środa, 27 grudnia 2017

"Tam, gdzie żółte maliny"

WIESŁAW KĘPIŃSKI

TAM, GDZIE ŻÓŁTE MALINY

1

Rozdział 1

Zakup gospodarki na Podolu

W chacie małej wedle Sanu, przy lampie naftowej,
Michał czyta łamy gazet o przestrzeni nowej.
Zachęcały ogłoszenia, łudziły przestrzenią,
To ciekawe, jak za hektar, ile oni cenią?

Zastanawiał się gospodarz. Bo nabierał chęci
Do zakupu na Podolu ziemi trochę więcej.
Miał tu własną, lecz zachęty były tak krzykliwe,
Że uwierzył tym gazetom, łamy sprawiedliwe.

Nic nikomu on nie mówił, przeżuwał pomysły,
Czy oddalić się z rodziną, od Sanu, od Wisły?
W wieczór cichy po udoju znów gazetę czyta,
Przelicza już na hektary. Myśl nadal ukryta.

Lampę z naftą bliżej stawia. Ziemia z parcelacji.
Działki tworzą i sprzedają, wszystko naszej nacji.
Puste działki. To ciekawe. Chałupa, obory?
Liczy sobie, myśli tęgo. Rzadko do tej pory.

2

Spółka ciągle pisze o tym. „Spółka Polska Gleba.”
To ciekawe, sama gleba. To działka bez żłoba!
Czyta tu o tym warunku. To go nie przestrasza.
Jest cenniejsze ,aby działka była tylko nasza!

Tu na myśli ma swą żonę. Młodą, zdrową Madzię.
Ją ciągnęły mady żyzne, próchnice nie liche.
Może ona pomysł poprze? Baba jednak baba.
Jeśli weto swe postawi? Nie puści jak śruba.

Bez klucza tu nic nie zrobisz. Musi być jej zgoda!
Ale jak to wytłumaczyć, że w tym jej wygoda?
To daleka jest kraina, jeszcze bitwy trwają,
Bitwa bitwą, a w sprzedaży Spółki działki mają.

Reklamują, zachęcają. Krzyczą, czarnoziemy !
I dość tanio. To ciekawe. Czy to między swemi?
Kto kupuje one działki? Niby osadniki?
Co to mają grubszą forsę i rącze koniki?

Lampę znowu ciut podkręcił i czytał, i czytał.
Jeden wyraz, Polska Gleba. I za brodę chwytał.
Czarnoziemy! O cholera, na tym to się rodzi!
Dziesięć kupić, lub dwadzieścia. To się dobrze godzi!

4

Trzeba by po żniwach ruszyć. Spieniężyć swe plony,
Sprzedać wszystko oprócz wozu. Chałupę,zagony.
Wozem ruszyć? Nie za bardzo. Może wóz Drzymały?
Bardzo drogi. To odpada. Chęci już go brały.

Odłożył więc swą gazetę. Trza z ludźmi pogadać.
Do Łańcuta jutro ruszy, by opinię badać.
To jest blisko, w dwie godziny i wróci z powrotem.
Wysłuchiwać trzeba uwag, co krążą za płotem.

W Łańcucie to z miejsca spotkał Borodkę znajomka.
Który w stajniach u hrabiego dbał o cwaj konika.
Hrabia wrócił? Ano wrócił. Parcelację robi?
Jemu w głowie flama nowa, której ciało zdobi.

Krawce bryką się zjeżdżają, obmacują dziwę.
Oczy mają rozbiegane i nadzwyczaj chciwe.
Więcej tam jest polityki, niż miary i szycia.
Ale to już taki przecie sposób Żydów bycia.

To nie robi parcelacji? Robi, robi bagna,
Nieużytki ludziom wciska. Parcelacja? Kpina!
Pytam ja się ciebie ,Piotrze, mam chęć na Podole.
Tam przestrzenie, czarnoziemy ….i spisa co kole,

5

Przerwał jemu tu Borodko. Tam bandy grasują!
Od Machny i od Petlury. Łamią, wszystko psują!
Panie Piotrze, a od czego są ułani, gwery!
Jeśli w kupie zamieszkamy …. Kupił pan papiery?

Jeszcze zamiar nie podjęty. Zgryzam ja go w sobie.
Żonie nawet nie mówiłem. Nie wiem jak to zrobię.
Reklamują. Rząd zachęca. Witos to gardłuje.
Mnie w ten sposób namawiają. Chatę tam zbuduje.!

To szczęść Boże! To są koszta! Sprzedam ojcowiznę.
Tu pan sprzeda ,mój Michale a tam na goliznę.
Panie Piotrze, jest różnica na hektarze wielka,
Można wiele z tego zrobić, dokupić radełka.

A jak trzeba parę koni. …..No i spać na wozie?
Otóż szkopuł, to przeszkadza, aby nie na mrozie!
I dlatego trzeba w sierpniu robić przeprowadzkę.
Mówisz o tym ,mój Michale, jakbyś szedł na schadzkę.

Tak to sobie rozmawiali, ważąc każde słowo.
Przeciwności i wygody, ruch w prawo lub w lewo.
To życiowa jest decyzja. Borodko kontruje.
A pan Michał to werandę już w głowie buduje.

6

Do rozmowy im się wtrącił, Bakota przechodząc.
On inaczej na to wszystko trochę chętniej patrząc,
Poparł zamiar znajomego. Tam są perspektywy!
Są i owszem, co polują na wstrętne Lachiwy.

Z tym upora się tam wojsko. Pomału wydusi.
I wolniutko rygor będzie na Czerwonej Rusi.
Ja popieram was, Michale, mądra myśl, szacowna.
Żegnam, idę ci do sklepu, gdzie kasza perłówna.

Tak rozstali się znajomki. Michał wraca w doma.
Decyzję w głowie zapisał. Nad przerzutem duma.
Zmiękczyć trzeba najpierw żonę, zachęcić, ugłaskać,
Potem plany drobiazgowe. Tu zaczynał mlaskać.

Co to będzie ,gdy sprzeciwy, dąsy i lamenty!?
O, na Boga! Wspomóż Boże! I Józefie święty!
Już wyprzęga swego konia, obchodzi obejście.
Wszystko robi, lecz odwleka do domu swe wejście.

Czy się boję? Myśli sobie, będę myślał , ot co!
W domu zaraz po posiłku całuje jej lico.
Wiesz co ,Madziu, co ty powiesz na zmianę Siatysza?
Na co niby? Źle ci tutaj? Wyrodna twa dusza?

7

,Chciałbym prysnąć na Podole Zakupić tam glebę!
Jeśli zgodę twą uzyskam interesy zrobim grube.
To dlatego szpalty czytasz, liczysz na Witosa,
Który chłopem jest bogatym, dba o swego nosa.

Powiem krótko, mój Michałku, ponętna okazja,
Pilnuj jeno, abym czasem gdzieś w błoto nie wlazła.
Możem jechać ziem dokupić i trzymać sześć koni,
Aby siły wystarczyło, bez bólu u skroni.

To się zgadzasz? Ano przecie. Tu jest trochę ciasno,
Michał flaszkę wziął do ręki, poszedł tam ,gdzie wino
Już od roku jest w gąsiorze w komórce przy kuchni,
Lejkiem leje płyn czerwony, co bulgotał z wiśni.

Twoje zdrowie ,Madziu miła, bałem ja się ciebie.
Lecz ty zawsze byłaś gwiazdką przednią na tym niebie.
I wypili po pół szklanki, on ją pocałował,
Dumny z siebie i z tej tej żonki, że jej się dochował.

Pełen dobrych myśli o tym , co robi z rodziną,
Zasnął twardo, uśmiechnięty, no i z dobrą miną.
Czy mu śniły się marzenia o łanie bez końca?
Nie powiedział, ale rano podkarmił indorca.

8

Zagulgotał razem z ptakiem, sypnął słój pszenicy.
I popatrzył po obejściu, chwycił czub kłonicy.
Wsparty, długo patrzył w pole, szukał jego końca,
Na półkolu, jeszcze żółtym, wschodzącego słońca.

Tam chciał jechać, na Wschód Polski, gdzie pobojowiska,
Aby ujrzeć na swe oczy i zobaczyć z bliska,
Drogę pustą, gdzie Haliszka, tylko z Rzędzianinem,
Przemierzała uciekając przed groźnym czambułem.

To wyzwanie po tej wojnie, która jeszcze dudni,
Jak głos chłopca wyrzucony do głębokiej studni.
Jeszcze były grupy zbrojne, starcia, pojedynki,
W zagajnikach, wododołach i kopalniach glinki.

Michał czoło swe nadstawia i chce być pionierem,
A tu na wsi Sietyczowie, tu wszyscy są zerem.
Słaba gleba i pagórki, wielkie zalesienia,
Niech to licho, jadę, jadę, decyzji nie zmienię.

Ręką ruszył swą kłonicę, twardo ona siedzi,
Pójdzie na większe przestrzenie, inny niech się biedzi.
Tam są przecież czarnoziemy, znane za słyszenia,
Więc tęsknota po tej wojnie w realia się zmienia.

9

Sprzedaż zaczął od sołtysa. Wiesz ,sprzedaję wszystko.
Wóz zostawię, konia także i mleczne krowisko.
No ,a płody, jeszcze żniwa, a jak okopowe?
Na pniu puszczam, kto z gotówką? Plony idą zdrowe!

Sołtys poczuł tu interes. Daj tydzień namysłu!
Odszedł szybko szukać źródła, bo okazje prysną.
Michał poszedł i do gminy. Wójtowi oznajmia.
Ten zakrzyknął, ciszej mowa. Twarz była łakoma.

Ja to biorę, stawiaj cenę! Wójcie, na pniu także.
Wszystko jedno, ty wyceniasz, wartość targu wskażę.
Koniec lipca, koniec targu. Muszę ja przed zimą.
Domek jakiś tam postawić, nie zbijany gliną.

Tak ,to jasne i dlatego na pniu idą plony.
Wójt zamyślił się głęboko, tarł zarost golony.
Koniec lipca u rejenta. Tak ,chyba nadążę.
Ja to biorę , bo przeminie jak kwitnący grążel.

A więc termin ,koniec lipca? Michał się upewnia.
Tak, tak ,jasne, hipoteka. Dom, obory chlewnia.
Za trzy dni jestem u ciebie, Michale mój drogi.
To dla córki. .Aleś trafił. Przed chałupą głogi.

10

Tak są głogi, cztery drzewka. Już mają owoce.
Czekam ci ja na wiadomość, by nie na złe moce.
Nie ma strachu. Mam skąd szarpnąć. Mam i własne grosze.
Coś po ojcu, coś pożyczę, coś mam po macosze.

Ja to biorę, ty daj słowo, po trzech dniach go zmieniaj.
Daję słowo i siedem dni, piaskiem nie zalewaj.
Tak rozeszli się ,by znowu w terminie się spotkać,
I swe dłonie w długim targu bić a nie tam głaskać.

W sierpniu udał się do miasta, do Lwowa wielkiego,
aby w spółce „ Polska Gleba” wkładu należnego
Wpłacić z miejsca, grosz wieczysty, nim złoży podpisy.
A tam liczy się gotówka ,nie żadne kaprysy.

No, panowie, no chwileczkę, niech zdejmę cholewy.
Bo tam kasa w przechowaniu, drogie moiściewy.
Kasjer oczy robi wielkie, a spryciarz, do czarta!
Ale sposób se wynalazł. Pochwała tu warta.

U nas tutaj tak bywało, że gościu bez kwoty,
Przyjdzie, siedzi i chce płacić, a tu puste kiesy.
Doliniarze go zrobili, na szaro, do zera.
A on biedak tutaj siedzi i oczy obciera.

11

Nie wie nawet, jak i kiedy, papierki świsnęli,
A tym bardziej, że z rodziny tuż przy nim siedzieli.
Aleś pan się tu wycwanił. Wszystko załatwione.
Jest miejscowość, numer działki. Pole nie sprawdzone.,

Mówią mu, że czarnoziemy, parcelacja była.
Michał wraca do swej Madzi. Ona gęś ubiła.
Ptaków to my nie zabierzem, uciekną, rozkradną.
Trzeba coś zjeść, resztę sprzedać i jałówkę ładną.

Michał z żoną wciąż się zgadza. Idą w gołe pole.
Termin jest do dwudziestego. Gęś będzie w rosole.
Dwudziestego będzie wagon a stacja Branianka.
Już do kufrów fajans idzie, talerz, no i szklanka.

Słomą wszystko utykane, pierzyny w bebechy.
Michał budę se zakupił. Ściany lite, dachy.
To co ważne już na wozie. Krowa na postronku.
Madzia kręci się przy wozie, pilnuje porządku.

Michał konia batem zaciął. Na życie! Na szczęście!
Madzia zaś łzy uroniła. Wójcie, resztę macie!
Do widzenia! A Bóg prowadź! Niech wam gwiazda świeci!
Bo ja widzę, że niedługo, w domu będą dzieci!

12

I tak wozem odjechali w wagon zamówiony,
A po drodze, no to Michał mówi do swej żony.,
Nie dopuszczaj ty złych myśli. Nie byłem tam nawet.
Wpis do księgi mam w kieszeni. Zbędny już jest lament.

Przytulił Madzię do siebie, konia zdzielił lejcem,
Wio, kasztanie, ty nie przejmuj się wcale tym przejściem.
Wszystko w życiu trza spróbować, choć zmieniasz krainę,
Z Madzią liczę mocno na to, na nowym nie zginę!

Pociąg jechał jedną nockę. Stacja Hadynkowce.
Wagon stoi na bocznicy. Michał wóz rychtuje.
Madzia sama na bocznicy. Michał w drugim kursie.
Trzeci kurs to już ostatni. Zjechali po rosie.

Jeszcze nawet nie świtało ,gdy legli się zdrzemnąć.
Tu nie trzeba na pustkowiu na noc lampy zdmuchnąć.
Było widno ,gdy już wstali. Michał się rozgląda.
Gdzie tu blisko wody nabrać? Nie ma koresponda.

Nic nie miga. Tu zapytasz chyba tylko wronę.
Gdzie tu woda? Gdzie tu struga? Tam, tam kręcą one.
Wiesz co ,Madziu, ja objadę trochę okolice.
Wezmę beczkę, kogoś spotkam, wiadomość zachwycę.

13

I pojechał pośród pola już trochę szarego.
Tu po żniwach mendle stoją. Nie widać nowego.
Co u licha, puste pola, a gdzie wyrobnicy?
Chat brakuje i nie widać kozackiej stanicy?

Na południu widać lasy, na północy bory.
Ode wschodu to brzeziny, mają białe kory.
Niskie lasy, bo dalekie, równina czarniawa,
Miedzy nie ma. A więc w brzozach dla koni jest trawa.

Tylko pola równe gładkie, torfy przeorane.
Tak to prawda, u dziedziców granice nieznane.
Pole jeno w kilometry. Kiedy to zasiedlim?
My dopiero zeszłej nocy, tu z wozu my zsiedlim.

Droga polna. A więc jedzie, o , szałas tam widać.
Czy ktoś żywie? Gdzie tu struga? Gdzie wody tu nabrać?
W lewo spojrzał. Ktoś na koniu. Lornetką lustruje.
Michał woła go na drogę. Ten jakby żartuje.

Co pan robisz w tym pustkowiu? Pięćdziesiąt pięć działka.
Wiem mniej więcej, gdzie to leży. A gdzie pana pałka?
Na co pałka? Na hołysza. Jeszcze ich tu pełno.
Ale pan to sam bez broni. Czemu? Jeżdżę zbrojnie.

14

Nagan to mam za pazuchą. Jestem tu gajowy.
Parcelację dozoruję. A pan całkiem nowy?
Tak, ja nocą dojechałem. Teraz szukam źródła.
By napoić swą rodzinę, a reszta dla bydła.

Rów jest z wodą , o tam, krzewy wiśniowe nad jarem.
Tam do beczki jej nabierzesz wiadrem albo garem.
Czemu mało tu tak ludzi? Działki wysprzedane,
Będą zjeżdżać jeszcze teraz. Pola tu zorane.

Tu nie było nic wysiewów i nie było plonów.
Jak zrobicie tak i będzie, miesiąc na zasiewy.
Czarny ugór dziedzic zrobił. To wszystko dla panów.
Tu się zbiera cenne ziarno, a nie jakieś plewy.

Ziemia widzę urodzajna, lecz jadę do strugi.
Czy tu studnię ktoś już wybił? Czas po wodę długi.
Tak, zaczęli i zrobili. Kręgi tam wpuszczali.
O ,tam widać taki szałas, za nim trochę dalej.

A głęboko tu się kopie? Na dwadzieścia metrów.
To dwadzieścia kręgów trzeba, nie robią odwiertów?
Nie, bo prądu tutaj nie ma. Prąd jest za daleko.
Można tylko cembrowiny. A nad nimi wieko.

15

Korba, łańcuch i tak dalej. Szczęścia życzę w znoju.
I odjechał strażnik pola, Michał .W wodopoju
Woda czysta, krystaliczna, ale to daleko.
I już myśli młody rolnik, jak sklecić drewienko.

Aby kręgi z tego wyszły betonem zalane.
Kiedy ja to wszystko zrobię ? Czy będzie mi dane?
Barak złożyć,wodę wozić,zasiewy, zasiewy.
Już się martwi młody Michał, ten ,co nie był lewy.

Madzia teraz jest ciężarna. Gdzie tam do roboty?
Tu leszczyny trzeba naciąć, zrobić jakieś płoty.
A ulicę kto wyznaczy? Ulica to droga.
Ja się martwię już na zapas. Głupieję na Boga!

Kiedy zbijał ściany budy, jest pierwszy człeczyna,
Co się gapił długą chwilę,nim mówić zaczyna.
Mam ja działkę, tę pięćdziesiąt, Tam po drugiej stronie.
Niech pan zajdzie dziś wieczorem.. Powiem swojej żonie.

To na wozie wypijemy zapoznawcze wino.
Pogadamy, spojrzym w oczy. Mojej żony to wiano.
My wóz mamy, brak nam desek, spać będziem pod wozem,
Później jamę wykopiemy, tak przed wielkim mrozem.

16

Przyjdziem, rzecze na to Michał. Przyjdziem na godzinę.
Sam pan widzi, że sam robię, przyjdziem na gościnę.
Wszystko nowe, ludzie nowi i nowe sąsiady.
Trzeba razem sztamę trzymać, nie ma innej rady.

Madzia krowę wydoiła. Pasła się na miedzy.
No, bo działka nie ma łąki, to ją trochę biedzi.
Orne pole. Pole obsiać lucerką to bzdura,
Trójpolówka w czarnoziemach, byłaby chałtura.

Michał myśli siać jęczmiona, bo słoma paszowa.
Owsa także nie zaszkodzi, a gryka perłowa?
Trza na koniu mi w niedzielę, objechać gdzieś wioski,
I zobaczyć, co też sieją. Próby to są gorzkie.

Pytać wiele to nie będę. Odwiedzę dziedzica.
Tyle ziemi oddał ludziom. Czynem tym zachwyca.
Nawet nie znam tej familii. Pora iść w gościnę.
Madzia zmyła ręce wodą. Ma nijaką minę.

Brak jest stołu, więc na wozie flaszka ,cztery kubki,
Kiedy państwo przyjechali? Jak pan wbijał słupki.
Po południu. To jest nasze. Tu pokazał rolę
Całkiem pustą, mocno czarną. Ręką zrobił kole.

17

Więc od zera zaczynamy. Mnie to gnębi studnia.
Gdyby razem się wspomagać. Robić tak po pół dnia.
Raz u tego, raz u tego. Co pan na to powie?
Pomysł dobry, nie odrzucam. Damy my po stówie.

Na obręcze, cztery trzeba, deszczółki i cement.
Na raz zrobim, my na tydzień, okrągły element,
Po tygodniu leży drugi. A ile ich trzeba?
No, dwadzieścia, tak rzekł leśnik. Tak zrobim, no chyba.

To dwie formy trzeba zrobić. To zrobimy cztery.
Tu stuknęli się naczyniem. Wspólnie trzymać stery!
Na bezludziu samopomoc młodość ożywiała,
Przecież jeszcze żadna chata, żadna tu nie stała.

Młodzi ludzie projektując zagrody, wykopy,
Wierzą w siebie, w młode żony, wnet zapełnią skopy.
Stuknęli się szkłem powtórnie. Za jutro! Nadzieję!
Cel dodawał onym ducha. Niech wiatr sobie wieje.

Wybudujem! Wyrwiem ziemi! To, co doskonałe.
Ziarno złote, wodę z głębi i myśli wytrwałe.
Osadnicy, osiedleńcy i z jednym konikiem,
Szarpniem życie, pójdziem w przody, uderzymy bykiem!

18

Z taką wiarą, zapewnieniem, rozeszli się w wozy.
Tam nocować. Cicho spali. Szurgały powrozy.
Pośród ciszy okolicy, krowina nie spała.
Żuła swoje,dachu nie ma, noclegu szukała.

Michał barak złożył wreszcie, z gliny stawiał kuchnię,
Madzia zaś cierpliwie czeka, kiedy ogień buchnie.
Jak dotychczas na kamieniach garnek miała strawy,
No, a teraz na fajerkach. Piec trochę kulawy.

Kafle świeże, glina świeża, pośpiech gna do przodu.
Nie ma czasu, wrzesień przecie. Ustąp z korowodu.
Nie oglądaj się za siebie. Piec stać będzie wieki.
Kto rozbierze? Może kiedyś. Są w dachu przecieki?

Michał znowu smołą maże. I tak zamieszkali.
Własne pole, własna chata. Ojczyzna tam w dali.
Tutaj nowa. I od rana ręką ciężką rwana
Ulubiona przez nestorów. Z buntów gniewu znana.

Taki nestor ,pan Zaręba, pole oddał ludziom.
Niech rozmnożą swoją nacje, niech powiększą ten dom.
Młodzi pomysł pochwycili. Przybyli by płodzić.
No ,a ziemię czarną ziemię poprosić ,by rodzić.

19

Osadników wciąż przybywa. Michał ma córeczkę.
Jadwiga na chrzcie ochrzczona. Zakupił owieczkę.
Aby runo jutro było. Kożuszek na zimę.
By Podole ją kochało, jak Hiszpan Fatimę.

Na Podolu jest Jadwiga! Ksiądz zdziwiony ,rzecze,
Pierwszy raz mnie to spotyka. Zdziwionym, nie przeczę.
W Czortkowie zrobiono chrzciny. To miasto dziedziców.
Ostoja dla ludów wielu. Szlak wielki tułaczów.

Konfederat barski tędy. Od Kościuszki wodza,
Szli banici z listopada. Wróg onych wypędza.
Teraz pola wokół miasta Michał radłem orze.
Już zakończył. Już jest grudzień. Zima o tej porze.

Na oklep pojechał koniem zwiedzać okolice.
Po ponowie, ślad na śniegu. Zbędne tu przyłbice.
A wyjechał na dzień cały, by wielkim okręgiem,
Zbadać ruchy dziwnych ludzi, co swoim zasięgiem.

Penetrują nowe sioło, Zarębą nazwane.
No, bo będąc raz w Czortkowie, słyszał różne granie.
Były wieści o napadach. Paleniu zagrody.
Michał nie bał się pomszczenia, był to człowiek młody.

20

Ale dzieci miał już szóstkę, to zobowiązuje.
Chciał sam sprawdzić okolicę. Co to się w niej kluje?
Ruszył rano na swym koniu, ważne nocne tropy.
Nic też Madzi nie powiedział, że badać chce stopy.

Rozbudował swe siedlisko. Inni też stawiali.
Czy zagraża im coś z boku? Nie, tego nie znali.
Michał miał swe wiadomości. Zaufane czujki
Donosiły, że wzmagają swą działalność zbójki.

Gdy dojeżdżał Hadynkowce, nadjechała bryka.
Na nim pani z piórkiem pawim, tuż u kapelusika.
Wstążka barwna z lewej strony, kożuszek brązowy.
Barwna zjawa, pośród pola i pośród ponowy.

Zatrzymała pani bryczkę. Ciekawa przybysza.
A skąd Bogi to prowadzą? Bała się hołysza?
Jam z Zaręby. Jam osadnik. Zrobiłem wycieczkę.
Ale ładną ma pani u ronda wstążeczkę.

Połechtana tym dziedziczka. Ja jestem Cielecka.
Michał Miara ,od Łańcuta. Słowem nadal głaska.
Bo pan Michał był szarmancki, ogłada Łańcuta.
Obca mu zarozumiałość, parobczańska buta.

21

Znał Potockich, często widział. Miał dla nich uznanie.
A szczególnie to uwielbiał pełne pasji panie.
W Hadynkowcach jeszcze nie był. Więc jest zaskoczony.
Bo Cielecka go zaprasza w niedzielę w swe strony.

A czy mogę ja z mą córką? Jak najbardziej proszę.
Ja współpracę z okolicą pośród swoich głoszę.
Łaskawa jest bardzo pani. Dziękuję ,skorzystam.
Zwykłym wozem ja zajadę. Na zwiedzaniu zyskam.

Gdy objechał okolice był raczej spokojny.
Żadnych śladów z innej wioski. Do strachu nie skłonny.
Na niedzielę po koszulę. Prosto zaś z Czortkowa,
Pojechali do Cieleckiej. Przyjąć ich gotowa.

Pojedź z Józią, ja zostanę, nie zostawię dzieci.
Myślę, długo ci tam zejdzie, do wieczora zleci.
Uzgodnili poczynania. Józię zaś trza ubrać!
By się wstydu nie najadła, okoliczna będzie brać.

Założono jej sukienkę, panna po gimnazjum.
Główkę zaś miała na karku i dość bystry rozum.
Wziął on dwie swoje najstarsze. Będą się trzymały.
Gdyby czasem z rówieśnikiem języka nie miały.

22

Pałac to był starej daty. Wielce zapuszczony.
A ciągle zaś odnawiany. Przez kupy niszczony
W jednej sali tej balowej , gdzie cygan przygrywał,
Portret wielki był dziedzica, co dumy nie skrywał.

Czoło jego podniesione, wąsik w górę włosem.
Oczy jasne jako len ten, twarz zaś z małym nosem.
Kontusz na nim w lilie srebrne, pas szeroki łucki.
Obok ogar rudowłosy, przy nodze ,a w kucki.

Karabela zakrzywiona, stolik gięty z kwiatem.
Portret mówił tu wyraźnie,szlachcic zawsze bratem.
Dziś córka, pani Cielecka, w roli gospodyni
Wszystkich wita i zabawia, co może ,to czyni.

Męża, pana pułkownika brak ,bo jest w koszarach.
Dzieci chodzą i zwiedzają, trzymając się w parach.
Wystrój sali oszałamia. Dziewczęta w zachwycie,
Tutaj to muszą być bale! Tutaj to jest życie!

Dla panów to poncz jest w ogniu. Dla dzieci torciki.
Nie brakuje tutaj śmiechów i nowej muzyki.
Michał, to człek bardzo bystry. Spostrzegawczy wielce.
W myślach ,to on se pomyślał, co też jest dziedziczce?

23

Pośród przymusu bawienia w oczach to ma smutki.
Chciał zapytać ją wprost Michał, jeno czas za krótki.
Ludzi tutaj jest zbyt wielu. Zaczekam, pożyję.
Może znajdzie się okazja. Nikt tu się nie kryje.

A najlepiej to na polu lub na polowaniu!
Nie, tu trzeba samotności przy skrytym gadaniu.
Będzie zima, będzie sanna. Sanki się spotkają.
Wtedy to on ją zapyta, oczy jej mgłę mają?

Jak wam dzieci? Jak w pałacu? Podoba się tu wam?
Jadzia pierwsza się odzywa. Należy do wielkich dam.
Taka grzeczna i wymowna, wieczny uśmiech twarzy.
Wiesz co, tatuś, moja dusza o czymś takim marzy.

Józia na to się odzywa, pan dziedzic w ornacie, ….
To jest żupan albo kontusz, nazwy wy nie znacie.
Bo tu nie ma nawet kina, ni radia, ni prasy.
Wszystko zaś idzie w budowę, brak na pisma kasy.

Gdybyś, tatku ,ty się ubrał w sobole kontusze,
Byś oświetlił tę podolską, okoliczną głuszę.
Za kilka następnych latek, gdy się dorobimy.
To napewno nawet radio do domu kupimy.

24

Jadzia ma już swoje lata, chłopak już się kręci,
Z tego my się radujemy, no i wszyscy święci.
Pałacu to nie zbudujem. Plony jednak płacą,
A z tej ziemi pokolenia pewnie się wzbogacą.

Nie jest zimno wam, dziewczęta? W komnatach gorąco.
Wiatr zaś mroźny się nasila, zmarzniecie niechcąco.
Bliżej ojca, tak, tak ściśle. Naszelnik bez dzwona.
Stukot kopyt o śnieg biały w okolicy kona.

Niedaleko widać chaty, a w oknach światełka,
Nasza brama jest rozwarta. Podnosić siodełka.
Wyskakiwać i do izby, ja wyprzęgnę siwka,
Pewnie w domu to już czeka gorąca poliwka.

Ledwo Michał wszedł do izby. Madzia ma wiadomość.
Szarwark jutro ,drogi mężu. Madziu, miej ty litość.
Tyle razy się chowałeś. Jutro nie wypada.
Jedź saniami, bądź usłużny, nie nużna nam zwada.

Tak, to prawda ,nie jeździłem. Bo ciągle budowa.
Ludzi przecie nie najmuję, to sprzężaj się chowa.
Zgoda, mówię ja to tobie. Rano w szarwark ruszę.
Mam powody, a od dzisiaj czy stracę fortunę?

25

Miałem niechęć do sprzężaju. Był nie dla Zaręby.
Więcej Rusin to miał z tego. Te leniwe trąby.
Rano ruszam, wrócę późno. Wędzonki naszykuj.
W papier grubo owiń jego i w kieszeń zapakuj.

Jednak Michał dla języka chce iść między ludzi,
Bo brak pana pułkownika niepokój już budzi.
Karczmarz kiedyś tam w Czortkowie też napomknął ,ruchy.
Niby tak to sam do siebie. To starcza, okruchy.

Przed gminą już były sanie, przeważnie podwójne.
Most budują, mówi jeden. Żelazo w bocznicy.
Państwo nasze jakoś teraz to nadzwyczaj hojne.
Most żelazny nam funduje, nad Seret, w strażnicy.

Późno wrócił z szarwarku, przewoził im skrzynie,
Pełne bolców, śrub, nakrętek,. Składali przy młynie.
Inżynier oglądał szkice, wzrokiem szukał drogi.
Pytał, czy są trzęsawiska, bo sprowadzą dragi.

Wiosną ruszy tu robota. Sprzężaj chcą tam płacić.
Nie pojadę, pole czeka. Mogę dużo stracić.
Tak zakończył się ten wyjazd. Po którym są lęki.
No, bo ludzie różnie mówią, że z Niemcami sęki.

26

W szarwarku byli Rusini, Ormianie, Polacy.
Lecz nie było wcale Żydów, a to już coś znaczy.
Oni przecież transport mają. Nawet do Odessy,
To ciekawe, oj ciekawe, czy on taki bosy?

Jeden nawet to był Rusek. Poznałem od śpiewu.
Nucił sobie półuśpiony, jadąc śnieżną drogą.
Sanie szły zaś długim sznurem, konie się ślizgały,
Bo nie wszystkie tu hacele u podkowy miały.

„ Spraszczaj, żegnaj, niczewo nie choczu.
Ale ty my nie zabraniaj oglądać swych oczu.
Twoje głazy,
Nad wyrazy,
Mówią, luby ty moj, ….”

Zimą chłopak zaczął chodzić do Jadzi w konkury,
A jak zaczął, to już chodzi w zadymkę, w dzień bury.
Wiosną Jadzia miała śluby, a jesienią synka.
Zamieszkała zaś u niego ,tam była piastunka.

Siostra męża pomagała. Chętna i życzliwa,
A potrzebna była mocno, gdy potrzeba bywa.
No, a taka też nadeszła, bo mąż szedł do woja,
Więc Jadwiga była sama, chociaż w domu troje.

27

Ojciec kiedyś sad założył. Jabłka były w skrzyniach,
To zawoził córce koksę i pestki po dyniach.
Soki z wiśni i powidła smażone z węgierki,
Dla małego to irysy, lub krówki cukierki.

Nadszedł marzec bardzo dziwny. Cichy pobór nastał.
Coś się zmieni, bo niepokój, to jakoby wzrastał.
Czortków pełen już jest wojska w tych górnych koszarach.
A i w dolnych nie brakuje w luźnych szarawarach.

Zaraz w maju na początku wielka uroczystość,
W miastach małych na Podolu miły każdy gość.
Michał chce do Husiatynia, w kościół Antoniego,
Bo od Sanu on go lubił jak patrona swego.

Wziął swą Józię do pociągu i jazda koleją.
Józia z okna patrzy w pola, gdzie uprawy mieją.
Widzi żyta i pszenice, rzepaki żółtawe,
A przy jarach na dolinach opary są mgławe.

Kartofel wśród bruzdy rośnie, co niektóry kwitnie,
Lecz największe łany szare, to są chyba żytnie.
Bydło luźne lub w paliku, nachylone skubie,
Na nim szpak uparcie dziobie, w grzbiecie dziurę dłubie.

28

Wszystko mija, wciąż jest nowe. Będą nowe plony.
Nieraz gęste miedze widać, z cebulą zagony.
Wszystkie chaty kryte słomą, a drogi bez bruku,
Kiedy koń podkuty idzie, to nie słyszysz stuku

Za to pociąg ciągle stuka jednostajnie kołem.
Każdy wagon też ma koła, więc stukają społem
Dziś jest święto, a więc tata z rana do kolei.
Jadą, jadą. O, Husiatyń, wieżycami bieli.

Rynek pełen już jest ludzi, mównica, sztandary.
Radio ryczy, jest orkiestra i z grochówką gary.
Józiu, staniem blisko radia, ale z drugiej strony,
Z naprzeciwka, to popatrzysz w mundurów galony.

Na trybunie to mundury, one są w większości.
Michał nie zna tu nikogo. Pierwszy raz tu gości
Konstytucję mówca chwali i granicę króli,
Mało w mowie o rusinach ,co już życie truli.

Potem wojska w defiladzie. Jest Strzelec, Orlaki.
Są oklaski, grają trąby, hufców różne znaki.
Michał z Józią nad Zbrucz poszli. Za Zbruczem, dziś Rosja.
Woda czysta, no i bystra. Z Rosją będzie chryja.

29

To głos słychać, o tak, z boku, mąż mówi do żony.
I dodaje już odchodząc,…. nie lubię korony.
Michał patrzy tam za rzekę, są dziwnie ubrani.
Wyglądają na przyjezdnych, a może przygnani.

Po kościele Antoniego, na stację, w szarówkę.
Bilet bierze a ktoś z boku prosi o złotówkę.
To ktoś obcy, – Zbrucz ja w nocy,…pilnowali, zwiałem.
Już obsechłem, chcę do Lwowa, tam ja stryja miałem.

Michał dał zbiegowi piątkę. Masz, czy woda zimna?
Lodowata, lecz musiałem. Wasza straż graniczna
Rano dała czaj gorący, puściła w swobodę.
A to córka? Oczy ładne, ma ona urodę!

I tak poszedł przybysz w ludzi, prosząc na bilety.
W córce, w Józi, ujrzał tutaj po raz pierwszy cwiety.
Jak tam jest? Czy dziewcząt nie ma? Czy też różnica płci?
Można by go też rozpytać. Tato, pociąg leci!

To trzydzieści kilometrów. Zbieg tu jest w wagonie
Czeka stacji ,aby podejść i prosić w ukłonie,
Na bilety, na posiłek chce on zapomogi.
Czy mu dają? Jeśli mało, podejdź, człeku drogi.

30

Michał da mu znowu grosze, na stacji zawoła.
Tak ładnie o córce mówił. Nawet i do stoła.
Na przystanku widać zbiega, w inny wagon idzie.
Minę ma też nie wesołą. Zbiera datki w trudzie.

Hadynkowce! Czas wysiadać. Iść pośród zieleni,
Która całą okolicą pod wieczór się mieni
Drogą przeszli przy kościółku, z gorzelni zrobionym,
Przyglądają się pastwiskom i krowom dojonym.

Zaś przy cerkwi w domu popa jest chyba dziś gala.
Bryka stoi, kilka koni związanych do pala.
W nasze święto się zjeżdżają? Może jakieś śluby?
Tak, po koniach ja miarkuję, że nadjechał luby.

Popi gości wciąż przyjmują, narady, bankiety,
A przy chatach ich to stoją , jakoby pikiety.
Gdy Cielecka wyjechała, a pałac był pusty.
No, to w sierpniu każdy wiedział.

W okolicy to nikt nie miał radia na etery,
Co najwyżej lud czytał w gazetach litery.
Tylko plotka biegła szybko, a ktoś ją rozsiewał.
„ Ukraina chce Hitlera”.każdy dziad to głosił.

31

„ Władza Ludu” inny głosił, cicho i dyskretnie.
A robił to niby żartem, rolę swą grał świetnie.
Rząd wyraził się już jasno: kto panikę sieje!
Ale schwytać oberwańca, no jak, gdy on wieje?

Aż wybuchło coś potwornie. Okrzyk- wojnę mamy!
Michałowi ręce padły, rzekł on, będę z wami.
Nim się każdy coś obrobił, były już Sowiety.
Jakoś szybko siedemnasty? Jakby z ziemi krety!

32

Rozdział II

Zmiana z dobra na zło

Mama mówi w ciemnej izbie, proszę was ,dziewczynki,
Wiersze ludu proszę mówić, mówić jak godzinki.
Wróg jest w kraju, trzebi naród. Kolumny wypędza,
W dzień ich wejścia nastąpiła tu trwoga i nędza.

Józia woła, mamo, zacznę, mówiłam w pałacu,
Tam dostałam duże brawa, tu się chyba wzniecą
Dziedziczka mnie całowała, mówi: patriotka,
A ja przecież kotki lubię, jestem niania kotka.

„ Na Podolu biały kamień
Podolanka siedzi na niem.
Siedzi ,siedzi ,wianek wije
W białe róże i lelije. „

Nie umiałam ja do końca . To było tak krótko.
Więc zaczęłam nowe mówić, wyraźnie, cichutko.
Cała sala mnie słuchała, mateńko ,słuchali.
Nikt nie chodził, przystanęli, wszyscy w miejscu stali.

33

„ Nam dzisiaj tak w duszach, jak kiedyś się wiosna,
Z zimowej wyrywa niemocy.
To smutek i żałość, to zorza radosna,
To rozpacz jak wicher północy.

Ach! Kiedyż za Ciebie w bój skoczym spragnieni,
O Polsko, ty matko miłości?
I kiedyż przy huku dział,trzasku płomieni
Podniesiem okrzyk wolności?

I kiedyż uczynim, swobodni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?…..
Ach! Kiedyż na ziemi już nikt nie zapłacze
Prócz rosy pól naszych zielonych? „

Powiedz, Józiu, a kto tam był z pałacowych ludzi?
Pan Cielecki był w mundurze? Nie, tylko dwaj słudzy.
Podawali nam na tacach, taca jak pół stołu,
Lokaj rękę do ramienia to miał całkiem gołą.

Były torty z wisienkami i wałeczek z makiem,
Lokaj to nam w rękę dawał, zaś podwójnym hakiem
Do popicia to szklaneczki. Mamo, było śmiechu.
Tej szklaneczki nie postawisz. Chyba, że z uciechy.

34

Obrazy na ścianach były, rycerzy na koniu.
Oraz para zakochanych, wśród kwiatów ustroniu.
Ona to jakby w koszuli, rzekłam, to firana.
A dziedziczka się uśmiała- dziecko, to piżama.

Obraz wielki był jak ściana. Poręcz dla ochrony.
Patrzylim zaczarowani w pasteli kolory.
Pamiętam, kto namalował. To był obraz Muchy.
Mucha mała, obraz wielki. Na obrazie duchy.

Pani Anna powiedziała, Czech ten stworzył wiele.
Obrazy są takie dwa, „ Słowian epopeje „
To jej ojciec kupił płótno. Kupił w Ameryce.
Pani Anna, gdy mówiła miała piękne lice.

Obchodzilim cały pałac. Tam na ścianach rogi.
Głowy dzika, łosia, sarny, sokoła bez nogi.
A tapczany kryte skórą, kominek, dywany.
Pelargonie w każdym oknie, oleander znany.

A przy domu muszkatelnia, szkło z każdego boku.
Drzwi też szklane, nie na skobel, zawiązane z troku.
Trawniki i klomby z przodu, w środku paciorecznik,
Kwiat ma inny ale duży, liście jak słonecznik.

35

W trójkę chcielim objąć lipę, lecz nie dało rady,
Z lipy cała tam aleja, a wśród dziewcząt zwady.
Ile lat mają te drzewa? Ja mówię, dwa wieki,
Ale Basia Matyjewicz – sześć, rykła,….ją w kluki

Zaraz Oleś zamalował garścią liści lipy,
On uciekał wokół drzewa ,a miał bose stopy.
Ona chciała mu za kołnierz wrzucić pół maślaka,
Wesoło tam bardzo było, nie żadna tam draka.

Mamo co to jest piżama? To nocna koszula.
U bogatych bardzo ludzi jest cienka jak tiule.
Lecz mów dalej. A wojskowych to nie było widać?
Nie ,mateńko. Był tam chłopiec, zaczął konia siodłać.

A kobiet to nie widziałaś? A była kucharka.
Bylim w kuchni, niecka stała, a w niej sama skwarka.
Garnek z gliny, tam wlewała z patelni te tłuszcze.
A słoniny cały stół był , odbijał się w lustrze.

Ładnie, Józiu, deklamujesz, mówcie równo , cicho.
By za okno coś nie wyszło, no, bo będzie krucho.
Czy któraś chce deklamować? Może Antoś, proszę….
Jadzi nie ma, a więc chłopcy, głosy wasze znoszę.

36

Znam ja jeden taki wierszyk. Znają go tu kmiecie,
Czy mam mówić? Wy go znacie i to dobrze przecie.
Mój syneczku, w noc poezji wzmocnim tobie ducha,
Zobaczymy ,co też powiesz? Walercia cię słucha.

„ Gdyby orłem być
Lot sokoli mieć
Skrzydłem być sokolim
Unosić się nad Podolem.
Tamtym życiem żyć.

Tam bym noc i dzień
Jak zaklęty cień
Jasnym okiem w noc majową,
Nad kochanki swoją głową,
Do poranka śnić.”.

Antoś najpierw mówił czysto, później zaczął nucić.
Zwrotkę jedną tak przeminął, szept jednak chce rzucić.
I zaśpiewał tak jak umiał. Śpiewał doskonale,
Madzia słucha swego syna. W wieczór ma tu gale.

„ Tak bym noc i dzień
Jak zaklęty cień
Jasnym okiem w noc majową
Nad kochanki, swoją głową
Do poranka śnić”

37

Ukończyli i jest cisza. Mamo, a do szkoły?
Madzia nie wie co powiedzieć, a podstawia koły.
Co ty ,mamo?! Taty nie ma! Drzwi zawsze otwarte!
Lecz nie dzisiaj. Obce wojska. Nastaw z wodą kwartę.

Antek nabrał kwartą wody. Dwulitrowy kubas
Miał emalię obtłuczoną. Odsunął też zakwas.
Podrzucił trzy drewka małe. Mamy się nie pyta.
W ciemności czerwieni nabiera metalowa płyta

Do szkoły? Zobaczym rano. Teraz do leżenia.
Ja posiedzę jeszcze troszkę. Obejrzę też mienia.
Choć przez szybę. Czy też cienie nie krążą jak duchy,
Bo to wszystko dziś możliwe. Wszędzie są oprychy.

Knot skręciła, lampa zgasła. Patrzy na podwórze.
Jednak ciemno, nic nie miga. Brysio śpi przy budzie.
To ją trochę uspokaja. Siada więc przy stole.
I ocenia, obmacuje całą swoją dolę.

Przyszła wojna, będą zmiany. Sowiety zapłacą!
Za przegraną. Mścić się będą. Jak dzieciom tłumaczą?
Jak sąsiedzi swoim dzieciom? Wszyscy osadnicy!
Nikt w Zarębie nie pochodzi z tej tu okolicy!

38

Zaczekamy więc do rana. Warto też pilnować.
Czy będziemy, mój Michale, Cczy będziem żałować?
Że sprzedalim swe legaty. Ech! Tam też jest wojna!
Może nawet jeszcze gorsza. Szwaba siła zbrojna.

Tak rozmyśla sobie Madzia w pierwszy wieczór wojny.
Siedemnasty to jest wrzesień. A tu obcy zbrojny.
Gdzie ty teraz ,mój Michale. Poszłeś z gołą ręką.
Czy powrócisz ty do domu? Czy zakończysz męką?

Zasnęła przy stole Madzia. Troska ją zmorzyła.
No, a rano przy udoju jakoś się kręciła.
Podchodziła też do bramy. Może kogoś ujrzy?
Jest tam jakiś, dość daleko, ale czy się zbliży?

Wyjść nie chciała poza bramę. Wszak nikt nie wychodził.
Wróbel w wodzie ze swą panną po kałuży brodził.
Czy do szkoły dzieci ruszą? Chyba nie, brak ruchu.
Antoś, nie wychodź z chałupy. Schowaj się ,mój zuchu.

Jeśli cisza będzie dłużej, znaczy tarapaty.
Lęk jest zbawczym ostrzeżeniem. Ludziom grożą baty.
Tak do syna powiedziała, Antek wrócił w izbę.
Lecz nie wyczuł aby mama wymówiła groźbę.

39

Po południu co niektórzy, to wyszli po paszę.
Dla krowiny rzepy narwać, popatrzeć na ptaszę.
Co zrywało się przed koniem,mrowiem albo stadem.
Uleciało kilka metrów i na rżysko spadem

Raz przepiórki umykały wśród liści kapusty,
Ukazując swój niewielki, ale kuper tłusty.
Przepióreczki choć nie wielkie ,ale wielce apetyczne,
Dziedzic zaspał ,bo gromady są nadzwyczaj liczne.

Kuropatwy to z hałasem, trzepotem głośnawym,
Wnet siadały w kartoflisku, z ubarwieniem szarym.
Ich też było tu najwięcej. Straszyły koniska,
Bo dawały się podjechać, a zmykały z bliska.

Krów na polach dziś nie było. Zostały w oborze.
Konie z wozem wyruszyły. Pola nikt nie orze.
I pomyśleć, wieś zmartwiała, bo są obce wojska.
Których tutaj nikt nie widział. Niech to ręka Boska!

Jaskółek już dawno nie ma, bocianów też chyba!
Jeno tylko te kuraki. Czy na nie ktoś dyba?
Może dziedzic? A stajenny? Gdzie tam cisza w koło
Ptaki widać, że się proszą na rożen, rosoło.

40

Tak martwota tu minęła, nadeszła niedziela.
Antek kolasę rychtował. Pora do kościoła.
Madzia to chce do Czortkowa. Tam Jadwiga chrzczona,
Wio ! Koniku. W termos kawa, z jęczmienia palona.

Antoś, wjedziem w Sobieskiego, a postój na rynku.
Ty przy koniu pozostaniesz, a przy mnie z dziewczynką
Pójdzie Franio, Maryjanek, tam znajdziem Jadwisię.
Wór z obrokiem zaś postawisz koniowi przy dyszlu.

Od Wygnanki zajechali. Na rogatce warta.
To cywilna jest milicja i o broń oparta.
Czerwone u nich opaski, gęby zakazane.
Wjazd wzbroniony. Zawracajta. Choroby lizolem gnane.

To dur brzuszny albo tyfus. Ujechać skąd przyszli.
Antek trochę się upiera. Już broń ma u piersi.
Wjazd zamknięty! Uchodzi szybko! Mama skręcić zmusza.
Strzały słychać tam na dole. Koło sobie skruszę!

Zawracaj ty, synek ,szybko. Ołtarzyk w szkole.
Ja też słyszę, tam za mostem strzały są na dole.
Zawrócili wraz z innymi. A to ci zdarzenie.
Wojna była, tak nie było! Wielkie to zdziwienie.

41

A po drodze mówią wszystkim, co się wydarzyło.
Wszyscy z drogi zawracali. Kilku to się gziło.
Antoś do swej wsi zajechał. Zatrzymał przy szkole.
Sąsiad podszedł i tak mówi : nie stawaj na chwilę.

Szkoła dawno jest zakryta. Uczyciele zdjęte.
Puste izby, puste łóżka. To miejsce przeklęte!
Madzia mówi: Antek, w dom swój! To czasy skażone.
W dworze była też kaplica. Czy tam jest strzeżone?

W dworze stoją Ruskie wojska. Próbowałem rano.
Nim ja podszedł tam pod bramę, bagnetem mnie zgnano.
A to wyszła nam niedziela. Sąsiedzie, dziękuję.
Niech sąsiadka lepiej milczy i tak nie pyskuje.

Wielu takich ,co donosi. Czuję ambarasy.
I kłopoty, a to wielkie do chłopskiej tej klasy.
Wiem, jak było tam za Zbruczem. Będzie to i u nas.
Jeno wolno, pomalutku. Przyjdzie tu ten czas.

Dziękuję za dobrą radę. Dzieci ,też słyszycie.
Złoto było zaś u Greków. Lepiej, że milczycie.
Jak mąż wróci, to zaprosi sąsiada na wino,
Tak jak żyję, jeszcze mnie tak nigdy nie przegnano.

42

Zajechała Madzia w chatę. Z daleka dym widzi.
Chyba Michał pali w kuchni. Tak, w oknie on siedzi.
Witają się przytuleniem. W ucho jej zaszeptał -
Nie pytała więc przy dzieciach. On też dzieci witał.

Dopiero nazajutrz rano sami przy udoju
Pogadali, co też przeżył. Było już po gnoju.
Mleko stało w konwiach ciepłe. Chłodziło się samo.
On jej krótko opowiedział, jak Czortkowo brano.

Gdy sprzedałem swoje masła, sery i śmietanę,
Było jeszcze przecież rano. Czortkowo jest brane.
Sobieskiego pełno karet, powozów , powózków,
Ludzi strojnie też ubranych w tiule z modnych chustków.

Kiedym wkroczył w Sobieskiego, z pleców sami brali
Moje masła, moje sery, Wszystko rozwinęli.
I płacili. Mam kieszenie pełne od „Górali”
Co zakupił u mnie któryś ,wnet w granice gnali..

Aż tu nagle ktoś zakrzyknął : bolszewiki idą!!
Chcieli jechać, a tam stoi taki zwany gnidą.
Ma opaskę, ma karabin. Stój! I daje ognia!
Zamęt zrobił się straszliwy, to było do dnia..

43

Samochody to chcą jechać, a milicja strzela.
Korek zrobił się w ulicy. Naginęło wiela.
A gdzie wojsko? Wciąż pytają. Gdzie nasze kopisty?
Słyszę strzały, a przy głowie małych kulek świsty.

Przez ten korek więc zostali, konie bryki, ludzie.
Przez zaułki ja chcę w pole, ulegałem złudzie.
Polne drogi obstawione. Wszędzie jest milicja.
Przespałem u znajomego, tego Mikołaja.

On mi drogę nową wskazał, płoty rozsuwalim,
I rozeszlim się w dwie strony. Na miejscu nie stalim.
Tak doszedłem ja tu miedzą, do Zaręby, Madziu.
W swoim kraju ja się kryłem. Zapomnij, kochasiu.

Ja też byłam na rogatce jako pies przegnana.
A przed szkołą, przez sąsiada, cicho ostrzegana.
Puste izby, puste łóżka, cisza, A gdzie ludzie?
Kto ich zabrał? A gdzie tera? Tyle dni o głodzie!

Słuchaj, Madziu, ty bądź w domu. Dzieciaki przy tobie.
Ja objadę trochę pola. Buraki obrobię.
Te dwie furki, to przywiozę do kopca pod słomę.
Dbaj o Józię i Walercię, bo one są chrome.

44

Z mleka ,masła rób zapasy, aż Czortków otworzą
I do zbytu to warunki jakiekolwiek stworzą.
Tak zmówiła się rodzina bez słowa i bez gestów,
Każde swoje zaraz robi, skromnie jak za postów.

Postanowił wjechać w pole i dobrnąć do lasu.
Ten las był do Hadynkowic, dalej na Szwajkowce.
Obluzował swą kłonicę z prawej strony fury,
Spróbował ją kilkakrotnie, złe mogą być goście.

Jechał on tam sam nie wiedząc, po co i dlaczego.
Miał buraki rwać na furę, o tam, z pola swego.
Nakaz jakiś był wewnętrzny, dążność poza zmysłem,
Nieraz w las ten też podchodził wraz ze swoim bydłem.

Wypasał je na polankach, susz zbierał na furę,
Znał te strony, a więc jechał, przegryzał cebulę.
Lecz by mylił się tu każdy, mówiąc, tępak jedzie,
Łeb spuszczony, nieruchomy, kołnierz, nos na przedzie.

On to wiedział, że w tym lesie, jest domek myśliwski.
Gdy jest pusty, nie szczekają żadne w borze pieski.
Lecz jeżeli ktoś nocuje, to pies z dala warczy.
By nie zbliżać się do niego, popatrzeć wystarczy.

45

Minął pola urodzajne. Są krzewy i krzaki,
A za nimi to bór czarny, tam to jeno ptaki.
Scieżyn mało, zwierza dużo, duchy, pokutniki.
Nie raz kryli się przed prawem zwykłe łobuziaki.

Koniec września, dzień jest krótki, teraz przedpołudnie.
Wiater gwizdał cicho górą a zawodził złudnie.
Dróżka wąska w jedną furę, dwie się tu nie miną.
Nieraz sarny tuż przebiegną i w chojarach giną.

Za godzinę był na miejscu. Stanął, nadsłuchuje.
Chata drzwi ma otwarte, coś go w środku kłuje.
Ma niepokój, zejść czy nie zejść? Czy zawrócić konia.
Jakiś instynkt ciekawości do zejścia go skłania.

Widły z tyłu ma na wozie. Patrzy w okiennice,
Tutaj pany przywozili do grzechu pannice.
Teraz cisza, teraz spokój. Związał swoje lejce.
Ale a z wozu zeskakując stanął na butelce.

Zachwiał trochę się na nodze, spojrzał w drzwi otwarte.
Tam zaś w głębi wisiał człowiek, brzuchy miał rozwarte.
Włos mu stanął, zdrętwiał cały. Podszedł, by rozpoznać
Po ubraniu, był to lokaj. Trudno jest tu ustać.

46

Much są roje. Ale Michał wchodzi do tej sieni,
Nic dziwnego, na jelitach robak to się pleni.
Wszedł do izby. Meble stare, pluszowe, obfite.
A na sofie przy kominku, widzi tam kobitę.

Pokręcona dziwnie cała. Od połowy goła.
To, co widzi teraz Michał ,to o pomstę woła.
Obejrzał się jeszcze trochę, opuścił pałacyk.
Śmierć męczeńska w chacie siedzi. Potknął się o patyk.

On przypuszczał kogo spotka. Innego rodzaju.
Więc zdążyli zwiać na Węgry. Do innego kraju.
Z tego był zadowolony. Wpadły tylko płotki,
Ale koniec ich straszliwy, gorzki a nie słodki.

Wyjechał pośpiesznie z boru, zdąża w buraczysko,
Rwał buraki i na razie rzucał na kupisko.
Po południu wrzucił na wóz, Jechał wedle szkoły.
Budował ją wspólnie z każdym. Tam dyrko wesoły.

Dyrkiem to był Chołowaty, pół Polak, pół Rusek
A wesoły stał przy bramie. Czy najadł się klusek?
Co tam w szkole? Już normalnie. Trochę bylim skryci,
I wypadkiem takiej klęski straszliwie przybici.

47

No, a pani Domarecka? Jest , wróciła ona.
Tak jak wszyscy była w lesie. Trochę przerażona.
W którym lesie? No, w tamtym , wskazał bór czarny.
Dreszcz Michała przeszył straszny. Szkolny plac jest gwarny.

Jest kierownik, uczyciele, świetlica, modele.
Nad tym wszystkim Chołowaty. On tu stał na czele.
Wiedza wielka, umysł duży, teatrzyk, muzyka.
On prowadził i on także szkolił oficerka.

W Przemyślanach były kursy oficerskiej rangi.
Chołowaty je prowadził. Historii, powagi.
Był logikiem pełnym taktu, ostoją kultury.
Ceniono go za wykłady , słusznej postawy.

Michał pyta kiedy lekcje? A będą pojutrze.
Domy mamy splądrowane, pustki w każdym kufrze.
Życzę panu powodzenia, cześć! Czołem ,do jutra!
Z Domoracką, to jest świetna pedagogów para.

Jesień była bardzo znojna. Kopcowano płody.
Michałowi to pomagał Antek, chłopak młody.
Józia także liść czyściła z brukwi i buraka.
Tak do chłodów zapełniona była każda paka..

48

Rozdział III

Wywózka do tajgi

Mroźno było ,bo był luty. Śniegi po kolana.
Rok był nowy, już czterdziesty. Ich chata zawiana.
Nocą były wciąż zadymki. Wiatr kręcił w kominie.
Nie za wiele on przeszkadzał wędzonej słoninie.

W czas zadymki ,wiatr wyje. Psa też nie usłyszysz.
Chyba siebie pod pierzyną, gdy z ciepłoty dyszysz.
Uszczelnione są obory, a w chatach okienka,
Mchem na dole, pakułami, w nich szyba maleńka.

W taką noc ciemnawą, ciężką, gdy gwiżdżą zawieje,
Michał budzi swoją Madzię. Posłuchaj, deszcz leje.
No, nie marudź, jest zadymka. Madziu, słyszę głosy!
Niemożliwe! Toć śnieżyca! Michał idzie bosy.

Do okienka na ulicę. Skrobie palcem szybę.
Jakieś głosy, jakieś cienie przed chałupą widzę.
Chyba diabły te z powroza, co to się zerwały,
Aby w taką porę pieską rozmowy gadały.

49

Ale wstała, bo są śmiechy, od drogi, od płotu.
Poskrobała szybę palcem, odgłosy omłotu?
To ramiona dla rozgrzewki biją o kożuchy.
Jeszcze ciemno, ale w śniegu konie albo duchy.

Chyba sanie. Chyba konie. Czego pies nie szczeka?
Bo za zimno, rzecze Michał, i leniwy jucha.
Madzia znowu skrobie szybę. Michał ,wciągaj spodnie.
Coś tu mi się nie podoba. Tutaj im wygodnie?!

Skupu nie ma, ni odpustu, ani spędu zwierza.
Sama też po garderobę po ciemności zmierza.
Ubierają się rodzice. Antek już się budzi.
Co jest ,tato? A przed bramą widać obcych ludzi.

Jak stanęli, to pojadą do stogów po siano.
Oni stoją dwie godziny. Niedługo jest rano.
Antek też więc odzież wciąga. Tajemne zjawisko.
Podchodzi do szyby, patrzy. A szczekało psisko?

Nie, nie szczeka, nie ujada. Wiatry pogwizdują.
Mrozy duże ,bo na szybie wciąż kwiaty malują.
Że też stoją w tę pogodę, jakieś pokutniki?
Nawaliła płoza komuś? Spadły naszelniki?

50

Antek chucha w białą szybę. Tych sań, to aż troje.
Michał ,co to? Może napad? Michał, ja się boje!
Napad chyba by się odbył, coś im nawaliło.
Może koń przy saniach upadł? Może coś się gziło?

Do lasu po suszkę jadą, albo robić zrywkę.
No i tutaj przystanęli, robią se rozrywkę.
To aż stoją trzy godziny? Akurat pod bramą!
Antek, zajmij ty się trochę, zajmnij ty się mamą.

Ja wyskoczę do wozaków. Zaciągnę języka.
Nie! Nie wychodź! Stój szalony, póki cała grdyka!
W Kolędzianach patroszyli rodzinę cichaczem,
Uszli cicho, niewidzialnie, jakby uszli z wiatrem.

A wiatr wieje, jest w kominie. Śnieg jak widać prószy.
Niech tam stoją. Zobaczymy, może ktoś się ruszy?
Jednak widno prawie było, a sanie wciąż stoją.
Tym patrzącym przez okienko aż w oczach się troją.

A bo dziwne to zjawisko. W praktyce nie znane.
Jeśli ktoś jest już w potrzebie, prosi i jest mu dane.
Ale ci w bramę nie wchodzą, lecz ją tarasują.
Michał mówi tak do Madzi: oni nas pilnują.

51

Co ty mówisz? Antek znowu przez szybę spogląda.
Ojciec, macie chyba rację. To na to wygląda.
Madzia chce rozpalić w kuchni, Michał jej zabrania.
Zgońże wszystkie dzieci z wyrka. Szykuj do śniadania.

Nakarm tęgo. A po cichu. Bez dymu z komina,
Mnie to coraz mocniej gnębi, gniewać mnie zaczyna.
Niech żołądki będą pełne. Z komina wędzonkę.
Nie pal w kuchni ,niech pomyślą, żem wysłał grażdankę.

W razie czego ,ujdziesz w pole. Do Dziuni się przerwiesz.
Co się stało, to swej córce po cichutku powiesz.
Ja przerywam się do Lwowa, do wielkiego miasta,
Zimno im tu, bo co chwila każdy ręką chlasta.

Madzia budzi Waleriankę, chłopców,Józię śpiocha..
Ona zawsze tak mówiła, że sen ona kocha.
Ubierajcie no się ,dzieci, zmyć buzie w miednicy.
Mamy obcych gości blisko, stoją na ulicy.

Ruch jest w izbie, w której mroczno. Knot nie zapalony.
No, a dzieci jak to dzieci, jedno drugie goni.
Ale gdy już usłyszeli, że goście za bramą,
To spokojnie się zrobiło, szepczą niską gamą.

52

Już jest widno. Już jest ósma. To dziesiąty luty.
Dobrze, pomyślał gospodarz, że koń ostro kuty.
Dziś śmietanę ma odstawić do skupu przy stacji.
No, a dzisiaj to akurat ma jej dużo więcej..

Ktoś na koniu do nich jedzie. Oznajmia to Antoś.
Żołnierz w bramę, tato ,wchodzi. Do domu go zaproś.
Michał drzwi swoje otwiera. O co chodzi ,władzo?
Sami Lachy z atakami to se nie poradzą.

Chcemy was od tego chronić. Wysłać w lepsze miejsca.
Dla waszego tylko dobra. Wpuście mnie tu gościa.
No, a kiedy nas weźmiecie na te lepsze sioła.
Natychmiast ,szykujcie buty. Komisar gaduła.

Tam was czeka wspólna ziemia, zasady, opieka.
No, a tutaj Rusin chwili odpowiedniej czeka,
By was napaść, obrabować, żebro kosą złamać.
Mówił to tak wszystko szczerze, a potrafił kłamać.

Michał milczał, bo zrozumiał, że tylko milczenie,
Ocali ich w takiej chwili. Gryzł duszę szalenie.
Ale Antek młody chłopak i trochę porywczy,
Gryzie wargę, skomli cicho, jako kocię piszczy.

53

Chce się rzucić na wojaków. Wołać, śmierć, zostaję!
Nie pomyśli charakteru, z sadybą rozstaje.
Ruszył nawet by odgonić sołdata od szafy,
Nim drgnął, patrzy, lufa mierzy. Nie rób, chłopak ,gafy!

Stoj! Ty nie rusz nawet okiem. Bo ubiju tebia.
Najpierw budiet przeszukanie. Po co pruć ci trzewia.
Stoj jak stałeś. Broń szukamy. Doczki do sań poszli.
Kulka, którą możesz dostać, to wcale nie boli.

W Antku jednak krew się burzy. Szafy odsuwają.
Między sobą nie po rusku, a jakoś gadają.
Jest ich sześciu w całym domu, drzwi jeden zastawia.
Nura można dać w okienko. Tu się zastanawia.

Spojrzał chłopak na tatusia. Tato, dajesz zgodę?
Może jakoś uratuje swoje życie młode.
Wzrokiem wskazał białe szyby. Tato ,daj mi znaki?
Ojciec skarcił miną syna, Stój! To skok nijaki!

Przecież pies ciągle ujada, sołdat na podwórku.
Jak ty, synu ,się wydrapiesz taką małą dziurką.
Łóżka także odsuwają, podważają deski.
Tato, prosi wzrokiem Antek, tam jest żywot pieski.

54

Ojciec zgromił syna wzrokiem. Wszak jeszcze żyjemy!
Jeszcze Ona nie zginęła, choć w dybach będziemy.
Krew w Antosiu wolno spada, statkuje się serce.
Będzie biło, on tak myśli, nawet w poniewierce.

Rozkaz ojca, rozkaz Boga, sprężynowe nogi
Usadowił w stopę całą, oparł o podłogi.
Z tyłu za nim stał z bagnetem, gotowy do dźgania
Sołdat czujny, chociaż głowa, to jego barania.

Antek widać spuścił głowę. Twarz jemu blednieje.
Przez otwarte ciągle odrzwia mróz do chaty wieje.
Tu się zmieni lokatorstwo i zmieni ciepłota,
W chwili kiedy oni wyjdą, pod bronią za płoty.

Komisar zachwala miejsca. Spieszno brać pakunki.
Ładować co ciepłe, grube w podstawione sanki.
W godzinę ruszyli w mrozie. Na stację Wygnanka,
W zagrodzie wszystko zostało, koń, bydło i kanka.

Ja mam córkę niedaleko, zabiorę ją z sobą.
Nie bieduj, córka już wzięta. A z tą samą dobą.
Spotkacie się przy kolei. Tam was wiozą sanie.,
Ja nie znaju miana sioła, jak jest jego zwanie.

55

Ale tam budziot spakojna, a tu rżną wam głowy.
To nie lepiej się przenosić, chociaż teren nowy?
Tak tłumaczył im komisar. Uczynny. Pakował.
Ukraińców do pomocy to jednak nie wołał.

Nie miał widać zaufania do braci Rusinów.
Bo pod nosem, a cichutko, lżył tych sukinsynów.
Szedł przy wozie, przy Michale. W chacie szukał broni.
Więc pomyślał, może w betach? Oczami tam goni.

Do południa dojechali. Wagony bydlęce.
W środku dziura na odchody, rąbana na prędce.
Z boków prycze, okien nie ma, zabite deskami.
Świat oglądać to z nich można, lecz tylko szparami.

W taki wagon oni weszli i inne rodziny.
Wysiedlenia inni głoszą te same przyczyny.
Oddalać się im od torów, pod groźbą, nie lza.
Sołdat bagnet w karabinie bardzo długi ma,

A sołdatów jest dość dużo, nawet na wagonach.
No ciekawe, ilu ich tam będzie w nowych stronach.
Tak pomyślał sobie Michał, ale nic nie mówi.
Dzieci wszystkie są tu w kupie. Sam się trochę dziwi.

56

Józia, dziewczyna wstydliwa. Mamo, a jak kupę?
Za wagonem sołdat stoi, trza rozwiesić kapę.
Kto ma sznury? Porozciągać od boku do boku,
Jeśli będzie ktoś w potrzebie, to stanie w rozkroku.

Wszystkich to tak zaskoczyło, że zwiększają oczy,
Jak to tutaj, tak publicznie? Każdy wzrokiem toczy.
A ludzi jest aż czterdziestu, co młodsze to skomlą,
Trzeba robić więc parawan, zanim w majtki zrobią.

Józia pierwsza zapytała, co będzie jak trzeba?
Nikt nie martwił się o brzuchy. Józia , matki chluba.
Ale sprytna to dziewczyna, a zapobiegliwa.
No i taka jest uczynna i wcale nie chciwa.

Sznurki jakoś się znalazły. Parawan zwieszono.
Wraz z ostatnim supłem sznura i kupę kończono.
Jakaś pani to do Józi- tyś mądra dziewczyna.
Że nikt nie wpadł na to wcześniej. Nie cała godzina.

Tak też było. Trzy dni stali. Zwożono wciąż sanie.
Czarnowozy, Czarnokuńce, Kolędziany gnane.
Wagony się zapełniały. Targano wciąż bety.
A sołdaty wkoło stoją i robią rozwiety.

57

To ciekawe, jeść nie dają. Chcą głodnych zamrozić?
Ale po co? Chyba ,żeby daleko nie wozić.
Sztywnych za nogi wyciągną,a transport się wróci,
No i nowych załadują. Potem się wyrzuci.

I tak w kółko, mówi Antek. Chłopak dość czupurny.
Ojciec zganił go natychmiast. Synu ,nie bądź durny.
Może ktoś tu podsłuchuje. Zostaw to w milczeniu.
Zapamiętaj, że w tej chwili, u złego tyś w cieniu.

Chłopak splunął, ścisnął pięści. Widział, źle się dzieje.
Mało, że mróz nadal trzyma, wiatr przez wrota wieje.
Nie zamknięte. Taki prykaz. Tato, to niewola!
Tak, tak synku, lecz żyjemy, póki Boża wola.

A co dalej? Może pryskać? Ustrzelą jak kaczkę.
Posterunki są też dalej. Nie miniesz żołdaczkę.
Są też także na wagonach, dla dobrego strzału.
Wszak nie można się oddalać dla oddania kału.

Tylko w dziurę. To „ciepłuszka”. Wagon tak nazwali.
Jak stąd pryśniesz, zobacz w szparach. Tak se rozmawiali.
Antek, co to był gorączka, rację przyznał tacie.
I pomyślał, chyba jadąc, dążą ku zatracie.

58

Jeść nie dają trzecią dobę,.Tak oni zamorzą!
Antek spojrzał w szpary okna. Ich bagnety grożą.
Józia też przy nim stanęła, rozmyślasz, braciszku.
A on na to nie rzekł słowa, głasknął ją po brzuszku.

Zrozumiała. Wola Boża! Śmierć z głodu lub sztychu.
Komisara tu wspomniała. Fałszywy oprychu!
Tak wywozisz w lepsze miejsca. Pociotku Lucypra!
Ty przebiegły wężu, gadzie. Gadka twoja chytra.

Józia, co to prawą była, nie znała kręcenia.
Nie wiedziała, co to kłamstwo. Czy słowo się zmienia?
Nie spotkała się z tym w domu, nie spotkała w klasie.
Łgać do kogoś? Fałsz mieć w głosie?

Nigdy się z tym nie spotkała. Tak wchodziła w życie.
Nigdy też ci nie skłamała. Za to w domu bicie.
Prawo idź przez życie, córko. Prawda cię wyzwoli.
Nauczyciel w klasie mówił: Józiu, kłamstwo boli.

Gdyby nie wzięte zapasy. Jadzia z małym synkiem.
Co by było? Ciarki biorą. Człowiek nie jest pieńkiem.
A Franciszek, Marian przecie, Walercia dziewczynka?
Gdyby nie ten chleb domowy i wędzona szynka?!

59

Józia patrzy w szpary deski. Trzecia doba mrozu.
Już nie gnają ludzi pieszo i nie wożą płozą.
Nikt nie gwizdał. Nie ostrzegał. Pociąg szarpnął, ruszył.
To nie pociąg, nie pasażer. Mówić ktoś tu raczył?

Pasażer ma zawsze bilet. Wie też dokąd zmierza.
Nikt nie spytał w tym wagonie. Bo to tylko zwierzak!
Głodu w życiu nie zaznali! Nu, was nakarmimy!
Roboty także nie umieją. Nu, was nauczymy!

Taka tu jest też różnica. Między tym Michałem,
Co to jechał na Podole z majątkiem swym całem,
Wówczas jechał i miał bilet. Znał stację wysiadki.
Na peronie zawiadowca udzielał porady..

Prosił nawet drzwi zamykać, otwierane okna.
Tu deskami są zabite, a na osiach „glina”
W jednym tu jest podobieństwo, Pociąg jednak ruszył.
Czarnym dymem, tak jak wszystkie straszliwie ci kurzył.

Kto mógł tylko, to spoglądał w szpary z ciekawości.
Chociaż dym zasłaniał widok, każdy pejzaż pieści
Swoim okiem, bo chcą wiedzieć i mieć rozeznanie,
Dokąd wiozą niewolników, bolszewickie dranie.

60

Trasę także obserwują, Józia z bratem Antkiem,
Józia bardziej z boku stoi i ogląda kantkiem.
Pociąg szybkości to nie ma. W szparach jest co widać.
Przy nasypach torowiska, miga nieraz postać.

Obstawione z boku tory! Antek w głos ogłasza.
I niektórych ,co myśleli to trochę odstrasza.
Jest Husiatyn ,woła Józia. A pociąg nie zwalnia.
To granica przecież państwa. Już słychać stukanie.

Tak jakoby kroki marszu ,to mężczyźni wstają.
Idą w miejscu ciężkim butem o deski stukają.
Niby cicho, ale mocniej niż koła wagonu
Bo inaczej, według swego hymnu, jego tonu!

Teraz cicho każdy mruczy, bo gardło coś dusi.
Pomalutku to przechodzi, a śpiewać on musi.
Już wyraźniej idzie tempo, już wyraźna mowa.
A z tej mowy, jako błyski słychać takie słowa:

„ Jeszcze Polska nie umarła
Kiedy my żyjemy
Co nam obca moc wydarła
Szablą odbijemy.

61

Marsz, marsz Dąbrowski,
Z ziemi włoskiej do Polski!
Za twoim przewodem
Złączym się z narodem.

Dziwne było to zjawisko. Tu wszyscy śpiewali.
Nikt nie siedział. Patrząc w oczy, wciąż śmielej se stali.
Antek chociaż w dal wpatrzony, wdychał wiry mrozu.
Jakby wyrwał się z uwięzi, z pęta od powrozu.

Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę
Będziem Polakami
Dał nam przykład Bonaparte
Jak zwyciężać mamy.

Marsz, marsz Dąbrowski
Z ziemi włoskiej do Polski
Za twoim przewodem
Złączym się z narodem.

Jak Czarniecki od Poznania
Po szwedzkim zaborze
Dla ojczyzny ratowania
Rzucim się przez morze.”

62

Im to się zdawało, tutaj, że tworzą rój pszczeli.
I dopiero gdy ucichli, słyszą inni pieli!
Pieśń od przodu, aż od tendra, niesiona jest z dymem.
I upaja tych przy szparach, upaja jak winem.

Naród śpiewa! Hymn swój śpiewa. Mazurka swobody!
Za granicą, już za Zbruczem ,co ma bystre wody.
Mazurek z wagonów słychać. Pieśń własnej krainy.
W dymie ciągłym, tu kraj obcy jest jakoby siny.

Widzi dobrze to zjawisko Józia przy okienku,
Pustka wszędzie, śniegi wszędzie. Nijakiego domku.
Strażników teraz nie widać. Głusz i śnieg. Pustkowie.
Jeśli krzykniesz głośno w szparę ,wrona ci odpowie.

Pociąg jakby się rozpędzał. Nie widać przystanków.
Nieraz w polu są ruiny starodawnych zamków.
Ale chat tu nie uświadczysz. Ale wyludnienie.
Tak niedawno, starsi mówią, było ich , …..szalenie!

Opętani wsio spalili. Wsio zarosło trawą.
Szczaw, komosa, przez lat kilka, jeno było strawą.
I wymarła okolica od Zbrucza do Dniepru.
Ludzkie mięso nie służyło, bez soli i pieprzu.

63

Gdy trzy doby już minęły, zawołał ktoś: Kijew!
A zawołał nie za głośno. Nie widział zza listew.
Deski szronem całkiem zaszły. Trzeba szparę tworzyć.
A więc łyżką coraz mocniej w lodzie trzeba drążyć.

Tak, to Kijów. Odczepili część pociągu. Stuki.
To parowóz odczepiają, zakładając haki.
Pojedziemy więc w dwie strony, ktoś to zauważa.
Głową kiwa, dalej milczy. Lecz okiem wygraża.

Jest bezsilny, jest tu rabem. Jest tu zwykłą rzeczą.
Chociaż wygląd, włókno z wełny, tym zarzutom przeczą.
Jeśli dobrze się ktoś przyjrzy to zobaczy ludzi,
Jak na razie po tygodniu, wcale nie są chudzi.

Pociąg ruszył sobie szparko. Poświstuje gęsto.
I opuszcza zamrożone, niegościnne miasto.
Nikt nie podszedł do wagonu. Dobryj dzień nie mówi.
Czyżby ludzi tu nie było? Nie mieli obuwia?

Takie miasto tysiącletnie. Chluba Wielkiej Rusi!
Brak mieszkańców? Czy ich zima w obcych domach dusi?
Może nie ma w nim nikogo? Może wymienieni?
To upłynie kilka wieków zanim się rozpleni..

64

W trzy tygodnie dojechali do stacji Rudniki.
Kirowska to była obłast. Surowiec na śnieżki.
Na Podolu śniegi były do kolan, do pasa.
Ale tutaj całe góry. To po prostu masa.

Czekały już na nich sanie i nie było czasu,
By rozejrzeć się w około. Wokół pełno lasu.
A czy były gdzieś budynki? Tor to był końcowy.
Tak powiedział sam do siebie, majster wagonowy.

Michał dostał dwoje sań. Sprawny załadunek.
Miał kto nosić. Antek, Józia, Jadwiga z bobasem.
Kipiatok dali przed drogą. To jedyny trunek.
Droga była bardzo długa. No ,dobę, wciąż lasem.

Miasto Łojno wita gnanych. Białym z drewna dymem.
Tu chałupek było kilka. Ściany bite zrzynem.
Może były ociosane ,ale z jednej strony.
Za domkami ,to dla owiec tam śnieżne wygony.

Ludzi tu nie zobaczyli. Skryci albo w tajdze.
Szkoła była, tam też spali. Chleb dali po pajdzie.
Dali także i waciaki, walonki, uszanki.
Picie w kubkach fajansowych, nie znali co szklanki.

65

Po przespaniu jednej nocki, na sanie i jazda!
Tu mróz zawsze, gdy koń stanie, to trzeszczy i gwizda.
Stępem szły te ich koniki. Michał obserwuje.
I gdy patrzy na ich żebra, to krew się gotuje.

Ruch ratował te szkapiny. Bokiem się wspierały.
I w ten sposób na swych nogach do przodu ci „rwały”
Najpierw to było sześćdziesiąt, a teraz trzydzieści.
Kilometry pośród śniegu. Znikąd żadnych wieści.

Ni gazety, ani ptaka. Woźnice niemowy.
Jednak ludzie, bo u góry mieli swoje głowy.
Chyba zakaz mówić mieli. Przymusowe mruki.
Może byli kastratami, albo zwykłe zbuki.

Może brak do życia chęci? Lub żywe roboty?
Skibę chleba ,gdy dojadał – to nie chleb, a gnioty.!
Michał wszystko obserwował. Stąd nie ma powrotu.
Nic nie mówił swojej Madzi. Nie dam jej kłopotu.

Dzieciom tego, co tu widział, też tu nie wskazywał.
Widać jednak, że ten Antoś, strasznie to przeżywał.
On też czuje koniec drogi. W ostępach barłogu.
Młody chłopak, życia pełen. Życie na rozdrożu.

66

Jechać naprzód w wieczne lasy, czy pryskać na boki?
Nie, tam bokiem to nie wyjdzie. Tam ze śniegu stoki.
Widać przecie, na trzy metry. Gdy wpadnie, nie wyjdzie.
Żółć zalewa młode serce. Umrzeć tutaj przyjdzie..

Zajechali do osiedla Kam, bo tak jest zwane.
A od rzeki to przezwisko osiedlu jest dane.
Tu na razie główna baza. Tu stoją baraki.
Wszystko z drewna. Ptaków nie ma, a gdy są- głuptaki.

W środku kojki są żelazne, a ściany z bierwiona,
Po nich owad łazi wstrętny. Pluskwy, mówi żona.
Michał toboł za tobołem targa i pilnuje.
Aby worek nie zaginął, Na śniegi wciąż pluje.

Zauważył, że gdy splunie, to w śniegu jest dziurka.
To ciekawe, czemu to tak, A plwocina ,to kulka.
Nim opadła, to zamarzła. W piecach napalone!
Chłop przebiegły, to już patrzy, a gdzie iść na stronę?

W baraku jest kilka rodzin. Zgoda i usługi.
Pomoc wielka, są ustępstwa, a nie żadne rugi.
Czy tu słońce będzie widać? Nic nie ujrzysz więcej.
Z boków lasy i zarośla. Tu tęsknota zmęczy.

67

Samotny to szybko padnie. Nadzieją rodzina.
Ona więzi głowie daje i przy życiu trzyma.
Chociaż nie jest to wyprawa, wypad lub wycieczka,
Można jednak życie stworzyć , na miarę człowieka.

Ot takiego jak woźnica, co się nie odzywa.
Lecz pod nosem to i przeklnie i wesoły bywa.
Nawet można się wykąpać! Bania na przysiółku?
Trzy tygodnie być w wagonie. A tu jak w kościółku.

Mycie ciała, pranie onuc, koszule i gacie.
No, niewiasty, zaległości już miesięczne macie.
Kobiety, to dobrze wiedzą jak z tego korzystać,
Więc od rana do wieczora z tary mydło pryska.

Madzia robi przymusową córek ciepłą kąpiel.
Potem Michał, trzech chłopaków, bo czarni jak węgiel.
Sam kolana swe ogląda, spoziera na pięty.
Rzepę siać by można było. Szoruje zawzięty.

Tak zaczęli na przysiółku, gdzie Kurzwa w korycie,
Swój tu pobyt. Zamieszkanie. Nowe swoje życie.
Na przysiółku jest też sklepik, Można chleb dokupić,
Jest też szkoła. Franek, Marcin poszli głowy uczyć.

68

Poszła także i Walercia, z rodziny najmłodsza.
Dla rodziców pieszczoch wielki, dla reszty najsłodsza.
Takim niby tu placowym był z imienia Wańka,
Człowiek dusza, chyba Ruski ,bo zaciągał z ruska.

Był on już po pięćdziesiątce. Przebywał tu z mamą.
Co staruszką prawie była, z Madzią trzyma sztamę.
Zapraszała na herbatkę, mowy zaś prawiła,
O przebytym życiu w Rosji. Jakoś sobie żyła.

Wańka mówi ,skąd ta dobroć. Historie obozu.
Otóż kiedyś był tu kurort, nie było kołchozu.
W tym kurorcie to Dzierżyński zażywał „wywczasów”,
Gdy ciężarki w kroku nosił. Nie opuszczał lasów.

Był więziony za swe bunty i za lżenie Cara.
Dobrze mu się tutaj żyło, w saunie jest para.
Teraz carskich zwolenników tu się trzyma krótko,
Do żywota, stąd nie ujdziesz. Tu nie poją wódką.

Nowe siły robotnicze, najpierw kopią drogi,
Lecz nie w ziemi ,ale w śniegu. A śnieg tutaj mnogi.
Szuflą trzeba na trzy metry w górę go podrzucać,
Doskrobać się do trawnika, lody zbierać, kucać.

69

Po tygodniu odśnieżania, do ścinania drzewa.
Latem w drzewie robią piętno, znak przerzynki miewa.
Na tym znaku trzeba piłą, niezręczna postawa,
Odziomek tutaj jest gruby, piła wolno suwa.

Lecz nim zaczniesz go piłować, śnieg trzeba odrzucić,
Śniegu w lesie wyżej chłopa. Trzeba się nauczyć,
Jak to zrobić? Co ze śniegiem? A miejsce dla drwali?
Gdzie uciekać , kiedy drzewo na śniegi się wali?

Józia z Józią od Boboli w tajdze w śniegu brodzą.
Po pniach wielkich, obsypanych, swoim wzrokiem wodzą.
Do pnia dostęp to jest trudny, zaspy aż do szyji.
W koło każdy trzeba obejść,, znak w dwa metry bili.

Drugi znak, to jest na dole toporkiem nacięty,
Tam to piłą trza żagować, oprzeć o pień pięty.
Jednak najpierw śnieg usunąć, śnieg na śniegi dawać.
I kark hardy lesoroba, posłusznie zniewalać..

O, tam widzę jest nacięcie, nad śniegiem widoczne,
Bobolanka ucieszona. Pierwszy raz naocznie,
Zobaczyła cel wędrówki, śnieżnego człowieka,
Chociaż blisko to trzy metry, nie wie co ją czeka.

70

To trzy metry śniegu, ściana do szyi wysoka.
Dojść tam to nikt nie da rady i nie zrobi kroku.
Szuflą trzeba śnieg odwalać, tam znak drugi -kresy,
Odwalają więc te zaspy, pierwsze robolesy.

Józia trzyma w ręku piłę, Bobolanka szuflę.
W swe trzy ruchy, tak wycina ze śniegu tu taflę.
Potem podrzuca wysoko, wyżej jak jej głowa,
Aż się trzęsie, podskakuje jej czuprynka płowa.

Ziutka, daj no tę łopatę, na zmianę spróbuję,
Józia teraz dziurę w zaspie z zaciętością kuje.
Gdzie odwałać martwi głowę? Do góry, wysoko.
Po godzinie w pień stuknęła, a teraz szeroko.

Ziutka teraz w koło kopie, O, jest znak z tej strony.
Tutaj piłą, najpierw miejsce, bo czas zima goni.
Podkop zrobim, mówi Józia, aby oprzeć plecy,
Dobrze , że waciaki mamy, że nie mamy kiecy.

Stopy oprzem o pień drzewa, a połą po śladzie,
Ziutka ,ciągaj, patrz mój tyłek, to po śniegu jedzie.
To na klęczkach popróbujem, Ziutka proponuje,
Pod kolana chwyta runo i wyrwę buduje.

71

I piłują po tym znaku, chowa się już piła.
Ziutka ma roczków piętnaście, uszankę zgubiła.
Woła, Józia, ubierz czapkę, śniegi masz we włosach.
A twarz całą to we szronach i sople na nosach.

Ziutka na to odpowiada, tam ze swojej dziury,
Ciągnę piłę raz za razem, ciągam po raz wtóry.
Ale ,Józiu, czy z tej strony, z tej co niby trzeba?
A gdzie drzewo to poleci? Jak stuknie to bieda.

Józia wstała, patrzy w górę, chojar jak ta świeca,
Stoi prosto, jest wysoki, niebo tam prześwieca.
On zabije, jak upadnie. Ziuta, wyłaź prędko,
Jeszcze trochę podpiłujem, on się skrzywi giętko.

Trza bosakiem go nachylać, to trzeba trzeciego,
Pójdę ja po Michalinę, bo tniemy grubego.
One będą napierały, a my będziem rezać,
Zgoda, zgoda, idź, zawołaj, wszak nie będziem stać.

Józia woła Ewelinę, jeszcze Michalinę,
Chodźta popchać, dożynamy, Wy to macie siłę.
Wspomagajmy się nawzajem, pójdziem więc popychać,
Ewelina już powstaje i zaczyna prychać.

72

Śnieg do nosa jej się dostał, utworzył wąsiska,
Ona trzęsie swoją głową, soplem wokół pryska.
Michalinko ,dawaj, idziem, obalim chojara.
One szybciej go podcięły, zgrana Ziutek para.

Dziewczynki drągiem zaparły o pień swe ramiona,
Patrzą w górę, czy nachyla drzewa się korona.
Michalinka krzyczy: idzie, zwiewają dziewczyny,
Zbiegać trzeba, czasu nie ma, nie ma ani krztyny.

Tunel wąski, dwie osoby, a na drodze pchacze,
Jak uciekać? One pchają. Ziutka pada, płacze,
Gdy podniosła swoje oczy, droga już jest pusta,
Podpełzała ciut do przodu, w śnieg wbija swe usta.

Głuchy łoskot, śnieg się sypie. W czwórkę są dziewczęta.
Patrzą w tunel, drzewa nie ma, jego tylko pięta.
A gdzie chojar? Pyta Ziutka. Pozostałe milczą.
Czyżby zginął? Tu są duchy, odpowiadać raczą.

Józia mówi: teraz pójdziem popychać waszego,
Bez pomocy nie da rady, za dużo w tym „złego”
Tak dziewczęta, nastolatki inicjację przeszły,
Są w walonkach ,a nie w szpilkach. Skórnej brak podeszwy.

73

Mniej miał szczęścia Jan Szczepański, chłopiec pełen życia.
Gdy się chojar wielki walił, nie znalazł ukrycia.
Bo nie było gdzie uciekać, wokół ściany śniegu.
Nim się podniósł, no to dostał, był w powietrzu, w biegu.

Drzazga go tak zahaczyła, podrzuciła w czuby,
Lecąc na dół, to się nadział na konar dość gruby.
Leczono go po sowiecku, bez leku, pastylki.
On bez cierpień, tak do końca, nie miał ani chwilki.

Gdy chojar leżał zwalony, cięto go na dzwona,
Odziomki to na podkłady, na ogień korona.
Dalej słupy, a ten trzeci, zwany, „rudostojka”
Do kopalni, gdzie w ciemnościach, praktycznaja znojka.

Dziś w tunelu ,drwalu, jesteś,na boki, do góry?
Przecież tunel jest zrobiony. W tunel jak do dziury.
Tak wygląda praca w tajdze, zimą i w waciaku,
Ludzie robią i piłują, Praca jak w tartaku.

Lesorób nie żaden tartak, ruki tyż nie traki,
Nieraz piłą kiedy ciągniesz, to leżysz we znaki.
Zimą lżej się ją ciągało, bo nie było tarcia,
O tym, potem. Dla nierobów tu nie było żarcia.

74

Z tajgi w barak dość daleko, cztery kilometry.
Kufajka była pod pachą, wystarczały swetry.
Ciało drwala jest podgrzane, dłonie zapieczone,
Włosy mokre, przylepione, sklejone na czole.

Tak do czerwca na przysiółku męczące zajęcie.
Zdano swoje już walonki, kierpce są na pięcie.
Z łyka dość mądrze plątane, jako koszyk służy,
Lecz na stopę i z onucą, meszka nogę trudzi.

Meszka wchodzi już do ucha, podgryza ci oczy.
Ropa nieraz spod powieki, od rana się toczy.
Tnie ci nogi, tnie ci ręce, Plaga prima tajgi.
Komar kark gęsto obsiada. Masz spuchnięte wargi.

Latem tu są sianokosy. Lato, ciągle lato!
Jak się zacznie nie ma końca. Żaden żart, di facto!
Latem ciągle tu jest widno. Noc jest tutaj biała.
W taką noc nad uchem nieraz meszka ci brzęczała.

Lato trwa tu trzy miesiące. Latem sianokosy.
W kierpcach w wodę się więc wchodzi, a nie żaden bosy.
Ale w wodzie dniówka schodzi, w wodzie tną tu kosy.
Woda do „ jesieni” schodzi. W kupkach sianokosy

75

Kosa bujną trawę ścina, turzyca wyniosła.
Szybko w górę ona poszła i szybko wyrosła.
Liść szeroki trochę szorstki, gruby i soczysty,
Gdy zwierz gryzie, no to czuje krzem skryty,ziarnisty.

Można zwać ono rzeżucha, na dole ma kępy.
Korzeń jest w nim trochę miękki i trochę rozdęty.
Bo komory ma powietrza. Jedyna to trawa,
Na północy w zimę brana. Sanną tu przeprawa.

We wrześniu są pierwsze mrozy. Kupki zwożą w stogi.
Na wyżynę, gdy jest taka, lub z drewna podłogi.
Antek to wywoził drewno, w Kurzwie je topiono,
Dalej w Kameę do Wołgi. Tak bale spławiono.

Ziuta z Józią piłowały, Franio woził żarcie.
Na lesroby to obiady, a miał z ludźmi darcie.
Nieraz napad mu czynili, porywali karmę,
Michał stróżem był w barakach, A pilnował farmę.

A baraki były w lasach, zwano ich etapy.
Były wolne, dość daleko i dla koni szopy.
Puste nieraz one były. Michał je pilnował,
Często miesiąc nie był w swoim. Tak tam dozorował.

76

Madzia obierki sadziła, ogród gracowała.
Zawsze z tego trochę czosnku i kartofli miała.
Malin w lasach było pełno, koloru żółtego.
Są trujące dla człowieka, tu nieobytego.

Madzia od Wańkowej matki sekret otrzymała.
Z malin żółtych dżem robiła i do chleba miała.
Co niektórzy do przysiółku paczki dostawali,
Bo rodziny na Podolu jeszcze jakieś miały.

Michał z Madzią bez rodziny. Rodzina za linią.
Brak kontaktów, nie wiadomo czy żyją czy giną.
Za kufajkę odliczają z zarobku trudadnia.
Michał mruknął sam do siebie: to zwykła jest banda.

Na etapie w w Czartopowie sam siedział samotnik,
Dziesięć było kilometrów, dozorca ochotnik.
Prowiant tu dostawał suchy. Jakoś sobie radził,
A dla Madzi w letnią porę grzyby jej gromadził.

Gdy z sianem się uporano, gdy schło, nie czekano,
Do wyrębu zaraz rano, drwali wszystkich gnano.
Józia drwalem zawsze była. Latem są kłopoty.
Chociaż lato, to zwolnione są z piłą roboty.

77

Ktoś niewprawny to zapyta, a jakie kłopoty?
To wyjaśnia Józia wszystkim, a podwójne poty!
Piłę ciąga się w dwie strony, do przodu, do tyłu.
Ale latem znojna praca, nie uciągasz piłą.

Józia piłuje z Emilką, piła bardzo długa,
Ciągnąć trzeba z całej siły. Józia sosnę ruga.
Coraz ciężej jest piłować. Emilka, nie słabniesz?
Nic nie zrobim ,rzecze ona.. Ty pomocy pragniesz?

Nie, ja nie chcę, ja dam radę. Ciągaj ją, Emilko.
Patrz do środka niedaleko, już jest dosyć blisko.
Piła jednak coś nie brzęczy. Żywica ją trzyma.
Gdy polejesz trochę naftą, to idzie, jest pryma.

Z sosny leje się żywica, jako klej, jak mazia.
Zahamuje całkiem piłę. Do roboty zraża.
Jak wyrobić truda dzień. Wozduch się nie liczy,
Nic za darmo ,trza piłować. Z cudem to graniczy

Dawano im krople nafty, nafta zżera kleje.
Ale nafty mało dano, więc kroplą się leje.
W drugie lato w ciemnej tajdze, coś pękło na świecie.
Wiadomości niby nie ma, lecz odżyli kmiecie.

78

Najpierw obniżono racje. W sklepie brak jest chleba.
Lecz gdy pęka coś na świecie, to czekać nie trzeba.
Wśród tych kmieci jak pan Michał, byli i gajowi.
Pan Cielecki i Wawroński, do rozmów gotowi.

Był też taki chłopak młody, a Bolek Chałupa,
Mlaskał głośno, gdy za kwaśna była nieraz zupa.
Lecz ten chłopak miał harmonię i zaczął pogrywać.
Komendant chciał go uciszyć, zaczął nagabywać.

Komendant utworzył grupę do spławu bierwiona,
Tych ,co kiedyś mu podpadli, wsadził na galona.
Tam przy ujściu małej Kurzwy, to była zatoczka,
Tam bierwiona się skupiły, przeciw nim łódeczka.

Na łódeczce pływa Bolek a z nim Antek z hakiem.
Mają zator rozmostować, bale spuścić nurtem.
Wiosła trzyma w garściach Michał, on tu dyryguje.
Młodym chłopcom jak brać kłodę, uczenie wskazuje.

Kiedy chłopcy każą jechać w zatoczkę wśród bali,
Michał woła – Waracha! Łódka nie ze stali.
Kłody mogą zamknąć atol i się nie wyrwiemy,
Zanim przyjdzie jakaś pomoc,tośmy już zmiażdżeni.

79

W krajach ,gdzie rozum góruje nad leniem, nierobem,
Tam od wieków spław robiony jest innym sposobem.
Rozum światły zbija tratwy, tu puszczono bale.
No i nie dba w którą stronę, nie dba o to wcale.

Zaje nie każdy podpisał. Komendant sporządził.
Teraz tymi przy zatorze chętnie się wyręczał.
Ale nadszedł koniec sierpnia. Posłaniec obchodzi
Wsie przysiółki, przy zatorze po pas w wodzie brodzi.

Masówka o piątej w „klubie”! Wszyscy na zebranie.
Odległość niektórzy mieli dziesięć kilometrów.
Nikt nie wiedział po co ludzi tak wielkie zegnanie.
W lato widno całą dobę. Droga pełna dziur jest.

W „klubie” są tylko Polacy, przed klubem rodziny,
Leontiew nim zaczął mówić, poważne ma miny.
Nie sam stoi za stolikiem, jest jakiś delegat.
Każdy Polak widząc jego, myśli, diabła to swat!

Leo chrząknął: Zdrastwuj Polsza i zdrastwuj Sikorski!
Generał był u Stalina, spisali umowu.
„Udostremi” dostaniecie, wszyscy już są wolni.
Polaki majut swobodu! Żołnierz w apel goni.

80

Osłupienie nastąpiło. Wolni od tej chwili?
Ci co tutaj w „ państwie prawa” wysiedleni byli?
Leontiew zaś klaszcze w dłonie. Do swidania ,ratcy!
Tyle go tutaj widzieli. Już zabrakło władcy.

W klubie ugniatana radość, gnębiona przez Rucha,
Nagle jednym śpiewem polskim jako grzmot wybucha!
Tu wśród tajgi, tu w obozie śpiew był zakazany.
Więc „klub” zdziwion jest niezmiernie, dziwią jego ściany.

„ Jeszcze Polska nie umarła
Kiedy my żyjemy
Co nam obca moc wydarła
Szablą odbijemy”.

Z piersi każdy głos wydobył, jak mógł taki głośny.
Śpiew ten pełen uwielbienia, prawdziwie radosny.
Gdy skończyli hymn Polaków wśród drzew niebotycznych,
To następny sam się zaczął pośród łez bezlicznych.

„ Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród,
Nie, damy pogrześć mowy.
Polski my naród, polski lud
Królewski szczep piastowy

Nie damy by nas gnębił wróg,
Tak nam dopomóż Bóg!

81

Do krwi ostatniej kropli z żył
Bronić będziemy ducha
Aż się rozpadnie w proch i pył
Krzyżacka zawierucha.

Pójdziem, gdy zagrzmi złoty róg,….
Tak nam dopomóż Bóg!

Straceńcom zabrzmiały rogi. Echo o dąbrowy,
Odbiło i niesie hejnał kmieciowy, ludowy.
Złoty róg to mieli w piersi. Biło tam stokrotnie,
Niewolnicza praca w tajdze, nadziei nie zetnie.

Już Polacy na zebraniu mają delegatów,
Co pojadą w kraj ogromny, poszukując bratów.
Jest Leszek Jankowski wybran. Jest Banas przezorny,
Pan Byk wśród nich jako trzeci. Człowiek bardzo skromny.

Pojechali do Kirowa. Zawrócili pędem.
Wojsko na południu Rosji! Szukać trza ich swędem.
Jechać można, lecz bez rodzin. Bo to wojsko przecie,
Tumult powstał. Wszyscy jedziem. Dosyć tajga gniecie.!

Rosjanie chcą ich zatrzymać, obiecują prace,
A po cichu im zmniejszają na stołówce racje.
Taki to druh ich serdeczny. Tak dali swobodę,
A od tyłu, to jak mogą to rogami ich bodą.

82

Tak też zeszło aż do zimy, bo fronty falują.
I dopiero w styczniu wszyscy wyjazdy gotują.
Do kolei jednak pieszo z tobołem nie idzie,
Proszą transport, a to wszystko o mrozie i biedzie.

Do Rudników się dostali jakoś w końcu stycznia,
Gromada swojaków była nawet dosyć liczna.
Tu jest kolej, jej początek. Tylko stąd w raj ruszysz,
Na wagony, na transporty, w swe zbawienie patrzysz.

Jednak tylko w towarowe. Na inne bilety.
A grosiwa to nikt nie miał, nie było, niestety.
Józia zapoznała pana, na kolei szycha,
Powiedziała o co chodzi. On chwileczkę wzdycha.

Nie do panny, nie do ładnej, ale do jej mowy.
Za słów kilka tych po polsku, dać wszystko gotowy.
Tutaj kiedyś dostał pracę, jeszcze przed czternastym,
Kiedy wszystko zgodnie z prawem szło trybem swym własnym.

Robił tutaj w pierwszą wojnę. Teraz robi w drugą.
On kolei tej żelaznej z natury był sługą.
Pan był grzeczny, statusiały, może miał i wnuki,
Myślał chwilę i zacierał ciągle swoje ruki.

83

On załatwił jeden wagon, na raty co tydzień.
Do węzłowej wielkiej stacji. Skończył się już styczeń.
Do Kołtasa pojechali ci bez chleba, pierwsi.
Józia zgodziła się na ostatku. Miała serce w piersi.

Z Kołtasu to na południe. To droga przez mękę.
Wiele stacji, wiele stania, głód wzmaga udrękę.
Lecz na wielkich stacjach dają na bony pieczywo,
Trzeba prędko tam się udać, natychmiast, a żywo.

Zanim wagon w trasę ruszy, kto pójdzie do sklepu?
Nie ma chętnych. Jest obawa. A jak ruszy w stepu?!
Gdzie go znajdziesz? Co z rodziną? Nie, nikt nie wychodzi.
Józia jednak sama pójdzie. Iść sama się godzi.

Torów wiele, wszędzie składy. Jak dojść do budynku?
Pod wagonem jednym, drugim, jak przez sieci stynku.
Gorzej jest pod osobowym, na płask pełzasz brzuchem,
Ciągle patrząc czy też koło nie straszy swym ruchem.

Józia poszła i pełzała,Józia jest w ogonku
Już za chlebem. Po godzinie, to jest na początku.
Worek chleba, drugi kaszy, dwa wory na barku.
Transport pierwszy jest wojskowy. To wojsko ku frontu.

84

Młodzi chłopcy zakrzyknęli:” grażdanka, pomieniaj”.
Damy zachar i machorku, serce nie skamieniaj.
Po wagonu! Pada rozkaz. Chłopcy odstąpili.
Oni przecież tacy młodzi, tacy mili byli.

Gdy w wagonie się znalazła, już jest awantura.
Każda chce dzielić pieczywo. Ale jaka, która?
Józia swój pieniądz wydała. Nikt nie dał grosiwa.
Teraz każda ręką chwyta i dobra, i chciwa.

Józia stanęła okoniem. Wolnego ,niewiasty.
Ja chleb dzielę za odpłatą, świeży, a nie czerstwy.
Kto ma wolę, to niech idzie. Tam droga do sklepu!
I wskazała spód wagonu, koło z taśmą lepu.

Tam przykleisz się do szyny, tam cię poćwiartuje,
Która taka jest odważna. No, niechże spróbuje!
Towarzystwo się cofnęło. Bierze ,to co dają.
Szarpiąc chleby na kawały, łapczliwie zjadają.

Odjechali od Taszkientu, do stacji Kitabu.
Blisko Persji. Wojska Polskie! Chłopcy chcą do sztabu.
Antek mówi do swej mamy, gdzie chlebak zielony?
Spoglądają ,nie ma go tu. W wagonie stracony.

85

Wracam ja tam. Pociąg stoi, przeoczony chlebak.
Jak ja mogłem go zostawić, prawdziwy ja biedak,
Poszedł Antoś do pociągu. Wieczór, on nie wraca.
Ojciec wciąż patrzy na stację, podchodzi, kurs skraca.

Z bliska widzi brak pociągu. Inne jeszcze stoją.
Po umyśle już Michała, złe myśli się roją.
Poczekamy więc na niego, nasz pociąg odjechał,
Może bada poczekalnie, szukać nie zaniechał.

Rano Michał mówi Madzi. Ja idę na stację.
Tam popytam i wybadam, zgłoszę na milicję.
Tak i poszedł w torowiska, stoi na peronie,
Rozgląda na wszystkie strony. Łobuzy w swym gronie.

Ja tu szukam swego syna, wczoraj się tu kręcił?
Chyba był tu jakiś chłopak,chlebak komuś zwędził.
Milicja go z miejsca wzięła, chwyciła żulika.
I w samochód, szpion wołali, wzięli do „gazika”

Są na dworcu? Nie, to inne. Oni aż z Taszkientu,
Wielu łapią, by nie zwiali na pokład okrętu.
Tyle Michał się dowiedział. Wrócił do rodziny.
Mówi Madzi, może puszczą, brak przecież przyczyny.

86

Ale Antoś już nie wrócił, ni dzisiaj, ni jutro.
Nie pomogła jemu prawda ni wrodzone dobro.
A tu trzeba miejsce zmienić, jechać za robotą,
Czy odnajdzie ich w terenie? Wiatry wieści zmiotą.

Znowu Józia zapoznała dwóch wojskowych ludzi.
Wygląd polski, to podejrzeń tu żadnych nie budzi.
Mówi im o swojej trosce, że chce do okrętu,
Chwalą myśli i nie czynią tu dziewczynie wstrętu.

Michał zgłasza panom stratę. Syna pochwycili.
Wiele mamy takich zgłoszeń. Giną ,co się gdzieś kręcili.
Giną tacy w pojedynkę. Dlatego nas dwoje.
I w mundurach chłopcy giną, nie patrzą na stroje.

Wybierają ludzi młodych, samotnych, zbłąkanych,
Wywożą ich pod swe sądy i mają karanych.
A z wyrokiem musi zostać, na dziesięć, piętnaście.
Są tu także dożywocia. To nie żadne baśnie.

Oni mówią, że cywili na razie nikt nie chce.
Radzą jechać na kołchozy, pracować tam w lecie.
Marianka ,no i Frania wciągają w junaki,
Dla nich są już tam namioty i wojskowe fraki.

87

Józia, Jadzia i rodzice, pozostali krewni
Arbą jadą do kołchozu. Nakazowi wierni.
Po miesiącu Józia wraca, odszukuje panów.
Prosi o możliwość wejścia,do parowych statków.

Tamci, to stają na głowie. Jakby tu wycwanić?
Aby onych zabrać w okręt, a służby nie zranić.
Józia skarży się na kołchoz. Obornik dźwigają.
Pranie nocą im ukradli. Jeść niewiele dają..

Chłopcy statkiem odpłynęli. Józia wciąż nagrywa.
Jest wiadomość całkiem dobra. Rodzinę swą zrywa.
Wagonem do Krasnowodzka. Szybko więc do dworca.
Ale czym to? A wołami. Józia grzmi jak żerca.

W mieście Józia wraz z Walercią nocą chcą do portu.
Walercia chodzić nie może, nie ma tu transportu.
Pośród słabych tutaj chaszczy i badyli suchych,
Na ramionach targa siostrę do hangarów krytych.

Stąd na trap, w górę ją niesie. Na statek, na pokład.
A tu inne już jest życie. Wojskowy dryl i ład.
Później Madzia jest z Michałem i Jadzia z bratową.
Są i inni. Wnet w rejs ruszą. Na trasę swą nową.

88

Najpierw pożegnanie statku. Rosjanie żegnają.
Są uściski, rąk ściskanie. Trąby hymny grają.
Ludzi do portu przybywa. Transport to wojskowy.
Wszystko dąży ku trapowi. Unoszą swe głowy.

Co niektórzy to w łachmanach, a stopy we szmacie.
A niektórym poprzez dziury widać nędzne gacie.
Wszyscy jako do magnesu, do pudła ze stali,
Suną gęsto, jest wrażenie, że step z tyłu pali.

Prawie wszyscy bez tobołów, woreczek na kiju.
Wargi mają zaciśnięte i krew swoją piją.
Stoi statek, nie odpływa. Czekają na żywe,
Co się rusza, niechaj wchodzi. Zbiedzone, parszywe.

To spod Leny katorżniki, z półwyspu Kamczatki,
Utykają, ale idą Polaków ostatki.
Statek trąbi sygnał parą, Kto może przyśpiesza,
I skrwawiony język chudy na zewnątrz wywiesza.

Nikt nie dąży? Cuma zdjęta. Wojsko salutuje!
W sercach tych ,co są na statku krew wre, bulgotuje.
To jest pokład, to nie ziemia gwałtu i przemocy.
Ląd już ginie, serce cichnie. Płyną pośród nocy.

89

Pośród nocy, wsparty w reling, mężczyzna zgarbiony,
Patrzy w ciemne rufy statku, bada brzegu strony.
Może we mgle cień się zjawi uśmiechnięty syna,
Lewą ręką barierkę, w prawej kciuk swój trzyma.

Za Antosia! Za dębczaka! Za podporę marzeń!
Wraca myślą znów na peron i do tamtych zdarzeń.
Oskarżyli jako szpiona. I przepadł bez wieści.
Tak, tam w Rosji ludzi w łagrach to dużo się zmieści.

To syn jego, syn najstarszy, co miał złote ręce,
W piwnicy go gdzieś trzymają, na wodzie i w męce.
Klątwę rzucam na tę ziemię! We krwi i przemocy!
Może kiedyś znów Piłsudski szablę swoją zbroczy.

Dłoń wyciągnął w przestrzeń ciemną. Tam zostały brzegi.
Masz przepadnąć ziemio klątwy! A obróć się w drzazgi!
Za mą ziemię, za krwawicę, za ciało kochane,
Wiem , że kiedyś nie za wiele z ziemi tej zostanie.

Madzia przyszła. Co tu robisz?Stoisz w samotności.
Chodź do dzieci, one śpią już. Na dziś dosyć wieści.
Co ty ręką tam wskazujesz? Michał ,czy mnie słyszysz?
Co jest tobie? Tyś spocony i ty ledwo dyszysz.

90

Rozdział IV

Generał Anders śladem Mojżesza

Białe plaże starej Persji już pełne namiotów.
Życie tutaj koczujących, jest pełne zwrotów.
Tutaj wszystko jest inaczej, niż w kraju bolszewi.
Wszystko inne i odwrotnie rządzi tu Pahlawi.

Szach Iranu. On tu rządzi. Lecz nie w pojedynkę.
Ma Anglików na swym karku. I spija śmietankę.
Towar, co jest tu rzucany dla tych koczowników
W dużej mierze jest kradziony przez tych rozpustników.

Co haremy wielkie mają. Głaszczą bab pośladki.
Co na dziwy swe wydają ludności podatki.
Wiele zatem tych towarów, co ślą tu Angliki.
Jest kradziona przez dworaków i przeróżne kliki.

Pierwszą plagą łagierników, to pewne choroby,
Co zdusiły i Adama chociaż nie był młody.
Ale to jest inna karma. Inne też bakterie
Nienawykłych atakują krwawą dezynterią.

91

Jest i tyfus przyniesiony z kraju szczęśliwości.
W ciepłej plaży się rozmnaża do doskonałości.
W Rosji zimno go tłumiło, a tutaj jest laba.
Toteż słabszych,wycieńczonych pokotem rozkłada.

Przybył Anders i objeżdża wszystkie koczowiska.
Swym pobytem wzmacnia wiarę i sam wiele zyska.
Rzucił apel do ludności o pomoc wzajemną,
Dla tych ,co już leżą ledwo i tych co przybędą.

Bo okręty wciąż przywożą setki i tysiące,
Dla nich zawsze są potrzeby pilne a palące.
Ci co wcześniej tu przybyli, krzyknęli- idziemy!
Niech poczują bratnią pomoc, że są między swemi.

Anders też zaczął przerzucać z plaż do Teheranu.
Do stolicy, gdzie są gmachy i gdzie woda z kranu.
Zajmowano więc fabryki, ogrody, pałace.
Józia z miejsca tam w szpitalu podchwyciła pracę.

Tam do końca maja była. Rodzice w ogrodzie,
W samym środku Teheranu, gdzie turban jest w modzie.
Walercia już tu choruje, poszła do szpitala,
Naprawdę ładna dziewczyna, jako z bajki lala.

92

Józia w służbie sanitarnej, to prawie jak w wojsku,
A tu wojska coraz więcej o parcianym pasku.
Uniformy są angielskie, bluzy i berety,
Karabiny powtarzalne, za pasem kastety.

Anders wojsko już rozsyła, część do Palestyny,
A najmłodszych to do Anglii ,ci chłopcy ich syny
Cywile płyną w południe, cel to Australia.
Są transporty w Argentynę, a nawet Afryka.

Wyprowadził rzesze luda z ziemi niewolniczej,
Sam tam siedział, wśród teorii, bardzo mocno dzikiej.
Nikt by ludu nie zratował, gdyby nie ich kłótnia.
Dwóch teorii, dwóch czerwieni, robotnicza matnia.

Tato, pyta Józia ojca, dokąd się wybierasz?
Kontynenty do wyboru. Jakieś plany miewasz?
Wokół mnie same niewiasty. Tam ,gdzie nie trza pieca.
Obojętna mi technika. Mnie wystarczy świeca.

Więc Afryka, pyta Józia? Co ty na to, Józiu?
W życiu tobie to wystarczy, najadłaś się mrozu.
Tam minęła twoja młodość, a czy ona była?
Czy tańczyłaś, czy się śmiałaś? Uszanka cię kryła.

93

Twarzy twojej nikt nie widział, ani twego noska.
A dziewczyną przecież jesteś. Taka moja troska.
Do murzynów mam cię ciągać? Takie mam wybory?
Aborygenów mam ci swatać. Milczę do tej pory.

Tato, tutaj jest potrzebna decyzja do jutra.
Statki stoją niedaleko. Wybieraj kurs kutra.
Niech los za mnie to dokona. Ja się nie odważę.
Siłą w obcą ziemię wzięli. Ja o swojej marzę.

Dobrowolnie nie pojadę. Niech los albo siła,
To rozstrzygnie. Bo powiedzą, wola taka twoja była.
To różnica jest ogromna, wypływa z jestestwa.
Nie zarzuci podświadomość nadwyżkę prostactwa.

Józia pokiwała głową. Tak, nie ma wyboru.
Wszędzie barwa skóry inna . Innego koloru.
Wszędzie także drzewa inne i inne zwierzęta,
Tu torbacze, tam są zebry, a w Andach głuchota.

Tutaj zostać, w takich piachach. Tu brak jest zieleni.
Nocą można spacer robić, a Arab sepleni.
Fabryk nie ma, wody nie ma, Pałace, haremy.
Moja młodość! A czy była?Z myślami śmiesznymi?!

94

Gdy stanęli już w kolejce, oficer się pyta.
Dokąd waszeć chce pojechać? Daj przydział i kwita!
To Afryka na pół dzika. Może być? To trzymaj!
Następny, a co wybiera? Ty ,tatuś, nie zgrywaj!

Wszędzie będzie nam jednako. Bliżej Europy.
Po tych burzach co panują ,to przyjdą roztopy.
Dobrze mówisz ,córuś moja. Afryka na pół dzika.
Nikt nie mówił, że przed nami to drzwi swe zamyka.

Na trap społem. Jest nas wiela. Podnosić banderę!
W dżunglę jedziem. Tam nie bylim. Opalim swą cerę.
Gorzkie słowa mówił Michał. Gorycz przebijała.
Na pokładzie ich witając harmonia zagrała.

Z Perskich Zatok ,gdzie są piachy, w oceany statek
Wpłynął dziobem. Gorąc wielka, młódź męska bez gatek
Po pokładzie się wałęsa, krajobrazy „zwiedza”
Chłonie wszystko, bo to ciepłe. Pali się na smardza.

Z boków płyną krążowniki. Działa jako sosny.
Zdarte z kory, oczyszczone. Łoskot pary gnuśny.
Kurs w południe, gdzie krzyż wielki, oświeci im twarze.
Gdy dopłyną już do zera obie będą nasze.

95

Na pokładzie ,gdzie się biega, opala na brązy,
Mores wielki jest trzymany, z pokładu do zęzy.
Klar jest kluczem do sukcesu, gdy syrena wyje,
Więc kapitan, często próby robi i nie kryje,

Każde do swojej szalupy. W szeregu ma czekać,
A piorunem, nic nie łapać, ani nic nie zwlekać.
Powtarzano te alarmy, dla dobra, dla wprawy.
Bo szalupa cię zratuje, gdy zabraknie nawy!

Gdy słońce dotknęło morza ,a gorąc opadła,
Młódź wszelaka to na rufie, gdzie mogła usiadła.
Jakiś chłopiec, co szczęśliwy, że dycha swobodą
Pieśń żeglarzy już zaczyna. Chłopiec był z urodą.

„ Ten nie zna życia, kto nie służył w marynarce
Co nie wyruszał na morskie harce
Nie wie, co szkwał
Bo dotąd spał
Bo nie był młody!

Bo marynarzem być to szczęścia szczyt,
Te wichry, te burze
I te podróże
Pioruny grzmiące w górze
Oczarowały nas!

96

Lecz zaledwie kilka osób znało owe szanty,
Nie za bardzo też wiedziała, co rufa, co wanty.
Tam na rufie stoi pani, szczupła, lecz wyniosła,
Obecnie to chuderlawa, nie zdolna do krosna.

Trochę dziwna, może mętna, struta boskim rajem.
Gdzie słyszała pogardliwe: polaczków my znajem.
Wy swych uszu bez lusterka ni kagda nie zoczysz.
Żle ci tutaj, jaśnie pani? A czewo ty choczesz?

Kobieta wyciąga ręce na północ, gdzie Azja,
Zaśpiewała pieśń swą smutną. Była to okazja.
Bo na zawsze zostawiła ubogie maniery.
W śrubę patrzy, wody pianę i szerokie stery.

: Jedną noc spędzili w nocnym barze
Piękne dziewczę i marynarz Stach,
Grała mu piosenki na gitarze,
A nazajutrz żegnała we łzach

Żegnaj, marynarzu z północy,
Wszystko przebaczyłam ci już
Zemścić się nad tobą nie mam mocy,
Choć w me serce wbiłeś ostry nóż

97

Obcy okręt zginął gdzieś w oddali,
Otoczony gwarem białych mew,
I popłynął po szerokiej fali
Piękny, cichy, monotonny śpiew:

A po roku gdzieś w portowym barze,
Stach zobaczył drogie dziewczę swe
Jak innemu grała na gitarze,
Z cicha szepcząc: luby, kocham cię!”

Wieczór szybko tu nadchodził. Zeszli na stołówkę.
Gdzie dwie zupy podawano, krupnik i grochówkę.
Taka była tu kolacja. Wojskowe maniery.
Przy stołach siadały grupy, co miały numery

A dlatego, aby szybko, gdy alarm wybuchnie,
Opuścić biegiem stołówkę, jako też i kuchnię.
I najpierw do swojej burty, a potem szalupy,
Stąd się wzięły i numery i zegrane grupy.

Na stołówkach, których kilka, młodzież się bawiła,
No i nieraz oprócz pieśni, skecze też dawała.
Dzisiaj jakiś starszy człowiek, gdy zjadł pół talerza,
Wyszedł pośród kilku stołów i mówić zamierza.

98

W takiej chwili każdy wiedział, by zmniejszyć mlaskanie,
Odłożyć na chwilę łyżkę, bo później klaskanie.
Wieczór miły zaś się robił. Ktokolwiek potrafi,
Może zacząć, wolna scena. Niech milczy, niech trawi.

„ Wysoko pod niebem żurawie leciały,
Wysoko leciały, a lecąc śpiewały.
Polami, lasami wojacy szli w tłumach
Bez pieśni, bez grania w milczących szli dumach.

Ich dumy posępne, ich lica w kurzawie.
A dokąd wojacy? Pytają żurawie.
Wasz pochód jak pogrzeb, choć bronią błyskacie,
Choć broń wam przygrywa, wy w oczach łzy macie!

…Żurawie, co w nasze lecicie krainy,
Zalećcie po drodze do naszej rodziny.
Na skrzydła, na szybkie, żołnierski łzy weźcie,
I matkom i żonom i siostrom je nieście.”

Jest następny chłopiec smukły. Od Brodów się kłaniam.
Po ukłonie rączki w baczność. Nie grzeszył ubiorem.
Ale miał jakąś kulturę, co wszystkich ujęło,
Cisza znaczna. Każdy ciekaw, jakie jego dzieło.

99

„ Oj, wyjrzę ja przez okienko,
A tam wilk tańcuje.
Oj, pewnież on żony nie ma
Gdyż się nie frasuje.

Ale jak się on ożeni, ta leśna bestyja
Oj, będzież on taki biedny, jako teraz i ja.
Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło,
Au, au, au , au, mocny Boże, dawniej lepiej było.”

Dziewczyna wychodzi w koło. Ja od Zbrucza gnana.
Tak jak wszyscy ciemną nocką do wagonu brana.
Co też matuś nauczyła, popróbuję trocha.
Matuś zmarła, jestem z siostrą, ona też mnie kocha.

„Zuczku nasz, płaszczyk masz
Płaszczyk złoty do roboty
Ho, ha, ho, ho, ha,
Płaszczyk złoty, do roboty

Żuczku graj, graj niebożę
Niech ci Pan Bóg dopomoże,
Ho, ha,ho, ho, ha,
Niech ci Pan Bóg dopomoże.”

100

Są oklaski, jest wesołość. Następna dziewczyna.
W lewej ręce dla ozdoby białą chustę trzyma.
Ta dygnęła wszędzie wszystkim. Husiatyn od Zbrucza.
Była ładna, była smagła, barwa włosów krucza..

„ Siwa zaluleńka w gaj ci poleciała
I tam zakukała, w gaj ci poleciała
I tam zakukała
I tam zakukała

W gaju zakukała nie masz ci miłego
Nie masz ci miłego i konika jego.
Dom nieuprzątnięty i żyto niezżęte
A moje serduszko, jako dzwon pęknięte.”

Śpiewu tego słucha Michał, ku rufie zwrócony,
Wie gdzie ona, choć w stołówce w myślach jest zmęczony
Bo tam za nim pozostały, kontynenty aż dwa,
Teraz jest na oceanie, a co trzeci mu da?

W Europie to została kochana sadyba.
W Azji za to to syn drogi. Ktoś na niego dyba.
Dokąd teraz statek pruje? Co pożre ten trzeci?
Jaki będzie to kontynent? Czy żaba tam skrzeczy?

101

Polsko! Piękna i kochana. Czy ja cię zobaczę?
Madzia mówi: o, mój góral znów jak dziecko płacze.
Mamo, czemu mówisz góral? Podole jest nasze.
Ojciec pod górą zrodzony. Łańcut to też Lasze.

Kiedyś, też podczas kolacji głośnik woła: Równik!
Szybko każdy zjadał zupę i na pokład wyskok.
Po angielsku tu ktoś liczył, sekundy , minuty.
Gdy doliczył, no to rakiet wielu były rzuty.

Michał wówczas rzekł do Madzi: Madziu, mea culpa.
Nie grzesz, Michaś, wszystko poszło, jeszcze masz dwa ślipa.
Wszak pamiętasz,…”nie bijta się,….góralka warkocze. …”
Z życiem jakoś to my wszyscy, ….. życie jest ochocze..

Jeszcze Polska nie zginęła, ….Jak góral śpiewałeś,
Tam w baraku pośród tajgi, a w oczach łzy miałeś.
Każdy śpiewał pełną piersią ,grzmiał jako te surmy,
To za nami, tam zostało. Nie bądź taki chmurny.

Ale dokąd my jedziemy? W cztery kontynenty?
Gdzieś zlądujem, będzie lepiej i nie bądź zacięty.
Gdy ja Rosję opuściłam, to oddycham, żyje.
Coraz lepiej ja się czuję, choć śruba wciąż wyje

102

To inna przecież półkula! Lecz nie inna żona.
Co najgorsze jest za nami. Rana już zgojona.
Tak to Madzia swym balsamem smarowała czasy,
Od Zaręby, poprzez transport, gdzie odwieczne lasy.

Jest różnica, pomyśl jeno, statek a ciepłuszka,
Nie można tego porównać, pomarańcz a suszka.
Wolno śpiewać, wolno mówić. A inna półkula?
Pożyjemy , zobaczymy. Czy też wiatr tu hula?

Podali sobie dłonie, zbliżyli ramiona,
Są wpatrzeni w niebo czarne. Inna nieba strona.
Gdzie też jest ten Krzyż Południa? Wielu o to pyta.
Głośnik mówi: patrzeć w race, zaraz tam zaświta.

Rzeczywiście, z krążownika salwa racic poszła,
Tam zwrócono wszystkie oczy,chęć ujrzenia wzrosła.
Owszem była konstelacja, lecz krzywego krzyża,
Każdy myślał,: Bóg też sam wie. Tak on się tu zbliża..

Inny to świat. Mówi Michał. Czy tu wszystko inne?
Zobaczymy. Mówią , jutro, będą ludy słynne.
Nie znam żadnych, Jakie słynne? Masaje, Zulusy.
I murzynki, u których to ubiór bardzo kusy.

103

Madziu, do mnie takie słowa. Słyszałaś, że jutro?
Tak pod wieczór tam będziemy. A, witam maestro.
Tutaj podszedł człowiek starszy, co wiersz mówił stary.
O powstańcach, o ich losach. Więc stali jak mary.

Cisza była, ciemność była, szum kręconej wody.
Oraz częste na równiku późnonocne chłody.
Rozmawiali zaś o gwiazdach, których też nie znano,
Na rozmowie bardzo żywej zastało ich rano.

Tako jakoś dziwnie szybko w oczach światło rosło.
Nie za wiele od kwadransa w światło się już wzniosło.
Mamy trochę jeszcze czasu, pójdziem zrobić drzemkę.
No, a dzisiaj już wieczorem, obaczym murzynkę.

Zeszły już do swojej grodzi Walercia i Józia,
Spały wspólnie przytulone bose ich odnóża.
Rodzice też obok legli, chcą spocząć po nocy,
Leżą tak jako i stali, nie szukając kocy.

Przed posiłkiem się zdrzemnęli. Gdy się obudzili.
Prawie wszyscy z onej grodzi przy śniadaniu byli.
Urządzenia sanitarne, prysznice i krany,
Wszystko było pierwsza klasa. Świat inny im dany.

104

Okręty się oddaliły. Sami bliżej brzegu.
Płyną ciągle na południe, o tym samym biegu.
Ani wolniej ani szybciej. Na brzegach są palmy.
O południu trudno ustać, dzień słoneczny , parny.

Zapytany majtek o to, co to za kraina?
Nic nie odrzekł, jeno wargi dziwnie ci wydyma.
Dopiero na lądzie mówią. To taka tradycja.
Bo to wyspa też być może! Fata albo fikcja.

Tyle to się dowiedzieli. Więc weszli do grodzi,
Bo na takim słońcu z góry wystać się nie godzi.
Brak jest cienia ,mówi Józia. Ciekawe zjawisko.
Jeden mówi słońce z prawa! Co to znaczy wszystko?

Ja sam nie wiem, mówi Michał, nie uczono tego.
Walercia się odezwała, widzą w tym coś złego.
Jak to słońce z prawej strony? Może jakieś duchy?
Nie ,Walerciu, tu podobnie również brzęczą muchy.

Z piekła jedziem! Ten Sikorski wyrwał z Czarnogrodu!
Mnie i ciebie, twoją mamę. Jedziem do ogrodu!
W baśń cudowną, w tysiąc nocy,cytrynę ,kakao,
Gdzie są drzewa tak wysokie, ….kryją niebo całe.

105

Walercia rozwarła oczy. Jeśli tatko mówi.
Że do raju, że do baśni. Niech paciorek zmówi.
Razem z mamą, no i ze mną. Ty, Józia ,zaczynaj,
Posuń się trochę na prawo, łokieć więcej zginaj.

„Zdrowaś Maryjo, łaski pełna
Pan z Tobą i błogosławiona Ty
Między niewiastami:
I błogosławion owoc żywota Twojego Jezus

Święta Maryjo, Matko Boża
Módl się za nami grzesznymi
Teraz i w godzinę śmierci naszej
Amen.”

Gdy rodzina tam mówiła pobożnie paciorek,
Statek bliżej brzegu płynął. Każdy brał wisiorek,
Każdy co był z Kresów strony paciorki różańca
Przebierał je między palce. Los kończył wygnańca.

Widać drzewa, widać ludzi. Z przodu port w zarysie.
Słychać sygnał wielu statków. Wiatr trąbienie niesie.
Duch odnowy wstąpił w ludzi, na pokładzie psalmy.
Ziemia nowa! O zachodzie! Słońce w czubkach palmy.

106

Znów syreny. Małe statki, jako mrówki w wodzie.
Ten wygnańców zwolnił nieco. Wody tak nie bodzie.
Dał też sygnał kilka razy. A statków, okrętów?
Coraz więcej widać tego. Ale morskich sprzętów!

Od łez zlanych na pokładzie statek będzie tonąć,
Psalmy brzmiały a poważnie. Wiatr je zaczął chłonąć.
Ludzie z brzegów przystanęli. Czy to statek widmo?
Jest głośniejszy od wielkości. Każdemu to dziwno.

Zjawisko to po raz pierwszy od portu budowy,
Nie dziwota,że zwrócone w jego stronę głowy.
A ten statek już cumuje, pieśni się wzmagają,
Są muzycy, lecz czy oni tak anielsko grają.

Z portu różnych zakamarków, kto żyw idzie w stronę,
Gdzie nabożnie statek śpiewa. Tłum tworzy koronę.
Tłum to jednak różnoraki. Mały chińczyk, Hindus,
Masaj bardzo czarnoskóry, brązowy maorys.

Wśród nich widać blade twarze. Ktoś też okrzyk wznosi:
Polsko ,witaj! Jeszcze żywa! Wszystkich o to prosi.
To też tłum zaczyna klaskać. Poland, Polen wiwa!
Ci z turbanem, z czarną skórą, każdy co tu żywy.

107

Każda postać woła, Poland! Twarze ich radosne.
Wygnańcy, zdziwieni patrzą, serce już im rośnie.
Różnoraki tłum ich wita, nieraz bez koszuli.
Wiwa Poland! I w swe dłonie namiętnie wciąż kuli.

108

Rozdział V

Pobyt w Tanganice

Jako palma ja tu stoję w piekielnym upale,
I spoglądam w oceany, za wodę, w te dale.
Tam zostały moje plony, trud dwudziestolecia.
A ja tutaj liść wyschnięty, lub kawałek śmiecia.

„ Krew z ran wylana dla mego zbawienia
Utwierdza żądzę, ukaja pragnienia.
Jako katolika
Wskroś serce przenika
Prawego w wierze.

Śmierć zbawcy stoi za pobudki hasło,
Aby znaczenie złych skłonności zgasło.
Wolności przywary,
Gwałt świętej wiary
Zniesione były.”

Z mroźnej tajgi, w dżunglę mokrą i słońce w zenicie,
Ja wygnaniec i katorżnik. O swoim ja skrycie
Marzę ciągle, zwrotnikowiec suszony w badyle,
Bym powrócił na te pola, co zostały w tyle.

109

Nie powrócę, bo stopiony generał Mojżesza,
Co nas wyrwał od bolszewi. Wyrwana jest rzesza.
Lecz wyrwana nie jest po to ,by wrócić na swoje,
W Czarny Ląd jest osiedlona. Tu zostać się boję.

Patrzy długo, tam gdzie styka się niebo do lądu,
Widzi coś tam, najpierw zagaj dąbrowy lub grądu.
Przed zagajem łan pszenicy i lnu błękity,
Obraz wielce niewyraźny, jakoby rozmyty

To buraka liść szeroki, sięga aż do pasa,
Na trawniku zaś zielonym ciele sobie hasa.
Tak, to ziemia, gdzie ma chata. O, droga zakręca,
Tam psiak Burek nad kociskiem bez przerwy się znęca.

„ Ujrzysz dąbrowy rozwite
Ujrzysz ptactwo rozmaite
Zwierza stada niezliczone
I ryb roje niesławione.

A ówdzie kozak ubogi
Ponad dnieprowe porogi
Płynie czółnem nie bez strachu
Chudoju żyw sałamachu,”

110

Słyszy także pieśń wędrowca, co chaty obchodzi,
Prosi zawsze o kęs chleba, pieska z sobą wodzi.
Pies zaś służy i tańcuje. To wioska Zaręba.
Wędrowiec mu przyśpiewuje, brak mu w ustach zęba.

„ Na Podolu biały kamień
Podolanka siedzi na niem,
Siedzi, siedzi wianki wije
W białe róże i lelije.

Przyszedł do niej Podolaniec
Podolanko, daj mi wieniec.
Ja bym ci wieńca oddała
Żebym się ojca nie bała.

Nie tak ojca ,a jak brata
Który gorszy jest od kata
Weż strój brata rodzonego
Będziesz miała mnie samego.

A ja nie wiem ,czym się truje
Czy się zbiera czy kupuje.
Idź do sadu wiśniowego
Zerwij węża zielonego.”

111

To wiatr niesie, to włóczęga, przyszedł z prośbą, śpiewa.
A ciekawym jak on teraz, jak on tam się miewa?
Na rozstajach dróg szrutowych krzyżyk stoi czarny.
Przed nim leży cień tam ludzki. Jakiś mały, marny.

Ma piszczele, są białawe, znać nie dostał chleba,
Bieda przyszła na Podole, nie ma nic co trzeba,
To on śpiewał, obraz mglisty faluje jak zorza,
Lecz dochodzi, znów go widać, Widać go zza morza.

„ I wylej go do szklanicy
I postaw go do piwnicy
Brat przyjedzie pod pałace
Moja siostro ,pić mi się chce.

Biegnie siostra do piwnicy,
Wynosi mu we szklanicy
Siostro, siostro coś mi dała
Że mnie głowa rozbolała”

Nie możliwe, tak wyraźnie. Czy fatamorgana
Głos z obrazem tu przynosi? Anielskie to grania?
„Coś ty, co braciszku wypił
Połóż się na łóżku, wyśpij”

112

Michałowi łzy już ciurkiem moczą zarost brody,
Wszak z tym śpiewem i obrazem nie ściągną tu chłody.
Ciepło tu jest. Nocka ciepła. Na północy zorza.
Chcę ją ujrzeć, chcę obrazów, chcę przebyć te morza.!

Z przodu znika miraż piękny. Jego pragnie dusza.
A tym czasem za plecami coś jednak się rusza.
Obejrzał się zapłakany, tuż, tuż stoi Józia,
Niepokój ma w swych oczętach. Zadziwiona buzia.

Tato płacze? Ona chciała,ona chciała z nim razem pośpiewać.
Ona jemu przeszkodziła. Czy będzie się gniewać?
Ale tato ją przytulił. Jakoś mocno, dziwnie.
I pogłaskał tak jak nigdy, pogłaskał ją tkliwie.

„Pij, że siostro, pij, że pierwsza.
Tyś do ludzi przystojniejsza.
Pij, że bracie, ja już piła
Tylko dla cię zostawiła.”

Dokończyli tak we dwoje. Jakby kochankowie.
A myśleli o Ojczyżnie. Co została w nawie.
Z tej ciemności nie ma głosu. Tam mróz i ciemnota.
A w ciemności nie wymacasz i nie ujrzysz płota.

113

Tu jest całkiem inna zieleń i inna jest kora.
Tu nie znajdziesz, nie odszukasz ,gdzie zająca nora.
Liść jest inny, kwiat jest inny i inne konary.
Tu nieznany dębczak twardy, rozłożysty, stary.

Tutaj drzewnik ludzie jedzą, a próchno na śmieci.
Ale za to mucha tse tse przed nosem przeleci.
Machniesz ręką ,ona swoje, beczkę sobie robi.
Jak usiądzie ,no to z miejsca pazurkami grabi.

Chodźże, córuś, chodź do domku, do mamy, do spania.
Pewnie Dziunia przed wieczorem owady wygania.
Zamyśliłem się nad dolą. Wizje mnie spętały.
I dlatego nogi moje w miejscu długo stały.

Józia ojca uwielbiała. Ten tatuś ujmował
Duże części swojej skibki i dzieciom darował.
Nieraz Józia też dostała, tam gdzie śnieg wysoko,
Gdy robota z piłą nie szła, gdy kopać głęboko.

Był opoką w załamaniu. Gdy bąble na palcu.
Wciąż pocieszał – nie biedujże,, chociaż w nocy charczu.
A czy wierzył, że wyjdziemy? „ uszu ty ni kagda”.
Wciąż wpajano, aż tu nagle,…..oświecona droga.

114

Wrócili do swego kiosku. Niby nie niewola.
Ale jednak, co za życie? Michał nie ma pola!
Wojna już się zakończyła. Mówi ktoś, powracać?
Niech nie gada. Wielka zdrada. My się będziem staczać.

Józia pracuje w szpitalu. Ona ma zajęcie.
Doma ona też się trzyma i nie łazi wszędzie.
Lat dwadzieścia już skończyła. Robotę szanuje.
W myślach jednak to domeczek z ogródkiem buduje.

Madzia w szklanki wodę leje, ostrożnie z fasonem,
Jeść kolację, drogie dzieci, aksamitnym tonem.
Przy stole chłopców brakuje. Nikt tego nie wtrąca.
By żałości nie odnawiać. Herbatka gorąca.

Dwoje chłopców już jest w Anglii. Tyle zratowano.
Było więcej ,gdy do tajgi tę rodzinę gnano.
Tu Afryka bardzo parna zachwyca urodą.
Nie martwisz się o posiłek i nie walczysz z kłodą.

Jest herbata i jest kawa, naturalna przecie,
Jest kakao, to nieznane w bolszewickim świecie.
Nikt też tutaj nie podgląda i nie podsłuchuje,
Chyba jeden termit liczny blisko maszeruje.

115

To jest zwykła mrówka przecie, ale coś potrafi.
Otóż zgodnie maszerować, gdy w szereg się zmrowi.
Wtedy idzie czarnym pasem, ruchliwym, zajadłym,
Gdzieś tam w dżunglę, gdzieś do pniaka, bardzo dawno padłym.

Idą, idą, ty ich nie rusz. Gdy idą przez łoże,
Wytrącić ich z dziwnej trasy, to nic nie pomoże.
Musisz leże sobie zmienić, odstraszać jaszczurki,
Co to wchodzą na sufity i spadają z górki.

Herbatka wszystkim smakuje, Mrówki się wyniosły.
Nie wróciły, w inne miejsce samowolnie poszły.
O termitach się nie mówi. Omawia problemy,
Te z gazety, których wiele. Ale są haremy.

Dziewczęta nieraz żartują, w domu przy herbacie,
Ale mocno kamuflują, by nie mówić tacie.
A czy tato też ich słucha? Nie wiedzą na pewno.
Bo jest często na polanie i ogląda drewno.

Które inne niż w Podolu. Nie ma tutaj słoi?
Chociaż drzewo i w Afryce całe lata stoi.
A więc tato wciąż ogląda, tu wszystko jest inne.
Nawet one jaszczureczki, szybkie, bardziej zwinne.

116

Tanganika smoli czarno. Tanganika pali.
Gdy w zenicie stoi słońce, z nóg każdego wali.
Chłopcy tu nie przyjechali. W szkole na lotników.
Hardzi tacy, jak to młodzi. Podobni do żbików.

Nie ma także już Jadwigi. Do Polski, do męża.
Powrócił z niewoli w Niemczech. Już u niej jest ciąża.
Tanganikę też opuścił, Michał i też Madzia.
I do Lester wyjechali. Anglia czułość zdradza.

117

Rozdział VI

Żywot w Anglii

Nowakowski na antrakcie wita Józefinę,
Dopiero co skończył śpiewać. Spokojną ma minę.
Czemu płaczesz, Podolanko? Nie tylko ty ranna.
Pieśń o orle teraz dla nas, prawdziwa hosanna.

Pocałował Józefinę w jej drobniutką rączkę.
Otarł czoło zapocone. Czy pan ma gorączkę?
Nie, to starość, przemęczenie. Tęsknota do stepu.
Ja tam ciągnę, ja wciąż marzę, jak mucha do lepu.

Ja wciąż płaczę, Józefino, gdy wieczór zbyt długi.
Gdy tęsknota przypomina. Podola my sługi.
Płaczę skrycie, płaczę rzewnie. Mówię, Podalanko.
Tobie tutaj, ty niejedna, Podola kochanko.

Proszę pieśń tę znów powtórzyć. Proszę zabisować!
Łzy co płyną mi po rzęsach jakoś zahamować.
Nowakowski więc bisuje. Ręką znak na ciszę.
Wówczas Józia skrywa oczy i szepcze, ja słyszę.

118

„Gdyby orłem być,
Lot sokoli mieć
Skrzydłem sokolem
Unosić się nad Podolem
Tamtem życiem żyć
Tamtem życiem żyć.

Droga ziemia to,
Myśl ją moja zna
Tam najpierwsze szczęście moje
Tam najpierwsze niepokoje
Tam najpierwsza łza.

Tam bym noc i dzień
Jak zaklęty cień:
Tam bym latał jak wspomnienie
Pierś orzeźwił, czerpał tchnienie
Boże ,w orła zmień!

Tam bym noc i dzień
Jak zaklęty cień
Jasnym okiem w noc majową
Nad kochanki, moją głową
Do poranka śnić.”

119

Ale łez to nie hamuje, dreszcze są i drgawki.
Potem ręce wyciągnięte jakby do huśtawki.
Bo falują w lewo w prawo, łapią tlen i azot,
Krzyk gdzieś słyszy, brzęki piły i chojara łomot.

Koniec pieśni, koniec wtóru. Sala odrętwiała.
To bezkresy eter leją, dusza mękę znała.
Jak trudno się opanować, znieść grymas z swej twarzy,
Gdy z melodią świat się cofa do mrozu co parzy.

Wszyscy tu, co na tej sali, Sybiru znajomki.
Szałas w tajdze lub baraki, to były ich domki.
Robak wszelki ,a brak ptaka, słonko gdzieś na skłonie.
I przetarte od tej piły, lewe, prawe dłonie.

Teraz klaszczą, biją brawo. To lata od zsyłki.
Ale prawda w mózgu siedzi i nie robi zmyłki.
Już się każdy opanował. Dalszy ciąg spotkania.
Wszyscy siedzą. A dokąd to? Nikt ich nie wygania

Inny śpiewak na podeście, karkiem stroi krtanie,
Co to będzie? Smutna cisza. Lecz czekają na nie.
Śpiew ten teraz o czym innym. Nie dotyka Kresów,
Ale gór ojczystych naszych, hal i pięknych lasów

120

„Góralu ,czy ci nie żal
Odchodzić od stron ojczystych
Świerkowych lasów i hal
I tych potoków srebrzystych?
Góralu ,czy ci nie żal?
Góralu ,wracaj do hal!

Teraz płaczą od Chruściela, co Monterem zwany.
Tam korytarz i mur nawet armatą był brany.
Stenem tylko był broniony, chłopców gołą dłonią,
Myśli wszystkich partyzantów go Warszawy gonią.

Dwóch wrogów nad rzeką Wisłą, dusiło Chruściela,
A ten jednak stoi twardo, dwa miesiące strzela.
Nie powtórzył tu się Wiedeń, bo zgniłe morale,
Społeczności opętały. Nie pomogli wcale.

Góral na lasy spoziera
I łzy rękawem ociera
I góry porzucić trzeba
Dla chleba, panie, dla chleba.

Góralu ,wróć się do hal
Zostali w chatach ojcowie
Gdy pójdziesz od nich, gdzieś w dal,
Cóż z nimi będzie, kto wie?

121

A góral jak dziecko płacze,
Już może ich nie zobaczę.
I starych porzucić trzeba
Dla chleba, panie, dla chleba

Góralu, żal mi cię ,żal!
Z grabkami poszedł i kosą
I poszedł z gór swoich w dal,
W starganej gunce poszedł boso
Góralu ,czy ci nie żal?
Góralu ,wracaj do hal!”

U mężczyzn to palec drugi, ciągle w haczyk skręca.
Usta mają zaciśnięte, a głowa gorąca.
Wzrok utknięty w dziwnym punkcie na krzywe piszczele
Umiejscawia serie z wisa w przeciwnika czele.

Nim się tutaj opanował, to minęła chwila,
Spoglądają, nie panterka, to szaty cywila!
Wówczas oddech spokojniejszy, z umiarem są ruchy.
Teraz widzi, że wokoło, siedzą same druhy

122

Wojenko! Wojenko! Cóżeś ,wojenko ,za pani?
Nie byli ci na Sybirze, a z kraju wygnani.
Mężni wstali i niewiastom co w Syberii byli,
Ukłon godny uczynili. Ukłon w ważnej chwili.

Wszyscy teraz są spłakani, na bruku Londynu.
W życiu inny gdzieś chleb jedli, z żytniego zaczynu.
Tutaj w klubie to Polacy. To biało-czerwoni,
Są spokojni, no bo tutaj sowiet ich nie goni.

Jeszcze kilka ładnych pieśni solo wykonano,
Były marsze, dumki, wiersze. Rzęsiście klaskano.
Pani Józia żegna druhów, znajomków ze stepu,
Pośród wrzawy, bisowania i tynku ze stropu.

Czas powrócić jest do domu. Własnego na wyspie.
A jadąc do niego myśli, zaraz ja się wyśpię.
Bo tych wrażeń takie moce, tak targały serce,
Które całe lata było, żyło w poniewierce

Miała wszystko, dom, rodzinę, pole bardzo żyzne.
Wszyscy padli, jest tu sama, padli na obczyźnie.
Kości nie są w kraju ojców. Azja i Afryka.
Tam wśród czarnych ludzi zebra w pasy sobie bryka.

123

Czy pozbiera ktoś te kości? Do kopca zaniesie.?
Glebą własną ich obsypie. Czy świat nowe niesie?
Kto wie kiedy? Kto to taki? Czy już jest zrodzony?
Z taką myślą ci zasypia. Świat jest taki płony.

Na podstawie opowiadań Jadwigi i Józefy z d .Miara.

Stargard 2010r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz