środa, 27 grudnia 2017

"Pieśń o Zawiszy"

Wiesław Kępiński
Pieśń o Zawiszy

Tam gdzie ziemia Sandomierska, gdzie Garbowo leży,
Tam gdy idziesz to zobaczysz czubek krzywej wieży.
Wioska mała czysta, równo płoty stoją,
Słupki w płocie są palone, grzyba się nie boją.

Pośród chat tam strzechą krytych, jedna jest zadbana,
I misternie według wzorów z drewna budowana.
Jest obszerna sienią wielką, są i izby duże,
A przed chatą zajazd wielki, obszerne podwórze.

Tam trzech braci się zrodziło-, aż trzech kruczowłosych,
Gdy w dzień ciepły biegną polem, ujrzysz chłopców bosych.
Im wesoło, zawsze broją, walą się kijami,
Lub ściągają się nawzajem z chaty bosakami.

Ojciec stary jest na przyzbie, ogląda nicponi,
Tam gdzie biegną, to i oko za nimi też goni.
Obserwuje swoje dzieło, kalkulacje czyni,
I wyschnięty język często, swoją śliną ślini.

Słyszy chłopców zawołania: Nacieraj od przodu!
I wnet sobie przypomina jak było za młodu.
Jak pod królem Kazimierzem na Rusi wojował,
I, że z tego wojowania, wielkie łupy w dom brał.

Widzi oto, że młokosów do oręża ciągnie,
Że wciąż kijem swym machają, w polu niecą ognie.
Ż koniem też są za pan brat, wedle konia drzemią
Szuka nieraz pośród nich, cechę im ujemną.

I nie widzi ! A wciąż sięga za gąsior na przyzbie,
A gdy pusty się okaże zaraz czeladź wyzwie.
Jak to, co to? Już nic nie ma, a niech to pioruny!
Pić coś muszę po posiłku, pieką mnie kołduny!

Jeden z chłopców się nawinął, z kijaszkiem gdzieś biegnie
Zawisz ! Stań no, gąsior pusty, wnet w gnojówce legnie.
Przynieś nowy, jest w piwnicy, na lewo pod ścianą,
Chłopiec buzię miał okrągłą, przez wszystkich lubianą.

Idę tatko, zaraz będę, i poszedł posłusznie,
Bo nie lubił coś odkładać, lubo robić gnuśnie.
Zaraz wrócił, rzecz postawił, z ukłonem a jakże,
Bo obyczaj staropolski, tak czynić on każe.

Potem pobiegł w swoją stronę, do kopla gdzie konie.
Później widać było jego jak wjeżdża na błonie.
Traw zielonych i soczystych, gdzie przestrzeń, swoboda,
Ptaków loty. Tak czaruje ziem lubych uroda.

Puścił wodze, konik stępa, nurza się w zieleni,
Wiater ciepły tuż nad kłosem, po swemu sepleni.
Świerszcz mu nieraz zawtóruje, skoczy aż na grzywe,
Potem w strachu bardzo wielkim, pręży nogi krzywe.

Wyskakuje z głowy konia w traw gęste poszycie,
Aby znowu zagrać swoje, w trawach bardzo skrycie.
Zawisz lubi tę melodię, skowrona i żaby,
I nadziwić się nie może, głosów całej doby.

Bo i nocą, gdy snu nie ma a siano upaja,
To on słucha ćmy szelestów i sam sobie baja.
O wyczynach, o rycerzach co śpią w skalnej grocie,
Co słynęli wśród ludności dzięki swojej cnocie.

Gdybym kiedyś ja miał moce i trzaskał straszydła,
To dla ludzi bym poświęcił życie, nie mamidła.
Co bym przyrzekł to bym spełnił. Dotrzymam ja słowa.
Tak se marzy chłopaczysko, że aż boli głowa.

Konik stępa sobie idzie, lecz strzyże uszami,
Coś go chyba intryguje za tymi krzewami.
Za krzewami dwie krowiny są palikowane,
Swoje zjadły a to dalsze żrą ale oczami.

Zawisz zsiada i przestawia paliki na łące,
I nie widzi, ze się patrzą dwa oczy błyszczące.
Tam wśród krzewów jest pastuszek, co schował się skrycie,
Milczy teraz, nic nie mówi bo może być bicie.

W wieczór ciepły kiedy doma zapędził krowiny,
No to mamie opowiada te swoje nowiny.
Matka słucha zatrwożona i wielce się dziwi,
Żeby dziedzic sam to zrobił? Sza, i zamyka drzwi.

Dobry chłopak ten Zawisza, co z niego wyrośnie?
Które to to jego będzie, no które to wiośnie?
Myśli długo, kalkuluje, no chyba pietnaste,
Tak to wtedy są zrodzone te krowy kraciaste.

A tymczasem sam Zawisza, pławi konia w stawie,
Sam do wody on nie wchodzi, leży na murawie,
I spogląda w jasne niebo, które jest bez chmurki,
Wysłuchuje, gdzieś w oddali ujadają burki.

Potem usiadł i spogląda co koń robi w stawie,
Nic on nie wie, że te krowy, były w cudzej trawie.
Co tam jemu, traw jest tyle, nie zabraknie ziela,
Takich niwek to jest pełno, jest ich bardzo wiela.

Niech krowina się popasie i niech daje mleko,
Na te szkody, marne szkody trza przymrużyć oko.
Konik z wody sam wychodzi, otrząsa swą skóre,
Aż go dreszcze i przeciągi, dreszcze szybkie, wtóre.

Tak od kolan cała skóre, do góry do uszu,
W taki oto prosty sposób konie skórę suszu.
Jakie mądre to stworzenia, rozmyśla Zawisza,
I jak Pięknie nad tym stawem, taka wokół cisza.

Nieraz brzęknie pszczoła miodna, lub mucha uparta,
Albo osa bardzo ostra w pracy nic nie warta.
Ona miodów nic nie robi, wilgoć chciwie pije,
Aż nadleci jaskółeczka, dziobem ją zabije.

Ciepły dzionek, a więc Zawisz swą koszulę ściąga,
Na koszuli, brzuchem na dół, członki swe wyciąga.
I tak leży, plecy pali, marzy o wielkości,
Na marzeniach kończą życie ludzie bardzo prości.

Plecy mocno już się spiekły, więc opala brzuch,
Obserwuje małe chmurki, ich przedziwny ruch.
Z dwóch kierunków tak na skos, różne chmurki płyną,
To rycerze myśli Zawisz, co z turnieji słyną.

Tam to cały poczet płynie, woja pancernego,
Łucznik za nim i pikownik, troche czeladnego.
Koń jest luzak, nosikowy a na końcu sługa,
Co to z nudów patyk leszczyn, kozikiem se struga.

Taki poczet mieć, to można cały kraj odwiedzać,
A gdy zdarzy się okazja, to nagrody z trudu brać.
Znowu nowy poczet płynie z ciemną barwą na dnie,
Trzeba wstawać, nim powrócą to i deszcz tu spadnie.

Więc zagwizdał na kasztana, ten szparko podbiega,
Prawdę mówiąc konik jego to był jak kolega.
Od lat kilku to codziennie z sobą przebywali,
I jak bracia te przyrodnie nawzajem się znali.

Posłuch wielki z obu stron, życia dyscyplina,
Każdy wiedział gdzie i jak dzionek się zaczyna.
Gdy trza kłusem albo cwałem, aby przestrzeń była,
Wówczas w piersiach serce grało aż sztywniała żyła.

Poświst w uszach to był taki, ze podjudzał nerwy,
Serca biły dwa dostatnio, krew pchały bez przerwy.
Aby jeno tam na końcu tej straszliwej trasy,
Stały pułki półpancerne a będą hałasy.

Bo gdy blachy tak się zderzą pancernych wojaków,
To grzmot chmury wnet dosięgnie i wystraszy ptaków.
Bo żelazo o żelazo gdy stuknie się w sile,
Powygina swoje kształty nawet na kobyle.

Padną konie, padną zbrojni, tak jak i na niebie,
To te chmury tam płynące co trą się o siebie.
Zawisz siada na kasztana bez strzemienia, na hop.
No bo trzeba wszystkim wiedzieć, ze to zwinny chłop

Trzeba wracać, obiecałem, że pomogę bratu,
Spędzić tabun z niżin błotnych bo złapią ochwatu.
Więc kasztankie rysią puścił na przełaj, w doline,
Poprzez krzewy łozy szarej i gęstą maline.

Torfowiska z lewa były, trza ominąć one,
Potem wjechać jeszcze dalej w turzyce zielone.
Tam tabuny na wypasach już od maja stały,
I zmiękczone swe kopyta od wilgoci miały.

Brat już czekał na pagórku, brat przezwany Kruczek,
No bo zarost miał czerniawy i znał wiele sztuczek.
Od fechtunku, od zasłony i gardy i cięcia,
Kawalerem był dostatnim i takim do wzięcia

Czołem panie bracie, jestem. Jakie masz to plany?
Gdzie tabuny chcesz przepędzić? Na Wiewiórcze Łany.
Rzecze Kruczek. Tam wyżyny i tam są wykroty.
Tam ich znależć, opanować najmniej to roboty.

Najpierw wplączem się spokojnie. W czoło pójdziesz pierwszy,
Chodzi o to aby w czole tabun był najszerszy.
Ja spokojnie tyły będę za tobą napędzać,
I uważać by maruder, nie chciał coś oderwać.

To sam jesteś rzecze Zawisz, nie wziąłeś czeladzi?
No nie wziąłem, no bo czeladź brukiew z matką sadzi.
A na ciebie ja liczyłem, ty zawsze przybędziesz,
Bo ty słowny mocno jesteś, no sam przecież wiesz.

Ile tutaj tego będzie? Tatko coś sprzedawał.
A no chyba będzie dwieście, z mendlem na targ stawał.
Wszystko sprzedał, kupił sukna i trochę żelaza,
Ale w suknie matka mówi jest poważna skaza.

To ja wjeżdżam między konie, spróbuje grupować,
Chyba zdążym przed wieczorem, nim zacznie deszcz lać.
Tam na Łanach to do rana w szałasie znocujem,
By się konie przytrzymały, strawe też zgotujem.

Tak, tak to jest jasna sprawa, ruszaj między stada,
Cmokaj mocno na ogiera, który grupą włada.
I tak matacz, tak lawiruj abyś stado ruszył,
Będziesz w przodzie przewodnikiem, o tym zawsześ marzył.

Zawisz wplątał się do koni, szuka powiązania,
Bo ten pierwszy ogier zawsze w kupe stado zgania.
Mieć przy boku przewodnika można ruszyć chmare,
W pojedynkie, sam na sam nie zrobisz nic w pore.

Błękit nieba coraz bardziej chmurą jest skrywany,
A więc wieczór już na pewno z niebios będzie zlany.
Może będzie może nie, smugi słonka widać,
Te bałwany chmur kłębiastych, chcą na pewno nas zlać.

Błyski między nimi widać i pomrukiwanie,
Głosy echa, i drzew starych jakoby pękanie.
Lecz nie kropi, bokiem idzie, tam szaleją bogi,
Walą w siebie iskrą białą, trą o siebie rogi.

Rumor jednak się oddala i błyski ustają,
Konie, które są wokoło, nisko uszy mają.
Są strwożone i się kupią wokół der człowieka,
A ten właśnie jeno na to, na to właśnie czeka.

Tak powoli w drogę polną stado wyprowadza
Za to słonko go promieniem po plecach nagradza.
Ciżba, gęsto, konie tłuką o siebie bokami,
A gdy ciasno jest za mocno to walą zadami.

Jeśli ciasno myśli Zawisz to przyśpieszym konia,
Za to prędzej my dojedziem do Łanu ustronia.
Puścił wodze trochę luźniej i stanął w strzemiona,
Droga za nim pełna koni, z kurzu jest zasłona.

Chyba wszystkie, dobra nasza. Łany niedaleko,
Konie różne, stare młode, i pijące mleko.
Część jest własna, część zdobyczna, wszystko w jednym stadzie,
A jak trzeba na niektóre to siodła się kładzie.

Wówczas miesiąc bez popasu z worka są karmione,
Jeno w drodze ciągle idą, zawsze w jakąś strone.
Teraz cisną się do kupy, to zwierzęta stadne,
Co by o nich nie powiedział, w kształcie swoim ładne.

Gdy jest człowiek zakochany w koniu przyjacielu,
To zbliżają się do siebie, jak tyka do chmielu.
Tu roślina się oplata, i ciągnie się w góre,
Jak najwyżej, wyżej kołka aby muskać chmure.

Koń to życie, on ostrzeże, on także ogrzeje,
Swoim uchem i nozdrzami mówi co się dzieje.
On doniesie cię do schedy nawet umarłego,
Bo pokochał ludzkie plemnie, on to wie dlaczego.

Człowiek wybił wroga konia, wstrętnego basiora,
Wszak za koniem z dawien dawna szła ta wilcza sfora.
Teraz wilka ani śladu, jest tropion i bity,
A pod okiem teraz pana, koń jest wiecznie syty.

To dlatego bez szemrania koń słucha a słucha,
No a tego co to w siodle ma za swego druha.
Tak od wieków się złożyło, że te dwie istoty,
Służą sobie, i nawzajem chwalą ichne cnoty.

Teraz konie chociaż ciasno blisko są panicza,
I czytają co? Jak robić? Z chłopięcego lica.
Wiele parska, wiele bryka, potrząsuje grzywą,
Biegnie polną drogą dziarsko, drogą bardzo krzywą.

To już Łany, suche pola, pełne jarów, jamek,
To jest miejsce historyczne, stał tu kiedyś zamek.
Ruin prawie, że nie widać rosną tylko osty,
Psianka mała, mchy zielone i inne porosty.

Kamień wszelki stąd zabrano na inne budowle,
A szukano dość starannie, wyrywano skoble.
Teraz pustka i pastwisko i szałasy ziemne,
W których wiela pajęczyny i zakątki ciemne.

Nockie tutaj Zawisz spędzi, rano przyjdzie koniuch,
By pilnować stada tego na oko i na słuch.
Teraz usiadł na gałęzi topoli złamanej,
I ogląda zachód słońca w pozie niekłamanej.

Otóż w barwach półczerwieni nic się nie zmieniło,
Lecz do boju przeciw sobie dwóch rycerzy stało.
Niby byli nieruchomi, droga się skracała,
Widać siła, ta tajemna do starcia ich gnała.

Tak to wolno się zbliżali, słonko się już kryło,
Gdy jednego jakoś nagle na placu ubyło.
Z sidła został wyrzucony, śladu po nim nie ma,
Jest wciągnięty w krąg wieczoru, bo to już się ściemnia.

Więc nie będzie walki wręcz, tarczy i topora,
I nie będzie krwi mazania. Tu szlachta jest skora
Wszystko bierze se zwycięzca, szaty, zbroje, konia,
Mieć to wszystko no to można raj z tego ustronia.

Zrobić no i rozbudować, wystawić budowle,
Lub rasowych tutaj koni, otworzyć hodowle.
Skrócić walkę do prac konnych i do jednej kopii,
Jeśli rycerz spadnie z konia, pies juchy nie żłopi.

Jutro z ojcem ja pogadam może da mi rady,
Jak kopiować, atakować, jak wygrywać zwady.
On w potrzebach brał udziały i w turniejach juści,
Może coś ze swych arkanów, może coś mi puści.

Słonko już się tam schowało gdzie bory odwieczne,
Ale w górze jego odblask to promienie śliczne.
Tak od spodu chmurki bielsze, górą zaciemnione
Oświetloną tylko mają swoją spodnią stronę.

Czas ognisko tu rozniecić, odpędzić komary,
Przy ognisku koń się skupi i młody i stary.
Z bratem długo dziś gawędzą o starciach w turnieju,
No tam można się dorobić, mocium, mocium dzieju.

Można także rękę stracić lub połowę ciała,
Więc czy tego nasza matka, czy tego by chciała?
Ojciec, owszem da swą zgodę, to wojennik z ducha,
On gdy łyżką zupę bierze to odgłosów słucha.

To pluskania, brzęku garnków lub pukania w stoły,
On w tym wszystkim jeno słyszy jak młot robi w poły.
I od czasu tak do czasu ruch łyżka wywija ,
Taki szybki, jakiś krótki, znać kogoś zabija.

Tak to racja i ja myślę, on przeżywa starcia,
Swoje własne, no i chyba, zbrojnych hufców parcia.
Czuwaj ! mówi starszy brat, obudź po północy,
Czuwaj, Zawisz odpowiada, szuka swoich kocy.

Nakrył głowę wraz z tułowiem, jest wpatrzon w ognisko,
Nieraz pryśnie jakaś iskra i upadnie blisko.
Język ognia się wywija i słychać syczenie,
Dziwne trochę to zjawisko, to ognia palenie.

Daje gorącz bardzo wielką, lecz słonko też daje,
Płomień blisko, słonko dalej, nigdy nie przestaje.
To dwa ciepła ze spalania drewna albo torfu,
Jest podobnież i armata, ogniem zieje z luftu.

Trza podrzucić trochę chrustu by odstraszyć zwierza,
Który idąc przez zagony sam nie wie gdzie zmierza.
Gdy podejdzie tu za blisko konie dadzą znaki
Wówczas w jedną wezmę dzidę a w drugą okraki.

Wilków tutaj dawno nie ma, ale miś się zdarza,
On każdemu co na drodze każdemu zagraża.
W domu futer co nie miara, wszystko z naszych lasów.
Miś tu chadzał i wędrował z niepamiętnych czasów.

Walka z misiem czy rycerzem na jedno wychodzi,
Jeden zawsze z tego starcia z placu nie odchodzi.
I zostaje tak na placu bez życia, bez ducha,
Nigdy więcej swoją głową hasła nie zasłucha.

Honor to jest dla rycerza, gdy wiwaty słychać,
Gdy na chwile przy poległym, żywym można stać.
No zobaczym jak to będzie, ruszam gdy potrzeba.
Bronić Polan, bić krzyżaków, lub walczyć dla chleba.

Tak rozmyślał młody Zawisz, aż zbielały świty,
Zbudził brata a sam leży w derki swe okryty.
Z marzeniami swymi zasnął, zbudzon o poranku,
Oddał stado w ręce raba, usiadł na kasztanku.

Co niektórzy trawę siekli, aromat był siana,
Taki miły, taki świeży akurat do spania.
Choć zamroczon jeszcze trochę, to zmierza do celu,
Tam gdzie dziewki z okolicy marchew ciemną pielu.

Tam już były na zagonach, rozmawiały głośno,
Tak o wszystkim ale widać było im radośno.
Gdy ujrzały już Zawisza to aż podskoczyły,
Bo to chłopak był serdeczny i dla wszystkich miły.

Gdy obiecał komuś co, słowa dotrzymywał,
Czy to wichry czy to burze, on na czas przybywał.
Rozweselał izbę cała, komplementa prawił,
Dziewki żadnej w środku tańca nigdy nie zostawił.

Wierny chłopak to on był, szanował niewiasty,
Chociaż zarost niewidoczny, i żaden sumiasty,
To kawaler. Każdy rzekł, jemu igry w głowie,
Czy poważny będzie on? Któż na to odpowie.

Wśród tych dziewcząt to przewodzi jego siostra sroga,
Co pilnuje cnoty panien i często ich ruga.
Za zbyt jawne objawianie co na sercu leży,
Ona mówi, że do każdej, miłość jej przybieży.

Zawisz z konia chwadko skoczył, idzie do Mireczki,
Opowiada pannie rzeczy, chwali jej bluzeczki.
Chwali wstążki wpięte w kosy, że takie szerokie,
Mówiąc toto, wciąż spogląda w jej oczy głębokie.

Dziewczę wcale się nie płoni, nawet odgaduje,
Rączką zgrabną ziemię wokół cebuli szoruje.
I zachęca by jej pomógł w dokończeniu rzędu,
Tak uczono wspólnej pracy, uczono za młodu.

Więc we dwoje siedzą w kucki i robią pielenie,
I każdemu się wydaje, z nią być to zbawienie.
Bo ta panna jak len prosta, okiem jak len kwitnie,
W białe włosy swe kokardy wplątała dość sprytnie.

Nieraz mówi dość wesoło, nieraz cicho nuci,
Ta melodia taka cicha, ale wszędzie leci.
No i inne też ją nucą, szeptem jak cykady,
O miłości, która ginie, kiedy zazna zdrady.

Ty luba byłaś
Ty pieśń nuciłaś
Na białej polanie.

Słowo złamałaś
Bo ty kłamałaś
Ty moje kochanie.

Zawisz długo grządki pieli, nikt się nie dziwuje,
Przebywanie z ładną panną zawsze coś kosztuje.
On jej musiał przobiecać. Ale kiedy? Jak? Gdzie?
Tajemnica to jest wielka, nikt o niej nic nie wie.

Na koniku jedzie, kawaler jak sosna
Czeka już na niego dziewczyna radosna.
Ale jej furteczkie ominęła bryka
On już całkiem innej pierścioneczek wtyka.
Dziewczę bardzo rzewnie w fartuch zapłakało
Oto jest nieszczęście, które ją spotkało.

Na rumaku w cwał ktoś pędzi, po zagonach jedzie,
W ręce trzyma garść wikliny, trzyma to na przedzie.
Bydgoszcz padła, gromko woła i uchodzi w pole,
Pędzi dalej po uprawach jak po równym stole.

Lecz gałązkie tu upuścił: to wici, to wici !
Każdy zdolny, wszystko rzuca, byle co pochwyci.
Do szeregu lub na koń, albo daje gardło,
Wielu było co nie poszło i wielu z nich padło.

Zawisz z miejsca się poderwał, otarł ręce w spodnie,
Otarł szybko, patrzy w Mirkie, w kucki niewygodnie.
Gdy prostował zgięte nogi, jako dębczak staje,
Bierze Mirkie w swe ramiona, ona opór daje.

Zawisz szeptem coś powiedział, na konia wskakuje,
Już na koniu będąc w pędzie ubiór swój rychtuje,
Pozapinał, popoprawiał, czapkie w przód nacisnął,
I nahajką z boku konia energicznie świstnął.

Koń się zerwał poszedł w cwał, gdy dorwał się drogi,
No to brzuchem piach szorował, w górze były nogi.
Tuż przed domem cisza była, lecz minął progi,
To zobaczył dwóch swych braci, jak z tarczą u nogi,

Wysłuchują porad ojca, który wąs podkręcał,
Uczył, mówił, dawał rady, do działań zachęcał.
I tak chyba do wieczora zapewnie by gadał,
Gdyby Zawisz mu nie przerwał, bo gwałtownie wpadał.

Ty młokosie ty tu czego, kto w domu zostanie?
Sza ! Zostaniesz. No a zresztą próżne me gadanie.
I to mówiąc stary zamilkł, twarz mu się skrzywiła,
Schylił barki, schylił głowę, warga szepleniła.

Potem tarcze zdjął ze ściany, tą z herbem Sulima,
Pocałował zgięte blachy i przed sobą trzyma.
Potem wręcza ją Zawiszy. Herbu broń jak oka,
Póki żyjesz, póki dychasz, chyba, że pomroka.

Zamknie oczy, zamknie usta i zatka tchawice,
A woj. obcy łeb ci utnie i zdejmnie przyłbice.
Tak masz bronić chwały rodu, nad tarczą więc czuwaj,
Miecza swego gdy potrzeba do pochwy nie chowaj.

Bierze tarcze, nic nie mówi, dziękuje za zgode,
To dla ojca, to dla Polski stawia życie młode.
Jeśli Polska jest w potrzebie, wici rozesłane,
To go czeka ciężka praca, hasła już wydane.

Bracia brali w starciach udział, im to nie nowina,
Ale Zawisz ładny chłopak, czy trudy wytrzyma?
Ja wytrzymam myśli sobie, ręką macham pół dnia,
Aby tylko ktoś wytrzymał, i oddawał bicia.

Na pogiętej blachy środku, znak herbu Sulima,
W którym orzeł całkiem czarny, padrwę w szponach trzyma.
Niżej leżą trzy kamienie, bramy bronią wioski,
Przy nich zawsze były z drewna półstrażnicze kioski.

Tylko herbarz go urzekał, blachy były stare,
Marzył chłopiec o czymś innym, coś na swoją miare.
Blachy owszem ale twarde z lepszego kowala.
A nie byle krzywe, zwykłe, które młot rozwala.

Jak ich nie ma za co kupić, trza zdobyć na wojnie,
Albo w szrankach, na turniejach występując zbrojnie.
To co wisi tutaj w sieni to są już przeżytki,
Pewnie, że to zawsze lepsze od wierzbowej witki.

Ja tak myślę, rozumuje, jeno zbrojne starcie,
Da pozyskać coś nowego, niż gonitwy charcie.
To co tutaj ojciec trzyma, jest ciężkie jak diabli,
Ruchy ciężkie i męczące, to oka nie wabi.

Ojciec ciągle prawi dalej: Krzyżak Bydgoszcz gnębi.
Trzeba jemu dać nauczkie, powybijać zęby.
Potem ręką dotknoł czoła u każdego syna,
Coś mamrotał, teraz kazał w czary nalać wina.

W górę podniósł puchar złoty na Turku zdobyty,
Puchar wielki, prawie kwarta, patrzą już wypity.
Dziewka znowu mu nalała, ojciec chrząka sobie,
Zanim syny pomyśleli, czarki wypił obie.

Z Bogiem chłopcy, na potrzebe, na Bydgoszcz, do boju !
Jechać sprawnie, wciąż uważać, zalać im tam łoju !
Chciał znów wypić, patrzy w dziewkę lecz syny nie daju,
I po cichu za dolewkę dziewczynę tą łaju.

Duża blizna przez twarz ojca, koloru sinego,
Teraz ciemna się zrobiła, prawie czerwonego.
Lecz dla dobra sprawy synów, kielich swój odstawia,
I wąsika z czubkiem w uchu, paluchem naprawia.

W dziesięć koni każdy pójdzie, rzecze po namyśle,
Trzymać konie wedle traktu i to blisko Wiśle.
Wojewoda sprawi hufce, wy do Sandomierza !
Jeszcze matce się pokłońcie i Pani Skaplerza.

Ojciec poszedł w inne strony, chłopcy broń próbują,
Wybierają, przebierają, trochę się fechtują.
W dziesięć koni każdy pójdzie, giermka trza uzbroić,
Trza przyuczyć, i nakazać, zasady mu wpoić.

Podczas cięcia nie ma czasu, jak oszczep wysuwać,
On ma wiedzieć w którą pache i jako ma stać.
Dziś roboty ich poduczym rzecze Jan do braci,
W wieczór ruszym, jak wiadomo, szybkość nas bogaci.

Jan najstarszy już na progu, po konie no Przybek !
Tamten szybko się oddalił, nim Jan wszystko wyrzekł.
Ruch się zrobił na zagrodzie, szykują prowianty,
Nawet dzieci karne jakieś co grały w palanty.

Każdy tutaj wie co robić, nie trzeba nakazu,
Rzuca wszystko, wie co działać, robi to od razu.
Wojenniki tutaj żyli im to nie pierwszyzna,
Karne ludzie, przyuczone nie jakaś dziczyzna.

Na podwórko młódź przybywa, no całe Garbowo,
Każde licem swoim płonie, czeka na to słowo.
Na wskazanie: Bronek, Ludek chybko w strój !
W mym szeregu, a pokornie, nieruchomo stój.

Młódź to była przyuczona, czekała na chwile,
By z paniczem w wojne jechać na każdej kobyle.
Znała bronie, walki piesze, ćwiczenia na koniach,
I pojęcie jakieś miała, o przeróżnych broniach.

Z sieni wszystko wynoszono kładziono pokotem,
Każdy wedle swojej ręki, dzidą albo młotem.
Są osęki i topory, obuszki, buławy,
No i miecze do równego przecinania głowy.

Nikt tu jednak nie przebiera, każdy swoje bierze,
Chrapy swoje już wydyma niczym dzikie zwierze.
Ruch też bronią taki robi, swój ruch wyuczony,
Tak jak zając przez ogara na polu goniony.

Unik, garda, i zastawa, podbicie i bicie,
Potem w sercu radość taka, gdy uderza kłucie.
Nikt z szeregu nie wychodzi, każdy podryguje,
Ten co patrzy na to z boku, ruchy te szanuje.

Walki nikt się nie nauczy, walka jest wrodzona,
Umiejętność stosowania, nie jest zatracona.
Nawet zwierze zachwycone we wnyki z powrozu,
Walczy, skacze, gryzie line, z natury rozkazu.

Już pod wieczór trzy drużyny, sierpem równo stoją,
Chłopcy dziwnie nieruchomo, konie swoje gnoją.
Matka z ojcem z izby idą rady dać ostatnie,
Ojciec dumny wąsa kręci bo tu poczty bratnie.

Nie wypada teraz matce okazywać uczuć,
Lecz coś czuje i zaczyna w piersi mocno ją kłuć.
Niby matka się uśmiecha, milczy jak zaklęta,
Bo wyprawą całej trójki jest bardzo przejęta.

Orężna ława
Wojów to sprawa
Gdy ktoś w potrzebie
Nie zabraknie ciebie !

Tylko tyle stary ojciec do drużyn przemawia,
Potem zwrot zrobił do tyłu, drużyny zostawia.
Odrzwia chaty się zawarły. Jan dał znak ruszania,
Chciał Dwikozy jeszcze minąć przed mrokiem nastania.

Konie truchtem depczą drogę, im to nie nowina.
Miejsce zmieniać, czy pastwiska aby nie lichina.
W ruchu kości się prostują, kołdun lepiej trawi,
Trochę inny jest u konia, dużo inny krowi.

Krowa leń jest jak się patrzy, bokiem w trawie leży,
Ciągle jeno rusza żuchwą, żre coś bez talerzy.
Traw nie zgryza a połyka, żłób jej jest zbyteczny,
Ona kałdun ma przedziwny, trochę niebezpie4czny.

Konie truchtem już Dwikozy wieczorem mineli,
Niezadługo w Sandomierzu przed karczmą staneli.
Wypytali jak i gdzie, gdzie meldunki złożyć,
W jakiej chacie i u kogo, trochę się położyć.

Rano, w konie do Bydgoszczy, przez kraj prawie cały,
Ciągle naprzód, chociaż deszcze dosyć często lały.
W trzy dni Bydgoszcz już ujrzeli, rozpoczęto prace,
Nasyp z ziemi usypano, z kusz sypnięto śpryce.

Rano Komtur konne hufce przed bramą wystawia,
Kilku mieszczan dla przykładu publicznie ogławia.
Potem wielu swych wysyła, by robili szranki,
Po ubiciu przeciwnika, gasili kaganki.

Że to jedną duszę Bogu znowu zasyłają,
Prosząc Boga o przyjęcie, nabożnie śpiewają.
Przeciw krzyż ochotnikom kilku Polan Bieży,
I ścierają się na koniach, jeden z naszych leży.

Po tem różnie to bywało, do chwili gdy chłopak,
Taki młody nie wyjechał. Strącił z mety kołpak.
Najpierw temu co na polu najbardziej rozrabiał,
I miecz cienki sprytnym ruchem w gardło jeno pchał.

Gdy następny się nawinął, siedział lecz bez głowy,
Tułów jego się pochylił do kulbak połowy.
Trzeci ruszył za Zawiszą ostróg mocnym pchnięciem,
A tu Zawisz nim się bawi jakoby jagnięciem.

Gdy ogłupił grafa ruchem, miecz mu wsadził w zęby,
A następnie przeciął głowę, tuż na środku gęby.
Już zeż czwarty nadlatuje w białym płaszczu cały,
Nim powtórnie konia skręcił, duszę nieba brały.

Zawisz staje w pojedynek z kochankiem Komtura,
Tak go kopią przedziurawił, że została dziura.
Łupy wszystkie dla zwycięzcy, Zawisz bierze konia,
Wszyscy bili jemu brawo, chłopak to z ustronia.

Potem pieszy żołnierz wszedł wydusił krzyżaków,
Nie zawiele zratowano, tam braci rodaków.
Krzyżak wszystkich prawie ściął, rządy swoje robił,
I paskudnym czarnym krzyżem ołtarze ozdobił.

Krzyżak wżerał się w krainy Polanów swobodnych,
Bo nie dostał on dotychczas, cięgów sobie godnycvh.
Do rozprawy musi dojść, to każdy powtarza,
Krzyżak niby ten zły duch, rubieże poraża.

Poszła w Polskę cicha wieść, gotować oręże,
Bo rozprawa coraz bliżej, pójdą wszystkie męże.
Zawisz zaraz po Bydgoszczy, na Węgry podąża,
I tam Sasa z Magdeburga w niechwale pogrąża.

Zrzucił kopią go z konika, aż bruk iskry dawał,
A Sas tęgi, i uparty, pierwszy w pole stawał.
Potem znowu turniej był, Zawisz wygrał go,
No i jeszcze jeden był a potem ze sto.

Sława rosła pośród braci, rycerstwo go czciło,
No a jemu z tego fachu grosiwa przybyło.
Tak minęło parę lat, nagle wieść gruchnęła,
Król krzyżaków już chce tłuc, matnia się zaczęła.

Zawisz z Węgier w Polskę jedzie i staje w Wolborzu,
Stąd chorągwie ruszą wnet, ruszą ku Pomorzu.
Jaśko tutaj ten z Tarnowa swoje hufce sprawia,
Musztrą ranną wszystkich ciężkich do boju zaprawia.

Zawisz wciąż chorągwie zmienia, szuka coś dla siebie,
Do Krakowskiej, tej pancernej wreszcie się kolebie.
Tutaj rządzi Zyndram straszny, zbroja kuta w nity,
Oksza jego na dwa łokcie, chełm ze spiżu, lity.

Kto pancerza tutaj nie ma no to jest wygnany,
Tu chłop w chłopa i herbowy, jest tu dobierany.
Zawisz z miejsca jest przyjęty, bo on ma już sławe,
Jego ślady od Bydgoszczy, to są ślady krwawe.

Z kim się jeno nie potykał, ten już dawno w piachu,
Samo imię: To Zawisza ! Napędzało strachu.
Zyndram kontent z tego zucha i jego pancerza,
Widział krótko, widział dobrze jak Zawisz uderza.

Człowiek upadł niby kołek od niechcenia cięty,
Niby ten wiór spod siekiery, taki krzywy, kręty.
Tak bez jęku i tak nagle, tak jakby bez gardy,
Chłop był przecież nie ułomek, pancerz też miał twardy.

Ale harców mu się chciało, robił awantury,
Mówił nawet i to głośno, będą lecieć wióry !
Jednak gdy doszło do walki, zamarł jak ta mucha
Leżał cicho, i tam leży, wcale się nie rucha.

Już ruszyli się z Wolborza na nowy punkt zborny.
Ciepłe lato, rok dziesiaty i upał potworny.
Pod Czerwińskiem jest przeprawa, Zawisz wojska liczy,
Jakoś sprawnie wszystko idzie, nie trzeba tu biczy.

Potem Drwęca i Kurzętnik, różne przepychanki,
Golub z górą, zamkiem dużym, na nim świecą blanki.
Drwęca wzięta i pod Grunwald wojska idą szparko,
Pola ładne i rozległe, jak wielkie podwórko.

Król Jagiełło piesze pułki na czole ustawia,
Reszta odwód, reszta w lesie, tak on postanawia.
Co pancerne jest schowane, tu są nie przelewki,
Krzyżak habit ma pancerny, na barkach panewki.

Najpierw ujrzym jego siły, ocenim z piechotą,
Potem ruszym swoje hufce, inaczej nas zmiotą.
Krzyżak ruszył do natarcia, konne hordy w przodzie,
Kopią Smoleńsk bardzo sprawnie już na wylot bodzie.

Smoleński jednak się nie cofnął, owszem gryzie gada,
Jednak w polu od żelaza połowa ich pada.
Front nam Komtur wnet odrzucił na dobre pół staja,
Potem zamęt coraz większy, wał ruchy ustaja.

Odgrodzone oba fronty, wał ludzi przed nimi,
Na wał wchodzą, depczą ciało butami swoimi.
Teraz nasz Król znak swój daje: Krakowska do boju !
Zawisz rusza, sam już czuje, długo nie ustoju.

Z lewej ręki jest Domorat, z prawej Skarbek z Gór,
Który rogu nie używał, sam ryczał jak tur.
Na wał ludzi konie wchodzą, konie trza odstawić,
Na tym wale ale pieszo trzeba czoło stawić.

Zawisz konia więc odstawia i wchodzi na stosy,
Ludzie pod nim poskręcane jak od wichru włosy.
Tam na górze krzyżak stoi, Zawisz tnie kolana,
Ten już niższy, więc dorzyna go niby barana.

Naści mnichu me żelazo, karm się pókiś żywy,
Nie myślałeś żem ja lepszy i że bardzo mściwy.
Zanim Zawisz wierzchu doszedł, obalił trzy płaszcze,
Samotrzeć do przodu parł, prosto w wroga paszcze.

„ Hej Polanie, ławą na nie
Nam już Litwy nie dostanie !”
Tak zaryczał Skarbek z Gór, na swoje odwody,
Wnet podskoczył mu na pomoc, z grupą Przemko młody.
Parł do góry po wykrotach niby kozic z gór,
Pośród torsów, rąk i nóg, pełno było dziur.

Litwa, która bez pancerzy dotąd się trzymała,
Teraz pękła, i Krzyżakom plac boju oddała.
Król Jagiełło dziurke zatkał, poszedł Zbigniew z Brzezia,
I pancerna którą wiódł Sędziwoj, król zwierza.

Z Ostrogi on pochodził, dziki człek nad miare,
On to kochał dziwne bożki, te słowiańskie, stare.
Kochał także i żelazo, zakuty w dwie zbroje,
Na dwie ręce, dwie siekiery, cofały się woje.

Gdy się zderzył z krzyżakami, falowały strony,
Kto tu kogo zepchnie z pola? Gdzieś krakały wrony.
Po dwa metry front się wahał. Sędziwoj się pręży,
Na dwie ręce dwojga ścioł, widać on zwycięży.

Zawisz spojrzał chwilę w prawo, Skarbek sapał, dyszał.
Bliżej do mnie ! Jednak Skarbek chyba nie dosłyszał.
Kilka godzin takiej pracy zmęczyło rycerz,
Lecz on ciągle miota młotem o blachy pancerza.

Znów powalił przeciwnika, lecz sam się przewraca,
Noga wpadała mu w szczeline, to go już zatraca.
Tutaj każdy jest zajęty, nieustanne cięcia,
Tu nikogo nie jest stać na inne zajęcia.

Biorę prawą woła Jaksa, z Targowiska był,
Człowiek mądry, wykształcony, swoje ciało mył.
Zastąpiony już jest Skarbek, ława wyrównana,
Po raz pierwszy siła obca z korony jest gnana.

Na koronie wału z ludzi, słowiańskie są woje,
Teraz łatwiej, tamci w dole, nam łatwiejsze boje.
Zawisz patrzy na krzyżaka, zdziwiony jak trza,
Tamten w dole przecież stoi, góruje i pcha

Swe żelazo w brzuchy jego, Zawisz wali w łokcie,
Ręka pada odrąbana, jak cięte paznokcie.
Krzyżak syczy, dziobie jeszcze, swoją lewą ręką,
Ale kopa w brzuch dostaje, dobity osęką.

Z lewej ręki walczy już z Małszowa Pietraszka,
Białym płaszczem co położył, wał ludzki okrasza.
Na tym płaszczu czarny krzyż, złowrogi to jest znak,
Tam gdzie czarno jest i ciemno, tam światłości przecież brak.

Zawisz toto zauważył, mówi schodzim krok w dół,
Jeśli zejdziem jeszcze trochę, to dalej jako ten stół.
I po chwili znowu krok, jeden stopień niżej,
Na koronie już łucznicy, do wroga jest bliżej.

Cięciw drgania to nie słychać, widać jeno lotki,
Barwne takie, farbowane jako kwiat stokrotki,
Komu kwiatek taki dany ten nie widzi grotu,
Jeno lotkie ubarwiona, ból i miejsce wlotu.

Łucznik woła: widze barwy nasze naprzeciwko,
A więc przetniem gady wpół, nasi są już blisko.
Zawisz kończy swą przecinkie, widzi pancerniaków,
Na swych koniach też w żelazie, swojskich poznaniaków.

Na ich czele jest Dobiesław, zwany też Puchała,
W jego ręku żaden miecz, jeno tęga pała.
Jak kłonica, albo dyszel czy z wozu rozwora,
Gdy zobaczy jego krzyżak, myśli, zwiewać pora.

Ale zwiewać nie ma gdzie, wkoło są pierścienie,
Które rąbią, które gryzą, nie czas na myślenie.
Więc odgryza krzyżak się, i pęka mu czaszka,
Nie pomaga żaden hełm, dla pały to blaszka.

Łucznik znowu z wału woła: Widzę Litwa wraca !
To wołanie w dzień dzisiejszy, rąbanine skraca.
Żywe z pola nie uchodzi, jatki są straszliwe,
Koń Puchały walczy też, łapie innych grzywe.

Skowyt koni, rżenie koni, ciągłe zawołania,
Bij krzyżaka, bij psubrata, a on się zasłania.
Nie brać jeńca jeno ciąć, ciąć bo w nich brak Boga,
Na broniących się zajadle pada głucha trwoga.

Na nich Janusz Brzozogłowy przybył aż z Hiszpanii,
I Jarosław Grzymalista a z nim Czarna Pani.
Europa się zjechała na Grunwaldu szranki,
Ci co turniej, co wojenki brali za bogdanki.

Tu też życie swe złożyli krzyżaków druhowie,
Nie ocalał z onych nikt, ni nawet posłowie.
Wszystko ścięte, nawet trawa, bo nie jest zielona,
Z trawy kępką w zimnych ustach, krzyżak tutaj konan.

Zawisz chwałą znów okryty, bo druhy badają,
Jaka droga on tu szedł, na cięciach się znają.
Pierwsze miejsce dla Zawiszy, Zyndram to ogłasza,
Czy tu wszyscy się zgadzają. Wiwat Czarny, Hej Zawisza.

Nagle w polu coś dziwnego, taniec się zaczyna,
Najpierw Litwin skacze z konia, za ręce się trzyma.
Tańczą wokół kotłów ludzkich, śpiew ich to mruczenie,
Potem Smoleńsk ocalały, taniec jak chodzenie.

Król się patrzy, nic nie mówi, zna te obyczaje,
Sam nie może, ale Witold, przy tańczących staje,
Są trzy kręgi z trupów ludzkich a w nich są trzy stosy,
Pomieszane na nich ręce, pomieszane włosy.

Taniec śmierci, tak to zowią Litwini uparci,
Król się patrzy nic nie mówi, tańczących nie karci.
Korowody się ruszają, do przodu, do tyłu,
W zachodzącym słońcu widać całe kłęby pyłu.

Na to patrzą hufce Polan, zdejmują szyszaki,
Krzyżem kreślą swoje piersi, mokre mają kłaki.
Uciążliwy był to dzień, zapocone czoła,
Brak połowy naszych tu, w duszy każdy woła.

Rozglądają wszyscy się, kto ocalał z rodu,
Lecz brakuje wiele im, w serca kolki bodu.
Rację mają ci Litwini, zmarłym nada cześć,
Aby żywi mogli nadal, skruchę w piersi nieść.

Kto dziś nie był tu pancernym, to leży na wale,
Cichy taki ale mężny, w czerwieni i chwale.
Jest zdeptany niby kępa traw na rumowisku,
Albo biała koniczyna na suchym pastwisku.

Na Mazurach tam gdzie Drwęca swoje wody wije,
Krzyżak doznał jak to Polan swego wroga bije.
Gdy po laniu nago szedł, nazwisko podawać,
Do stolika Sędziwoja, postanowił kłamać.

On z przepaską na swym ciele, bawił swoją miną,
Popychany był kułakiem, popędzany drwiną,
Więc pokornie schylał kark, nie podnosił wzroku,
Aby czasem się nie plątać i nie zgubić kroku.

Ale w duszy był zacięty, czekał na odwety,
Chciał więc przeżyć, liczył ile przeszkód narobiły krety.
Gdy się potknę, myślał sobie, dostanę maczugą,
Więc tą drogę do stolika uważał za długą.

Jak się zowiesz? To usłyszał. Jestem Hans von Gerda.
Czy przyrzekasz przed sąd stanąć w murach Kraków groda?
Tak przyrzekam na Chrystusa i na jego rany,
I dotrzymam ja terminu jeśli będzie dany.

Od stolika już szedł pewniej, nie patrzył pod nogi,
A nad ranem uciekając zmieniał swoje drogi.
Kiedy Wisłę już przekroczył i do Tczewa zmierzał,
Tam komturem z miejsca został, na flisy uderzał.

Sam nie widział ale słyszał, kamraty gadały,
Że najbardziej rżnął ich Zawisz, położył ich zwały.
W duchu jemu się odgrażał, czekał na okazje,
By w turnieju ciąć go sprawnie, bić patrzeć czy żyje.

Sam fechtował na zamczyskach całego Pomorza,
Kupa zwycięstw zaświadczała, wschodzi jego zorza.
Wieści były, ze ten Zawisz do Koblencji zjechał,
Z mety wozy załadował w ślad jego pojechał.

Tam go wyzwę rękawicą, za braci zapłacę,
Aby uśpić czujność wrogów rzucę coś na tace.
Już ja dam mu kopią w brzuch, wysadzę z konika,
Potem nożem w żyłę trach, przez dziurkę świetlika.

Tam w Koblencji wielkie sprawy i wielkie dysputy,
Moc obrazów i sztandary i na plecach knuty.
Na zachcianki są turnieje, kto kogo powali,
Co mocniejsi po zabitych wszystko sobie brali.

To co nabrał pod Grunwaldem, wyrzyga w Koblencji,
Już ja jemu sprawię buty i pozbawię stancji.
On w chodakach wiecznie chodził, teraz rżnie rycerza,
No zobaczy, że jest Chryste co kary wymierza.

My złamalim grzbiet Wieletów, zdusilim Obrzyce,
Teraz nam się nie udało, wydusić te mszyce.
Jednak tego nie wypuszcze, rzucę rękawice,
Słodką pomstą za Grunwaldy duszę swą nasyce.

Do Koblencji jestem w drodze, za mną tuzin koni,
Natrę kopią na Polana, zanim się zasłoni.
Jest w Koblencji mnogo dworów, opasłych biskupów,
Lecz najwięcej na turniejach, jest rycerskich trupów.

Hans von Gerda krąży wszędzie i szuka zaczepki,
Jada dobrze bo ma forse, dla sługów przylepki.
Szpicle jego wzrokiem wilka, szukają postaci,
Który wyciął tam nad Drwęcą wiele Chrysta braci.

Sobór sprzyja targom mieszczan, kwater wciąż brakuje,
To dlatego na zieleńcach wielu biwakuje.
Są namioty lniane białe i szare ze skóry.
W których jada się bażanty, dla sługów są lury.

Są orkiestry i placyki gdzie żłopie się piwsko,
Na a w cieniach nieraz widać stoi dziewuszysko.
Ca za krążek biały, żółty, złoty i to pewny,
Da ci wszystko, jakbyś to brał od pięknej królewny.

Na bazarach są towary a kramów bez liku,
Ryb solonych, gnatów mnogo o śmierdzącym szpiku.
Tłumy gości, krzyki kupców, ubiory jak w tęczy,
Aż się dziwią ci biedniejsi, to im oczy męczy.

Tyle kiecek mieć na sobie, skór prawie dziesiątki,
To okazja ich ubiera, targi albo świątki.
Albo zjazdy tak dostojne, jak rzadkie sobory,
To też tutaj każdy dąży, kulawy i chory.

Pośród mieszczan tłumu, niby te koguty,
Wolno chodzą harde Pany, z dala błyszczą buty.
Głowa w górę uniesiona, wzrok bystry, zaczepny,
Gesty ręki mówią o tym, że to Pan szlachetny.

Lepiej schodzić jemu z drogi, taki nie przepuści,
Gdy go trącisz tak niechcący, skórę batem tłuści.
Otrzepuje pół godziny swoje szarawary,
Ciągle głośno coś mamrocze, nie zrozumiesz gwary.

Jest zdziwiony, jak tak można, trącić tak rycerza?
Ciągle gada, coś wymawia, zbiera niby pierza.
To raz z płaszcza, to raz z czapy, otrzepuje buty,
Puka nimi o bruk głośno niby koń podkuty.

A nim ruszy w dalszą drogie, brode w górę wznosi,
Wzrokiem ostrym gapiów tłumy niby sierpem kosi.
Potem rusza tak dostojnie, jak paw albo indor,
Dba o wygląd, o swe ruchy i o ciała splendor.

W takim tłumie wśród przechodniów, dwóch rycerzy kroczy,
Na sylwetki zgrabnych dziewcząt, zwrócone ich oczy.
Na ich płaszczach białe orły, ręcznie haftowane,
Nici z Azji to je widać na pewno są brane.

To nasz Zawisz, z bratem Kruczkiem, zwiedzają bazary,
Nieraz w kramie coś zakupią, grosz u nich bez miary.
Ta Koblencja taka ludna, a stroje dostatnie,
Są we dwoje, Sulimczyki, to są dusze bratnie.

Kupić tutaj można wiele, ale nie ma broni,
Do sprzedaży swego korda nikt kupca ni skłoni.
A więc zakaz Karolinga do dziś jest skuteczny,
Po tej bitwie tam nad Drwęcą, zakaz będzie wieczny.

Te uwagi to dwaj bracia szeptem sobie mówią,
Bo ich język tu powszechny, wielu polskim prawią.
Już zakupów dokonali, czas iść na kwatere,
Oto nagle przed nich staje, sam Hans von Giere.

Zdejmuje swą rękawice i rzuca pod nogi,
Głosem pełnym od patosu, a głos jego srogi.
Rękę podniósł swą do góry, palcem w nieba strone,
Czapę w lewej trzyma ręce, niby swą koronę.

I tak rzecze: żądam szranków, za pomocą kopii,
W zbrojach lśniących, nie kożuchach jak to robią chłopi.
Potem żądam pola z mieczem, bez tarczy, szyszaka,
To jest jeno mój warunek, no i wola taka.

Po skończeniu tej perory, dumnym wzrokiem mierzy,
Słuchających gapiów wkoło, i skórę co leży.
Tuż przy butach sulimczyka, zdziwionego wielce,
Zawisz palce swe zacisnął aż chrupnęły palce.

Mój rycerzu ty szanowny, z błędnym w czole okiem,
Jeśli chcesz ty ze mną walczyć, owszem lecz za stokiem.
Ja w turniejach udział biorę nie szukam zaczepki.
Ty zaś zwady ze mną chcesz, brak ci jednej klepki?

Jeśli pola chcesz to stawaj, zrobim to od ręki,
Jak się żywo tu uwiniesz, bogu będą dzięki.
Brawo, brawo tłum już woła, będą się potykać,
Robić kwadrat ! By nie chcieli po majdanie brykać.

Krzyk na rynku i wesołość, zaraz będą jatki,
Ten co padnie straci wszystko, nawet swoje gatki.
Straganiarze zachęcają, tworzy się czworobok,
A tuż za nim ciżba wielka, coraz większy tłok.

Weź przytrzymaj moje rzeczy, Zawisz tak do Kruczka,
Ja tu szybko uspokoję głupiutkiego huczka.
Co zaczepia na ulicy i chce nagłej walki,
Bo się jemu nie podoba, że ja z matki Polki.

Nie znam jego, ale myślę, on zna doskonale
Nasze znaki i szat naszych całą pełną gale,
Więc korzysta dziś z okazji, by załatwić cele,
Tutaj skończy swe sprawunki, choćby miał ich wiele.

W jednym rogu czworoboku Zawisz tkwi jak skała,
Nie odmawia wędrowcowi, prośba jego mała.
Tamten gestem zawodowca, miecz w górę unosi,
Kilka młyńców błyskawicznych, wokół siebie kosi.

Poczym robi kroki w przód i jeden do tyłu,
Zęby jemu zaskrzypiały jak o kamień piłu.
Widać dobrze zna robote, już się pręży w skoku,
Ruszył naprzód, tak do przodu, patrzy Zawisz z boku.

Zawisz teraz w jego rogu, na atak tam czeka,
Cisza wkoło, ludy milczą jakby brakło człeka.
Każdy patrzy kto ruch zrobi, jakie ma fortele,
Bo na pewno każdy z nich, wiedzy to ma wiele.

Zawisz czeka na zbliżenie, nie podnosi broni,
Nagle machnął, uciął czerep, na wysokość skroni.
A wraz z głową uciął rękę, która miecz trzymała,
Szybko, krótko, bez hałasu, oto sprawa cała.

Szept zdumienia przeszedł tłumy, zmartwiały im szczęki,
Oto leży rycerz wielki, bez głowy i ręki.
Każdy myślał do wieczora będą skry się sypać.
A tu jedno uderzenie. Boże tu nie ma co stać.

A więc każdy zawiedzony do kramu się rusza,
Z za pazuchy butlę bierze, łyka, bo jest susza.
Zapomina o tym zajściu jakoby o splunięciu,
Tylko jeden pognał w ratusz, zameldować księciu.

Straże szybko zaraz przyszły wydają rozkazy,
Trzeba szaty temu ściągnąć, ciało brać na wozy.
Wszystko po nim według prawa oddają Zawiszy,
Nikt nie płacze po zabitym nie utrwala ciszy.

Tak zakończył tutaj żywot ten co chciał odwetu,
Walczył chętnie jeno mieczem, nawet bez beretu.
Sam tak żądał, bo był pewien, że los go zrozumie,
Teraz leży już na wozie, na desce, nie w trumnie.

Zawisz najął umyślnego do targania rzeczy,
Lup ma wielki, a chwała? Nikt mu nie zaprzeczy.
A do tego doszły konie i juki na koniach,
Które stały tuż za miastem na niewielkich błoniach.

Kiedy z placu odejść mieli zaczepia ich obwieś,
Chce odkupić miecz denata, mówi, że on Poleś.
A skąd wasza? Z Białowieży, jam jest spod Sapiechy,
Dobrze płacą, brak żelaza, u nas trzciny strzechy.

Kruczek na to: jemu można, twoja wola bracie,
Niech go bierze, to cudeńko tam w poleskiej chacie.
Zębem ryby tam chwytają, a zęby drewniane,
Lud tam mężny a sumienie mają nieskalane.

Czy nie byłeś panie bracie w potrzebie nad Drwęcą?
Owszem byłem, oberwałem, sny jeszcze mnie męczą.
Wały trupów, i kałuże jak zmory, jak mara.
Nie raz w nocy we śnie męczą, chociaż bitwa stara.

Już dwa razy wojowałem pod Witoldem panem,
Tuż za Niemnem z krzyżakami, przeważnie nad ranem.
Brak nam mieczy i kolczugi, dla braci kupuję,
Za pieniądze mojej mamy, jej za to dziękuję.

My też w bitwie bralim udział, w Krakowskiej chorągwi,
Nachlastalim mnichów wiela, na wysokość stągwi.
Ale naszych też tam padło, ludzi co niemiara.
Dobrze wasze o tym mówisz, to bitwa jest stara.

Zawisz sprzedaj mu ten brzeszczot i chodź na kwatere,
Tych tobołów mamy tutaj, może aż zbyt wiele.
Ja odkupię mówi przybysz, konie, szaty kupie,
Chętnie wezmę i pokażę to w swojej chałupie.

Zawisz sprzedał to od ręki, co w szrankach otrzymał,
Twarde złoto do swej dłoni w monetach już imał.
Potem pośli na kufelek, by opić zdarzenie,
Powspominać czasy Drwęcy, miłe to wspomnienie.

Koleś zwał się zaś Czuryłło, chętnym był gębaczem,
Głośno prawił opowieści, pomagał se żwaczem,
Bo też często na siedzeniu lekko się unosił,
I pozwalał wiatrom fruwać, poczym mięsa prosił.

Jam jesiotra raz ułowił, nie mieścił się w czółnie,
A to było na Prypeci, w małej wiosce Żółwnie.
Cała wioska się zleciała, rąbała w cebrzyki,
Ale uczta z tego była, do tego płomyki.

Mówię to wam moi bracia, szanuję waszeci,
Które dumą jest narodu, jak jesiotr Prypeci.
W mojej Puszczy każdy słyszał nazwisko Zawiszy,
Który ucho dobre mają, to od gęsi słyszy.

Bo inaczej trudno pojąć, co wieści roznosi,
Prawdę mówiąc, nikt specjalnie tam tego nie głosi.
To też radość dziś jest we mnie, że ja przy tej ławie,
Razem z tobą drogi mężu popijam przy kawie.

Szukam sobie ja dostępu do Pana w Kiejdanach,
On w naradach udział bierze, nie wie o mych planach.
Jego zgoda jest potrzebna na wyprawę w stepy,
Za ludnością w jasyr wziętą przez zbójeckie kupy.

To ja waści to załatwię, jeszcze dzisiaj może,
Na papierze albo ustnie prawa ci wyłoże,
Z Radziwiłem w jednej stanci mleko popijami,
Niezadługo, ale trochę, to my już się znami.

Pan Czuryłło już wieczorem do kraju powracał,
Rad był z siebie, pod pazuchą często ręką macał.
Tam miał pismo do starosty o pościgu kupy,
W kraj daleki, kraj nieznany za Uralu Słupy.

X X X

Czas opuścić już Koblencje, narady ustały,
Z mnogich gości tylko jeden doznał wielkiej chwały.
Każdy turniej wygrał grzecznie, każdy prosił w gości,
Na ulicach znano jego, nawet kupcy prości.

On sprzedawał dobra wszelkie, no ten łup szermierki,
Klamry srebrne i podwiązki, pozłacane szelki.
Pancerz jeno zachowywał, miecz i buzdygany,
Przecież wiedział, w kraju jego to był łup kochany.

Już w powrotnej drodze jest, chce jechać na Węgry,
Tam król Zygmunt sprawę ma i z Turkami spory.
Najpierw Garbów swój odwiedza, bawi miłe dzieci,
Chodzi z nimi kaczki tłuc, ryby łapać w sieci.

Znów dokupił jedną wieś, dla następnej córki,
Która płoty robi już, z wici łupie skórki.
Wśród sąsiadów zgody są, spory tu nie znane,
Tak od wieków było tu, cudze nie jest brane.

Zjazdy liczne w domu są, są powozy z kołem,
Na powozach szlachta śpi, ichne ciury dołem
Każdy poznać tutaj chce spod Grunwalda woja,
Co nie obca jemu rzeź, trud, cięcia ni znoja.

Mówią: nacioł tyle ich, co żniwiarz kłosa,
Mówią: martwi nawet tam żałowali losa,
Bo kto w krega środku był, poszedł na zaświaty,
Tak pocięty był każdy, niecięty od laty.

Zaciekłości nie znał świat, jaka tam powstała,
Odgryzano zębem nos, i deptano ciała.
Trup co ciepły dostał nożem, juche mu spuszczano,
Bito krzykiem, pluto w twarz, za włosy się brano.

Tam zaciętość rozbudziła, wszystkie złe nałogi,
Na przeciwko siebie stali nie ludzie a wrogi.
Bili szybko, bez ustanku, gdy się nie widzieli,
To po trupach w górę szli, jak wilcy ryczeli.

Dziś są gośćmi u takiego, co robił ryzaty,
Co w szeregach mnichów z krzyżem, zdziałał duże straty.
Jak nie poznać męża tego, gdy w chacie przebywa,
Toteż każda z okolicy bieży dusza żywa.

Fama ludy odurzyła, ukłon był społeczny,
Jeno jeden pleban zwał, że człowiek nie wieczny.
I nie jemu bić pokłony a Panu na krzyżu,
Co to stoi u każdego na jego podwórzu.

Gadaj sobie klecho zdrów, nie biłeś krzyżaka,
Nie tępiłeś mowy ich, śpiewałeś gloriaka.
Przyjacielem obcych ty, dla nich zbierasz grosze,
Oni fary tam budują, ja zdechłe patrosze.

Klecha słucha słów bluźniercy, na stos woła, brać go !
On niepewny biblii jest, syna jedynego.
To heretyk źle rozmyśla, spętany przez licho,
Ogniem trzeba jego brać, weźmie go ognicho.

Na wsi często rozpalano stosy z krzyżem w środku,
By podgrzewać ciało tych co to żyli w smrodku.
Opętanym przez złe myśli, nie wierzącym w cuda,
Gniew potrzebny Pana Boga, gniew potrzebny luda !

Tu przy ławach mnogo luda, nie same sąsiady,
Gwarzą głośno, śmiechu wiele, to prawie narady.
Jak to zrobić? Jak urządzić? Jakie będą zbiory?
Bo na razie dobrze idzie, dobrze do tej pory.

Ten co wstaje dobrze gada, chwali Czarnych czyny,
Podczas przerwy miód popija, Krzyżaków gani czyny.
Ze spokoju nadal nie ma, bo zwolniono braci !
Co to teraz znowu łupią, mąż swe dziewki traci.

Napadają, zabierają, palą pogranicza,
Jakaś myśl co jest nieznana, jakaś im przyświca.
Trzeba było to wydusić, w jasyr zebrać klechy,
Głowy, ręce pozakuwać do dębowej dechy.

Nie mów złego słowa o tych co służą Maryji,
Abyś czasem na pień kata nie położył szyji.
Tak odzywa się ich pleban, ręce trzyma w górze,:
Syna swego jedynego straciła na Górze.

Czterech miała nie jednego, Chrystus był najmłodszy
Jeśli źle mnie klecho słyszysz, umyj sobie uszy.
Pleban zalał się purpurą, wybałuszył oczy,
Krzyż do ręki swojej wzion, w stronę głosu kroczy.

Gdzie te brednie wyczytałeś, Sędziwoju miły,?
Coraz bardziej był czerwony, wnet mu pękną żyły.
W liście Pawła, miły klecho, zaprzeczysz publicznie?
Słucham klecho twego głosu, mówisz zawsze ślicznie !

To co prawda to i prawda, rzecze swe Sędziwoj,
Po co było ich wypuszczać, by złamali pokój.
Nie ksiądz z nimi ciężko walczy, nie nadstawia karku,
Ksiądz z kościoła kiedy wraca patrzy co jest w garku.

Pyta kto to poprzynosił i co jest w komorze,
I czy na czas kmieć strudzony jego łany orze.
W bitwy starciu nie ksiądz członka swoje tam utraci,
Jeno wojak dla którego nie ma ksiądz dobroci.

Jak to nie mam rzecze pleban, czy ja ich nie chwale,
Że zgineli, że stracili swoje członka diable.
Jam nie diabeł, wstał Sędziwoj, lecz obrońca mienia,
Gdybym ja nie walczył dobrze, nie byłoby cienia,

Ani chaty w której siedzim, ani też obory,
Ten co nie jest przekonany, na pewno jest chory !
To chorobe też mi wmawiasz, czyś ty nie poganin?
O, ja widze Sędziwoju, myślisz niby Kain.

Jam nie Kain proszę księdza, nie ubiłem brata,
Ale tłukłem takich jeno, podobnych do kata.
Co kapturem pysk swój skrywa, boi się widzenia,
Co nie spojrzy poza siebie by nie ujrzeć cienia.

Ja krzyżaków tęgom bił, biłem pod Golubiem,
I nie wstydzę tego się, ja się tym tu chlubię.
Masz kapłanie inne zdanie, to mów posłuchamy,
Bracia, folga, patriotę my tu przecież mamy.

Na wyprawę poszedł Dobek, zwant też Puchała,
Ja z poczetem poszedłem za nim, babcia tak kazała.
Zbilim mnichów pod Golubiem i zdielim im szatki,
Pleban twierdzi, że niesłusznie, posłuchajta bratki.

Pomruk dziwny jest przy ławach, groźne patrzą oczy,
Czy za chwilę z karabelą ktoś na stół wyskoczy?
Wybuch będzie ! Zawisz Czarny woła, braty moje !
Tu nie miejsce, by załatwiać, z miejsca gniewy swoje.

My rycerze buzdyganem lejem wrogi nasze,
My to wiemy, ze kropidło, lepsze niż pałasze.
To też spokój lepszy w doma, w ciepłym słońca kręgu,
Niźli ciało, przewożone w pogrzebu zaprzęgu.

Pomruk ustał ale każdy łypie okiem w księdza,
Każdy wiedział, że on w środku to śmierdząca nędza.
Modły prawił, robił swoje, szprechał po obcemu,
Co my zrobim biedni ludzie, co my zrobim jemu?

Za nim stoi sto biskupów, król na czele świty,
Jeśli mrukniesz coś nie tego to jesteś zabity.
Każą krzyże łamać w Prusach, to łamiemy twardo,
Jeszcze kiedyś ja cię spotkam ty fałszywa mordo.

Tak to myśli o kapłanie, każdy z mięsem w ręku,
Każdy chciałby jego skórę mieć w izbie na sęku.
To też każdy zerka w niego by nie pomnieć twarzy,
Bo okazja sprawia bogi, kiedyś się nadarzy.

Dobko znowu opowiada, jak było w potrzebie,
Wedle Drwęcy, przy Golubiu, przy wody rozlewie.
Z jednej strony są krzyżaki, z drugiej my stoimy,
Rzutem bełtów tak na niby, wszyscy się bawimy.

Lecz w Dobrzyniu dwie chorągwie, przeszły błota rzeki,
I od tyłu mnichów wzięły, pchnęły w nasze szczęki.
Naskrobalim my habitów, zebralim żelaza,
Ciała z wodą my puścili, niech płyną do morza.

To potwierdzam prawi Sędzisz, tak akurat było,
Bilim wszystkich, bo też wszystko z naszej mocy kpiło.
Teraz pewno małe kiełbie robią w nich wywczasy,
To dość dawno tam w Golubiu były te hałasy.

Mam dwa płaszcze całkiem białe i habity czarne,
Ubrałbym je dla zabawy lecz powietrze parne.
Co też o tam myśli klecha: mam ubierać?
Nie przystoi rzecze kapłan, drwiny komżą grać.

Jakie drwiny woła Dobko, Sędziwoju ciuchy !
Jam nie ślepy dobrodzieju ani też nie głuchy.
Znam modlitwy tych krzyżaków, podczas boju słychać,
„ Panie Boże, pomóż Lachom, pomóż szybko zdychać”

„ My cię wesprzem mieczem z krzyża i blachą kowala,
Co jest ciężka no i która słowianów powala.”
Dosyć tego woła pleban, przestań szydzić z wiary,
Byś czasami nie napełnił grzechem swojej miary.

Jakim grzechem mówi Dobko, grzech Niemca powalać,
Mamy cofnąć się za Drwęce, dać ludy zniwalać?
No nie tak to powiedziałem, masz nie szydzić z wiary.
Gdy Komtura w łeb uderzysz, szukaj zaraz pary.

Kiedy dwójkie już położysz, poszukaj trzeciego,
Jeno wiary w to nie plątaj, gadasz źle, dlaczego?
No nie chciałem ująć wiary, rzekł Dobko Puchała,
Wszyscy my tu by zamilkli, gdyby trupa grała.

Muzykanty do roboty, naciągajta struny,
Aż w moczarach pośpiewają żaby, kosy, kumy.
Dość gadulstwa zaśpiewami o przybłędzie bosym,
Co do swoich szedł latami w kubraczku swym kusym.

Gdzieś z daleka aż od Turka
Szukał Lech swego podwórka
Tak od Grodu, tak do grodu
Szuka to, gdzie był za młodu.

Złe tatary go porwały
I uwiezły w stepy
Chłopczyk on to był tak mały
Nie zna swej polepy.

Siadł pode drzewem w pewien dzień
Rajska jabłoń dała cień
On rozpoznał jej konary
Chociaż pień był bardzo stary.

Potem znalazł dwa kamienie
Co tworzyły progi
Teraz cisza i drzew cienie
Wokół kraj ubogi.

Ziemia tutaj była płodna
Ludu była masa wszędy
Pozostała jabłoń rodna
I cień własny, cień przybłędy.

Z nich najlepiej śpiewa Kruczek, głos ma iście męski,
A śpiewając ręce zwija, jak karty u książki.
Zawisz dumny jest z braciszka, wskazuje na niego,
Że takiego życzy wszystkim, woja i śpiewnego

Po posiłku zakrapianym, uprząta się ławy,
Bo za chwilę pójdą w tańce, młódź i ich siklawy.
Staruszkowie się gromadzą w swoje tylko kupy,
I plecami są oparci o ściany chałupy.

Pogawędka u nich jeno o wyprawie starej,
Gdy to razem na zew wici śli do rzeki Stryj.
Tam rozbili wielkie kupy, nabrali majdanu,
I wrócili poprzez Węgry do swojego kraju.

Młódź tańcuje na murawie i zielicho ścina,
A tańcują tak chłopaki po kwaterze wina.
Jeno dziewki nie dostały, bo to nie uchodzi,
Je to nieraz wtedy poją gdy która z nich rodzi.

Tera każda podskakuje jedna lepsza drugiej,
Uśmiechnięte, rozkrzyczane.: Tańcz a więcej chciej.
A dzieciaków pełne płoty i pod ławą siedzą,
Są tak ciche, niewidoczne jak zająć pod miedzą.

Jutro ruszam ja na Węgry, rzecze Zawisz dumnie,
Król ich prosi abym przybył. A ja ! Krzyczą tłumnie !
A ja z tobą ! Wstają młodzi, jako szereg chmielu,
Rosłe chłopcy, jak malwiny. Pojechało siedmiu.

Jeden to był Gniewosz smukły, utrapienie dziewuch,
Bo gdy przyszło do tańczenia, to on robił w tyły ruch.
Drugim to był Grot ze Słupczy, wysoki jak tyka,
Co jesienią w ciemnych borach na tydzień znika.

Piękny Miłosz jako trzeci, rajtuzy naciągał,
Kształtem ciała oczom panien, mocno imponował.
Zbigniew blondyn, z pięknym czołem ponoć pisał wiersze,
Ale pleban mu zabraniał, że to jest najgorsze…

Przemko Nosek znany z tego, że hodował pawie,
I piór pięknych miał do groma, w izbie na wystawie.
Jego siostra, zgrabna Wanda, kapelusz uszyła,
W którym mnóstwo tych najdłuższych, zawsze przyśpiliła.

Ścibor mężny i ten Świnka w boju stali razem,
Jeden zawsze z nich podcinał, drugi machał głazem.
Ale Zawisz im zakazał okszy i kamienia,
Dał im miecze, cienkie, długie, klękli ze zdziwienia.

Uzbrojona i wspaniała świta kołem stoi,
Na podwórcu, gdzie od ludu, to przecież się roi.
Cały folwark urzeczony strojem i orężem,
Oraz młodym, z dumną miną wystrojonym mężem.

To najlepsi stoją kręgiem, żelazem się mienią,
Nawet konie ciągle w ruchu, wcale się nie lenią-
A czekają jeno znaku i zluźnienia uzdy,
By pobrykać po majdanie, skokiem minąć bruzdy.

A pobiegną poprzez pola na łąki dalekie,
No a potem przed bąkami zanurzą się w rzekie.
Koń wysoki, smukłe nogi, głowa jak makówka,
Piana w pysku, bo gorączka, a przedtem harówka.

Koń chce ruszać, mijać drogi, pożerać ruń łąki,
Zgryzie liście, rwać łodygi i kosztować pąki.
Lecz nie można brak rozkazu, pożegnania trwają,
Oj, te ludzie, jakie dziwne narowy ci mają.

Pożegnania zakończone, młódź na drogę rusza,
Wszystkie serca dziwnie biją, wzniosła w oczach dusza.
Radość bije im od lica, oto w świat daleki,
Już ruszyli od podwórka, w przodzie dal i cieki.

Chcą na Węgry, więc na Dukle kieruje przewodnik,
Konie kłusem ciągle biegną, stroną gdzie jest chłodnik.
Bór wysoki wokół drogi i pagórki małe,
Na nich łączki są niewielkie lecz w zieleni całe.

W dwa tygodnie w Budzie byli, czekali co będzie,
I usiedli se na ławach niby kur na grzędzie.
W trzy dni znowu wyruszyli, w królewskim orszaku
Ubiór różny, mowa różna, brać różnego znaku.

Jest rycerstwo i są poczty, karety przeróżne,
W których damy uciśnięte, manele podróżne.
Młódź w zachwycie bo ruszyli, hen, w dalekie kraje,
Tam gdzie Maur ujarzmiony jeść do stołu daje.

Baśnie o nich tu krążyły, nad Sanem, Dunajem,
Że stolica tego ludu zwana Semirajem,
Jest w krainie ciepłej takiej gdzie nie ma odzienia,
A nagusy w dzień upalny z liści mają cienia.

Zawdzięczają to Zawiszy, jego splendor, chwała,
Opuściła dawno Polskię i dalej pognała.
Tam w Hiszpanii, Aragonii marzyli o starciu,
Z dziwnym wojem co powala w szalonym natarciu.

Więc ćwiczyli się w fechtunku, nauki też brali,
Bo wierzyli, że zwyciężą, staną w pełnej gali.
I ogłoszą pochodzenie i u kogo służą,
By się skłonić przed bogdanką, obdarować różą.

I poczekać na jej uśmiech, dla którego żyli,
Dla którego w obcych krajach, mężnie ci się bili.
Bili o nic, lecz o chwałę, o sławę rycerz,
Który błądząc po turniejach, sam nie wie gdzie zmierza.

Większość błędnych tych rycerzy, padła pod Grunwaldem,
Kilku jeno ich zostało, jak Jan z Aragonii.
Który głosił, że jest wielki i że przodków śladem,
Idąc z zamku do zamczyska, leniwych wygoni.

On przechwałki adresował pod woja z Garbowa,
Że tam niby żyje taki co przed nim się chowa.
Kilka dworów uzgodniło by spotkanie zrobić,
Aby mogli w oczach tłumu boki sobie obić.

Pod pozorem swatów córki, Król Węgrów wyrusza,
W kraj daleki, a do świty Zawisza zaprasza,
Jadąc konno śpią po dworach, jedzą z ruszt mięsiwa,
I tak jadąc do Hiszpanii drogi im ubywa.

Dojechali do Perpignan, stanęli w gospodzie,
Tutaj ruch jest przeogromny, rycerstwo na przodzie.
Każdy pierze, każdy czyści i ostrzy brzeszczoty,
To na turniej, który jutro z okazji soboty.

Ma się odbyć na zamczysku, bo są zaręczyny,
Córki księcia, czarnowłosej, krasiwej dziewczyny.
O jej chustkę chcą tu walczyć błędne woje świata,
Kto ostatni pole strzyma, to chustka zapłata.

Więc radują się rycerze, czyszczą sobie blachy,
Aby lśniły, oświetlały, krużganki i dachy.
Gdy w sobotę ustawieni czołem do trybuny,
Ślubowanie głową dali, rzucili piołuny.

W zamian za to oczekują, po każdym zwycięstwie,
Na uśmiechy swej wybranki i na chwałę w księstwie.
Bo za uśmiech są gotowi zabić przeciwnika,
Który także o tym myśląc dzielnie się potyka.

Pierwsza para już na koniach, kopie swe szykuje,
Tarczę mając w lewych rękach, grot w piersi celuje.
Już ruszyły chwadko konie, już stuk o pancerze,
Z siodła jeden wyskakuje: Woła, Boże leże !

Wstać nie może bo miednica pękła aż na dwoje,
A więc leży aż wyciągną go na boki woje.
Jeszcze jęczy, jeszcze płacze, mówi, że to czary,
Bo swą kopią mierzył dobrze, między jego bary.

Już następne szranki trwają, i nowe są trupy,
No a Przemko mruczy sobie, melodie z chałupy.
Słyszą toto muzykanty, proszą: głośniej trochę.
By melodię ładną dograć, trzeba jedną strofe.

No nieśmiało Przemko ciągnie a to wszystkich bierze,
Nawet książę go zaprasza już na swoje leże.
No to Przemko na stojąco pociąga melodie,
O dwóch drzewach co świadczyły, wciąż usługi sobie.

„ Nad zielonym stawem topola se stała
I na swych konarach jemiołę chowała.
Jemioło, jemioło ty wiecznie zielona
Powiedz czy tak wierna będzie moja żona”

Muzykanty podchwycili tony ode Sanu,
Piją chętnie tą melodię, niby wino z dzbanu.
Kniaź ogłasza krótką przerwe przed ostatnią walką.
A więc ciury uprzątają, i zmywają szparko.

Już po przerwie, pierwszy rycerz na koniu pancerzu,
Ludzie patrzą zachwyceni oczom swym nie wierzu.
Refleks świetlny razi oczy, jasno jest na placu,
Tak się błyszczy, tak migoce blacha na siłaczu.

Jan Aragończyk w pełnej krasie, błyska puklerzami,
Chełm na głowie jako lustro, z dwoma przyłbicami.
Stępa jedzie pod trybune, skłon szlachetny składa,
Mówi dwoma językami, biegle nimi włada.

Potem zjeżdża na swe miejsce przy końcu opłotu,
I tam czeka, milcząc ciągle, wzrok na końcu grotu.
To on czekał długie lata na zdarzenie owe,
Teraz czuje, ze jest blisko, szczęście już gotowe.

Już za chwile na grot kopii nadzieje pyszałka,
Taka krótka z tym Polanem, oto będzie walka.
Głowę podniósł swą wysoko, tarczą lekko rucha,
Trzyma blachę tą na udzie, bardzo blisko brzucha.

Już zza węgła Zawisz jedzie, do trybun się zbliża,
Jęk zawodu w tłumie słychać, toć to kawał głaza.
Nic nie błyska, nic nie świeci, i nie ma koloru,
Wszystko czarne albo szare, niby ściana boru.

Brak na głowie pióropuszy, jeno jest misiurka,
Nie ma kity długiej, barwnej, kity jak wiewiórka.
Czarny rycerz, czarna zbroja i czarna maść konia,
Skąd on tutaj na turnieju? Z jakiego ustronia?

To też szepty żywe słychać, że on gdzieś ze wschodu,
Ale z królem tu przyjechał, chyba z jego rodu.
Chyba jednak miły trochę, ładnie się uśmiecha.
Twarz ma płaską, trochę białą, jak paproci plecha.

Po ukłonie, ślubowaniu Zawisz skręca w prawo,
I na koniec żerdzi jedzie, ktoś mu bije brawo.
A to Przemko na trybunach jest pełen zachwytu,
Dla talentu swego ziomka i dla jego sprytu.

Książę ręką znak im daje, ruszyli z kopyta,
Każdy mocniej w garści swojej, kopiję zachwyta.
Uderzyli po ryngrafach, skruszyli swe kopie,
Żaden z siodła nie wyleciał, już stoją na stopie.

Miecze brzękiem jęczą, iskry biją w blachę tarczy,
Każdy myśli, że to cięcie w walce tej wystarczy
Ale coś to nie wychodzi, walka się przedłuża,
W pyle postać to raz jedna to druga się nurza.

Aragonia z tobą Janie ! Głos z tłumu dochodzi,
Ale Jan się długo męczy i w kurzawie brodzi.
Kilka cięć już zastosował, wszystkie są odbite,
Nic nie pękło na Zawiszy bo ma blachy lite.

M a w zanadrzu jedno cięcie mężny Aragończyk,
Po nim chyba legnie tutaj ten czarny Sulimczyk.
A więc trzasnął swoim mieczem, zwodem i z ukosa,
Jakby skryta w zielsku trawy wyostrzona kosa.

Odparował toto Zawisz, śmignął swym brzeszczotem,
Już krew barwi pył majdanu, piasek już jest błotem.
Jęk zawodu i jęk grozy, płacz skowycze w krtani,
Oto leży sławny rycerz, szlocha jego pani.

Cicho wszyscy się rozchodzą, nie chwalą Zawiszy,
Nie takiego końca chcieli, nie czują rozkoszy.
Która była zawsze wtedy, gdy Jan gromił wroga,
A tu wszystko jest odwrotnie. Nasz Jan już u Boga.

Zgodnie z walki obyczajem, trzeba ukłon złożyć,
Podziękować władcy zamku, trzeba się ukorzyć.
To na chwałę mego kraju, ja sługa pokorny,
To dla króla Władysława, jam jego poddany.

W wielkiej chwale Zawisz wracał do miasta Krakowa,
Wielkie łupy ma na koniach, wielkie sakwa chowa.
Sława konie wyprzedziła, na drogach są ludy,
I machają chusteczkami, zielem stroją budy.

Zawisz wraca. On pokonał Jana z Aragonii,
Co to ogniem nieraz buchał, dźwigał po pięć koni.
Co mu Zawisz głowę utnie to wyrasta nowa,
I nie tylko z pyska dymił, dymiła podkowa.

Iskrę krzesał no i z paszczy, pianą wargi moczył,
Jednak uległ nie dał rady, piach swą juchą zbroczył.
Za Zawiszą jego świta, same to junaki,
Brali także udział w starciach, mają tego znaki.

Zbigniew dostał szablą w twarz nim giermka zarezał,
Tamten bronił się zaciekle, choć na ziemi leżał.
Ale Zbycho mu wykręcił rękę aż trzy razy,
Potem pacnął cieka w czoło aż wylazły oczy.

Grot ze Słupcy dostał w biodro, już myślał o śmierci,
Ale patrzy tamten jakoś w kółeczko się kręci.
To przyłbica jemu weszła na oczy i czoło,
Nic nie widział tylko machał buzdyganem w koło.

Grot odrzucił swoją tarcze i walnął od góry,
Patrzy w szyszak a w szyszaku jucha leci z dziury.
Chciał poprawić, nie ma kogo bo ciura już dryga,
Macha ręką, głos wydaje niby nocna strzyga.

Gniewosz ciężko dostał w ucho, zachwiał się na nogach,
Ale kopnął przeciwnika bo znał się na ligach.
A tak kopnął go z ostrogą, że tamten zaniemniał,
I tą chwilą Gniewosz młody odpoczynku miał,

Wnet też doszedł już do siebie, przecioł okszą tarcze,
Tamten widać coś kuśtyka i ma pewne kurcze.
A więc Gniewosz chwycił kordzik za pasem wetknięty,
Pchnął od spodu, gdzie podbrzusze, już ciura zwinięty.

Pada cicho, wdechy robi i rozwiera oczy,
Gniewosz łeb jemu obcina, ciecia noc już mroczy.
Jedną nogą Gniewosz rusza, druga jakby mdlała,
No i bólem przeogromnym, nerwy jemu rwała.

Teraz bokiem w siodle siedzi, lecz nie pojękuje,
Widok swoich tu w Krakowie serce mu raduje.
Wnet przed królem też stanęli i zdają raporty,
Z krajów ciepłych i szerokich gdzie z desek są płoty.

Król Jagiełło wysłuchuje, pyta czy by chcieli,
Iść nad Dunaj, bo tam Turek kraj Wołochów dzieli.
Głównym wodzem będzie Zawisz, król wręcza buławe,
Mówi głośno: Tam Zawiszu, tam zdobędziesz sławe.

Ruszaj jutro w dziesięć hufcy, reszta pójdzie śladem,
Może wojny też nie będzie, może coś układem,
Da się zrobić i zadziałać. Ty staniesz w Gołębcu,
W samym grodzie i przy starym Styców kopcu

Zawisz łupy wysłał żonie, sam na czele jazdy,
Ruszył kłusem poprzez Tatry, z przewodnikiem gazdy.
W dwa tygodnie był w Gołabcu, tuż, tuż nad Dunajem,
Na a dzionek już następny rozpoczynał bojem.

Niezadługo stawiał opór, hordy były liczne,
I wycięły jego garstkie, bez świadków, zaocznie.
Nikt też żywy nie powrócił, nie porzucił druha,
Jeno wieść o bitwie przyszła, fama bardzo głucha.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz