas, na wywózkę. Zostawili krowę.

104

Wysadzili w Kazachstanie, a tam życie marnie.
Chleba przecież tam nie było. Na owsianym ziarnie.
Krzewów nie ma, drewna nie ma, w jamach ludzkie życie.
Ale mama nam mówiła, a mówiła skrycie.

Dzieci ,czekać. Może czasy Bóg odwróci w lewa,
Posłuchajcie, po raz drugi tu skowronek śpiewa.
I wyśpiewał. Nadszedł lipiec, rok czterdziesty pierwszy,
Wszystko trochę się zmieniło, ale nie był gorszy.

Przeniesiono nas w baraki , z nami była ciotka.
Siostra ojca i sąsiadka z jednego wychodka.
Razem z nami ją zgarnęli, wyrzucili w stepie,
Razem z nami teraz tutaj biedę sobie klepie.

W drugiej izbie też w baraku, mieszka policjantka.
Z Ukrainką są we dwoje, piją z onej dzbanka.
Wiele nowych ludzi płynie do tego kołchozu,
Bo codziennie ktoś przybywa i wysiada z wozu.

Ogłosili, szkoła tuż jest, dawać młodzież w klasy.
A więc poszła nasza trójka, bo będą hałasy.
Lecz skąd szkoła w wielkim stepie? Ano, z tej przyczyny,
By zajęcie dać uczonym, co są z innej gliny.

105

Do roboty to nie lezie, sowietu geniusze,
Każdy myśli, co tu robić? A coś robić muszę!
Wymyślili sobie szkołę. Władza ich popiera.
Lepiej zacząć uczyć zaraz, nie zaczną od zera.

Uczyciele z Leningradu,znad Wołgi też byli.
To tłuściochy, białoruczki. Oj, jak ciężko żyli!
Teraz jednak ,gdy jest szkoła, chleba mają więcej,
A więc uczą różne nacje, tu dzwonek nie brzęczy.

Już Konstanty Wasilewicz poszedł na żołnierza,
Był znajomy w tym kołchozie, puste po nim leża.
Kiedyś w szkole on nauczał. Tutaj zbierał „placki”.
Suszył dobrze, palił zimą, smażył na tym placki.

Czy ta szkoła była dobra? Czy dobrze uczono?
Ano pewnie, dryl był dobry i dobrze szkolono.
Był tam jeden taki tłuścioch, z uniwerku zbiegły,
On nas uczył, a Polaków, no, to wróg zajadły.

My was uczymy a wy z bronią to siedzita w lesie!
I strzelacie naszym w plecy, tako „Prawda” niesie.
Stąd chłopaki mieli wnioski, co się w Polsce dzieje,
Kiedy „Prawda” o tym pisze, są jakieś nadzieje!

106

Włodek mamie to powtórzył. Mamo, w Polsce walczą!
Skąd ty, synku, takie wieści? No ,bo w klasie kraczą.
Użegow na lekcji gadał. Karcił on Polaków.
Bo strylają w plecy Ruskom. Porównał do gadów.

Użegow to może mówić ,a ty nie powtarzaj,
No, bo za to na katorgę. Milczeć ty się staraj.
Tutaj stare kołchoźniki mówią,że za nucenie
Jakiejś piosenki kozaczej, poszedł na stracenie.

Już nie wrócił, a lat dziesięć, kiedy go złapano.
Aż trzech świadków potwierdziło. Szkodnikiem uznano.
Drugi wątpił w postęp pracy,że z pola ugory,
Też skazany na katorgę. Nie ma do tej pory.

Dobrze, mamo, będę milczał, ja to tylko tobie,
Ja innemu nie powtarzam. Gdzie, obcej osobie!
Mikołaj był przecie w klasie. Chyba nic nie mówił?
Nie, nie mówił, do wieczora nos w zeszyty wkładał

Nie chodź także do baraków, gdzie sami Rosjanie,
Bo tam żywot stadny pędzą, tam wspólne ich spanie.
Ojej, mamo, toć słyszałem, po co ja tam nużny?
Ludzie szepczą o tych zmorach, tam żywot jest zdrożny.

107

Teraz wiem, kolego drogi, skąd ta twoja wiedza.
Byli my w innych krainach. Między nami miedza.
Ja pamiętam to z gimnazjum, grałeś pierwsze skrzypce,
I nie tylko od rachunków miałeś inne moce.

Z geografii się sprzeczałeś z Pawłowskim jak trzeba,
Że rysunek ten owalny mówi jaka doba.
Jest tu z lewa, a tu z prawa, góra bliżej słońca,
Więc jest cieplej tu na Ziemi. Nie czekałem końca.

Nie wiem jak to się skończyło. Zamglone to chwile.
Ale jednak co pamiętam, to wspominam mile.
Tu Mikołaj się uśmiechnął. Tak wiele w tym prawdy.
Jednak jeszcze trzeba dodać, grzeczny byłem zawdy.

Byłeś grzeczny, no i cichy. To twoja zaleta.
Powiedz jeszcze coś o bracie. Dorobił się złota?
To nic nie wiesz? Toć on zginął przy paleniu tanku.
Tak, słyszałem o wypadku. Mów więcej ,kochanku.

Był na lufie sam z palnikiem, przecinał w połowie,
Rozerwało go na strzępy. Poznałem po głowie,
Czy to w Zdrojach przy nasypie? Tam trzy tanki stały.
Nie, w Żydowcach, a tam Niemcy to z wyspy strzelały.

108

Znam tę wyspę, pociąg armat, byłem tam po lodzie.
Z chłopakami kiedyś zimą, a o wielkim mrozie.
Tam proch żółty w każdej łusce, armaty portowe.
Było chyba ich czterdzieści, na lorach, jak nowe.

Ale słuchaj, Mikołaju, a co z Zosią Pitak?
Ją Pawłowski se poderwał i robił z nią zbytek.
No, a dzieci z tego mieli? Nie, on był żonaty,
Na kocią łapę z Zochą przeżył, Rosną na nim kwiatki.

To nie żyje? Dawno pomarł. Wszystko przeminęło.
Słuchaj, brachu, mój kolego, ja to spiszę w dzieło.
Tak rozstalim się na zawsze, a ile pożyjem?
Opowiemy sobie w niebie. Spiszem, nic nie kryjem.

Jeszcze wspomnę, że w Syberii dużo pozostało.
Przecież większość nie wróciła, tam ich legło ciało.
Między nimi Balcerowicz, co Kazio miał imię,
On tam umarł na gangrenę w ostatniej już zimie.

Przejechała go drezyna, uszkodziła kostkę,
A nie mając opatrunków, uszedł w łono boskie.
Było to w drodze do Polski, rok czterdziesty szósty,
Kiedy jego im zabrakło, to przedział był pusty.

109

Zapytaj wiatru, zapytaj mrozu
Gdzie ludzie żyją tak bez powrozu,
A stoją nieraz dziesięć miesięcy,
Tak dla borsuków, dzikich zajęcy.

A to takie jest przesłanie, po tym życiu w stepie.
Zostawia nam dziś Mikołaj i herbatkę chlipie.
Może siedzi wciąż w fotelu, gdzie go zostawiłem,
Tam raz jeden w tym stuleciu, ja u niego byłem.

110

Rozdział III

Spotkanie z Władkiem

Odszukałem ja grób Tomka, a telefonicznie.
Wziąłem grabki i motyczkę, wysprzątałem ślicznie.
Przedtem jednak go szukałem, szukałem kwatery.
Później rzędu, nie wiedziałem, jak idą litery.

Udałem się więc do bramy, szukam planu grobów,
Owszem był, mówią niektórzy. Z biednych robią durnych.
A ten biedny, co przyjedzie? Ja ze Stargardu.
Chodzę więc między rzędami, a z wielką pogardą.

Z drugiej strony za alejką, gościu czyści groby,
Zapytuję ,czy nie spotkał? Tu przyjaciel luby.
Nie , on nie zna, on tu obcy. Też przyjechał sobie,
Chwilę tak rozmawialiśmy. Obce dusze obie.

Spojrzałem jednak na napis, stałem przed tablicą,
Są nazwiska ,aż trzy nawet, a związane z sobą.
A te trzecie ,no to Tomka! Jest, krzyknąłem głośno.
Już się biorę, już tu sprzątam. Zrobię tutaj bosko.

111

Sprzątałem ze trzy godziny, trawę wokół ściąłem,
Wygrabiłem, wycierałem, lampkę w rękę wziąłem.
Leży babcia, leży mama i synek jedynak.
Te wspomnienia z tą rodziną. Wierny, stały to znak.

Mieszkali tu od początku naprzeciwko gminy.
Z Tomkiem domy przedeptałem, znaliśmy ich plany.
Tomek harcerz razem ze mną, Gryfino, Binowo.
Potem biwak za Smerdnicą. Wypad na Kołowo.

Dług oddałem koleżeński, zadbałem o groby.
On tu leży, był pacjentem przedziwnej choroby.
Cześć oddałem mu ukłonem. Towarzysz młodości.
Jak nierówno los układa nasze druhów kości.

Już za kwartał znów tam byłem, dwa kwiaty układam,
I w ten sposób hołd przyjaźni ja ostatni składam.
Jest czerwona róża mała, biały kwiat z napisem,
On był podmiot, ja nad kreską, nazwę się licznikiem.

Idę jeszcze w inne groby, rodziców i braci,
Wszystkich widzę w oczach swoich ,w obejściu przy chacie.
Serce dąży do przeszłości, do tego co w oczach,
Ja tu żywy na powietrzu, oni wszyscy w grobach.

112

Tam na górce mszę odprawia kapłan pełen wiary,
Że, to wszystko co już było, to dla Boga dary.
On to przyjął, on to wskrzesi Przyjdzie ta godzina.
Że staniemy obok pana, on krzyż życia trzyma.

Idę na grób Januszewskich. Chciałem spotkać Władka.
Lecz nikogo tam nie było. Nie było też Lutka.
Napotkałem jeno Basię. Grobów jest aż cztery.
Ja samotny, ja z oddali, miejscowi przechery.

Powróciłem więc do domu ,a smutek mnie trapi.
Pragnę spokój ja zachować, bo żal mnie ucapi.
Odszukałem adres Władka. Czy da wiadomości?
A tak, chętnie. Gdzie i kiedy? Chwila mej radości.

Zmówiłem się z nim do Zdrojów. Lokal na krzyżówce.
Spokojnie rozmawialiśmy. Nawet o harcówce.
Dawne czasy wspominalim My ,co lat sześćdziesiąt.
W oddaleniu, lecz najdłużej, świadczymy poniekąd.

Tylko my tutaj zostali, dwa świadki Czanowa,
Niezadługo pamięć piękna, razem z nami skona.
O drużynie tej harcerskiej, o tych, co już w piachu,
Witamy się serdecznie. Jeszcze żyjesz, brachu?

113

Kawiarenka cała pusta, na gruzach garażu.
Samochodów stało wiele, było pełno gruzu.
Poszarpane ichnie boki, szrapnelem, żelazem.
Naprzeciwko blok spalony, łazilim tu razem.

Kawiarenka, to blok nowy. Bardzo nowoczesny.
Ale pusta tak jak garaż, wiatr tu nuci pieśni.
Zamiast wiatru dwie kelnerki, szepczą sobie w ucho,
A ja z Władkiem widzę garaż,…w gębach mamy sucho.

To od wspomnień, nie ma ruin, zieleńce, rabaty.
Nikt nie widzi tego, co my. U nas stare gnaty.
Chcemy tylko to wspominać, albo i opisać,
Jeszcze na to mimo wieku chyba będzie nas stać.

Powiedz ,Władek, jak przeżyłeś te liczne krzyżyki?
Byłem w wojsku. Jak wróciłem, no to na Żegludze.
Kręciłem się wedle Szkoły, no bo tam panienki.
Nic nie wyszło w Ogrodniczej. Wspomnienia swe budzę.

Ja mierzyłem w inną pannę ,a inna mnie chciała.
Muszę tobie to powiedzieć, że żyć mi nie dała.
A o którejże, ty mówisz? Znam ja wszystkie przecie?
No, o Romce. Teraz nie wiem w jakim ona świecie.

114

Słuchaj ,Władek, czy pamiętasz tę naszą drużynę?
Oczywiście, tam lepilim maleńką maszynę.
Ja latałem samolotem. Grabarczyk był pilot.
On to kleił razem z nami maleńki samolot.

Dom Harcerza był nasz cały. Była tam świetlica,
Krzyż był z dykty, bardzo duży, byłem jako znawca.
Kto go zrobił nie pamiętam. Czy stary Włodarczyk?
Może mama Tadeusza? Zajmował swój kącik.

Krzyż zabrałem ja do domu i schowałem w szopce.
Potem odszedłem do wojska. Wróg na pięty depcze.
Tym wrogiem był ZWM, on budynek drapnął,
Gdy wróciłem, krzyża nie ma. Brat siekierą pociął.

Bał się szpiegów, co krążyli, niuchali przy płocie.
Łazili też po podwórzach ,gdy ludzie w robocie.
W nienawiści mieli wszystko, co polskie, ojczyste.
Oni to ludzi natłukli, tajną mieli listę.

Lotnisko to było nasze, Czanowa nie Dąbia.
Grabarczyk był naszą duszą, filarem drużyny.
Komuna nam była obca, mówiąc prawdę głupia.
On nas wciągał w sport lotniczy, w lotnicze maszyny.

115

Był w drużynie Ziemiuch młody i Franek Błaszkowski.
Kozar Bronek, Juralewicz, twój Lutek Kępiński.
Śpiewaliśmy różne pieśni. Tomek mi wtórował,
On elektryk na początku, bo przy tym pracował.

Czy pamiętasz ,Władzio drogi ,dziewczynę z Kluczewa?
W mojej klasie ona była, a cała czarniawa.
Taka była Kaplerowa. Nie, inne nazwisko.
Była Hela zaś z imienia. Mam to w głowie blisko.

Lecz nie mogę se przypomnieć. A może Czerwińska?
Nie znam takiej, Kaplerowa, co nie była brzydka.
Ładna była, lecz nie Kapler. Chcę ją w pamiętniku.
Jak to zrobię, jeszcze nie wiem. Może nigdy, człeku.

Słuchaj ,Władek, a pamiętasz ,jak miałem karabin?
Ja też miałem jeszcze lepszy, o kalibrze innym.
Nie strzelałem, no bo z czego. Ojciec go utopił.
Bił seryjnie, dziesięć strzałów. Tato to mnie stropił

Ostrzegł groźnie, czym to śmierdzi. Pokazał na szyję.
Tato dobry, dawno w grobie ,ja, jak widzisz, żyję.
Tak pamiętam, inny zamek i był podniszczony.
Amunicja jakaś była od podwórka strony.

116

Na krzyżówce za budynkiem, schron, sosnowe żerdzie.
Różna była amunicja. Kupy były wszędzie.
Saperzy to rozsypali, teraz nie ma śladu,
Tam taksiarze stoją teraz. Teren kołem gładzą.

Jeszcze stoją tam dwie grusze, ślady po podwórku.
Domu nie ma , wyrównane. Według listwy, sznurka.
Ja zajrzałem tam do bunkra, skrzynki stały z boku,
Ale obca amunicja ,z nią nie ma widoku.

Były kupy na podwórku, na deszczu błyszczące.
Amunicja jakby nowa, łuski w słońcu lśniące.
Różniły się od niemieckiej, która była ciemna,
Bo brak miedzi i w dotyku nie bardzo przyjemna.

Władek teraz też potwierdził na temat kościoła.
W środku było pełno gratów od szafy do stołu.
Żeśmy razem się wdrapali na wieżę bez dachu,
A tam były jeszcze dzwony, było machu, machu.

Ja pamiętam, że tam byłem, wchodzić było trudno.
Ale jakoś się wdrapałem. Nie było na pewno
Żadnych dzwonów, a uchwyty i środki napędu.
Półksiężyce z cienką linką, kurzu, pełno brudu.

117

Władek wspomniał o armatach, chyba tylko o tych,
Co na torach drugiej wyspy, na wagonach nowych.
Byliśmy tam z całą paczką. Władek musiał też być,
A więc wspomniał wydarzenie, bo czemu miał kryć.

Władek to był bratem Mietka, no tego fryzjera.
On był młodszym i dlatego dłużej buty ściera.
Jego ojciec, Stefan, rolnik, człowiek pracowity,
Tuż nad stawem obrał domek, a dachówką kryty.

Byliśmy więc sąsiadami, stosunki układne.
Nie mąciły ich przez lata niesnaski tu żadne.
Znałem tylko bardzo blisko synów od sąsiada
Prawie wcale ,bo z widzenia, córki. Tak się składa.

Władek projekt dał ogniska na środku jeziorka,
On też targał beczkę mazi. Była tam komórka,
Należała do apteki, na rogu Lipowej.
Dzisiaj także jest apteka, lecz o nazwie nowej.

Ognisko to nasza duma. Ognisko na tratwie.
Oj, dziwota była wielka. W gębę wiało żabie.
Był piekielny, całkiem czarny, słup dymu do nieba.
Właśnie takiej to uciechy na bezludziu trzeba.

118

Co za maź piekielna była ,do dziś nie wiadomo.
Było to w wieczór Kupały. To ognisko widmo.
Po dziś dzień, gdy to wspominam, uważam za dziwo.
Tratwa także się spaliła. Z Willi było drzewo.

Kilku młodych harcerzyków pewnego to dzionka,
Znalazło się w izbie gminy. Władek był jak spłonka.
A poza tym, to miał talent, on śpiewał swobodnie,
Było nas trzech albo czterech. Zbiórkę uczcił godnie.

„Jak zem fraka zawinął
Komisarza w brzuch.
Aż mu w brzuchu zaszumiało
Ja go jeszcze, no bo miał mało.”

Na tej zbiórce był mój ojciec, tak z ramienia gminy.
Śmiał się z pieśni i był dumny,były jego syny.
Oprócz mnie, był jeszcze Tomek i Wiesiek Włodarczyk,
Harcerzyki bez mundurków. Nie smrodził im fircyk.

Fircyk, to był komunista, delegat z Gryfina,
Już w czterdziestym ósmym roku on swego dopina.
Ma pieniądze, ma poparcie, ramię zbrojne władzy.
A my biedne harcerzyki już jesteśmy nadzy.

119

No, bo weszła ta ustawa,, zbiórki do trzech osób,
Nam nie wolno już się zrzeszać. To był dla nas już grób.
Zło pleniło się wokoło, zbiórki i zebrania,
Nowych tworów różnej maści. Werbowano drania.

Nadchodziła więc epoka, lodowcowa, trwała,
Zamarznięciu to uległa ma kraina cała.
Jej zwiastunem było dziwne zjawisko kosmiczne.
Mówię o niebieskim słońcu! Gdzie jest słonko śliczne?

My uczniowie ogrodniczej, to pytanie dają
Fizykowi co stał z nami. Co powie ,czekają.
On nam prawdy nie powiedział. Bo za to groziło.
A groziło zaginięciem. Takie prawo było.

Nikt nie wspomniał o człowieku, chyba tylko bliscy.
Ot wyjechał. A gdzie? Kiedy? Tu milczeli wszyscy.
Za to głośna w tamtych czasach to była piosenka,
Która w treści miała miraż, o niej była plotka.

Była głośna, popularna i śpiewana w wodzie.
No bo ona ,gdy nic nie ma, była w wielkiej modzie.
Hultajstwo to swoje zwrotki śpiewało pod nosem,
W jej melodię, nieraz głośno, zaprawione „sosem”

120

„Przybądź do mnie po ten liść kapusty,
Na twój łeb pusty.
Przybądź do mnie dam ci rolkę papy,
Wyjdziesz ode mnie bez żadnej straty.

Biodra twe trzymałem w dłoni,
Doszło już do styku skroni,
Paproć jest prześlicznym kwiatem
Będziesz po mnie rządzić światem.”

Ta baba to chyba była wzięta z Ligi Kobiet,
Taka gruba i niesprawna. Ustawił ją Sowiet.
To Alicja Musiał była. Wzór damy kołchozu.
Jedno ,przy niej brakowało a dyszla od wozu.

Rok czterdziesty, no i ósmy, wsławił się przyśpiewką,
A motywem to najczęściej, romans głupi z dziewką.
Lud otrząsnął się już z wojny, próbował lud płodzić,
A nie brakło wolnych kobiet, które chciały rodzić.

Każdy marzył związek tworzyć, nieraz bez myślunku,
Od golizny, samotności, szukał wrót ratunku.
Pobierały się więc pary, nic nie posiadając,
Spali w pustych pomieszczeniach w kącikach jak zając.

121

Szyb nie było ani węgla, tylko swoje ciało.
A robotę, no to łapał ,gdy tylko się dało.
Ta robota nieraz była, a bardzo daleko.
A więc naprzód do Szczecina! Ustąp, Odro rzeko!

Tak po moście pontonowym, tam gdzie Podjuchy,
Szły o świcie ich szeregi, junaki i zuchy.
A gdy drugi most składany w Zdrojach przy lotnisku,
Też się gnało w portu bramy, a o suchym pysku.

Lud nałożny był do pracy, do wielkich wyrzeczeń,
Rwał robotę gołą garścią, dłonią pełną stłuczeń.
Za tę pracę to miał grosze, tyle co dla siebie,
Żony to już nie utrzymał. Żył tylko o chlebie.

Krążyły różne przyśpiewki, bo nie było życia.
W nich to kryły się przygryzki, ot takie bez tarcia.
Głupi tego nie rozumiał, a mądry nie słuchał,
Żal okrutny, gniew ukryty, tam morałem buchał.

Kwaśne jabłko robak gryzie
Ile tylko wlizie
Ale góral szybko kipnie
Kiedy w gunie rypnie.

122

Ten Błaszkowski to był Franek, poszedł do Żeglugi.
Chłopak mocny ,znam go dobrze, łaził na szparagi.
Jeszcze nieraz gdzieś odbiły, rosły bez pomocy,
Prawie dzikie, ale rosły. Łaził prawie w nocy.

Do roboty to na pewno, z roboty tak samo.
Wolne miał tylko o zmroku, a wychodził rano.
On miał matkę i dwie siostry, cienko, cienko żyli.
To też siostrę, tę najstarszą szybko piachem kryli.

On to przywiózł jako pierwszy piosenki żeglarzy,
One takie pieprzne były, że dziś język parzy.
Deklamował zwrotki długo, do taktu do rymu.
Gdy zakończył, no to czekał; gdzie oklaski jemu?

Wpadły w ucho na wiek cały, no prawie, że cały.
Gdy ja dzisiaj je wspominam, to wyślepiam gały.
Takie śmieszne, takie mądre, majstersztyk dla chuci,
Piękny był to czas swobody. Szkoda ,że nie wróci.

Franek był pucołowaty, pływał jako matros,
Tam na wodzie śródlądowej wyrobił sobie głos.
Był harcerzem na początku, nim poszedł do portu.
Razem z nami wołał;- Czuwaj! On nie znał krawatu.

123

Nosił mundur w każdy świątek, w powszedni dzień także,
To jedyne na co stać nas, gdy się życie maże.
Matka jego mała była i bardzo kroczata,
Ale rygor to trzymała za pomocą bata.

Jako sąsiad to widziałem, jak siedzą sąsiedzi.
No bo kiedyś córka Basia robotą się biedzi.
A my chłopcy szliśmy drogą, a więc ją wołamy,
Bywaj Basia, rzuć robotę, no i chodź ty z nami.

Była ładna, no i zgrabna, równa z niej dziewczyna.
Trzymała się naszej paczki, tu radości krzyna.
Zapalenie płuc chwyciła i tak zakończyła,
Młodość naszą nam wyrwano. Leczona? Czy była?

Jak pamiętam, to lekarza brak jest w okolicy.
Byli sztuczni, bez dyplomu. Sowietu strażnicy.
Pieczątki ich nieczytelne. Maniery wyniosłe.
Nie jednemu taki lekarz, no to skrócił wiosnę.

Władek, widać było z mety, spotkanie udane.
Ja też tego to nie kryłem. To było nam dane.
Nie po roku lub miesiącu, ale kopie latek,
Prawdę mówiąc tacy sami. Jaki tego skutek?

124

Czy my jeszcze się spotkamy? Może ktoś się potknie?
I upadnie na chodniku. Czy spotkania łaknie?
Tylko żywi się spotkają, a nie góra z górą.
A więc, chłopcy, wraz ku sobie. Nawet starczą porą.

125

Rozdział IV

E p i l o g

Ci przegnani , wysiedleńcy, te resztki przestrzeni,
Stali tu zaczarowani na słońce wpatrzeni.
To był znak idących przemian, orających życie,
Rozumieli. Teraz chodzi o zwykłe przeżycie.

Wszyscy mieli w sobie siłę, chcieli spożytkować,
Teraz czuli, ktoś nie daje, czas siebie ratować.
Po tym słońcu wielu uczniów poszło w świat nieludzki,
By oderwać się od czegoś, bo będzie maluczki.

Jak to pięknie jest w piosence, jak ona pasuje,
Do zmian wielkich z nim idących, ono życie struje.
Nic nam ludziom nie zostanie, jedna ta tęsknota.
Nie wydźwigniemy się szybko z idącego błota.

Tańcząc smętnie na stołówce z Alicją blondynką,
Mogłem żywy sam wspominać, zmian wielkich przyczynę.
Ta piosenka jak zwierciadło, świat dała daleki,
Który odszedł, już nie wróci, za góry, za rzeki.

126

„Znam stare swe piosenki
Drogie i bliskie, kocham je
Lecz lepiej jest mi kiedy
Ich słodkie dźwięki śpią…..

Muszę pamięcią sięgnąć w dawne dni,
Muszę przeżywać każde złudne, cudne sny,
Nie chcę, lecz muszę ,gdy w sercu wznieci żal.
Starej melodii dziwny czar.”

Tę stołówkę i te tańce nie wzięła patyna.
W dal odeszła czyniąc zdradę luba ma dziewczyna.
Mimo zdrady, nie rdzewieje. Jest wytłumaczenie.
Że ulicą chodzą chłopy, a nie żadne cienie.

Ta piosenka nie śpiewana ,gdy chór zwiedzał Moskwę.
Bolszewiki bowiem w tekście widzą moce boskie.
Oni pamięć o istnieniu zatarli z kretesem,
Nic z historii nie zostało, nakryta jest kleksem..

Ta piosenka jako Krokow, ma moce potężne.
I buduje w nas odwagę, na ciosy podstępne.
On pochodził tu znad Odry, zginął pod Smoleńskiem,
Sława po nim pozostała po herosie męskim .

127

On dokonał czynów wielkich, on Gryfit pod orłem.
Walcząc z tymi co fałszywym mienili się godłem.
Krokow zginął mężnie walcząc, a ilu ich nabił?
Pięćdziesięciu mówi pismo, walcząc siebie dobił.

Ja też padam , ja z Czanowa, drużyny i szkoły.
Szukam teraz tych, co żyją. Jestem prawie goły.
Piekarski nie żyje dawno, on też widział słońce,
Które było na swym miejscu, nie było gorące.

Słońce wolno, może złudnie ,lecz się obracało,
Kolor inny ,a nie znany, kolor inny miało.
Nie raziło ono w oczy, w nim była niepewność,
Ludzie patrząc to myśleli, czy zbliża się starość?

Może zwiastun to jest tego ,co wolno nastaje?
Żyć za bardzo nie pozwoli, umierać nie daje!
Co to będzie? Co to będzie? Słońce niepokoju.
A złe myśli no to w głowie dwoją się i troją.

Widział słońce także Wiącek. On dawno złożony.
Kawalerem pochowany. Nie zostawił żony.
Gdy widziałem go ostatnio, to śpiewał piosenkę,
Jak się stało, że on odszedł z kostuchą pod rękę?

128

Od spotkania moim z Wiąckiem, pół wieku minęło.
Chłopak zdrowy pełen życia. A jednak go ścięło.
Okryte to tajemnicą, jako wiele zgonów,
Szkoda chłopca, bo był młody i nie wydał plonów.

Byłem z nim na targowisku, Niebuszewa strona.
A co nas tam uderzyło? Że nie nasze łona,
Urodziły tych kramarzy, kupców zbiegowisko.
Dziesięć lat dobrze po wojnie, Żydowin mrowisko.

Edek mówi, zobacz Wiesiek,niby wyginęli,
Od Gomułki chyba tutaj to oni się wzięli ?
Nowa zmiana warty u nas, ona ich nasyła?
Ja tak myślę, że ta nacja, będzie znów rządziła!

Widziałem się z Wiąckiem jeszcze. To pięćdziesiąt siedem.
Późna jesień, po rozróbach, dokładnie to nie wiem.
Rozbijał on demonstrację przy konsulu Ruska,
Lecz po czyjej stawał stronie? Myśl ma nie wyłuska.

Złodziej złodzieja
Gdy jest zawieja
Wsadza do ciupy
I bierze łupy.

129

Niedawno to potwierdzono z kronik IPN – u.
Skojarzyłem więc to sobie. Mówił mnie jednemu.
Wiącek związał się z komuną? Czy był pracownikiem?
Komitetu partyjnego? Patrzyłem lufcikiem,

Gdy raz byłem ja u niego w małym pokoiku.
Na Alei pod numerem to sześćdziesiąt dziewięć.
Przywozili tam pijaków, zwalali bez stuku.
Nie wiem po co? Co tam było? Żywych ciał spadło pięć.

W owym czasie to ja byłem po wojsku, rezerwa.
W moim życiu od Alicji była długa przerwa.
Oglądałem się za panną, także za robotą.
Toteż z Wiąckiem były mowy, z nim pachniało miętą.

W Ogrodniczej to trzy lata w jednej ja z nim klasie.
Ja do wojska, a on w pracę w robotniczej masie.
Wyszedłem z wojska i spotkałem gdzieś go na zebraniu.
Rozpoznałem, był przystojny i w dobrym ubraniu.

W pogawędce powiedziałem, że szukam zajęcia,
A on na to, ja już myślę, słyszę stuk pisklęcia.
Zmówiony z nim za tydzień, dał adres do domu,
Załatwił mi ją w Policach, Daleko – od gromu!

130

I w ten sposób ja odszedł od dużego miasta.
Na prowincję, gdzie głupota swym językiem chlasta.
Oddaliłem się od swoich, od przyjaciół z klasy.
Od harcerzy tych z lotniczej i od domów masy.

Domy , które dobrze znałem, no bo w każdym byłem,
Teraz jakby od początku swoje życie wiłem.
Więc straciłem prawie wszystko, straciłem nadzieje.
A tak żmudnie je robiłem. Wiatr złośliwy wieje.

Do Zdrojów pozostał uraz, noszę go do dzisiaj.
Miłość także pozostała, szemrze niby ruczaj.
Nieraz w pieśni jakiejś głośnej, odżyje wspomnienie,
Myśl się wraca do tych czasów. Pamięć ta nie ginie.

Dorastałem przecież w Zdrojach To nie jest wstydliwe.
To jest źródło mej pamięci. Czasy nie zawiłe.
I dlatego są wspomnienia, toto kwitło w bieli.
A że wszystko to przepadło! Że to diabli wzięli!

Cześć młodości ,co minęła! Wychowaniu wiwat!
Piękno ,które tam minęło , wspomnę i za sto lat!
Byłem młody pełen życia, Były opóźniony
Które zaszkodziły wielce, stąd ja uziemiony.

131

Pokolenia co przed nami, stworzyły hamulce,
Stąd ja psoty nie robiłem, żadne z nas krogulce.
Miło jest mi o tym pisać, to bezgrzeszne lata,
Na przestrzeni lat tych wielu, los się dziwnie splata.

Me rodzice nieśmiertelni, dopóki ja zipię,
Było głodno, było chłodno, opału brak w sklepie.
Klapa była otwierana, wchodziłem do środka,
I macałem lub w garść brałem, zero, jeno błotka.

Ale dbali o nas mocno. Łachem okrywali.
Swoją skórkę od ust wzięli i do ssania dali.
Takich ja ich dziś pamiętam. Tworzyliśmy trzodę.
W jednej izbie, jeden garnek, a buziaki młode.

Jam karował się w kolejkę przez lata po mleko,
Chodziłem w chodakach starych, na podeszwie drewko.
Gdym osiedlił się w Czanowie, po mleko w Klęskowo.
Życie było. Opisałem. Jak było? Oj, gorzko.

Czuwaj! Druhu,będzie walka o odbicie grodu?
Wołaj, jeśli to z komuną , to ja wstanę z grobu!
Mam ja krzywdy,… mam rachunki,… więc jako kostucha,
Gdy nadejdą wici z brzozy,….mój szkielet się rucha.!

Stargard Szczeciński 2010 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz